piątek, 7 sierpnia 2020

Od Talazy - "Chyba właśnie straciłam męża" Opowiadanie konkursowe

...I nie wiem, gdzie się podział.

OPOWIADANIE POWSTAŁO NA PODSTAWIE UTWORU:
 P!nk - So what
TEKST


  ,,Na na na na na na na…’’
– Hej, Szkło – przeciągnąwszy się ospale, wadera odwróciła się do swojego partnera, gotowa podarować mu najpiękniejszy, najszczerszy uśmiech, na jaki stać ją było o tak wczesnej godzinie. – Też słyszysz tę melodię?
 Ledwo jednak skończyła mówić, spostrzegła, że w skąpanej błękitnym blaskiem jaskini była zupełnie sama. Ślad po obecności osoby, która wcześniej zajmowała miejsce przy jej boku, zdążył całkowicie zniknąć w wielokolorowym świcie; na wolne miejsce wkradł się poranny chłód, najdotkliwiej raniąc jej spragnione dotyku łapy, które, pamiętała, złożyła do snu na  jego miękkim futrze. Chłodne teraz i zdrętwiałe, zdawały się promieniować prawdziwym bólem, rozmasowała je więc szybko, po czym, ogarnięta głębokim zdziwieniem i powierzchownym tylko smutkiem, usiadła prosto, bezmyślnie przyglądając się miejscu tajemniczych wydarzeń.
 Może już pracuje, było pierwszym, co wpadło jej do głowy. Może chciał zrobić mi niespodziankę, upolować zająca i przynieść jakieś piękne polne kwiaty, jak tamtego wieczoru? Pokręciła głową, omal nie padając na ziemię, gdy nowy ból zaiskrzył jej w sercu. Nie, to do niego niepodobne. Wiedziałby, że nie jest w stanie podarować mi podarku piękniejszego, niż wspólnie spędzony poranek. Wiedziałby, że nie chciałabym, żeby odchodził, nie bez pozostawienia żadnej wiadomości. Odetchnęła głęboko, jakby odrobinę lepiej radząc sobie ze słabością. Ich małżeństwo zdążyło co prawda zapisać się już w dziejach, z każdym kolejnym dniem konsekwentnie przechodząc do porządku dziennego, a jednak wadera miała wrażenie, że mimo to ich reakcja wcale się nie rozwijała, nie w tempie, które można by było uznać za normalne. W rzeczywistości zdawało jej się, że ciągle byli na tym początkowym etapie związku, gdy pojawiła się ta iskra, to zauroczenie; rozpalił się ogień, który przyciągał ich do siebie, a jednak był on tak niepewny i chwiejny, jak ognisko rozpalane pośrodku mżawki, gotowe w każdej chwili, w momencie nieuwagi, wygasnąć bezpowrotnie, by pozostawić ją pośrodku ciemności i chłodu.
Zadrżała na miejscu; nienawidziła chłodu.
Czym była ta relacja?, myślała, wpatrując się w cień drgający pod jej łapami. Nie zrodził jej prosty pociąg, bo choć oboje byli młodzi, ona, zbyt chuda i oszpecona bliznami, on, choć silny, szybko unieruchomiony przez chorobę. Minęły dni, blisko dwa tygodnie zamknięcia, nim zaczęli się do siebie zbliżać.
Czy ich uczucie to zatem efekt troski? Czy zrodziło się jako akt buntu przeciw śmierci odwiedzającej raz za razem jaskinię przepełnioną chorymi? Czy, widząc się w momentach największej słabości, niewypowiedzianymi słowami poprzysięgli chronić siebie nawzajem do końca świata, aż wystarczy im sił?
Nie, inne uczucie kwitło w jej sercu, gdy patrzyła mu w oczy i gdy budziła się obok niego. Czy zatem była to miłość? Więc dlaczego nie potrafiła mu zaufać? Czy było to zauroczenie? Więc dlaczego zgodziła się za niego wyjść?
Czy był to błąd?
Jak raniona piorunem wybiegła z jaskini. Krążyła po lesie, nie mogąc skupić spojrzenia w jednym miejscu; oddychała głęboko, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w ramionach tej jednej osoby. Czas jednak mijał, a jego wciąż nie było. I choć dotychczas wydawało się jej, że jeśli zaraz go nie znajdzie, świat się skończy, mimo upływu czasu on nadal trwał. Oddech wadery wyrównał się, przyjmując teraz postać dyszenia charakterystycznego dla potreningowego zmęczenia, a jej umysł, przepełniony wcześniej myślami i niepokojem oczyścił się, przyjmując bardzo uporządkowany stan. Ograniczywszy swój bieg do spokojnego, miarowego truchtu ledwo zahaczyła o jaskinię wojskową, nie wyczuwając w tamtej okolicy tego jednego zapachu.
Opadła z sił na tyle, że już nie była w stanie niczym się martwić. Przysiadła na ściółce w okręgu młodych jodeł. Drzewa szumiały na wietrze, odległą melodią wprowadzając ją w stan niemal mistycznego spokoju. Kontrolowała oddech, wdychając przepełnione zapachem powietrze.
Może dobrze, że tak się stało. Może to moja szansa, żeby zacząć od nowa.
Energia miejsca zdawała się krążyć po jej ciele, tak jak i rozchodziła się ona w drzewie - zrodziwszy się u korzeni, delikatnymi nićmi pięła się aż do korony. Wadera korzystała jeszcze chwilę z niezbadanych dobrodziejstw natury, po czym odetchnęła głęboko, a jednak bardzo spokojnie i powoli, z gracją i wyczuciem buddyjskiego mnicha.
– Muszę się napić – szepnęła, otwierając oczy.
I, nie zważając na wczesną godzinę, pobiegła, by jak najszybciej dać upust swemu pragnieniu.
Pozostało jej zaledwie kilkanaście metrów do celu. Jaskinia, do której zmierzała, znajdowała się już praktycznie w zasięgu jej łapy, a jednak nim zdążyła przekroczyć próg, coś ją zatrzymało, nagłym zaskoczeniem wbijając ją w ziemię. Wyprostowawszy się, wytężyła wzrok, by upewnić się co do prawdziwości uchwyconego na sekundę obrazu.
– Szlag – przeklęła – Ta stara wiedźma jest w środku…
Nie mogła jednak pozwolić, by ktoś taki, nie, by ktokolwiek popsuł jej ten wspaniały dzień. Wszak to pierwszy dzień wolności, pierwsze godziny nowego życia, a jakoś nie mogła pozbyć się wrażenia, że bez alkoholu świętowanie ich nie wyjdzie tak dobrze, jakby tego chciała, a może stanie się całkiem niemożliwe. Uniosła więc głowę, jak na dumną singielkę przystało, i wmaszerowała do jaskini, unikając jednak spojrzenia brązowej wadery.
– Cześć – mruknęła pod nosem, błyskawicznie przesuwając się w cień, gdzie we względnym porządku przechowywany był cały ekwipunek medyczny.
 – Cześć – wadera odpowiedziała tym samym beznamiętnym tonem, nie kłopocząc się nawet podniesieniem głowy znad ziółek, cokolwiek by z nimi nie robiła.
Biała wadera przez chwilę była pewna, że uda jej się znaleźć to, czego szukała i wyjść bez zwracania na siebie uwagi. Z medyczką były przecież koleżankami po fachu. Podobne sytuacje zdarzały się codziennie, starsza wadera nie miała więc żadnych powodów do nieufności i podejrzeń. A jednak, być może młodsza przeglądała przedmioty kilka sekund za długo, a może zrobiła zbyt wiele hałasu, poruszając jedną z dziesiątek buteleczek w poszukiwaniu środka do dezynfekcji.
– Czego tam szukasz? – zainteresowała się Etain.
Szlag, pomyślała tylko Talaza, wykorzystując cienie kładące się na jej twarzy, by pozwolić sobie na pełne frustracji zaciśnięcie zębów.
Niczego, prawie wymsknęło jej się w pierwszym odruchu, ostatecznie jednak zorientowała się, że medyczka była mądrzejsza, względnie bardziej uparta, by zadowolić się taką odpowiedzią. Nie pozostało jej więc nic innego, jak tylko wymyślić jakieś kłamstwo, patrząc na waderę, której próbowała je sprzedać, naprawdę przekonujące.
– Paru rzeczy – odpowiedziała w opozycji do swego pierwszego pomysłu, starając się przy tym zabrzmieć jak najbardziej spokojnie, a dla większego przekonania biorąc do łapy jakiś niewielki, niegroźnie wyglądający nożyk. – Mam pacjenta. To nic groźnego.
 Gorące zapewnienia na niewiele się jednak zdały. Medyczka wyglądała na szczerze zaniepokojoną, co trochę zdziwiło Talazę, przede wszystkim jednak jej serce gorzało teraz gniewem i rodzącą się z wolna paniką.
– Dlaczego o niczym nie wiem? – jakby za sprawą niekontrolowanego odruchu rzuciła okiem na zewnątrz. – Gdzie on jest?
– Na skraju lasu – rzuciła Talaza, przekładając nóż do pyska, by zmieścić w łapie butelkę upragnionego alkoholu. – Poradzę sobie z tym, naprawdę. Nie musisz iść ze mną.
Śpieszyła już do wyjścia, jednak głos medyczki zatrzymał ją w połowie pomieszczenia.
– Zaczekaj! – rzuciła – Kto to? Ktoś z naszych?
– Nie… – odpowiedziała powoli, czując, jak bicie jej serca przyspiesza do prędkości, w której jej samej trudno było dać wiarę. – To tylko… zwierzę. Mój towarzysz! – poprawiła się z udawaną tylko pewnością.
– Masz towarzysza? – medyczka zmarszczyła brwi. – Talazo, co chcesz zrobić?
Nic, pomyślała raz jeszcze, a jednak była już w połowie drogi do wyjścia, dlatego jakakolwiek odpowiedź wydawała się stratą czasu, a może jedynej szansy. Co innego uśmiech, ten pojawił się na jej pysku zupełnie bezwolnie.
Była tak pewna swego, a może duchowo już zatankowana zdobytym spirytusem, że kompletnie nie spodziewała się poczuć na sobie bolesnego szarpnięcia cudzej łapy. Być może nawet nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, kto zadał cios. Może serce ponownie okazało się mocniejsze od rozumu, kiedy odpowiadała własnym atakiem.
Medyczka odsunęła się szybko i chwiejnie, natychmiast przyciskając łapę do rany, która błyszczała świeżym szkarłatem. Milczała, zdawało się nawet, że na chwilę przestała oddychać, a jednak żadne słowa nie były konieczne, wszystko bowiem zamykało się w jej głębokich, migdałowych oczach. Jeśli długo się przypatrywać, dałoby się odnaleźć tam iskierkę bólu. Talazie zdawało się, że wadera dość umiejętnie ukryła ją w zdziwieniu, któremu pozwoliła z kolei bez oporów opanować całą swą osobę.
W pierwszym momencie podobne oszołomienie dotknęło białowłosą, szybko jednak przypomniała sobie, że w tak szczególnym dniu nie powinna pozwolić się ponieść podobnym emocjom, dlatego, rozkwitając nagłym uśmiechem, cisnęła butelką o ziemię. Ostry zapach rozniósł się po pomieszczeniu, lecz i nie tego było jej dane zasmakować; wadera znikała już pomiędzy drzewami.
Nie ubiegła daleko. Bynajmniej nie wydawało jej się to konieczne, jako że w ciągu tych kilkunastu minut szaleńczego biegu zdołała całkowicie przekonać się, że nie zagraża jej jakikolwiek pościg. Ponownie rzuciła się pod drzewo, gdzie przez chwilę próbowała złapać oddech. Nie dokuczało jej zmęczenie, raczej ciążąca świadomość, że jej praca w sektorze medycznym, podobnie jak małżeństwo z tamtym basiorem, stało się właśnie przeszłością pozostawioną za spalonym mostem. Nawet pomimo tego, nawet pomimo braku upragnionego alkoholu, nie mogła nie uśmiechać się z zadowoleniem. Wiedziała, że tak naprawdę już od rana pragnęła zapoczątkować bójkę.
Ale ale, jakiekolwiek poczucie satysfakcji ani żadne ilości adrenaliny w żyłach nie są w stanie zastąpić w takim dniu flaszki (przecież już nie kieliszka). Pomknęła więc zaraz tam, gdzie miała nadzieję spełnić swój cel.

Gdy dotarła na miejsce, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Z wrażenia łapy się pod nią ugięły, gotowa była przysiąść, a niewykluczone, że nawet i zemdleć, obraz, jaki ujrzała był jednak tak piękny, że wezbrała w sobie całą swoją siłę, by tylko jak najszybciej dotknąć swojego skarbu. I spróbować, spróbować go oczywiście.
Polana, na której odbyło się wesele, wydawała się trochę zarosnąć od czasu, w którym wadera była tu po raz ostatni. Ukryta jakby przed wilczym wzrokiem przez zielone dłonie natury, oświetlona była rozproszonym, niemalże białym, ale przez to bardzo uroczym światłem. Choć może wszystko to było tylko wrażeniem powodowanym przez pustkę, jaka pozostała tu po dziesiątkach gości i jeszcze większej liczbie porzuconych w trawie butelek, kieliszków i nietrzeźwych.
Nikt jednak nie ruszył z miejsca jeszcze najważniejszego artefaktu; wielkie beczki pozostały na miejscu, ukryte w gęstwinie drzew. Ha, znała to miejsce, znała je dobrze jak nikt inny. Dość się naoglądała, leżąc tu, gdy głowa pierwszy czy drugi raz ją zawiodła.
Płonąc nadzieją na powtórzenie tego stanu, zapukała w jedną z beczek, po czym bez oporów zajrzała do środka. Jest! Na dnie wciąż znajdowało się trochę wódki, dojrzałej chyba tylko po kilku dniach leżakowana wśród wilgoci lasu. Czy jakoś tak, nie znała się na alkoholu. Nie mając nadziei, a może tylko czasu do stracenia na szukanie porzuconych gdzieś w trawie naczyń, napiła się prosto z kanistra. I choć czyniła to w ilości takiej, jakby jutra miało nie być, wciąż czuła się absurdalnie trzeźwa. Chcąc zabić jakoś czas potrzebny do zajścia jakieś odmiany, przysiadła, po czym zaczęła nucić melodię, która zbudziła ją tamtego dnia. A potem zaczęła do niej tańczyć, wliczając w to najbardziej obsceniczne figury, jakich nie miała dotąd odwagi wypróbować.

Żwawa muzyka ponownie rozbrzmiała w jej głowie, wprowadzając ją w dziwny stan pomieszania między gniewem a radością. I to chyba właśnie stało się powodem, dla którego zdecydowała się na śmiały krok, jakiego projekt kiełkował w jej umyśle od dobrych paru godzin. Należało zniszczyć wszystko, co kiedykolwiek łączyło ją ze Szkłem. Ich wspólną jaskinię? To za trudne, a jednocześnie za mało symboliczne. Miejsce ich wesela? Być może to wina wypitego alkoholu, a jednak brzmiało to już bardziej przyzwoicie.
Porwawszy z ziemi spory kawałek tłuczonego szkła – nie mogła się powstrzymać, by na niego nie napluć – ukierunkowała go tak, by odbijał promienie słońca wprost na drewnianą konstrukcję. I gdzie ta Kara, kiedy jest potrzebna?, myślała, zaciskając kły w zniecierpliwieniu. Szybko jednak uprzytomniła sobie, że w obliczu swojego nowego statusu powinna sama sobie radzić, spróbować przynajmniej trochę wykorzystać swój potencjał. Niewykluczone, że właśnie takie motywacyjne myśli pozwoliły jej, waderze, która nigdy nie interesowała się swoją magią, posłać przez pozostałości po butelce piękną wiązkę promieni, która, po jakimś czasie, rozpaliła iskrę na przesączonym alkoholem drewnie.
Zaraz, alkoholem?! W porę odskoczyła do tyłu, mając jednocześnie tyle szczęścia, a może wyczucia, by pomimo oszołomienia podnieść się w odpowiednim momencie, by móc podziwiać moc eksplozji. Wkrótce okolica zajęła się ogniem, a ona, zadowolona z  własnego uczynku, na nowo zaczęła bujać się w rytm rozbrzmiewającej w jej głowie melodii.
Wszystko wokół stało się tak gorące i roziskrzone! Kiedy spostrzegła, że coś było jednak nie na miejscu, było już za późno – ogień wspiął się po jej długich włosach, sięgając następnie do oczu. Pamięta, że otworzyła usta, by krzyknąć w panice, a jednak nie usłyszała wtedy żadnego dźwięku.

Szczęście musiało sprzyjać takim jak ona. W ostatnim jej przebłysku świadomości świat stanął w ogniu; teraz kiedy otwierała oczy, wszystko było na powrót ciche i spokojne. Nawet ból głowy, na jaki była skazana, okazał się dziwnie tępy i jakkolwiek znośny.
Otwierając niespiesznie oczy, potrzebowała chwili, by przyzwyczaić się do światła, niestety, tak krótki moment przedłużył się nagle w nieskończoność, widziała bowiem nad sobą jasny kontur wysokiej postaci.
– Szkłoo…? – zająknęła się, a postać nad nią drgnęła w akcie lekkiego zmieszania.
– Nie wstawaj – odezwała się męskim głosem  – Albo może… Ej, Hart! – zawołał, przywołując do siebie drugą postać, podobnego (przynajmniej w oczach półprzytomnej wadery) do siebie basiora o sierści w kolorze piasku. – Chodź, pomożesz mi.
Postać, która dotychczas przyglądała się dymiącym zgliszczom, wykonała polecenie. Gdy znalazła się przy starszym koledze, oboje, na znak starszego, chwycili waderę, by następnie postawić ją na łapy. Nie zwalniając uścisku, powoli zaczęli prowadzić ją w las, trudno jej było powiedzieć, w którym właściwie kierunku.
– Dookąd idziemy? – spytała po chwili.
– Do aresztu – przez profesjonalizm brzmiący w głosie młodszego przebijało się zmieszanie pozwalające sądzić, że nie nawykł on jeszcze do swojej roli. – Za podpalenie.
– Aha… – zgodziła się wadera.
Pomimo niejasnych myśli kłębiących się w jej głowie, nie próbowała uciekać. Oparła się na ciele rudawego basiora, w wyniku czego musiał on ją praktycznie wlec na sobie. Wsłuchiwała się w odgłos jego marszowego kroku.
Brzmi zupełnie jak bębny, zdziwiła się, próbując odnaleźć w równym chodzie rytm znanej melodii. Przytłaczające zmęczenie sprawiło, że szybko się poddała. Uśmiechnęła się szeroko. W sumie jest całkiem fajny, pomyślała, oddając się ciemności.
Odprowadzono ją do ciasnej jaskini – wielkością i jakością oświetlenia przypominała raczej norę. Wydawała się w pewien sposób znajoma, a jednak wadera nie była do końca w pełni władz umysłowych, za nic nie mogła więc sobie przypomnieć, czy rzeczywiście kiedyś już tutaj była. Ostatecznie, wszystko mogło okazać się wyłącznie snem.
Oprzytomniawszy na chwilę, chciała prosić basiora o jasnej sierści, by z nią został. Niezdolna ostatecznie wydobyć z siebie słowa, patrzyła jak odchodzi, po czym ukryła twarz w łapach. Nie płakała, śmiała się tylko bezgłośnie.
Jeśli ta historia się rozniesie, będę miała kłopoty, pomyślała. Jeśli on się dowie, kto wie, jeśli mu zależy, może gotów jest rozpocząć bójkę. Może wszyscy zaczniemy walczyć, uśmiechnęła się szeroko i, powoli opuszczając kończyny, pozwoliła, by cienka stróżka światło wpłynęła na jej twarz.
Znacznie teraz spokojniejsza i trochę bardziej przytomna, powoli przesunęła się do wyjścia. Ku własnemu zdziwienia spostrzegła, że jest tu sama, ślad po strażnikach całkowicie zniknął.
Sytuacja aż prosiła się o wykorzystanie, a jednak ona nie mogła powiedzieć, żeby w ogóle zależało jej na ucieczce. Pewnie nie wykorzystałaby tej szansy, a jednak niektóre rzeczy po prostu muszą się wydarzyć – by tej regule stało się zadość, wszechświat zesłał jej niespodziewane spotkanie. Oto bowiem w oddali zamigotało jej płowe futro okalające sylwetkę, której kształtu nie sposób było zapomnieć. Obok basiora wadera, którą kiedyś mogła znać, nie było w niej jednak nic, co by sprawiało, że białowłosa chciałaby pamiętać jej imię.
Wybiegła z aresztu, jakby to ona była tutaj wyposażona w parę skrzydeł, błyskawicznie znajdując się przy spacerującej parze. Widząc ją w oddali, oboje przybrali dziwny uśmiech. Wadera pomachała do niej łapą, ta jednak skrzywiło się tylko, nie mając pojęcia, dlaczego brązowowłosa miałaby witać ją podobnym gestem.
– Talaza? Co za spotkanie! – uśmiech na twarzy Szkła wydawał się jeszcze bardziej plastikowy niż wszystkie gesty nowej partnerki.
– Nie było cię tam! – wybuchła po chwili milczenia – Nigdy cię nie było! – dodała odrobinę spokojniej.
Emocje basiora zaczęły się trochę zmieniać, w miejscu uśmiechu pojawiło się zakłopotanie.
Tak lepiej, pomyślała, ciagnąc swą wypowiedź znacznie wolniejszym, przepełnionym satysfakcją i dumą tonem.
– Nie było cię tam. Nigdy cię przy mnie nie było. Dałam ci swoje życie, całą siebie – parsknęła śmiechem, zdejmując z niego spojrzenie. – Zawiodłeś mnie. I co? Nie potrzebuję cię. Świetnie się bawię teraz, kiedy wszystko między nami skończone – uśmiechnęła się, podnosząc spojrzenie. – Przepraszam – i w pełni gniewu zdobyła się na najgorszy gest, na jaki stać ją było przy takim ograniczeniu sił i zasobów. Po prostu zamaszystym gestem przejechała łapą po suchym gruncie, mając nadzieję, że choć trochę ziemi sypnie się na twarze zakochanych. Ale nie mogła mieć pewności co do ostatecznego wyniku planu, jako że znikała już między drzewami.
Gdy zaczynał się ten dzień, nie miała siły ani ochoty na towarzyskie spotkania, teraz nie widziała innej możliwości, jak tylko urządzić najgłośniejszą imprezę, jaką widziało jej stado.
Przecież wciąż mam te rockowe ruchy, uśmiechnęła się do siebie. Ciekawe czy mamy pod ręką jakieś pióra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz