poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Podsumowanie sierpnia!

Moi Drodzy,
czy Wy też macie wrażenie, że upływa dziś ostatni dzień prawdziwego, pełnoprawnego lata? Dla wielu z nas nadchodzi bowiem coś nowego. Życzmy im pomyślności i zakończenia nadchodzącego roku jeszcze lepiej, niż się on rozpocznie.
Lecz dla pozostałej, co roku większej części, sierpień nie jest jeszcze ostatnim miesiącem wakacji. Im życzmy ciepłego września i, po prostu, spokoju w sercu. A teraz podsumujmy wyniki ostatnich trzydziestu jeden dni.

Miejsce pierwsze zajmują, ostatni raz wspólnie, Talaza i Szkło oraz Cuore, napisawszy po 5 opowiadań,
Na miejscu drugim, panie o imionach Tiska i Wrona z 3 opowiadaniami,
A na miejscu trzecim plasują się LatoPaletteMagnusPaketenshika i Ry, którzy napisali po 2 opowiadania.

Innymi postaciami, które wystąpiły w tym czasie w naszych opowiadaniach, były SkinterifiriGoth i Mundus.

Oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Mundus, 6 głosów (Najbardziej wilczy wilk)
Mundus, 5 głosów (Najmniej mundurkowa postać)
Agrest, 5 głosów (Najbogatsza postać)
Blue Dream, 4 głosy (Ile nóg ma biedronka)

I to tyle na dziś. Do boju lub dalszej części wakacji, do zobaczenia za miesiąc!

                                                                Wasz samiec alfa,
                                                                       Agrest

Od Ry'a CD Wrony - "Słońce świeci jak zwykle"

Od góry przytłaczały mnie skłonione przed deszczem, upchane igłami gałęzie starych drzew oraz ciężkie, ciężkie jak największe góry niebo, na którym czarne chmury zdawały się układać piętrami. Moje łapy tonęły prawie pomiędzy źdźbłami szmaragdowej trawy, której miejscami udawało się niemal mnie przerosnąć. Skroplona niedawnym deszczem, ocierając się o moje ciało, dawała wrażenie nieprzyjemnego uścisku, szybko też udało jej się przemoczyć mnie do reszty ze skutecznością prawdziwej ulewy. Przede wszystkim najbardziej doskwierał mi jednak mrok. Mrok oraz chłód – tu nie docierał ciepły blask ogniska, a miłe głosy ginęły gdzieś między kolejnymi warstwami czarnej zasłony.
Szedłem przed siebie, zataczając coraz to szersze koła, próbując przy tym nie zwracać uwagi na coraz to bardziej dotkliwe niedogodności. By sobie w tym pomóc, skupiłem się na jedynym przyjemnym bodźcu, jaki dobiegał mnie pośrodku tej głuszy: śpiewie wiatru, który hulał gdzieś pomiędzy drzewami, wysoko jak niedostępny sen. Gdyby się mocno w niego wsłuchać, zdawało mi się, że niósł ze sobą czyjś głos… Ale do kogo mógł należeć? Uniosłem głowę, przymykając jednocześnie oczy. Przysięgam, gotów byłbym nawet za nim pobiec. Wierzyłem, że dzisiaj, tylko dzisiaj mógłbym dociec prawdy.
Z zamyślenia wyrwało mnie inne wołanie; choć odległe i ciche, może cichsze nawet niż nieznana pieśń wiatru, niosło za sobą nieporównywalnie odmienną siłę. Nie była to już muzyka ukrytych głęboko w sercu strun, bardziej błyskawica, która momentalnie przebiegła od czoła do pazurów, burząc krew w całym moim ciele.
Pobiegłem, by na ukrytej w mroku polanie znaleźć Kali. Wadera skuliła się pośród trawy, drżąc miarowo pod wpływem cichego płaczu. Przekląłem cicho, w bezwolnym odruchu rozglądając się po miejscu, które kazano mi nazywać domem; wszyscy przybyli skupili się bliżej lasu, pośród toczącego nieustanną walkę z ciemnością ogniska. Dojrzałem tam też chyba Wronę. Ciepłe barwy jej futra rozbłysły w białym świetle płomieni. To był niesamowity widok; pod jego wpływem chyba jeszcze bardziej wstrząsnął mną widok mokrej wadery, która leżała samotnie pod moimi łapami.
Żałosny obraz kazał mi powtórzyć rzucone przed chwilą przekleństwo z być może jeszcze większą mocą. Zrodzone wcześniej z przytłaczającej bezsilności, zdawało się mieć teraz źródło w prawdziwym gniewie i czystej rozpaczy.
– Kali? – syknąłem – Wszystko w porządku?
Wadera ocknęła się na chwilę, chyba tylko po to, by załkać nieco głośniej, a jeśli to możliwe, być może wyraźniej. Nie doczekałem się jednak żadnej innej, choć odrobinę sensownej odpowiedzi.
– Potrzebujesz pomocy? – spytałem jeszcze, nie przeczuwając szczególnie, by te słowa mogły cokolwiek zmienić. Gdy moje przypuszczenia się potwierdziły, westchnąłem nieznacznie, by za chwilę położyć się obok siostry.
– Jak oni mogli cię tu zostawić? – szepnąłem bardziej do siebie niż do towarzyszącej mi wadery, wzrokiem sięgając jeszcze do płonącego kilkanaście kroków dalej ogniska i nieświadomych być może dusz zebranych wokół niego. Wzrokiem odszukałem płowego basiora; był tam, oczywiście, z cieniem uśmiechu na pysku odbierając kubek od szarej postaci.
Czy do tego doszło? Czy zostaliśmy całkiem sami?
Jeszcze wczoraj marzyłem o ucieczce; teraz widziałem, że choćby ze względu na waderę, zniknięcie nie rozwiązałoby moich problemów. Czy powinienem więc zabrać ją ze sobą? Jaką miałem pewność, że potrafiłbym ją obronić, gdyby rzeczywiście zgodziła się opuścić ze mną to miejsce? Nie wiedziałem nawet, co było za tym lasem. Wszystko, na czym mogłem opierać wiedzę, to opowieści mamy. Być może nie wszystkie były prawdziwe. Być może to wszystko było tylko zbiorem kłamstw.
Szybko wróciły do mnie słowa tamtej wadery. Z prawdziwym bólem na sercu, niemalże wbrew sobie, stwierdziłem, że będę musiał jeszcze tu zostać. Muszę tu zostać, chociażby po to, by móc chronić Kali. Kiedy już stanę się silniejszy… Kiedy będę potrafił jej pomóc…
Wszystko się ułoży.
Z zamyślenia wyrwał mnie nagły, nerwowy ruch wadery. Podniosłem się, gotowy, by pomóc siostrze w tej samej czynności, okazało się jednak, że ta radzi sobie już całkiem dobrze.
– Chodź. Zabiorę cię… – Do jaskini, prawie powiedziałem, niestety szybko dotarła do mnie szorstka rzeczywistość w całej swej okazałości, w tym z brakiem dachu nad naszymi głowami – No… Stąd.
Wadera stała w bezruchu na sztywnym łapach. Jedyną odpowiedzią, na jaką się zdecydowała, było ciche, a jednak pełne sprzeciwu, smutne piszczenie.
– Chciałabyś zobaczyć ognisko? – zapytałem, wnioskując po cichym odgłosie, a bardziej chyba po tropie, jakim poruszało się nie do końca rozbudzone jeszcze spojrzenie wadery. – Dobrze – westchnąłem cicho. – Tylko proszę… uważaj na siebie.
I, nie będąc do końca zdolny uwierzyć, że wadera byłaby skłonna zastosować się do tej prośby, razem z nią ruszyłem w głąb zgromadzenia. Udało nam się przemknąć niespodziewanie; dorośli zajęci byli prowadzeniem ożywionej, z jakiegoś powodu trochę bełkotliwej rozmowy.
Niechętnie powitałem ciepło, jakie rozbiegło się po mojej skórze, gdy zajęliśmy miejsce wokół ogniska. Zdążyłem się już chyba przyzwyczaić do chłodu i wszechobecnej wody. Kali natomiast zdawała się rozkwitać w białym świetle. Przywiodła mi na myśl jaszczurkę, która wygrzewa się na słońcu, by odzyskać siły; uśmiech powoli powracał na jej, zdawało mi się całkiem pozbawione krwi, oblicze.
Niedługo potem znalazła nas Wrona. Widząc, jak zbliża się skocznym krokiem, pozwalając by blask i cienie tańczyły na jej futrze, poczułem coś na kształt ulgi i spokoju; gotowy byłem wstać i powrócić do własnych spraw, pewien, że teraz brązowowłosa weźmie na siebie ciężar opieki nad siostrą (zwłaszcza że Kali zdawała się ucieszyć na jej widok, zapewne szykując się już do kolejnej zabawy). Szybko jednak przypomniałem sobie, że wiązało mnie teraz nowe postanowienie, wyryta w kamieniu obietnica. Poruszyłem się niespokojnie, nie widząc innego rozwiązania, jak tylko pozostać na miejscu. Apatycznie śledziłem ostatnie kroki siostry.

< Wrono? >

niedziela, 30 sierpnia 2020

Od Cuore - "Błędne Koło", cz. 9

Apel do narratora!
Dobra, przepraszam. No przepraszam. Wracajcie tam, bo mi już do końca akcję zepsujecie. Weź no... zgoda?

Ach, najważniejsze: tę część dedykuję Latosi i Paletce (jeśli kiedykolwiek to przeczyta xD)
   *   *   *


Oto cząstka teraźniejszości
- Teraz wszystko będzie inaczej - mówiłem, przyglądając się nieruchomym chmurom osłaniającym większą część błękitnej pustki, która rozciągała się nad czysto zielonymi, lekko postrzępionymi szczytami gór. Młody wilk leżał obok mnie, bez słowa wpatrując się w niebo. Jego wzrok był tak samo jałowy i otępiały, jak wcześniej, ale patrząc na niego, ja sam czułem tym razem dużo więcej. Stał się dla mnie przyjacielem, właśnie w chwili, w której postanowiłem wyciągnąć go z piaskowego wąwozu - tu jest dużo przyjemniej, prawda? - zapytałem.
- Wrócimy tam kiedyś?
- Nieee. Nie będziesz obiektem doświadczalnym. Jakoś wytłumaczę to twojemu ojcu.
Od czasu nieszczęsnej terapii, mającej zgasić w nim ostatnie odruchy zdrowej żywotności, zatarł się naturalny wyraz jego ślepiów, znikły błyskające z nich niegdyś iskry. Pytany, odpowiadał z widocznym trudem i długo zbierając myśli, najczęściej jednym, krótkim zdaniem. W zasadzie nie mówił już, jak jeszcze w niedawnym czasie szczenięctwa, sam z siebie.
Wszystko poszło źle. Dostaliśmy trochę zdziczałego szczeniaka, urodzonego w odosobnieniu. Zrobiliśmy z niego kalekę. Ze smutkiem musiałem przyjąć do wiadomości, że pełnoprawna osobowość zwyczajnie odeszła, a na jej miejsce wtoczył się mętny kłębek odruchów.


Oto istnienie poza czasem
Nad czerwonymi górami płonie jaskrawe niebo. Wokół tylko jęki konających burzą ciszę. Nikt z nas nie patrzy na nie, nie chcemy, by stało się naszym ostatnim, przedśmiertnym obrazem. Wolimy umierać wspominając czysty błękit, w duszy płacząc, wyciągając łapy do tej mary, jak szczenięta do matki. Jakby nie dowierzając, że spokój i beztroska kiedykolwiek istniały.


Oto przyjaciel z teraźniejszości
- Jesteś głodny? - zapytałem w pewnej chwili. Na beztroskim wpatrywaniu się w niebo minęła nam ładna godzina. Można było próbować zebrać się w końcu, rozpocząć nowy etap w życiu. A przynajmniej w życiu wilka.
Przez dłuższą chwilę nie mówił niczego, w końcu wolno pokręcił głową. Trybiki w mojej głowie pracowały coraz szybciej, chcąc znaleźć sposób, by jakkolwiek go poruszyć.
- Pozostaje pytanie, gdzie póki co będziesz mógł spokojnie mieszkać.
Zawahałem się. Nie mógł przecież zamieszkać pod moim świerkiem.
- Pod twoim świerkiem?
- Co?
- Co?
Zatrzymałem na nim wzrok.
- Skąd wiesz o tym miejscu?
- Chyba kiedyś... - zmarszczył brwi i opuścił oczy, jakby zrobił coś złego - nie wiem.

Znaleźliśmy się więc na przecięciu szlaków, gdzie każda ścieżka robiła pętlę i wracała w to samo miejsce.
Mimo, że wszystko ułożyło się w całość, nie potrafiłem po prostu powiedzieć sobie "tak, wygląda na to, że masz rację".
Zostawiając towarzysza na zboczu jednego z pierwszych wzgórz, które otaczały Polanę Życia, samotnie wybrałem się dalej, na południe. Na miejscu powitała mnie pustka, jedyne co pozostało w jaskini, która zapisała się w dziejach naszej watahy jako stanowczo nieszczęśliwe miejsce. Jaskinia beznadziejnie zagubionego wilka. Ale czy zajął lokum bez historii? Przecież od początku wiedziałem, że nie. Chociaż dotąd wydawało mi się to zupełnie bez znaczenia.
To nie ta historia. To nie to wydarzenie.
Nie przestraszyłeś się miejsca zbrodni, przyjacielu. Przestraszyłeś się śmierci. Lęk wzbudziły w tobie nie wyobrażenia, a wspomnienia.
Usiadłem w wejściu, z całej siły starając się uporządkować pomieszane myśli. Przymknąłem oczy. Wiatr huczał pomiędzy pustymi ścianami. Kto wie, może gdyby dokładnie przeszukać okolicę, znalazłoby się jeszcze jakieś połamane igły, czy potłuczone szkło. Ostatni mieszkaniec groty pozostawił w niej wiele swoich śladów.
Ale to nie ta historia. To nie to wydarzenie.

Obce wilki pojawiły się, wyłaniając z lasu, jak widma potępionych dusz. Na końcu zobaczyliśmy ich przywódcę, oglądającego wszystko z pozycji wodza, trochę znudzonym wzrokiem, idącego za swymi żołnierzami, jakby prowadził stado rozwścieczonych psów.
- Jesteście gotowi? - zapytał głos, na wspomnienie którego coś zacisnęło mi się na sercu. Nikt nie wyrzekł ani słowa.
Nasze spojrzenia spotkały się. Tak bardzo chciałem ostatni raz zapytać, czy jest pewien tego, co zamierza zrobić. Jego odpowiedzią był uśmiech.

Otworzyłem oczy, czując napływające pod powieki łzy. Nerwowo wypuściłem powietrze z płuc, rozglądając się po obrośniętych mchem ścianach.

- Ile czasu byłem nieprzytomny?
- Dwa dni.
Wokół panowała cisza. Na zewnątrz, topniejące płatki śniegu na spadały z gałęzi sosen na wciąż białą ziemię. Lubiłem takie wieczory. Wczesne, styczniowe wieczory, były najpiękniejsze, gdy zapomniane przez zimę słońce na chwilę przedzierało się przez chmury, czyniąc zachód szkarłatnym.
- Jesteś moim przyjacielem. Powiedz mi szczerze to, co mówili wcześniej, gdy spałem - zapytał w końcu.
- Czas jest nieubłagany - szepnąłem  - twój płynie teraz szybciej, niż mój. Jeszcze wczoraj medyk mówił, że wyzdrowiejesz. Ale twoje źrenice. One są już martwe.
- Posiedź tu ze mną jeszcze chwilę. Nie chcę być zupełnie sam.
- Jeżeli jest coś tam, dalej, pójdziesz do nieba, przyjacielu. Najlepszym skrótem pójdziesz do nieba, za to, co zrobiłeś.
Oddychał szybciej, niż jeszcze moment wcześniej. Nic dziwnego. Ten dzień za każdym razem wzbudzał napięcie, ale największą jego zaletą było to, że zawsze też kończył się spokojem.
- Nigdy jeszcze nie było tutaj wilka, który jednego dnia zostałby przywódcą i omegą. Nie było tu wilka, który z omegi awansowałby na przywódcę... ale miał serce na tyle szlachetne, by zrzec się władzy przez wzgląd na dobro większości. Nie znałem również żadnego, który tak by się zmienił - umilkłem na chwilę. Z każdą chwilą coraz trudniej było nawiązać z nim kontakt wzrokowy - a  nawet jeśli trafisz gdziekolwiek indziej... czuję, że się tam spotkamy.

Gdy wróciłem do miejsca gdzie się rozstaliśmy, zatrzymałem na chwilę, nie wychodząc spośród drzew, czując nieprzyjemne ukłucie niepokoju, gdzieś w okolicy serca. A więc znalazłem? To mogła być prawda?
Podszedłem do wilka, który beznamiętnie rozgrzebywał pazurami ubity piasek. Uśmiechnąłem się lekko, nie mając pojęcia, od czego zacząć.
- To ty - pomimo całego napięcia, które zbierało się w mojej krtani, było mnie stać tylko na szept. Wolno podniósł wzrok - twoje oczy, to jego oczy. Dopiero teraz to widzę.
W zamyśleniu, nieznacznie pokręciłem głową. Żadne słowa nie były odpowiednie.


Oto dziecko poza czasem
Nasze nogi toną w piachu. Grzęzną, w napięciu czekając oparcia. Nie pomoże im ziemia, skała ich nie poratuje, na wpół nieprzytomni, na wpół już bez czucia, od grzbietów drżący, z uporem maniaka jeszcze walczymy, zagłuszając mantrę własnych kroków. Pomiędzy kłami coraz więcej pyłu. Płuca ciągną to chore powietrze już bez zastanowienia, pozbawione godności, bezradnie chcą po prostu przeżyć.
Trzydzieści dusz, bez celu płynie przed siebie.

Na białym, czarnym, kreślę jakieś plany
Jutro będę duży, dzisiaj   jestem   mały.

   C. D. N.

sobota, 29 sierpnia 2020

Od Tiski - 5 trening siły

Talaza Talaza Talaza
Powtarzałam te słowa raz za razem.
Talaza
Nawet gdy odbiegałam myślami do przyziemnych spraw, musiałam po chwili wrócić. Żeby ją uczcić, żeby ją wspomnieć, żeby o niej pamiętać. To słowo było tak ważne. Imię mojej przyjaciółki, której dałam tak mało czasu. Swoją drogą, nigdy chyba nie byłoby dość czasu. Powtarzałam teraz to imię, jakby chroniąc ją od krzywdy. Mimo że jej nic już nie grozi. To zwyczajnie smutne. Nic nie mogłam już zrobić, poza powtarzaniem tego słowa. Wciąż towarzyszyło mi irracjonalne poczucie, że muszę je mówić, bym nie zapomniała. Muszę je powtarzać.
Ruszyłam z jaskini na poranny trening. Żyłam dość normalnie, biegałam, ćwiczyłam, jadłam i spałam. Martwiłam się tylko o Szkło. Minie trochę, czasu zanim dojdzie do siebie. Ja mogłam teraz tylko powtarzać jej imię. Potem jedynie zajmować się szczeniakami.
Postanowiłam się zmęczyć, by dać upust energii. Psychika niesamowicie współgrała z moim ciałem. Umysł mógł oddać jej cześć na spokojnie, a ciało robiło swoje. Pobiegłam na polanę i chwyciłam za powaloną kłodę, a następnie przewracałam ją z jednego końca na drugą. Rozgrzałam się na tyle, że mogłam porządnie wykorzystać siłę mięśni. Wysiłek przyniósł wiele spokoju dla niespokojnego ciała.

Od Tiski CD Magnusa - "Inna droga"

 W życiu nie biegłam tak szybko. Nogi tak odbijały się od ziemi tak prędko, że właściwie się nad nią unosiły. Ten paniczny głos krzyczał tylko w głowie jedno słowo: uciekaj. Jedno słowo, którego moc nie pozwoliła mi przestać. Słowo podsycane ogarniającą mnie paniką. Nie zważało na to, gdzie dobiegnę. Miałam biec.
Gdy przede mną pojawiło się szerokie pasmo skał, mięśnie zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zmęczenie docierające do mnie o wiele za późno było jak ciemna mgła pochłaniająca mój umysł. Wysysała ostatnie resztki sił. Pół przytomna zatrzymałam się w ciasnej jaskini. Gdy ciemność zalała mnie całkiem, zastanawiałam się tylko, czy wciąż jestem przy zmysłach.
Co się stało?

- - -

Gwałtowny piorun obudził mnie z niespokojnego snu. Poza jaskinią deszcz lał się, jakby chmura miała zamiar wypluć całe morze. Jeszcze chwilę przyćmiona, przypomniałam sobie wydarzenie na plaży. Stres poćwiartował moje wspomnienia na nierówne kawałki, z których teraz składałam bolesną całość. Najpierw rozbrajanie min, potem helikopter, sieć i ostry krzyk Kary, gdy odepchnęła mnie z zasięgu rażenia prądu. Im więcej szczegółów widziałam, tym bardziej odpływałam na granicę szaleństwa. Cały świat oddalał się ode mnie, woda lejąca się w grotę nie robiła na mnie wrażenia, powiedzenie, czego dotykają moje łapy, wydawało się wręcz abstrakcyjne. Mój dotyk, słuch, węch wyłączały się jedno po drugim. Ale było w tym wszystkim jednak coś, co mnie trzymało. Może jednak nie jestem, tym całkowicie psychicznie słabym ogniwem w tej rodzinie, którą stworzyłam razem z przyjaciółmi. Gniew. Heroizm Kary był zwyczajnie głupi. Iskra raziła mnie za każdym razem, gdy przypominałam sobie lecący, rudy ogon w momencie opadania sieci. Może to jednak nie ja mam nierówno pod sufitem, skoro w tym momencie od watahy zostały odłączone jedyne dwa wilki, które mają jakiekolwiek pojęcie o ludziach z wyspy. Dwie siły: gniew i rozpacz walczyły we mnie o dominację. Wśród grzmotu błyskawicy, walącej gdzieś niedaleko, wyodrębniła się jedna krystaliczna, choć nie do końca ładna, myśl. Daj upust złości. Przełamałam otępienie wiązanką przekleństw.
Towarzysze, to naprawdę zadziałało. Wstałam na równe łapy i ruszyłam do jaskini alfy. Tym razem świadomie ignorując, uderzające we mnie krople ulewy.

- - - 

Wszyscy wojskowi byli na miejscu i omawiali na mapie taktykę. Zobaczywszy mnie, stojącą w wejściu, przemoczoną, podczas szalejącej burzy na zewnątrz, zaczęli zadawać pytania. Z nieskrywaną niecierpliwością opowiedziałam im wszystko, po czym zażądałam natychmiastowej próby odbicia przyjaciół.
- Nie wiemy nawet, gdzie są – rzekł smutno Szkło. Wszyscy zebrani patrzyli w podłogę bezradni lub obojętni. Nie było burzy mózgów. Nikt nie próbował niczego zaproponować. Tak, jakby rodzeństwo z wyspy nie było nam potrzebne. Płowego basiora mogłabym jeszcze usprawiedliwić, ale reszta? Gniew gotował się we mnie jak sarnina w przyprawach. Noż do cholery!
- I nic nie zamierzacie z tym zrobić?! - wypaliłam. Ktoś próbował mnie uspokoić, ale ja kontynuowałam. - przecież oni są naszą jedyną nadzieją! Tylko oni mają tyle wiedzy o łysych!
Splunęłam na ziemię, by podkreślić wstręt do dwunożnych istot.
- Zamierzacie, teraz tu siedzieć i czekać na kolejne porwania? Pułapki? Miny?
- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - odezwał się jeden wojskowy tonem, który wyraźnie sugerował, że moje gadanie tylko go irytuje. I dobrze – pomyślałam – z pewnością lepsze to niż obojętność.
Myśli leciały mi przez głowę z prędkością światła. Zwróciłam się do Szkła.
- Masz te czipy, co im ostatnio wycięliście?

- - -

Kilka dni później stałam wśród drzew graniczących z plażą. Ramię w ramię był ze mną Szkło z niepewnym spojrzeniem.
- Na pewno chcesz to zrobić? - kiwnęłam głową. Nie zakłócałam ciszy, która między nami zapadła. Wolałam słuchać delikatnych uderzeń fal o brzeg. Doskonale wiedziałam, jakie słowa mogłyby tu paść, a nie chciałam się bardziej zniechęcać. Pod skórą miałam wszczepiony czip, który przeprogramowany, umożliwi śledzenie mnie przez WSC. W ten sposób znajdziemy bazę ludzi i najprawdopodobniej Magnusa i Karę. Modliłam się w duchu, żeby jeszcze żyli.
Jeśli laboratorium jest niedostępne dla wilków z watahy, przepadłam, jeśli jest – przeżyję i w trójkę wrócimy do domu. Chyba jeszcze nie do mnie nie dotarło, co zamierzałam zrobić, bo nie czułam strachu. Wpatrywałam się w horyzont, uspokajając swój umysł. Pożegnałam się ze Szkłem, prosząc go, by uważał i w akompaniamencie krzyczących mew wyszłam na plażę i przystąpiłam do rozbrajania kolejnych min. Nie miałam pojęcia, czy morskie ptactwo śpiewa na mój triumf, czy pogrzeb. Atmosfera dookoła mnie była nieznośnie spokojna. Cała przyroda żyła własnym trybem, całkowicie nie zważając na to, co działo się na jej oczach. To mógłby być dobry dzień na spacer. Albo na trening. Albo na zwykłe gotowanie na wolnym ogniu i przyprawianie najróżniejszych potraw. Odłączałam kabelki jeden za drugim, zauważając, że idzie mi dużo sprawniej niż dotychczas. W godzinę zneutralizowałam więcej bomb niż ostatnio ja i Magnus na pierwszej misji łącznie. Zajęcie pochłonęło mnie na tyle, że zbyt późno zorientowałam się, że nadlatuje helikopter w swoim rutynowym zwiadzie. Tym razem nie był to problem. Uciekałam wiedziona swoim naturalnym instynktem, wiedząc, że i tak spadnie na mnie sieć. Gdy usłyszałam głośne kliknięcie przy maszynie, wiedziałam, że to już. Spięłam mięśnie, oczekując porażenia prądem.
- Liczę na ciebie, Szkło.

- - -

Rażące światło wdzierało się przez powieki, nie pozwalając na dłuższy sen. Wokół mnie białe, idealnie gładkie ściany, odbijały światło tak, że nie dało się patrzeć w ich stronę. Leżałam na podłodze, przykuta łańcuchem do ciężkiej, metalowej płyty pod nogami. Przy ścianie znajdowały się stoły z narzędziami chirurgicznymi i szklanymi probówkami. Rozglądając się, miałam już pewność, że sama stąd nie ucieknę. Trafiłam do jasnej celi, a po jej wyposażeniu wnioskuję, że nie będę tu tylko więźniem. Ruszyłam się, by sprawdzić jaki zasięg umożliwia mi łańcuch. Mogłam swobodnie chodzić w kole o promieniu trzech metrów i nie miałam problemów, żeby dosięgnąć nosem do każdej części swojego ciała. Choć nic nie słyszałam, byłam przekonana, że wszędzie są kamery i ktoś śledzi każdy mój krok. Gdy namierzyłam jedną soczewkę, płytka obok mnie odsunęła się, a na ruchomej podstawce pojawiło się jedzenie i woda. Zjadłam powoli, niepewna, co dokładnie mi podali. Nie zamierzałam jednak bojkotować obiadów, bo i tak byłam całkowicie zdana na łaskę i niełaskę ludzi. Z miski zniknęła połowa zawartości, kiedy substancja odebrała mi przytomność.

- - -

Centrala...
Godzina 16:53...

Duże, półokrągłe pomieszczenie było wypełnione komputerami. Wiele ekranów, ukazywało zachowania Canis Lupus w zmiennych warunkach. Tak cennych zwierząt, z uwagi na ich specyficzne właściwości. Kolejni naukowcy, często opatrzeni już siwizną na skroni i mocnymi okularami, prześcigali się w kolejnych pomysłach na nowe doświadczenia. Któreś z nich miało być przełomem w badaniach nad zwierzętami, a jego autorowi zagwarantowałoby sławę i dostanie życie do końca swoich dni. Tantiemy oczywiście przysługiwałyby wszystkim sponsorom i przełożonym w całej organizacji, w której pracowali. Stawka była wysoka. Nic więc dziwnego, że dowodzącemu tym badaniom, włos na głowie zjeżył się na dźwięk automatycznie otwieranych drzwi, oznajmiających przybycie generała Fiodorow. Wszyscy pracujący natychmiast stanęli na baczność.
- Czołem generale! - rozległ się wspólny okrzyk.
- Czołem! Spocznij! - ochrypły od wieloletniego wydawania rozkazów głos nakazał wszystkim wracać do pracy. Jedynie Hansen, przełożony naukowców zajął się gościem. Generał swoim zwyczajem poprosił, by szybko dojść do rzeczy. Dzięki swojej bezpośredniości zaoszczędził w swoim długim życiu wiele czasu.
- Badania intensywnie trwają. W kilku celach mamy interesujące osobniki, które na tym etapie mogą nam wystarczyć, by pomyślnie zakończyć misję w ciągu najbliższego miesiąca. - Fiodorow pokiwał z aprobatą głową.
- Jakieś nowe metody? - zapytał.
- Opracowaliśmy substancję, która znacznie przyspieszy poszukiwania. - naukowiec wziął ze stołu probówkę, z ciemną cieczą wewnątrz. - W części mózgu, w której odkryliśmy cechę, która właściwie zainicjowała całą misję, ten roztwór wywołuje nieznaczne drgania, które być może niedługo znajdą się w zasięgu naszej kontroli. Wynalezienie jej, wiązało się ze stratą licznych osobników, ale myślę, że mimo wszystko jest kluczem do sukcesu.
Generał, choć sam nie znał się na chemii, z którą pracował zespół,  mógł mu zaufać. W końcu każdy, kto obcuje z tak poważnym zadaniem doskonale wie, czego się spodziewać w razie niepowodzenia. On sam usłyszane dziś wieści musiał przekazać jeszcze wyżej w hierarchii, której szczyt wcale nie należy do cierpliwych.



<Magnus?>

piątek, 28 sierpnia 2020

Od Wrony CD Kali - "Słońce świeci jak zwykle"

Poranek zakończył się niezwykle szybko. Przetykane zabawami z rodzeństwem i odkrywaniem otoczenia popołudnie mijało, ciemniejący, cichnący wieczór mijał. Wreszcie, pod koniec długiego, szarego dnia, spędzonego w napiętym oczekiwaniu, naszego pierwszego pełnego dnia w domu (który zadziwiająco szybko przestałam nazywać "nowym domem"), nastąpiła długo wyczekiwana chwila. Głosy znajome i nieznajome zaczęły rozchodzić się po lesie. Wśród obcych wilków, dostrzegłam znajomą już waderę i pięknego ptaka. Choć ta pierwsza, która przemknęła gdzieś wśród obcych, nadal wzbudzała we mnie głównie onieśmielenie, do niego podbiegłam bez żadnych oporów, po czym przytuliłam się do tego ze skrzydeł, które akurat znalazło się najbliżej mnie.
Goście znowu przynieśli ze sobą jedzenie, tym razem nowego, świeżo upolowanego zająca i kawałek sarniego boku, przyprawionego ziołami i chyba czymś jeszcze, o ciekawym, lecz ostrym zapachu. Przy "stole" byłam pierwsza, a przy tym na tyle głodna, że nie kłopotałam się zbytnio czekaniem na resztę. Nieufnie skubnąwszy dziwnego wynalazku, szybko przerzuciłam się na znajomy, delikatny posiłek z puchatego zwierzątka. Mój język okazał się zbyt wrażliwy, by czerpać przyjemność z przetworzonego posiłku.
Zaraz po tym, przeniosłam swoją uwagę i siebie do centrum całego wydarzenia, gdzie dorośli właśnie rozpalili ognisko i cicho rozmawiali. Niemal od razu obierając miejsce strategiczne, obok Mundusa, skąd zaczęłam przypatrywać się każdemu z osobna. Szczególnie wzrok przykuwała jedna postać, wadera o rudej, lecz w jakimś nieco zimnym odcieniu sierści (choć wrażenie to mogło być potęgowane przez błękitne oczy). Również jako osobę bez większego namysłu zaliczyłam ją do grona atrakcyjnych, ponieważ często i chętnie mówiła. Obok niej siedziała druga, szara, biało nakrapiana, jakby nieco wyższa, którą, nie wiedzieć czemu, od pierwszego spojrzenia nazwałam bajkopisarką. Nie mówiła aż tak dużo, częściej słuchała, zagadkowo kiwała głową. Przyszło mi do głowy, że chciałabym posłuchać kiedyś, jak o ona opowiada. Nieważne, czego.
Po drugiej stronie rudej wadery, siedział ciemnej maści basior, którego dostrzec było najtrudniej również dlatego, że zajął miejsce najdalej od ognia, a otaczające polankę drzewa osłaniały jego sylwetkę nawet przed światłem księżyca.
Jednej osoby mi brakowało. Nie, chwilka, dwóch osób. Dostrzegłam je dopiero, gdy przeniosłam wzrok na drugą stronę, gdzie przez cały czas, tak naprawdę nadal nie wyszedłszy poza obszar swojego posłania, siedział nasz ojciec przykryty bordowym kocykiem. Szary, mizernej postury basior, stał nad nim, wtykając dwa palce jednej z łap pod gliniane ucho ciężkiego kubka wypełnionego przeźroczystym płynem. Przyglądał się, jak biało-brązowa wilczyca, której obecności byłam świadoma, a której nie mogłam zlokalizować, trzymała ojca za przedramię tuż ponad nadgarstkiem, w skupieniu, jakby przesyłając u jakieś kosmiczne energie. Po chwili skinęła głową i szeptem powiedziała do niego kilka zdań, optymistycznie zakładając pewnie, że wszystko zrozumie i zapamięta. Podniósł wzrok i popatrzył na nią, ale byłam prawie pewna, że niczego nie rozumie. Jego wzrok oznajmiał to wyraźnie. Co zresztą może rozumieć ktoś, kogo głosu nawet nie znam? Nie byłam nawet pewna, czy potrafi mówić, choć gdzieś w pamięci miałam ukrytą chwilę, gdy widziałam, jak poruszał ustami.
Głupio to przyznać, ale zupełnie zapomniałam, co z rodzeństwem. Wcześniej Kali zdawała się cieszyć z nadchodzącego ogniska, ale teraz, wśród poruszenia i trzasku ognia, chyba znikli gdzieś razem z bratem.
Nie miałam jednak czasu, by długo się tym przejmować. Sytuacja okazała się świetnym czasem, by przekonać się, że odwiedziny gości wcale nie muszą być czymś przykrym. Wszyscy, którzy nas odwiedzili, zdawali się przynieść ze sobą jakąś przyjemną atmosferę, choć każdy z osobna miał w sobie inny jej element.
Oczywiście najbardziej już od początku rajcowała mnie perspektywa spędzenia wieczoru z nowym, nie-wilczym przyjacielem. Teraz, gdy siedzieliśmy tam w grupie, nagle wszystkie wilki wydały mi się bardzo podobne. Trwała rozmowa o łowach, której ani nie rozumiałam, ani nie traktowałam jako coś bardzo ważnego. Ot, dorosłe sprawy. Nie wiedząc, jak jeszcze bardziej zakolegować się z siedzącym obok mnie osobnikiem, coraz bardziej niezadowolona, że przysłuchiwał się prowadzonej w towarzystwie rozmowie, zamiast porozmawiać ze mną, zacisnęłam ząbki i w duchu ciesząc się z własnej przebiegłości, przysunęłam się bliżej, trącając go bokiem. Przeniósł na mnie wzrok, a ja uśmiechnęłam się najbardziej uroczo, jak tylko byłam w stanie. Przez chwilę miałam nadzieję, że to on zacznie, zapyta o coś, cokolwiek, ale milczał, niepewnie tylko odwzajemniwszy uśmiech i wracając do śledzenia przebiegu coraz żywszej dyskusji. W końcu wyśmienita myśl uderzyła mi do głowy, jakby nagle ktoś zapalił w niej żarówkę. Pośpieszana chwilą zakłopotania, zapytałam głośniej, niż było to potrzebne:
- Zabierzesz nas jutro na spacer?!
Lekko drgnął, słysząc pierwsze słowa. Potem ponownie spojrzał na mnie i, dam głowę, zachichotał.
- Jeśli tylko masz takie życzenie - na chwilę przerwał, lecz widząc, że nadal wpatruję się w niego wyczekująco, dodał po chwili zastanowienia - a gdzie twoje rodzeństwo? Jak to się w ogóle stało, że jeszcze was wszystkich nie poznałem...? - mruknął w końcu sam do siebie.
- Znasz tu wszyyystkich? - szybko podłapałam ostatnie zdanie, postanawiając wykorzystać je do dalszej rozmowy, a przy okazji do dowiedzenia się czegoś więcej o tej jednostce.
- Mhm - tym razem przytaknął bez dłuższego namysłu.
- A pokażesz mi kiedyś, jak wygląda świat z góry?
- Obawiam się, że, no... - zawahał się - oczywiście, jeśli tylko będziesz miała wystarczająco sił, by wybrać się na wycieczkę w góry.
- Ej - zaśmiałam się - nie o tym mówię - jestem lekka, podniesiesz mnie bez problemu. Jesteś przecież ptakiem!
- Tak, w zasadzie tak.
- I wczoraj przyniosłeś nam zajączka!
- Masz rację. Trudno byłoby szybko przetransportować go przez pół lasu. Tylko że, widzisz... - znów ściszył głos, tym razem mając chyba nadzieję, że nawet nie usłyszę następnych słów - ile to mnie kosztowało, to moje.
- To co, spróbujemy? Tak strasznie chcę zobaczyć nasz dom z góry! - zgodnie z przeczuciem udałam więc, że nie słyszę, choć moje uszy były duże i młode.
- Nie. Jeśli chcesz, ufaj mi, Wronka, ale najlepiej stojąc na ziemi.
Z naburmuszonym westchnieniem, myślami już prawie szybującymi w przestworzach, wróciłam do tego, co działo się wokół. I mimowolnie zaczęłam przysłuchiwać się rozmowie, którą prowadziły inne wilki. Po tonie ich głosów poczułam, że tory rozmowy powoli kierowały się na coś, co mogło bardziej  mnie zainteresować.
- Słyszałam, jak wspominali o tym kilka dni temu w WWN - mówiła szara wilczyca - jakaś restrukturyzacja - dodała ciszej - czy coś.
- E tam, restrukturyzacja - ów niepozornego wzrostu gość okrążył ognisko, by usiąść pomiędzy nią, a nami - odkąd pamiętam, oni w tamtejszym wojsku ciągle coś ulepszają, restrukturyzują, a cały czas stoją w miejscu, tak samo jak my. Zwykłe bajki pod publiczkę.
- Nie, wiesz, nie sądzę, by ich sekretarz musiał działać "pod publiczkę". Słyszałam o tym już od dawna, oni tam wszystko mają bardzo poukładane.
- Ja to wszystko wiem, Mysza. Ma poparcie, bo zapewnił im spokój i brak konfliktów, teraz cała ta wataha jest taka, jak on. Siedzi sobie gdzieś w dzikich borach na południu i przysypia. Tyle, że jedyne, co dobrego zrobili od przybycia na te ziemie, to zmiana instytucji rządzącej. Stary Aksel pod koniec działalności tak rozwalił im wojsko, że do dziś czują tego skutki. Pogłoski o niezwykłych siłach zbrojnych WWN to zamierzchła przeszłość. Teraz nie daliby rady nawet Szarym Jabłoniom.
- Dajmy spokój polityce - wtrąciła głośno ruda wadera - powiedz, Szkiełko, opowiadaj, jak u was to teraz wszystko wygląda? Jak się czujesz?
Najpierw wszyscy przenieśli wzrok na nią, potem na niego.
- Najbardziej mi żal... - nagle usłyszałam go po raz pierwszy. Płowy basior jednak miał głos i używał go całkiem zdrowo - że nie było mnie przy niej, gdy umierała.
- Może to nie tak źle, bracie -  szary basior wziął łyk ze swojego kubeczka - zapamiętasz ją żywą. Chyba sam dobrze wiesz, że ostatnie spotkanie wiele zmienia. Pamiętasz... nieważne.
- Gdyby nie ciąża, to wszystko mogłoby się nie wydarzyć - zanim te słowa wybrzmiały, rudowłosa rzuciła w przestrzeń jakiś wizualno-dźwiękowy sygnał, którego jednak nie zdążyłam dojrzeć. Fakt faktem, Szkło opuścił głowę i umilkł.
Popatrzyłam na niego uważniej. Wydawał się być jednocześnie tak mocny i tak słaby. Pomyślałam, że jest mi go po prostu szkoda, choć nie znałam jeszcze dokładnego pojęcia prawdziwego cierpienia. Nagle on również spojrzał na mnie. Właśnie wtedy, widząc jego przepełnione żalem oczy, po raz pierwszy dostrzegłam, że było w nim również coś ciepłego... i niezwykle bliskiego. Jakby wszyscy wokół mieli rację, jakby to był jakiś przyjaciel, krewny. Jakby naprawdę był naszym tatusiem. Nagle gdzieś w głębi serca zapragnęłam go przytulić.
Wytężając wzrok, dopiero teraz dostrzegłam, że po drugiej stronie ogniska usiedli Kali i Ry. W zasadzie prawdopodobnie siedzieli tam już wcześniej, ale jasne płomienie odgradzające jedną stronę ciemności od drugiej, skutecznie ukryły ich przed moim wzrokiem. Uśmiechnęłam się sama do siebie i opuściłam swoje poprzednie miejsce, zbliżając się do nich truchtem. Doprawdy, zdążyłam już się za nimi stęsknić, nawet jeśli te dziesięć czy piętnaście minut upłynęło w dosyć przyjemnej atmosferze.

< Ry? >

czwartek, 27 sierpnia 2020

Od Kali CD Wrony - "Słońce świeci jak zwykle"

Jeszcze wczoraj to miejsce mogło wydawać się jałowe, nieprzyjazne i całkiem pozbawione życia. Dzisiaj natomiast, choć pogoda okazała się kilkukrotnie gorsza, jeszcze przed świtem odganiając spokój snu kroplami chłodnego deszczu, mogliśmy ze zwycięskim zadowoleniem zauważyć, że niewielka polanka przesiąkła do reszty naszym zapachem; stworzyliśmy tu przyjemne wspomnienia, zdobywając nowe doświadczenia, mogliśmy więc uznać je teraz za naszą własność. Nasz dom.
W zaakceptowaniu tej decyzji pomogło mi ostatecznie także mięso, które pojawiło się jeszcze zanim zdążyłam na dobre rozbudzić się ze snu. Zeskakując na wilgotną trawę, zatrzymałam się na chwilę, z szybko bijającym sercem wbijając wzrok w postać, która zapewniła nam posiłek, a teraz znikała cicho w cieniu zmoczonych drzew. Już sam jej wygląd był interesujący, tajemnicze zachowanie zaś tylko dodatkowo pobudziło moją ciekawość. Wyglądał jak potwór wyciągnięty z bajki, jednak nim zdążyłam poczynić cokolwiek więcej od dokładnych obserwacji, nagłe burczenie w brzuchu zburzyło porządek moich myśli.
Szybko zajęłam się posiłkiem. Wbrew początkowym, ignorowanym jednak zacięcie obawom, okazało się krwiste i świeże. Przeżuwając olbrzymi kawałek, uśmiechnęłam się do siebie w płytkiej refleksji. 
Wszystko było tak, jak powinno. Teraz byłam już całkowicie przekonana, że zawsze ktoś przy nas będzie, by się o nas zatroszczyć. Nie musiałam nawet martwić się rolą basiora, który zdawał się całkowicie niepotrzebnie zajmować miejsce na naszej ukwieconej polanie. Brakowało mi natomiast trochę mamy, wiedziałam jednak, że przecież i ona lada dzień się pojawi. Codziennie ktoś przychodził; szybko poddałam się w próbach zapamiętania poszczególnych imion, a wkrótce także rysów. To nie było przecież ważne, nie musiałam martwić się o najmniejszy szczegół. Oni zawsze przychodzili.
Wypełniwszy żołądek, zlizałam krew z pyska, szybko skupiając uwagę na bracie. Pchnęłam go lekko, przez co omal nie zakrztusił się swoją porcją, kręcąc zabawnie nosem. Roześmiałam się na ten widok.
– Hej, Ry! – podjęłam. Ku mojemu zdziwieniu, basior całkowicie mnie zignorował, zająwszy się poprawianiem stanu czystości własnego futra. – Ry! – zdziwiona brakiem reakcji, jeszcze bardziej podniosłam głos, uderzając przy tym w coraz to bardziej błagalne tony – Ry! Ry!!!
– Co? – skapitulował basior, kierując na mnie zirytowane spojrzenie.
Uśmiechnęłam się, czując, jak na ten widok obejmuje mnie nagle spokój i zadowolenie.
– Pobaw się ze mną! – poprosiłam spokojnie, machając ogonem.
Basior westchnął głęboko, ponownie zwlekając z odpowiedzią.
– Dlaczego nie zapytasz Wrony?
– Wrony? – zadarłam głowę, rozglądając się szybko dookoła, przez co trochę zakręciło mi się w głowie. – Wrony tu nie ma.
– Poszukaj jej.
– Nie chcę.
I tak nagle wszystko wokół ucichło.
Nawet wiatr, który wcześniej poruszał liście i obłoki z siłą, która sprawiała wrażenie niezachwianej, zdawał się zniknąć niespodziewanie, pozostawiając mnie z paląca pustką w płucach i wyschniętym gardłem. Walcząc z dziwnym uczuciem, próbowałam kaszlnąć, z mojego gardła nie wydostał się jednak nawet najmniejszy dźwięk. Czy ja się duszę? W panice spojrzałam na brata. Jego obraz także zdawał się zanikać w moim spojrzeniu, oblekając się z wolna gęstą białą mgłą.
– Pr… prrosz… – zaczęłam. Mimo powiększającej się trudności, byłam w stanie dostrzec, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Opuścił uszy, przyglądając mi się ze zdziwieniem.
– Dobrze, dobrze! – rzucił niespokojnie – W co chcesz się pobawić?
W co… chcę się pobawić? Ból w klatce piersiowej mógłby sugerować, że moje serce na nowo zaczęło uderzać. Krótkie piszczenie w uszach sygnalizowało, że również mój słuch powrócił do normy.
– No… – wyksztusiłam przez ściśnięte gardło, przez co z oczu popłynęły mi łzy. Rozejrzałam się, wskazując łapą na kępę drobnych, żółtych kwiatów, które falowały lekko na chłodnym wietrze. – Pobawmy się w chowanego.
Po czym, skupiwszy się na brawurze, która nie wiadomo skąd nagle wypełniła moje serce, pobiegłam we wskazane miejsce. Odwróciwszy się po drodze, zauważyłam, że Ry ciągle siedział nieruchomo wśród zroszonej krwią trawy; skierował głowę ku szaremu niebu, a jego klatka piersiowa ugięła się głębokim westchnięciem. Nim zdążyłam popędzić go głosem, podniósł się jednak, by niepewnie ruszyć w moim kierunku, przez co do reszty mogłam oddać się zabawie.
Wkrótce pojawiła się Wrona. Przystanąwszy na chwilę na jej widok, dysząc ze zmęczenia, odniosłam wrażenie, jakbym przez moment nie mogła sobie przypomnieć, kim była; może nie chciałam, skuszona myślą, że to tylko kolejna z bezimiennym postaci, która przyszła, jeśli nie z obiadem, to chociaż by przynieść nam nowe zabawki. Poznawszy jednak siostrę, zawołałam do niej wesoło, gotowa zapytać, gdzie wcześniej zniknęła. Gdy jednak błyskawicznie znalazła się przy nas, atakiem na brata przyłączając się do zabawy, całkowicie zapomniałam o tym postanowieniu.
Wróciło ono do mnie dopiero po południu, gdy zdążyło minąć dobre kilka godzin, a my, nie mając siły na więcej zabawy, odpoczywaliśmy, leżąc na trawie i obserwując, jak chmury przemykają po białym niebie. Podjąwszy od niechcenia temat, przeraziłam się energiczną reakcją wadery, która jednym błyskawicznym ruchem podniosła się na równe łapy.
– Słuchajcie! – krzyknęła – Wieczorem przychodzą do nas goście!
Nagle dotarło do mnie, że nie miałam pojęcia, jak powinnam zareagować na te słowa. Przyłapałam się na tym, że omiatam wzrokiem brata; jedynym komentarzem, na jaki się zdecydował, było jednak uniesienie brwi. Postanowiwszy wzorować się jego postawą, wstałam, by przysiąść prosto, równo układając łapy w jakby poważnym geście.
– I co z tego? – rzuciłam. Wrona natomiast, nie wiedziałam dlaczego, zareagowała na to szerokim uśmiechem.
– Tym razem będzie inaczej! Zostaną na kilka godzin, i… – przerwała, zamyśliwszy się na chwilę – Będzie ognisko!
– Ognisko? – powtórzyłam bezwolnie, czując, jak w równie zagadkowy sposób na moją twarz wpływa szeroki uśmiech. Praktycznie skacząc z radości, dobiegłam do siostry, chwytając ją za łapy. – To świetnie! – zgodziła się skinieniem głowy. – Kiedy?
– Za kilka godzin.
– Powinniśmy coś zrobić? – spytałam, przygryzieniem wargi dając po sobie poznać, że niespodziewane wspomnienie dziwnego, półżywego basiora wzbudziło we mnie jakikolwiek niepokój.
Wrona pokręciła głową, co pozwolił mi obrać pewien spokój, przyjemną ulgę.
– Pobawmy się jeszcze! – zaproponowałam, czując, że jest to jedyna dobre wyjście w zaistniałej sytuacji. Zdejmując spojrzenie z wesołych oczu siostry, odwróciłam się, by odszukać nim basiora, który, okazało się, bez słowa ulatniał się właśnie w jakiś kąt. Początkowo niechętna i niezdolna zrozumieć, ostatecznie pozwoliłam mu na to, uwagę skupiając na Wronie.
Po upływie pierwszej godziny zaczęło do mnie dochodzić, że być może wcześniej trzeba mu było przyznać trochę racji, czas bowiem mijał powoli, a moje myśli zamiast na pojedynku z siostrą, skupiały się raczej wokół nadchodzącej wizyty, zapowiadającej się koniec końców inaczej niż każda z wcześniejszych. Za nic nie mogłam się skupić na zabawie, a że nie miałam ochoty przez to przegrać, szybko rozeszłam się z siostrą. Zareagowała na to co najmniej spokojnie, być może zaczynały jej dokuczać pierwsze objawy zmęczenia.
Reszta popołudnia minęła mi w nerwowym, dokuczliwym oczekiwaniu, które dodatkowo wydłużyła paskudna, deszczowa pogoda. Przechadzałam się w kółko po polanie, z upływem czasu i przypływem znudzenia, a może także przytłaczającego otępienia, pozwoliłam sobie jednak wyjrzeć także poza jej obrzeża. Czy ktoś tutaj mógłby w jakikolwiek sposób mnie zatrzymać? Rozmyślając nad zbliżającym się z wolna wieczorem, zaczęłam nawet układać drobny stos z patyków, który mógłby posłużyć potem za obiecane ognisko; szybko jednak się poddałam, jako że ta czynność, podobnie jak wcześniejsza zabawa, zupełnie nie układała mi się w łapach.
W końcu jednak nadeszła ta wyczekana chwila; na ciemniejącą wieczornym mrokiem polanę wpłynęło z gracją kilka osób. Niepewne śmiechy i szeptane komentarze wypełniły powietrze, gasnące, blade światło dnia odbijało się w butelkach wypełnionych przezroczystym płynem.
Wpatrywałam się w ten pochód, siedząc na uboczu w wyćwiczonej, pełnej powagi pozie.
Przenosząc powoli wzrok na każdą z postaci, zadrżałam nagle, wydając z siebie ciche pisknięcie. Jeszcze na przedzie procesji znajdowała się postać, którą widziałam dzisiaj rano, wysoki, szczupły ptak o piórach, których kolor zanikał niemal na tle zmoczonego lasu. Wrona, która pojawiła się nagle nie wiadomo skąd, z wesołym okrzykiem podbiegła, by przytulić się do stworzenia, ja natomiast poczułam, jak serce staje mi w gardle.
– Wszystko w porządku? – wychwyciłam na sobie spojrzenie nieznajomej, wysokiej wadery. Mieszało się w nim zdziwienie i troska.
Wytężyłam mięśnie, by zdobyć się na opłacone ogromnym wysiłkiem skinienie głowy. W oczach, które nieznany dotąd strach rozwarł mi do granic bólu, zaczęły powoli zbierać się łzy, oddychałam jednak spokojnie, czując, że wciąż jeszcze panowałam nad sytuacją.
No, może do momentu, w którym któryś z pozbawionych twarzy cieni, jakie zbierały się poza pierwszym rzędem zebranych, rzeczywiście postanowił rozpalić wspomniane wcześniej ognisko. Ogień rozbłysnął niespodziewanie pośrodku nocy, posyłając przez polanę głuchy okrzyk. Wtórował mu mój płacz; głośny, prawdziwy, zbyt silny, by nawet próbować go kontrolować. Rozbiegł się po moim drżącym ciele, przywodząc na myśl gorące płomienie, jakie w ciągu sekundy połknęły ocalały przed deszczem chrust.

< Wrono? >

wtorek, 25 sierpnia 2020

Od Cuore - "Błędne Koło", cz. 8

To ten... chciałem Ci tylko powiedzieć, Czwureczko, że to przestaje być zabawne. Już wiem, dlaczego chciałaś, żebym został narratorem. Po prostu lubisz się znęcać, swołoczo.
Więc pisałem się na bycie narratorem, nie na palpitacje serca w co drugiej części. Ale zobaczymy, kto się pośmieje ostatni.
Dziękuję za uwagę.
   *   *   *


Oto życie, oto jego żywy szczegół
Kto żyje tylko sercem, ale ma serce dla wszystkich,
niech będzie błogosławiony.
Kto ma serce niespokojne, a przez to niedostępne,
niech żyje, kocha i zostanie pokochany.
A kto pilnuje jak skarbu pustego miejsca w piersi,
niech po prostu padnie, nie przynosząc wcześniej szkody.

Tym razem stanąłem u progu wąwozu, w którym spodziewałem się zastać owego nieszczęśliwego wilka. Już z oddali dosłyszałem zresztą jego krzyk, co mogło świadczyć tylko i wyłącznie o tym, że cel zostanie osiągnięty.
Znalazłszy się dokładnie w miejscu przyjętym za początek piaskowego jaru, spostrzegłem zielarza, zajętego pochylaniem się nad kimś leżącym pod ścianą.
- Dzień dobry - mruknąłem, uważnie obserwując, jak jedną łapę unosi pysk skulonego basiora. Rzecz jasna, pacjent był tam tylko jeden, zanim więc jeszcze zobaczyłem dokładnie zarysy postaci, odruchowo ruszyłem przed siebie, by upewnić się, że nie dzieje się nic złego.
- Dobry - wymamrotał, nie odwracając się - wy do pacjenta?
- Tak. Co się z nim dzieje? Chyba jest nieprzytomny.
- W rzeczy samej, to eksperymentalna metoda leczenia. Proszę popatrzeć, te kable przesyłają do jego mózgu impulsy.
- Jak to działa? - zapytałem nieufnie.
- Dochodzi do nagłego uwolnienia neuroprzekaźników.
W pewnym napięciu przyglądając się nieruchomemu, młodemu wilkowi i zastanawiając się, czy oby na pewno wciąż żyje, na chwilę przeniosłem wzrok na podpięte do niego małe przedmioty, połączone z kablami, które z kolei...
Nagle ciałem wstrząsnęły mocne drgawki. Ze zmieszaniem popatrzyłem na zielarza.
- To te impulsy?
- Tak - pokiwał głową - terapia potrwa kilka, może kilkanaście tygodni, ale później będzie nie do poznania.
- Co właściwie może się zmienić?
- Ciekawi cię to, skrzydlata istoto? - spojrzał na mnie, a przez moment po jego pysku przepłynął zagadkowy uśmiech.
- Powiedzmy, że najbardziej mimo wszystko ciekawi mnie stan pacjenta.
- Ach tak - odparł obojętnie - cóż, nie wykluczam niestety opcji, że niewiele. Ale oczywiście teraz, gdy mam go już u siebie, nie ograniczę się jedynie do jednej metody leczenia jego psychiki.
- Mogę się tym zainteresować?
- Oczywiście - w jego głosie ponownie pojawiła się nuta żywej ekspresji - następne na liście jest światłolecznictwo - nie oczekując kolejnego pytania, wskazał na jeden z licznych schowków, ukrytych wśród korzeni drzew i we wnękach z piaskowca. Podążyłem wzrokiem za jego przednią łapą. Pół sekundy wystarczyło w zupełności, żeby zidentyfikować prostokątny kształt owinięty zakurzoną, białą koszulą. Ludzkie urządzenie, źródło światła, latarka? Lampa, konkretnie stroboskop.
- Co do ch... - odsuwając się gwałtownie, bokiem trafiłem w ścianę, z której posypały się piaskowe okruchy. W myślach przekląłem swój nadgorliwy układ nerwowy.
- Coś nie tak? - uniósł wzrok z mieszanką zaciekawienia i zamyślenia, a dostrzegając nerwowe pokręcenie głową zamiast odpowiedzi, zaczął opowiadać - niestety poprzednie badania byliśmy zmuszeni przerwać. Mój... współpracownik nie doprowadził ich do końca, a drugi egzemplarz z naszego wyposażenia przepadł gdzieś bezpowrotnie.
Nie przypominam sobie, bym kiedyś wracając do domu miał większe wyrzuty sumienia.

   ~   ~   ~
Szum wody uspokajał myśli, a odblaski na jej powierzchni nadawały przybrzeżnym drzewom wesołe barwy.
Późno-sierpniowy świt był chłodny i spokojny. W zasadzie odkąd pamięć i zdrowe zmysły wróciły po kilku godzinach snu, nie myślałem o niczym innym, niż o dwóch poprzednich dniach, które minęły od mojej ostatniej wizyty w siedzibie zielarza. Miałem nieodparte wrażenie, że to o dwa dni za dużo. Tak, to o dwa dni za dużo.
Podniósłszy się więc na obie nogi, po prostu szybko przeanalizowałem kierunek i zacząłem iść przed siebie, mając nadzieję, że w promieniach wschodzącego słońca, oprócz następnych godzin uciążliwej niepewności i poczucia niespełnionego obowiązku, znajdę jeszcze przynajmniej coś do jedzenia.
Nie to jest jednak tematem naszej opowieści (kto potrafi stwierdzić, co w ogóle nim jest?), pominę więc szczegóły misji odebrania życia młodemu szczurowi, jego krzyk lęku i piski.
Niewyspecjalizowane zwierzę to władca natury.
Może żyć w upale i w chłodzie, żreć śmieci, na najnędzniejszej strawie żyje całkiem nieźle. Spać w mokrym dołku w jakiejś ciemnej norze, w lesie, na polu, na wysypisku i na pustyni. A mimo to nie traci zdrowia i bystrości.
- Nie chcę udawać, że kocham wszystko, co żyje - zamyślonym wzrokiem przez chwilę przyglądałem się stygnącemu zwierzątku - może kiedyś, gdy jeszcze trochę zmądrzeję. Na razie uspokaja mnie tylko, że to nie było morderstwo, ponieważ pomogłeś mi przeżyć. Szczury, z pewnością jesteście potrzebne. Tu, na ziemi, by zachować własne części jej dobra i uchronić od upadku. Swoją drogą, czy coś takiego jak ja jest potrzebne, czy nie ma już dla mnie wiele miejsca w przyrodzie, jak dla psa, kota? Natura nie lubi marnowania energii, nie trzymałaby mnie tu bez sensu, prawda? Chociaż widząc ludzi, mam czasem wrażenie, że świat bywa krótkowzroczny. Wygrywa najparszywszy cwaniak, byle tylko utrzymać się na szczycie, choć przez chwilę mieć ułudę zwycięstwa. Nawet, jeśli przy okazji zaprogramuje się siebie samego i wszystko wokół na wyniszczenie.

Mimo pewnej ulgi, jaką dawała mi możliwość zobaczenia młodego wilka, każde odwiedziny w piaskowym wąwozie były dla mnie powodem do jeszcze większego niepokoju.
Tym razem zdążyłem dotrzeć do celu, zanim hałas rozniósł się na kilometry wokół. Przez chwilę bez słowa stałem w wejściu i patrzyłem, jak zielarz rozlewa wodę z dużego wiadra, do kilku mniejszych. Coś nieprzyjemnego ścisnęło mnie w przełyku.
- Co robisz? - zawołałem, gdy basior szybkim ruchem wylał zawartość jednego z wiader na swojego pacjenta. Słysząc mój głos, odwrócił się na chwilę.
- To... terapia szokowa. Ale nie elektrowstrząsowa. Powiem szczerze, robię to pierwszy raz w życiu.
- Dlaczego dziś inaczej?
- Akumulator napędzający elektrowstrząsy właśnie się wyczerpał, a nie chcę przerywać badań. Nie martw się, widziałem to wielokrotnie w ludzkich szpitalach. Wiedza, która dociera tutaj, do wilczego grajdołka, nie jest nawet ułamkiem wiedzy osiągniętej w naszym świecie.
Po jego słowach, zapadła nieoczekiwana przez nikogo cisza. Przez chwilę staliśmy obok siebie, próbując nawzajem nie zmierzyć się wzrokiem.
- Co? - rzucił w końcu z niepokojem, skrywanym pod maską obojętności.
- Nic - mruknąłem, przenosząc na niego wzrok - już rozumiem.
Następne wiadro zostało wylane na wilka, zdaje się, przez cały czas nieprzytomnego. Gestem powstrzymałem zielarza od wykorzystania trzeciego. Przez chwilę jeszcze wahał się, zatrzymawszy przyrządy w powietrzu, ostatecznie jednak wzruszył ramionami i nie robiąc nic więcej, postawił wiadro pod ścianą i zniknął gdzieś w lesie.


Oto pustka, oto jej dziecię
...
   ...


Pewne szczegóły widzimy kilkukrotnie
Wieczorne powietrze unosiło z rozgrzanej latem ziemi zapach traw i ziół. Przyjemny, ciepły wiatr był jak tchnienie spokojnego lasu. Szkoda, że basior nie mógł czuć tego wszystkiego. Może zrobiłoby mu się chociaż odrobinę lepiej na zbolałym sercu.
- Bracie, przyjacielu - w zamyśleniu usiadłem obok śpiącego wilka, przez chwilę wpatrując się w wolno, prawie niewidocznie unoszące się żebra. Gdy leżał tak, jak dziecko, zwinięty na ziemi, wyglądał na jeszcze bardziej bezbronnego - platynowe serduszko. Dlaczego mam patrzeć na to, co się z tobą dzieje? Czy w istocie jestem aż tak niski, czy po prostu nadal nie przestałem się czołgać? Jak mogłem pozwolić twojemu ojcu karmić cię plewą, a potem oddać kłamcy?
Nie liczyłem czasu, który spędziłem z jedną tylko myślą w głowie. Dopiero nieznaczny, wyraźniejszy ruch wybudził mnie z zadumy. Widząc jego otwierające się oczy, uśmiechnąłem się w duchu.

Wszystko jakoś się układa.
Wszystko ma dobre strony.
Wszystko ma początek i koniec.
Wszystko ma przyczynę i skutek.
Nie wszystko ma cel, ale wszystko może mieć cel.
Wszystko dzieje się w jakiś sposób, nawet bez naszej pomocy.

Nie wierzyłem w to od początku, odkąd po raz pierwszy spotkałem małego wilka, do tamtej chwili. A więc to był ów długo wyczekiwany, odpowiedni czas i właściwy plan. Jak iskra wśród burzowych chmur, moje niebo rozświetliła nowa myśl. Adrenalina wypełniła całą wolną przestrzeń swojego królestwa.
- Co tu robisz...? - wybełkotał, z widocznym trudem zbierając myśli.
- Chodź. Nie zostaniesz tu.
- Dlaczego?
- Ja tak mówię.
- A kim ty jesteś?
- Błagam, powiedz, że nie rozumiesz tego pytania dosłownie...
- Nie...
- A więc zaufaj mi i chodź. Nie mamy już czego szukać u tego zielarza.
- A mój ojciec?
- Chodź.

   C. D. N.

Od Paketenshiki - "Trzy kruki" cz.1

Dzień ten miał należeć do najzwyklejszych, podczas których niewiele się dzieje, nieważne jak bardzo się starasz. Miało się odbyć jedno polowanie, żeby wykarmić całą watahę, i nic poza tym. Nic więcej nie było zaplanowane i z tej tylko racji nie miało się dziać. Ale los rzadko współpracuje z planami nędznych wilków.
Lisi wychowanek, rudy basior, zauważył przy wyjściu z nory trzy piękne kruki, obserwujące go z gałęzi drzewa. Jaka szkoda, że wtedy nie wiedział, co one oznaczają. Wiedział tylko, że są ładne i majestatyczne.
Udał się na polowanie wraz ze Skinką, swoją młodszą siostrą, która w przeciwieństwie do niego była lisiczką czystej krwi i miała co do tego stuprocentową pewność. Chciała się z nim udać, by zobaczyć, jak wygląda polowanie urządzane przez wielkie wilki i czy wygląda to choć trochę jak u lisów.
Ona nie zauważyła wcześniej tych kruków. A gdy wreszcie zwróciła uwagę, zdążyły odlecieć.
Spotkali się z Palette, Szkłem i Tiską w umówionym wcześniej miejscu, gdzie mieli omówić wszystkie szczegóły dzisiejszej akcji. Łącznie ze sprawą Skinterifiri. W końcu to niecodzienne zdarzenie, by lis brał udział w polowaniu organizowanym przez wilki.
– Chcecie zostawić ją na boku? – Paketenshika nie był szczególnie zachwycony pomysłem pozostałych towarzyszy, choć prawdę mówiąc, nawet jemu wydawała się to najrozsądniejsza opcja.
– Jakie masz przeciwwskazania, Rudy? – to przezwisko, być może dla wielu obraźliwe, stało się od jakiegoś czasu normą dla faktycznie po lisiemu ubarwionego basiora. Szczególnie lubiła korzystać z niego Tiska, która właśnie teraz przekręciła po psiemu łepek, zadając to pytanie. – Nic się jej raczej nie stanie. Pozostałe wilki są zbyt zajęte żeby się jej nagle uczepić.
– Wiem, tylko… Może nie będzie za wiele widzieć, bo za daleko odbiegniemy? Przecież chciała przyjść przede wszystkim, żeby oglądać!
Skinka spojrzała na swojego brata z wyraźną dezaprobatą, ale nie skomentowała tej jakże idiotycznej wymówki. Debil mógłby chociaż przyznać, że boi się mnie zostawić samą, tyle mówiła jej mina. I jak zwykle, młodsza siostra całkowicie miała rację. Tylko Pakiemu i tak było głupio się przyznać do czegoś tak głupiego i dziecinnego.
– Paki – brat alfy wziął głos – zamierzamy dzisiaj polować na jelenie. To zbyt duże zwierzęta, by kręcił się koło nich lis, dodatkowo taki, który niedawno stracił oko. O ile rozumiem twoje zmartwienie, wolałbym jednak, żeby Skinka trzymała się z boku i nie podchodziła. Łapiesz, stary?
– Faktycznie, to ja tu jestem ten starszy… – skomentował sarkastycznie pod nosem rudzielec, ale tylko kiwnął głową. Nie chciał się kłócić, marnują przez to cenny czas. Jelenie nie będą się zbierać przez wieczność.
Towarzysząca mu liszka dźgnęła go łokciem w nogę po usłyszeniu komentarza, na co ten się nieco uśmiechnął. Gdzie ten “uśmiech” przypominał raczej przypadkowe drgnięcie kącików ust, aniżeli faktyczny pozytywny grymas, a poznać się mogła tylko jego ukochana siostra. W końcu znała go najdłużej z obecnej ferajny.
Zgodnie z zawartą umową, wilki poszły same na polowanie, zostawiając samiczkę innego gatunku wśród gęstego buszu, gdzie ona będzie miała widok na zdecydowaną większość pola manewru, a uciekające jelenie na pewno jej nie stratują, wybierając o wiele łatwiejszą ścieżkę.
Samo polowanie odbyło się niemal książkowo. Niemal. Porozumiewając się na odległość, w czterech wypatrzyli najlepszą zdobycz - dorodnego jelenia z uszkodzoną nogą. Zdołali zakraść się do stada niemal na odległość skoku zająca i wtedy dopiero zaatakowali. Czysto teoretycznie sukces powinien być gwarantowany. Przecież tak wygląda przepis na sukces i świeże mięso.
Szkoda, że teoria nie pokrywa się z praktyką, a sukces polowania określany jest przez zmieniające się warunki i dostosowanie wilków.
Nikt nie przewidział, że jelenie pobiegną w stronę najjaskrawszego wilka w ekipie.
A być może on sam powinien pomyśleć o tym wcześniej, zanim ustawił się na jedynej drodze ucieczki dla kopytnych rogaczy.
Jelenie, spłoszone atakiem Palette, pobiegły prosto na władającego piaskiem osobnika Canis Lupus. I zanim on zdążył się zorientować, co właściwie się dzieje, odcięły mu drogę ucieczki.
Pozostało tylko biec.
Słyszał krzyki swoich przyjaciół, żadne z ich słów nie nosiło choćby znamion sensu. Krew niczym rwąca górska rzeka rzucała mu się w tętnicach i żyłach, szumiąc nieznośnie w uszach jakby naśladując nawałnicę. Serce już nie młot, a bolesny topór uderzało z coraz to większą siłą o żebra, niekoniecznie dbając o ich dobrostan. Opuszki palców zapewne się zdarły, sądząc po żywym ogniu, jaki generowały. Oczy były w stanie ujrzeć tylko jeden cel, przerzedzenie w stadzie jeleni, do którego kierował się Paketenshika. Nic z tego nie miało znaczenia, ból obecnie nie istniał w małym świecie, w jakim zamknął się umysł basiora. Teraz liczyło się tylko przetrwanie.
Czuł doskonale, że mordercze kopyta są coraz bliżej. Że oddechy przerażonych ofiar muskają sierść na jego potrójnym ogonie. Że to przepierzenie, w którym się znalazł...
Któraś noga nieszczęśliwie przykleszczyła mu ogon. Przewrócił się, padł na ziemię. Poczuł piach w ustach. Ironiczne. Za chwilę coś na kształt lawiny głazów przetoczyło mu się po grzbiecie. I świat zakryła nieprzyjemna czerń. O wiele brzydsza niż czarne pióra trzech kruków.

<TAK, ciąg dalszy nastąpi>

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Od Szkła CD Vinysa - "Drugie Dno"

Do domu dotarłem wyjątkowo zmęczony, poddając się stłumionym przez nieokreślone uczucie myślom. Czy była to zasługa wypitego wcześniej alkoholu, czy po prostu wynik długiego dnia pracy, nie umiałem stwierdzić, miałem to zresztą w poważaniu. Nie dbając o porządną kolację, położyłem się, planując w samotności zacząć obmyśliwać możliwości rozwiązania naszej sprawy.
Minęło może pięć, może dziesięć minut, aż w końcu walka ze snem, w obliczu coraz większej pustki w głowie, okazała się pomysłem bezsensownym. Wszystko przeniosłem więc na dzień następny, koniec końców zasypiając z w miarę czystym i spokojnym umysłem.
Nazajutrz rano, jak zazwyczaj gdy mieliśmy ważną robotę, nogi chciały prowadzić mnie do jaskini wojskowej jeszcze zanim zdążyłem otworzyć oczy.
W przenośni i dosłownie. Wybudziłem się że snu za sprawą rozdzierającego bólu w jednej z dolnych kończyn, który zdawał się wydobywać gdzieś z jej wnętrza. Jęknąłem zaciskając zęby i w ułamku sekundy poderwałem się na przednie łapy, by odkryć i pokonać źródło ucisku.
Zgięcie kolana nie pomogło, ból rozpalił się nowym płomieniem. Zadziałało dopiero rozciągnięcie nogi z całej siły. Ach, to zwykły skurcz.
Kulejąc jeszcze przez chwilę, ruszyłem na spotkanie z... no, pracą. Na miejscu zastałem Mundusa, który już na wstępie dał do zrozumienia, że pomimo naszego nieulegającego wątpliwości starania, znowu udało nam się coś spatafianić.
- Świetnie, a więc wybraliście się do WSJ, pobiegaliście trochę, pogawędziliście z dwoma wilkami nie dowiedziawszy się niczego specjalnego, po czym poszliście do karczmy, uraczyć się kieliszkiem. A dziś, pozwolisz, polecę wam pójść i porozumieć się ze śledczymi z WWN. żeby przygotować z tego sprawozdanie, zanim udacie się przesłuchać kolejnego świadka.
- Zbędna troska, właśnie stamtąd wracam - w tej chwili dał się słyszeć głos od strony wejścia. Vinys podszedł bliżej i usiadł obok nas - nie ma sprawozdań, nie ma uaktualniania dokumentacji, papier im się skończył.
- Słucham? Jak to "się skończył"?
- Przed państwem Mundus, który prędzej sam położyłby się w grobie i przysypał ziemią, niż przyznał, że czegoś nie wie. Został tylko jakiś żelazny zapas, którego góra nie chce marnować na sprawy śledczych.
- Co za absurd - szary ptak zmarszczył brwi - weźcie kartki z WSC. Śledztwa to przecież priorytet.
- Mam wątpliwości, czy ci z naszej góry pozwolą wydawać papier innym watahom.
- Widzisz, Vinys, dzisiaj to ja jestem "tymi z naszej góry". O bardziej uprawnionych nie usłyszysz, chyba że słuchasz bajek. Bierzcie co trzeba i idźcie robić swoje.
- ...Powiedział towarzysz Mundus z odpowiednią sobie delikatnością. Powiedz, dlaczego brzmisz, jakbyś miał pogrozić nam napisanym przedwczoraj oświadczeniem o odebraniu premii i wysłać na przesłuchania, o których zapomnieliśmy? - prychnął basior o grafitowej sierści. Przez cały czas wodziłem wzrokiem od jednego, do drugiego, nie mając żadnego pomysłu na to, co mógłbym wnieść do rozmowy.
- Skąd wiedziałeś?
- To przecież musiało się w końcu zdarzyć.
- Rozumiem, że z okazji braków w zaopatrzeniu towarzysz Vinys postanowił rozjaśnić mroki śledztwa swoim wiecznie promiennym uśmiechem - odetchnął ciszej - w zasadzie nie przedwczoraj, a dziś rano. Agrest nie najlepiej się czuje i ma nastrój na prześladowanie przodowników pracy, nic na to nie poradzę.
- Czekaj, co mu jest? - zapytałem nagle, gdy niepokój o stan zdrowia mojego jedynego w tej chwili brata, w końcu wziął górę nad irytacją.
- Zaczął utykać. Nieważne, pewnie dał o sobie znać naciągnięty mięsień sprzed tygodnia. Ale oświadczenie podpisał, a to w tej chwili waż...
- Chciałeś oczywiście powiedzieć "napisał". Prawda? - tym razem wtrącił  się Vinys.
- Nie inaczej - ptak uśmiechnął się niechętnie.
- Poczekajcie, nie rozumiem - zasygnalizowałem, czując znajome napięcie, które zwykło towarzyszyć świadkom sporów.
- Powinieneś nosić koszulkę z tym napisem - rzucił Mundurek nieco lekceważąco.
- Nadal nie rozumiem.
- To byłoby z tyłu koszulki - tym razem mój młodszy kolega zaczął się niecierpliwić - dobrze, wystarczy. Mundus! - mówił dalej tonem, który ktoś oderwany od rzeczywistości mógłby uznać za przyjazny - powiedz, o kim to ważnym zapomnieliśmy i jakim cudem nie zostaliśmy poinformowani przez górę, że mamy go przesłuchać?
- O twojej matce, Vinys.

< Vinys? xD >

Wyniki konkursu "Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie"!

Moi Drodzy Przyjaciele!
Jak za każdym razem, kiedy organizujemy konkurs, moje cieplutkie, adminkowe serduszko cieszy się wraz z każdym nadesłanym opowiadaniem. "Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie" postawiła przed nami nieco inne, niż dotychczasowe konkursy, zadanie. Każdy z uczestników miał bowiem już przyporządkowaną do swojego opowiadania fabułę. Mam nadzieję, że oderwanie się od standardowych tematów konkursów było ciekawym urozmaiceniem, a może i pomogło rozwinąć nam innego rodzaju umiejętności. Jeśli zechcecie, kiedyś jeszcze raz powtórzymy tę rundę...

Uczestnikami tego konkursu byli (według kolejności wysłania opowiadań konkursowych):
Paketenshika (Falco - "Jeanny (Część I)")
Szkło (Spada & Elen Levon - " Cool Enough")
Magnus (Nick Cave & The Bad Seeds - "Henry Lee")

Zwycięzcą okazał się Eothar Atsume, otrzymując aż 7 głosów! Zgodnie z zapowiedzią, otrzymuje więc:
- Podniesienie dowolnej umiejętności o 2 pkt
4 ng
- Praktycznie dozgonny szacun u pana alfy

Miejsce drugie otrzymują, ex aequo, Lato, Tiska oraz Paketenshika (5 głosów). Po nich, na podium, plasują się Talaza i Magnus (4 głosy), a na miejscu czwartym Szkło (3 głosy).
Ponieważ pewnie zdążyliśmy już zapomnieć, o czym pisałem na początku tejże nowiny, powtórzę: cieszę się, Kochani, że mogliśmy razem działać, pisać i czytać. Do następnego razu!

                                                            Wasz samiec alfa,
                                                                   Agrest

niedziela, 23 sierpnia 2020

Od Lato CD Agresta

 

 Uśmiechnęłam się lekko. Dalej szliśmy przed siebie, mijając bezlistne drzewa i krzewy, zdążyłam zapomnieć o wcześniejszych zmartwieniach. A przynajmniej póki nie uświadomiłam sobie, że o nich zapomniałam. Na krótką chwilę położyłam uszy po sobie i odwróciłam wzrok. Intuicja znów podpowiadała mi, że coś jest nie na miejscu, ale obiecałam sobie, że poważniej zastanowię się nad tym później. Nie mogłam nadal uciekać przed nieznanym razem ze starymi siostrami, w końcu cała trójka była już martwa. Musiałam znaleźć jakiś bezpieczny kąt i dostosować się do otoczenia, ignorując przynajmniej część tego, co minęło, a czego kurczowo trzymał się mój umysł.

Zdawało mi się, że powtarzam po raz kolejny ten sam wewnętrzny monolog. Może tym właśnie jest dorastanie? Strachem przed tym, co przyniesie przyszłość, który nie pozwala ci myśleć o niczym innym. A może to żałoba, odciskająca piętno na mojej psychice? Chaska powiedziała kiedyś, że zaskakująco dobrze znoszę śmierć moich bliskich, ale może po prostu znosiłyśmy ją w zupełnie inny sposób.

– Wszystko w porządku? Wydajesz się dosyć nieobecna jak na uczestnika wycieczki krajoznawczej. – Basior przystanął, wydawał się rozbawiony.

– Wybacz, o czcigodny przewodniku, jestem zmęczona, to wszystko – odpowiedziałam z przekąsem.

– Możemy zakończyć na dzisiaj, jeśli chcesz. Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia przed zmrokiem.

– Niegłupi pomysł. – Rozejrzałam się dookoła, próbując zdecydować, w którą stronę iść dalej. – Dzięki za oprowadzenie.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

 

 Od tamtego dnia minęło sporo czasu. Niemal całą zimę spędziłam w ruchu, codziennie w innym miejscu, mogłam więc pochwalić się całkiem niezłą znajomością terenów, jakie przyszło mi zamieszkiwać. Spotykałam wilki, a jakże, nawet mi ciężko było unikać ich kompletnie. Rozmowy o pogodzie jednak nie były dla mnie priorytetem, a i stanowisko, które wybrałam – przytulna posadka pustelnika – pozwalało zręcznie ich unikać i raczej ogólnie nie wymagało ode mnie zbyt wiele. Ot, egzystować sobie gdzieś w watasze, zbierać zioła, czytać z run dla zabicia czasu, od czasu do czasu złożyć lokalnym bóstwom ofiarę z polnych kwiatów, gromadzić deszczówkę i obserwować gwiazdy, jeśli noce akurat były bezsenne. Nic czego nie robiłam do tej pory. I tak się powoli żyło w tej naszej watasze, aż przyszła wiosna. Czy coś się zmieniło? Nie do końca. Tylko ziół zaczęło przybywać, las zaczął się zielenić, ptaki znów dawały w kość od samego wschodu słońca. Musiałam znaleźć niewielką jaskinię, w której mogłam suszyć rośliny, ale nie bywałam w niej często.

Sypiałam zawsze tam, gdzie akurat dopadło mnie zmęczenie i nawet epidemia, o której słyszałam tylko przelotnie, nie zmieniła mojej nowej rutyny ani o jotę. Nie martwiłam się bardzo, uważałam nawet za nieco zabawne to, jak śmierć towarzyszyła mi niemal na każdym kroku, nadal nie dając o sobie zapomnieć. Nawet nie zauważyłam, kiedy nadeszło lato wraz z falą upałów i zapowiedzią suszy.

 

 W nocy spadł długo wyczekiwany deszcz. Zrobiło się nieco chłodniej, ale co najważniejsze – wreszcie mogłam odetchnąć rześkim powietrzem. Poranek przywitał mnie jak zwykle śpiewem ptaków, do czego zdążyłam już dawno przywyknąć. Przeciągnęłam się powoli i otrzepałam futro z piasku, próbując przywołać w pamięci miejsce, w którym widziałam niedawno rosnącą melisę. Akurat nadszedł idealny moment na jej zebranie.

Znalazłam roślinę jeszcze tego ranka i zerwałam ilość, która na oko powinna wystarczyć aż do następnego lata. Nie używałam jej zbyt często, ale lubiłam mieć też wszystkiego zapas. Zanim skierowałam się w stronę jaskini, która służyła mi bardziej jako magazyn, spojrzałam w niebo. Na wschodzie kłębiły się burzowe chmury, czułam jednak w kościach, że tym razem przejdzie bokiem.

Z pękiem melisy w zębach przedzierałam się przez kwitnące w najlepsze krzewy, by zdążyć do jaskini jeszcze przed południem i w cieniu przespać najgorętszy moment dnia. Mimo wszystko, moje życie w ciągu ostatnich paru miesięcy było sielanką i wcale bym się nie obraziła, gdyby już nią pozostało. Czasem tylko uderzała mnie kolejna fala nostalgii, świadomość, że wszyscy biegniemy do miejsca, którego niektórym nigdy nie będzie dane sięgnąć. Są i tacy, którzy nigdy nie dowiedzą się, gdzie zmierzali. Ja nie wiedziałam.

Pierwsza fala ciemnoniebieskich chmur ominęła nas, tak jak podejrzewałam, ale nadeszła i druga. Ulewa złapała mnie w jaskini, gdy wieszałam zioła pod jej sklepieniem, by wyschły. Przez dźwięk kropel rozbijających się o mokrą już glebę i grzmoty, nie słyszałam własnych myśli i było to tak samo kojące, jak irytujące. Gdy byłam młodsza, uwielbiałam biegać w deszczu, ścigać się zmierzającymi nieubłaganie ku ziemi kroplami. Umiejętność oparcia się tej pokusie przyszła z wiekiem.

Deszcz zelżał ostatecznie niedługo przed zachodem słońca. Szare dotychczas niebo nabierało powoli barwy chłodnego różu i fioletu. Niewiele myśląc, opuściłam jaskinię. Nie miałam zamiaru zostawać tam na dłużej, nawet jeśli oznaczało to spanie na mokrym gruncie. Chociaż wiedziałam, że było to niedorzeczne, nie miałam nad tym specjalnej kontroli. Zawsze, gdy pozostawałam dłużej w jednym, miejscu ogarniał mnie ten sam absurdalny niepokój, jakbym traciła cenny czas, nie wiedząc nawet, ile mi go pozostało.

Szłam więc przed siebie bez konkretnego celu, wiedząc dobrze, że prędzej czy później znajdę miejsce choć trochę nadające się do spania. Wataha była duża, a nawet gdyby tak nie było – nic mnie tutaj nie trzymało. Mogłam w każdej chwili odejść i ruszyć znowu w drogę. Tylko co by to zmieniło?

Nie zasnęłam jednak tej nocy. Nogi poniosły mnie nad jezioro, gdzie położyłam się dopiero nad ranem. Od ziemi bił chłód, co tego lata bywało raczej miłą odmianą od nieznośnego upału. Nawet jeśli zdążyłam już porządnie zmarznąć i pożałować, że nie rozpaliłam gdzieś po drodze ogniska. Całe szczęście słońce zaczynało już nieśmiało wyglądać zza horyzontu, zapewniając tej części świata potrzebne jak nigdy ciepełko.

 

<Agrest, recydywisto jeden, nie spodziewałeś się hiszpańskiej inkwizycji?>