czwartek, 4 stycznia 2018

Od Jaskra CD Ymir'a

Oj, działo się w naszych stronach, działo się już od dłuższego czasu. Można by rzec, wszelkie znaki na niebie i ziemi dawały znać o nadchodzących nieszczęściach. Tak więc, najpierw pojawiła się epidemia nieznanego dotąd na naszych terenach wirusa, który dosyć szybko zaczął pustoszyć terytorium Watahy Srebrnego Chabra. O tym już wspominałem, prawda? A więc zaczęło się od zachorowania pary alfa WSC, Kanaa'y i Oleandra. Potem polecieli niemal wszyscy, którzy choćby przez chwilę zetknęli się z nimi od czasu zachorowania. O tym także już mówiłem? Zatem nie wspominałem jeszcze, że wirus przeniósł się także na tereny Watahy Wielkich Nadziei, a wśród kilkunastu chorych (co stanowiło dużą część obu watah), pojawiłem się także i ja.
Już drugi dzień leżałem w jaskini, w której Toph opatrywała tych, którzy jeszcze żyli. A nie zostało ich wielu, teraz w grocie wraz ze mną leżeli tylko Oleander ze swoim małym synem, moja matka oraz Głóg. To nie tak, że nie lubiłem tego ostatniego. Jednak trochę nie pasowało mi leżenie z nim "na jednej sali", ale nie było na to rady. Zresztą i tak przez pierwsze dwa dni byłem zbyt skołowany, wyczerpany i słaby, żeby jakiekolwiek warunki panujące w szpitalu. Z początku prawie wyłącznie spałem, chcąc pokonać, albo przynajmniej przetrwać straszne odczucia, jakie przyniosła ze sobą choroba.
Następnego, trzeciego dnia, w końcu zacząłem kontaktować na wyższym poziomie niż wcześniej, w końcu mogłem w pełni świadomie ocenić swój stan i stan miejsca, w którym się znajdowałem.
Popatrzyłem na inne wilki w jaskini. Nic specjalnego. Niektórzy wciąż spali, tylko Głóg miał otwarte oczy i siedział gdzieś w głębi jaskini, najwyraźniej myśląc o czymś poważnym. Toph również spała, oparta o ścianę. Wyglądała na bardzo zmęczoną.
Ja natomiast poczułem się od razu gorzej, gdy tylko zobaczyłem w jakim stanie jest moje ciało. Przez ostatnie dwa dni, prawie cały czas śpiąc, nie zauważyłem nawet, jak wiele ran pojawiło się na moich bokach i łapach. Westchnąłem ze zgrozą, przypominając sobie najgroźniejsze wali, jakie odbyłem w życiu, nie przypominając sobie jednak, abym kiedykolwiek wyglądał jak zwłoki obdarte ze skóry.
Każdy z kolejnych dni był jeszcze gorszy. Pojawiało się znikąd coraz więcej obficie krwawiących obrażeń, a mnie ogarniał coraz większy bezwład. Największą traumą było jednak wydarzenie niezwiązane ze stanem mojego zdrowia. Pewnego dnia, cicho i spokojnie, jak to miała w zwyczaju, odeszła moja matka. Wykończyła ją starość i pustosząca jej organizm choroba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz