czwartek, 31 sierpnia 2023

Podsumowanie sierpnia!

Moi Mili,
czas na comiesięczne podsumowanie naszych ostatnich przygód! A w tym pięknym sierpniu troszkę się zadziało. Opowiadań nie było może bardzo dużo, ale ponad dwa razy więcej niż w lipcu i póki co sierpień zajmuje trzecie miejsce pod względem aktywności w tym roku. A kto tu najbardziej zasłużon? Niespodziewanie - nasi nowi członkowie!

Otóż na miejscu pierwszym Salvatore z 3 opowiadaniami,
na miejscu drugim Bleu, Amensir i Miguel z 2 opowiadaniami,
a na miejscu trzecim Xiv i Byczeq z 1 opowiadaniem.
W tym tygodniu byliście wielcy, chłopaki! Zgłaszajcie się po punkty umiejętności, przypominam, po 2 pkt dla każdego, Byczeq po 3 pkt, albowiem głupi ma zawsze szczęście jest jeszcze szczenięciem.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, tym razem dzięki działaniom naszego niezastąpionego towarzysza rzemieślnika, były MezulariaMiodełkaKoyaanisqatsi oraz Szkliwo.
A na mocy... naszego świetnego pomysłu, kto wie ten wie, w ramach dnia dobroci dla innych postaci, wszystkie postacie inne postacie otrzymują dodatkowy 1 punkt umiejętności!

A oto podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
Puchło, 2 głosy (Najbardziej OK)
Szkliwo, 5 głosów (Jeszcze zatańczy na naszych grobach)

Serdecznie dziękuję za uwagę i do zobaczenia za miesiąc!

                                                                      Wasz samiec alfa,
                                                                            Agrest

środa, 30 sierpnia 2023

Od Salvatore - „Moja historia” cz. 3 (16+)

Obserwując poczynania młodego wilka o sierści białej jak najczystsze z myśli, źrenice w mych ślepiach drastycznie się zmniejszyły a sierść na karku mimowolnie zaczęła się unosić ku górze. Cofając łeb od najbliższego mojemu sercu brata mruknąłem stanowczo by został i opiekował się Sligarem a ja za niedługo wrócę... obiecałem młodemu wyciągając kufę spod powalonych drzew. ~Salek -Zwracając zaskoczony ucho w stronę młodego białego wilka przechyliłem łeb będąc w gotowości by wysłuchać jego wypowiedzi. ~Słucham? -Mruknąłem pod nosem. ~Proszę obiecaj nam, że nic Ci nie będzie... - Biały jak śnieg szczeniak obserwował mój każdy ruch swym bystrym wzrokiem, z niecierpliwością chwycił w pyszczek ucho brata wyczekując mojej odpowiedzi. ~Nie mogę wam tego obiecać. -Wyszeptałem wzdychając ciężko i z całych sił starając się nie dać po sobie poznać jakie cierpienie skrywa moje serce. ~Obiecuję natomiast, że do was wrócę. -Wsuwając kufę pod zwalone drzewa i otarłem się zakrwawionym pyskiem o szczeniaki. Uśmiechnąłem się subtelnie po czym zrzuciłem na lukę sporą ilość gałęzi z liśćmi by zamaskować otwór. Otwierając ostrożnie zalane krwią ślepię ruszyłem w stronę głównej polany na której nadal toczyły się zaciekłe walki.
Wbiegając w szalejący tłum wilków przetrąciłem kilku z nich co przy odrobinie szczęścia nastawiło mój wybity bark. Syknąłem z bólu zwracając na siebie sporą uwagę, marszcząc nos uderzyłem łapą w pysk jednego z samców który zachwiał się ze złamaną szczęką. Angażując mocno swoje ciało wbiłem się w oponenta który stał do mnie bokiem, przewracając się wraz z nim zdążyłem chwycić w pysk jego gardziel i zacisnąć na masywnej krtani swoje zębiska. Unosząc cielsko z ziemi czułem jak ciepła posoka spływała wolno po kłach i pysku, zerkając na Keylin otuliłem pysk swym ozorem. Ułamek sekundy bycia nieostrożnym wystarczył bym poczuł okropny ból ponownie nad lewym okiem. Warknąłem głośno zaciskając mocno ślepia, nie widziałem kompletnie nic. Kierując się słuchem zdołałem uniknąć kilku następnych ciosów jednak coś przykuło moją uwagę... z pewnością nie był to wilk, każda próba ataku wyprowadzana była z potworną siłą jak i szybkością co dawało jasno do zrozumienia, że stanąłem ponownie oko w oko ze śmiercią. Wybity wcześniej bark przy jednym z uników dał się mocno we znaki powodując moje zachwianie. Lekko otwierając zdrowe oko zdążyłem zobaczyć przed sobą ogromną sylwetkę, sekundę później na pysku zaczęło rozchodzić się ciepło i ból okropny ból, kolejny potężny cios dosięgnął mnie w okolicy żeber co posłało moje osłabione ciało kilka metrów w tył. Zatrzymałem się uderzając grzbietem o kamienne wejście do groty, ryknąłem obnażając mocno kły. ~Cholera jasna... szlag trafił najmniej dwa żebra. -Mruknąłem do siebie starając się nabrać w płuca choć odrobinę powietrza. Wstając wolno z ziemi poczułem jak mięśnie zaczynają się trząść. Stojąc chwiejnie na zielonym podłożu mrużyłem ślepia starając się dostrzec cokolwiek. ~Salvatore syn nocy.... -Ogromne łapsko chwyciło mnie za szyje i z lekkością osobnik który wypowiedział moje imię podniósł mnie i przycisnął grzbietem do groty przy której stałem. ~Ulff... ric... czym Ty do chol... ery.. jesteś i czego... chcesz? -Burknąłem krztusząc się z braku powietrza.. ~Jestem śmiercią, Lykanem z legionu wyklętych a czego chce? To proste Śmierci twojej i całej twojej rodziny. -Zaciskając łapę mocniej na mojej szyi, lekko odwrócił łeb wołając bardzo dobrze mi znane imię ~Keylin córko świetnie się spisałaś.. -Resztkami sił spojrzałem w stronę nadchodzącej Wadery, łeb miała opuszczony, uszy przyciśnięte do kufy a ogon podkulony schowany między zadnimi łapami. ~Ty? to nie może być prawda... Ty zdradziecka Suko.. -Lykan słysząc wypowiedziane przeze mnie słowa otworzył pysk i zatopił ostre jak kolce kwiatu róży kły w mym cielsku, między szyją a barkiem. Niestety ku rozczarowaniu oponenta nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Brak powietrza w płucach sprawiał, że zaczynałem tracić przytomność, błogi spokój ogarnął moje cielsko... Unosząc wzrok ku górze moim ślepiom ukazała się spadająca gwiazda. Czyżby to był mój koniec? Dziedzic konający w kosmatych łapskach dziwacznego wybryku natury. Wydając z siebie ostatnie tchnienie powieki wolno zaczęły opadać w dół. ~Dzisiaj nie umrzesz Nocy Synu. -Delikatnie skierowałem ucho w stronę dźwięku lecz nikogo tam nie było... Nagle poczułem szarpnięcie, coś posłało mnie w tył. Upadając przetoczyłem się kilkukrotnie po ziemi nasączonej krwią mych pobratymców, łapiąc łapczywie powietrze w płuca dostrzegłem znajomą sylwetkę Basiora, basiora którym był Maveric. Wbiegając w Lykana odbił się od jego torsu na raz wszystkimi łapami posyłając go do tyłu powodując zachwianie równowagi, lądując tuż przy mnie obnażył wściekle kły. Lekko zaczerwieniona piana toczyła się z pyska wilka, stając w lekkim rozkroku zerknął na mnie następnie na przeciwnika. Widząc kątem oka leżącą na ziemi włócznię, obolały wyciągnąłem lewą łapę lekko w bok blokując drogę wilkowi. Maveric zszokowany warknął na mnie zdecydowanie protestując ~Ten bydlak jest mój.. Ty idź do Keylin. Ona nie może stąd uciec... -Mruknąłem starając się ustać prosto. ~Poważnie smolisty? Ty ledwo stoisz na łapach i nadal chcesz ze mną walczyć? Musisz być wyjątkowo odważny, albo wyjątkowo głupi. -Lykan zaśmiał się głośno przybierając pozycję do walki. Wiedząc, że po tym co tutaj widziałem już nigdy nikt z nas nie będzie taki sam.. wbiłem pazury w ziemię po czym ruszyłem w stronę potwora, on zrobił to samo. Pierwsza, druga, trzecia próba ataku wyprowadzona przez Lykana chybiona. Odskok, unik, unik. Każda następna próba dosięgnięcia mnie przez łapy Samca była nieudana, sfrustrowany z głośnym rykiem wyprowadził cios który o milimetry minął się z moim lewym udem, mając wrażenie jakby świat raptownie zwolnił dostrzegłem kufę potwora która robi się coraz bardziej widoczna.. Tak to jest ten moment! ukazując czerwone od zaschniętej krwi kły uniosłem się na zadnich łapach nie tracąc ani sekundy. Kłapnąwszy paszczą odgryzłem Lykanowi część lewej wary, stwór odrzucił mnie w amoku trzymając się za pysk, bezwładnie upadając na ziemię odetchnąłem ciężko łapiąc powietrze w płuca jak ryba wyrzucona na brzeg. Niewiele myśląc ruszyłem w stronę porzuconej broni, gdy tylko Samiec spostrzegł, że nie ma mnie nieopodal niego rzucił się w pogoń. Widząc jak szybko stwór nadrabia dystans skoczyłem w stronę włóczni i łapiąc ją w pysk obróciłem się w powietrzu. Gdy grzbiet dotknął suchej jak pustynny piasek ziemi, wbiłem trzon broni w glebę zaraz za sobą. Ogromny Samiec nie mając szans na reakcje nadział się na ostrze które wbiło mu się prosto w tors przeszywając serce.. tej scenie towarzyszył okropny wrzask po którym wstałem, stanąłem jak wryty i moje wyczerpane i bez wyrazu ślepia powędrowały w stronę Keylin wadery którą jeszcze do niedawna uważałem za sojuszniczkę, bliską przyjaciółkę... Zmarszczyłem nos zwracając mocno poobijane cielsko w stronę wadery przy której stał Maveric bacznie obserwując by nie zrobiła nic głupiego, gdy skróciłem dystans wystarczająco zarzuciłem pyskiem łapiąc samicę za kark i przygniotłem do ziemi.. ~Daj mi choć jeden powód dla którego miałbym Cię oszczędzić. - Mruknąłem jeżąc sierść na całym ciele, pierwszy raz w życiu czułem do kogoś tak ogromną odrazę, zębiska cały czas zaciskały się na szyi Wadery. ~Twój ojciec żyje Salvatore i Matka także, ale nie mogę zdradzić więcej szczegółów nie teraz.. -Ciało Wadery zadrżało, ogon uchował się mocno między łapami a do moich uszu dotarło skomlenie, wypuściłem szyję Keylin ze szczęk oblizując łapczywie pysk, chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę powalonych drzew mając nadzieję, że młodym nic złego się nie stało. Odsuwając łapą gałęzie położyłem się wciskając lekko łeb do kryjówki wyciągając każdego z braci, jednego po drugim. Oboje wtulili się we mnie, Sligar’a jako pierwszego zarzuciłem na grzbiet a Kibę chwyciłem w pysk i ruszyłem utykając w stronę lasu. ~Synu nocy zaczekaj, nie możesz iść w takim stanie a przynajmniej nie sam... -Szary podniósł głos krocząc pospiesznie w moją stronę, uśmiechnąłem się widząc sojusznika który był w znacznie lepszej formie niż ja. ~Daruj sobie tego Syna nocy, ratując mi życie udowodniłeś mi, że jesteś dla mnie kimś znacznie więcej niż przyjacielem. -Wyszeptałem w pysku nadal trzymając śnieżnobiałego szczeniaka który bacznie obserwował mojego nauczyciela skrytobójstwa. Szary uśmiechnął się subtelnie i zabrał mi z grzbietu Sligar'a. Idąc przed siebie od wielu godzin zacząłem odczuwać jak łapy odmawiają mi posłuszeństwa, kilku godzinny spacer działał z pewnością na moją niekorzyść, rany stale broczyły krwią, te odniesione podczas walki z Ulfric'iem zaczęły sinieć i śmierdzieć, co wzbudzało u mnie nie mały niepokój, nie czułem się zbyt dobrze. Obraz przede mną stawał się mętny i nieostry, odkładając rodzeństwo na miękkim mchu najdelikatniej jak mogłem na tamten moment by po chwili paść bezwładnie na ziemię...
Salv... *chichocze* Salvatoree *Mruknięcie* Keylin raptownie pojawiła się i otarła o mnie bokiem, przesuwając ogonem po pysku. ~Dobra robota Córko- *Szepnięcie* ~Zabić Ciebie i całą Twoją rodzinę- *echo* Chaos w mojej głowie z powtarzanymi na okrągło słowami.. co się do cholery dzieje? Gdzie ja jestem? ~Majaczy, ma bardzo wysoką gorączkę. Musimy go stąd zabrać bo inaczej nie przeżyje. -Usłyszałem głos Maveric'a, próbując coś powiedzieć wydusiłem jedynie przedłużony jęk... -Z kim.. kto tam jest? ~Znam jedno miejsce, jest oddalone o dzień marszu stąd. Musicie mi... ~Kocham Cię Salvatore.. -Wzdrygnąłem się otwierając jedno oko, zrywając się do pozycji siedzącej odetchnąłem czując przyjemny chłód który delikatnie muskał moją sierść. Wolno zsuwając się z ogromnego kamiennego łoża, próbowałem stanąć na łapach które były jeszcze mocno osłabione co spowodowało moje osunięcie się na ścianę groty. Wykorzystując sytuację stawiając wolno krok za krokiem doszedłem powoli w stronę wyjścia. Odsuwając łapą zasłonę z jeleniej skóry ujrzałem coś czego bym się w życiu nie spodziewał.

C.D.N

niedziela, 27 sierpnia 2023

Od Salvatore - „Moja historia” cz. 2

Spoglądając na Keylin skinąłem łbem w stronę zbiorowiska. Mimowolnie na mym pysku pojawił się subtelny lecz ciepły uśmiech. Wadera przyspieszyła kroku nabierając odrobine więcej powietrza w płuca by przemówić, lecz starania Samicy spełzły na niczym gdyż szybko rozeszły się szepty o moim przybyciu... Przechodząc obok Key trąciłem zadem Jej bok puszczając żartobliwie oczko by podziękować za starania które wkłada niczym przywódca. Zbliżając się do groty rodziców podszedłem do gońca który stał nieopodal ~Wiesz doskonale jak ważna dla mnie jest ta chwila... dwie dodatkowe warty, bez odpoczynku. -Mruknąłem nie spuszczając wzroku z osobnika, ten głośno i z trudem przełknął ślinę, tuląc uszy do kufy zniżył łeb, następnie z podkulonym ogonem udał się na posterunek wartowniczy. Przy samym wejściu do groty przywitał mnie Ojciec który wydawał się nad wyraz poważny. Podchodząc bliżej do Samca położyłem kufę na jego masywnym, rozbudowanym karku. ~Gratu.... -Nie mając chwili na dokończenie swoich wywodów poczułem jak Basior ułożył swoją łapę na moim grzbiecie i przyciągnął do siebie. Keylin będąc w nielichym szoku przekrzywiła delikatnie łeb bacznie nas obserwując oczywiście z szyderczym uśmieszkiem, w głowie wadery zapewne rodziły się liczne pomysły "jak" wbijać mi szpilę wypominając ową chwilę bliskości. Czarny jak noc basior ściągając ze mnie łapę i wskazał łbem Ivy która wypoczywała w najjaśniejszym miejscu groty. ~Keylin dziecko... -Mruknął pod nosem Wuthard. ~Chciałbym prosić Ciebie o małą przysługę. -Rosły wilk usunął się w bok dając możliwość wyjścia z groty, Key posłusznie podbiegła do przywódcy i u jego boku razem opuścili mnie i Matkę -Zwróciłem cielsko w stronę miejsca gdzie leżała biała jak chmura na niebie w letnie popołudnie Wadera, podszedłem i z należytym szacunkiem obniżyłem łeb, dotknąłem swym nosem nosa Matki ~Witaj. -Szepnąłem ciepłym tonem głosu. Biała wilczyca odwzajemniła się jeszcze cieplejszym matczynym uśmiechem. Odsunęła łapy od brzucha ukazując dwa szczeniaki które czując odrobine chłodniejsze powietrze od ciepłego futra Matki przeciągnęły się ziewając. ~Ten czarny z białym podbrzuszem i znamieniem na karku to Sligar... a ten. -Wskazała na całkowicie białego szczeniaka który zwrócony był w moja stronę z lekko wyciągniętym językiem, był niezwykle ruchliwy. Stawiając prawą łapę blisko malca zauważyłem pewien detal.. miał takie samo znamię w kształcie rany szarpanej jak... ja.  ~Nazwijmy go Kiba. -Unosząc wzrok na Waderę widziałem zadumę i wolno rysujący się uśmiech. ~A co z.. -Wyszeptałem uważnie obserwując oba maluchy które w najlepsze zaczęły wzajemnie się podgryzać. ~Może dziecię kwiatu? -Nieśmiały głos Keylin rozniósł się po grocie gdy Wadera wolnym krokiem podeszła i zatrzymała się u mego boku. ~Keylin jesteś nieocenioną pomocą dla Nas i oczywiście niech tak zostanie, Dziękuje Ci. -Biała Wadera uniosła się lekko i otarła kufą o pysk Keylin której radość ukazała się od strony machającego na boki ogona.. ~Młodzi czas byście i Wy pomyśleli o szczeniakach. -Keylin nie spodziewając się takiej sugestii od strony Przywódczyni watahy skuliła uszy krzyżując przednie łapy, była okropnie zakłopotana, obserwując jej nietypowe zachowanie muszę przyznać, że nawet czerpałem z tego dziwną satysfakcję. Uśmiechając się do Matki zaszedłem drogę Key która odpowiednio odczytując sytuacje zwróciła się szybko w stronę wyjścia i razem udaliśmy się na polane by tam dać upust emocjom. Machając lekko łbem na boki przeprosiłem przyjaciółkę za zachowanie rodzicielki... Keylin przysłuchując się moim przeprosinom otarła się o mój bok i przesunęła ogonem po pysku. W tej chwili zrozumiałem coś dziwnego, wadera nigdy się nie zachowywała w stosunku do mnie w ten sposób, ale jedno co w szczególności przykuło moją uwagę to zapach samicy.. Ruja? Pokręciłem przecząco łbem samodzielnie odpowiadając na własne pytanie, było to coś innego...
Minęło już kilka tygodni odkąd na świat przyszli moi bracia, większość swojego wolnego czasu spędzałem z Kibą, starałem się zapewnić mu to czego sam zbyt wiele nie miałem za szczeniaka. Dawałem mu mnóstwo uwagi, tłumaczyłem na jakich zasadach działa świat i przede wszystkim, że musi przestrzegać kodeksu który wymyślił Ojciec i pamiętać że rodzina i przyjaciele są w życiu najważniejsi.
Pewnej nocy obudził nas dziwny hałas... wycie z oddali i trzaski łamanych gałęzi, zauważyłem nadbiegającą Keylin wraz z kilkoma szpiegami która opowiedziała na szybko co się dzieje. Powiedziałem by czym prędzej zebrała skrytobójców i ukryli się w strategicznych miejscach a ja ruszyłem przygotować watahę na pierwszy atak.. Wybiegając z groty ruszyłem ile sił w łapach po Maveric'a który już w pośpiechu począł szykowanie fortyfikacji. Jeżąc sierść na karku rzucił w stronę swych najbardziej oddanych wojowników by dołączyli do mnie. Stanąwszy na czele wojowników ruszyłem przed siebie przedzierając się przez kilku przeciwników którzy zdołali się przedrzeć. Zaatakowałem pierwszego który na ślepo biegł przed siebie powalając go na ziemie i wbijając kły w tętnice szyjną wilka, pysk ubrudzony jeszcze ciepłą posoką uniosłem ku górze, rozglądając się uważnie dookoła widziałem tylko śmierć, ból i cierpienie. Jeszcze kilka godzin temu ten obóz tętnił życiem i nic nie zapowiadało chaosu który miałem przed sobą... Odrywając pysk od martwego Basiora zaatakowałem kolejnego uderzając go łapą w pysk, oszołomionego samca chwyciłem za kark i cisnąłem jego cielskiem w grupkę innych osobników. Ciosy były dokładne i mierzone tak by wywołać jak najwięcej szkód. Błądząc w tym chaosie przypomniałem sobie o rodzeństwie, niewiele myśląc ruszyłem ile sił w łapach do groty przy której mój Ojciec dzielnie odpierał wrogów, widząc mnie warknął głośno ~Salvatore ratuj swoich braci.. -Widząc jak do potężnego, rosłego Basiora podchodzi dwunogi stwór i jednym uderzeniem swojej łapy posyła go kilka metrów od wejścia, obniżyłem łeb przyciskając uszy do kufy i rzuciłem się w stronę szalejącej istoty. Będąc kilka metrów od niego odbiłem się z zadnich łap od ziemi i poszybowałem z otwartym pyskiem w stronę szyi dwunoga... Stwór strzygąc uchem zwrócił się w stronę z której nadlatywałem, chwycił mnie w powietrzu za szyję i z łatwością cisnął mną o pobliskie drzewo. Uderzając bokiem wydałem przeraźliwy jęk aż w płucach zabrakło powietrza, nie mogąc spokojnie odetchnąć zacząłem się krztusić przyciskając prawą łapę do boku. ~Ulfric... nie wiem czym jesteś, ale nie pozwolę Ci skrzywdzić mojej rodziny. -Obnażając lśniące kły stanąłem pewnie na ziemi i stawiając łapę za łapą zacząłem iść coraz szybciej by po chwili zacząć biec, miałem gdzieś ból i prawdopodobnie złamane żebro lub dwa. Wykonując kilka uników by zmylić Ulf'a ostatecznie odbiłem w jego stronę by zaatakować lecz stwór bez mniejszego problemu wyczuł moje intencje i posłał w moją stronę potężny cios. Przez lewe oko przeszedł ból, uderzając pyskiem o ziemię przesunąłem się po niej kilka metrów... Ostrożnie wstając na trzęsących się łapach potrząsnąłem łbem, nic nie widziałem. Warknąłem głośno by po chwili usłyszeć głos Ojca ~Salvatore uciekaj! To wygnaniec... -Podbiegając do mnie poczułem tylko silny podmuch wiatru.. Basior rozpędził się i odbijając się od ziemi tuż przede mną skoczył w stronę Ulfric'a. Niestety to co chciał zrobić spełzło na niczym, Ulf stojąc pewnie na ziemi chwycił mego Ojca za pysk i jednym szybkim ruchem wbił paluchy w klatkę piersiową samca, cofając łapę wyrwał ciepłe, bijące jeszcze serce. Ulfric z szyderczym uśmiechem odrzucił smoliste cielsko wilka przed siebie i wycofał się oblizując łapczywie łapę z krwi swojego przeciwnika. Poczułem się jakby zabił cząstkę mnie, jeżąc sierść na karku rozbiegłem się i z impetem wpadłem w zgromadzone wilki przetrącając karki dwóm z nich a samemu wybijając bark co skutecznie ograniczyło możliwość poruszania się. Keylin wraz z kilkoma wilkami skutecznie przeprowadzili kontratak oczyszczając pobliskie pobojowisko z napastników. Widząc ciało Ojca zamarłem, zaczęły trząść się łapy a kły same zacisnęły się w gniewie... Ulfric zapłacisz mi za to... -Mruknąłem pod nosem ponieważ wiedziałem, że po kres swoich dni będę szukał osobnika odpowiedzialnego za tę stratę. Zerkając na Key, syknąłem z bólu i ruszyłem w stronę groty, wbiegając do środka chwyciłem Sligar'a i ułożyłem go sobie na grzbiecie po czym złapałem Białego i wybiegłem szukać schronienia. Powalone drzewa! Niewiele myśląc położyłem młodych na ziemi czekając aż wcisną się w tymczasową kryjówkę. ~Aniki a gdzie jest Mama i Tata? -Zapytał łamiącym się głosem Kiba. ~Młody wiesz.. -Uśmiechnąłem się delikatnie mimo odniesionych ran. ~Czasami kiedy w Twoim życiu pojawi się ktoś wyjątkowy to aby był bezpieczny jesteś w stanie za niego oddać życie i właśnie Mama i Tata tak bardzo Was Kochali, że bez zastanowienia oddali własne abyście byli bezpieczni. -Widziałem jak Młodym zaszkliły się oczy. ~Hej  popatrzcie na mnie i uważnie posłuchajcie, Kocham Was nad życie i nie pozwolę by coś się stało któremukolwiek z Was jasne?. -Dotknąłem nosem każdego z nich. ~Odczuwam taki sam ból jak wy po stracie rodziców dlatego pora to zakończyć.
C.D.N 

Od Xiva - "Na skrzydłach trupiej główki" cz.1

Rozdział 0 - Prolog

Tuż na skraju lasu panowała niezwykła cisza, poza wesołym świergotaniem ptaków nie odzywały się tu żadne głosy. Nie bawiły się tu szczeniaki, nie gawędzili wilczy mieszkańcy tych okolic, a ludzie już dawno zapomnieli o tym miejscu, nie mając doń bezpiecznego dostępu. Słońce świeciło z nieba, nietknięte białymi owieczkami bez nóg, które trzymały się z dala od ognistej kuli. Wiatr tylko delikatnie kołysał liśćmi i źdźbłami traw, nawet na nich nie grając, by nie zakłócić wręcz sielankowego spokoju. Można powiedzieć idealny obraz, ale jak wszyscy wiemy, ideały nie istnieją, co niestety dotyczyło również tej zatoczki wśród wysokich, mieszanych drzew.

Gdy pojawił się pierwszy wir wiatru, ptaki poderwały się do lotu, a owady pouciekały do swoich kryjówek, zostawiając leśny skraj zupełnie pusty, gdyż wszystkie wyczuły, że zbliża się coś niebezpiecznego. Z początku nie było nic, pojedynczy wir, który wydawał się być zaledwie fałszywym alarmem. Ale matka natura rzadko kiedy się myli, tak więc i tym razem miała rację, każąc swoim dzieciom wycofać się z miejsca zdarzenia, gdyż po chwili z jednego wiru zrobiło się kilkanaście, gałęzie biczowały powietrze jak wściekłe, a zielona trawa kładła się pokornie do ziemi, by uniknąć wściekłego żywiołu. Wśród źdźbeł pojawiła się ciemna, czerwona maź przypominająca krew, z której następnie ułożył się w powietrzu świecący okrąg z pięcioramienną gwiazdą oraz niezrozumiałymi dla śmiertelników symbolami w środku. Tam, gdzie lewitowała maź, od razu umierało wszystko to, co zawierało w sobie życie - rośliny, owady, grzyby, nawet ziemia zrobiła się całkowicie czarna, jakby coś wypaliło ją do sucha. Wiatr jeszcze przybierał na sile, tworząc coś w rodzaju małego tornada i podnosząc ciecz ku górze, w sam środek miejsca wydarzenia, wliczając wszystkie trzy płaszczyzny. Tam wpierw przemieniła się w kulę wirującej krwi, nabierając coraz mniejszych rozmiarów, aż zaczęła przybierać wilczy kształt.

Nikt nie obserwował tej sceny. Nikt nie przyglądał się, jak wilczy kształt obrasta niebieskim futrem, jak wyrasta mu drugi ogon. Nikt nie miał odwagi stać w pobliżu ściany agresywnego wiatru, za którą nowa istota została pobudzona do życia, a nadprzyrodzona siła właśnie kładła ją powoli na wypaloną, martwą ziemię, gdzie już nigdy nic nie urośnie, dopóki nie pojawi się tu nowa gleba. Nie było nikogo, kto mógłby podejść do wilczej istoty, gdy już wiry się uspokoiły, by sprawdzić, jak się miewa. Było pusto, z wyjątkiem nowego istnienia o nieznanym pochodzeniu, jakby ktoś właśnie przywołał demona, z tą różnicą, że demon ten wyglądał jak regularny wilk, a nie stworzenie z piekieł. Do tego nie było tu przecież nikogo, kto mógłby wykonać rytuał przywoływania.

Wilk otworzył żółte oczy i na leżąco rozejrzał się po okolicy. Następnie podniósł się jak gdyby nigdy nic, otrzepał z martwego pyłu i resztek mazi, i zaczął mruczeć do siebie.

– No dobra, Xiv, dotarłoś na drugą stronę, teraz musisz odnaleźć kogoś z rodziny, a fajnie też będzie spotkać Deltę, o ile jeszcze żyje. Nie no, raczej żyje, nie widziałom go nigdzie. To idź go szukaj.

Pierwsza przywitała Xiva brązowa ćma, dość dziwny widok w środku słonecznego dnia, jednak na basiorze nie zrobiło to wrażenia. Uśmiechnął się tylko do swojej nowej przyjaciółki i wyruszył na poszukiwanie rodziny, która go jeszcze nie znała.

<CDN>

Nowy członek!

Xiv - ratownik

czwartek, 24 sierpnia 2023

Od Salvatore - „Moja historia” cz. 1

Moja historia: Urodziłem się 16 dnia, 1 miesiąca kiedy księżyc był wysoko nad czubkami drzew rozświetlając swym blaskiem niesamowicie gęsty las który pokryty był ogromną ilością nieprzerwanie padającego od kilku dni i nocy białego puchu. Las zamieszkiwała ogromna wataha licząca kilkaset wilków na czele której stali moi rodzice: Ojciec Wuthard, Matka Ivyenne. Ojca rozpierała duma za każdym razem gdy tylko przenosił swój niesamowicie opiekuńczy wzrok na swoją Ukochaną. Zaczęło się, Ivy (jak to zawsze tytułował ją mój Ojciec) niespokojnie zaczęła wiercić się na swym legowisku co wzbudziło nie małe poruszenie wśród watahy. Wadera warczała przeciągłe pod nosem wyczuwając coś niepokojącego. Smoliście czarny Basior zerwał się na równe łapy i wybiegł z groty. Gdy zatrzymał się gwałtownie, położył uszy ku tyłowi widząc niemal całkowicie przyćmiony księżyc. Nagle poczól jak „coś” przebiegło przez jego ciało pozbawiając potężnego wilka na sekundę tchu. Zawrócił i popędził do groty ile sił w łapach. Gdy przysłonięty księżyc zaczął znów ukazywać swój majestatyczny blask, Basior stał już przy legowisku na którym wypoczywała wybranka jego serca, a pod ogonem majaczyła niestandardowa szczenięca sylwetka, dlaczego niestandardowa? Ponieważ maluch był trzykrotnie większy niż zwykle szczenię. Ivyenne uśmiechnęła się delikatnie nie mając siły zupełnie na nic. Ogromny wilk podszedł do „mnie” prężąc dumnie pierś i rzekł nachylając kufę w moja stronę .
-Nazwę Cię Salvatore, a wszyscy będą Cię znać jako Syn nocy.
Spokojnie minęło kilka godzin, para Alfa nie odpuszczała mnie ani na chwilę. Gdy Matka chciała wykonać najbardziej podstawowe czynności, Ojciec chciał zastąpić waderę by choć przez chwilę mógł poleżeć przy narodzonym dziedzicu. Nieoczekiwanie do groty zawitał posłaniec, oddychając szybko i nerwowo wydusił słowa:
~Panie, wybacz to nagłe wtargnięcie, ale Szaman bardzo nalegał by was odwiedzić *wydusił z lekkim problemem próbując złapać dech*
-Proś go i wracaj do siebie, wystarczy pracy na dzisiaj. Zasłużyłeś na odpoczynek.
Młody wilk postawił zdziwiony uszy do góry słysząc odezw mojego ojca i starając się zachować względnie poważną minę cofnął się po niezapowiedzianego gościa.
Kilka chwil później do groty wolnym niespiesznym krokiem weszła smukła przygarbiona postać.. Ivan Szaman, jeszcze wtedy byłbym w stanie powiedzieć, że wilkor ma kilkaset lat... Staruszek podszedł do pary Alfa i po wymianie kilku ukłonów i ciepłych słów wszyscy skierowali wzrok na mnie.
~Synu nocy, jaki to zaszczyt móc Cię powitać na tym świecie.. *rzekł staruszek zwracając swoje lekko mleczne ślepia bezpośrednio na mnie*
~Ivy kochanie połóż się proszę wygodnie na boku, Ty Wuthard'zie zajmij miejsce tuż za swoją Ukochaną i ułóż jedną łapę na jej boku *Wypowiedział swoją kwestię zaskakująco żwawo jak na swój wiek*
Oboje wykonali polecenie układając się dokładnie tak jak wskazał staruszek, Wuthard za Ivy, ja natomiast wygodnie ułożony na przednich łapach matki.. Ivan niemal natychmiastowo zaczął układać obok mnie coś co przypominało zmielone liście i korzenie różnych roślin. Mrucząc coś pod nosem ułożył jedną łapę na mojej kufie a jego pysk spowił delikatny uśmiech.
~Wyczuwam w Tobie coś czego nie rozpoznaję, to "coś" nie jest złe lecz zagubione... *Wyszeptał Ivan*
Jakiś czas później zerwał się gwałtowny wiatr który poniósł w dal głośne wycie członków naszego stada, które jak się okazało sygnalizowało zakończenie intensywnych opadów białego puchu. 

Mijały tygodnie, miesiące a ja stawałem się coraz starszy. Regularnie „wpraszałem się” na polowania spotykając się z dezaprobatą ze strony innych wilków które straszyły mnie mówiąc, że skończy się to raportem u Ojca który był bardzo surowym aczkolwiek szanowanym przez to przywódcą. Nie tolerował niesubordynacji i zawsze wymierzał najsurowszy wymiar kary.. Banicja ze stada. Pewnego dnia gdy ledwo pierwsze promienie wiosennego słońca wznosiły się nad horyzontem, poczułem ostre zębiska zaciskające się na moim karku, warknąłem niezadowolony z zaistniałej sytuacji, lecz w odpowiedzi usłyszałem tylko ciepły ojcowski śmiech. Stawiając mnie na ziemi uniósł lekko jedną brew ku górze wskazując subtelnie nosem miejsce u jego boku bym dotrzymał mu towarzystwa w drodze nad strumień. -Nadszedł czas na Twój przydział Synu nocy.. -Basior mruknął pod nosem skupiając pełną uwagę na Samcu który stał przed nami. 
~Panie, Synu nocy *Wilk pochylił łeb lekko w dół oczekując aż mój Ojciec zabierze głos* 
-Maveric przyjacielu pragnę przydzielić mego Syna do Skrytobójców.
~Oczywiście Wuthard'zie wszystko dla Ciebie i Twoich bliskich. *Samiec spoglądając na mnie zagarnął mnie ogonem i poprowadził w odosobnione miejsce które stało się moim drugim domem na wiele długich miesięcy* 

Czas leciał nieubłaganie, a ja rosłem w sile, stawałem się sprytniejszy, szybszy i wytrzymalszy. Ból stał się moim najlepszym przyjacielem, rany które nie miały czasu się goić. Przez okres w którym byłem szkolony na Skrytobójce moje życie bardzo się zmieniło, zacząłem regularnie brać udział w walkach które organizowaliśmy by wyłonić „najlepszego”. Oczywiście pojawiła się tez Keylin, mistrzyni Ironi i moja najlepsza przyjaciółka bez której nie wyobrażam sobie mojego życia.. ~Salv uważaj!! -Wadera warknęła w moją stronę głośno obnażając kły w frustracji. Cofnąłem się lekko przysiadając na ziemi by sekundę później poszybować w górę, biorąc solidny zamach łapą uderzyłem nią oponenta który ogłuszony padł na ziemię... Keylin podbiegła do mnie z lekko szyderczym uśmiechem. ~Wiesz, jeśli kiedyś dadzą radę tak nastawić Ci ten koślawy pysk to może dam się zaprosić na jakieś polowanie? *Mruknęła unosząc dumnie kufę do góry*. ~Key ja w życiu bym się nie ośmielił zaprosić Cię na polowanie ponieważ przez Twój naburmuszony jak Twoje ego apetyt już nigdy byśmy tutaj nic nie złapali *Zaśmiałem się głośno spoglądając na Samice która uniosła kącik pyska w niesmacznym grymasie*. Zwracając łeb w stronę centrum watahy dostrzegłem zbiorowisko formujące się przy grocie moich rodziców.

C.D.N

Nowy członek!

Salvatore - nauczyciel łowiectwa

środa, 23 sierpnia 2023

Od Miguela - Trening mocy

Tego dnia basior poczuł silną potrzebę próby kontroli tego, co zrodziło się w nim od niedawna. Jednakże pierwszym krokiem było wybranie odpowiedniego miejsca. Miguel postanowił, że powinien nieco oddalić się od terenów watahy. Wolnym krokiem zaczął oddalać się od watahy. Przez moment poczuł w głębi dziwne uczucie, coś na wzór niepokoju, ale szybko oddalił tę myśl od siebie. Po dłuższej chwili zawędrował na polanę. Wydawała się nie być zbyt uczęszczana, więc wydała się basiorowi idealnym terenem do prób zrozumienia i okiełznania mocy, która się w nim aktywowała. Miguel stanął w centrum polany. Wtedy zrozumiał, że nie ma pojęcia, co powinien zrobić, by cokolwiek się stało. Spojrzał na swe łapy, a następnie podniósł spojrzenie ku niebu. Nie wiedział, co to miało na celu. Liczył na oświecenie? Po chwili bezczynnego stania zirytowany postanowił wrócić. Gdy gniew przysłonił jego spojrzenie, nie zwrócił on uwagi na gałąź, która leżała skryta wśród trawy. Gniewne i gwałtowne machnięcie łapą w celu kroku, skończyło się syknięciem z bólu.
- Co do cholery?! - warknął zirytowany i spojrzał na sprawczynię nowej rany na jego łapie. Niesiony wściekłością postanowił zemścić się na biednej gałązce. Chwycił ją w pysk i cisnął gdzieś w bok. Jednakże nim została rzucona, w obronie zraniła go we wnętrze pyska. Rana zaczęła piec, a Miguel poczuł, jak jego irytacja wzrasta. Krew zaczęła wypływać z rany, przez co basiorowi zaczął towarzyszyć metaliczny posmak krwi. Warknął wściekły i poczuł, że ma ochotę na nowo zmasakrować niewinną gałąź. Gdy ów myśl narodziła się w jego łowie, ciecz, która wypływała z ran, zaczęła w dość nienaturalny sposób się poruszać. Nagle złączyła się na ziemi w jedną całość i przybrała kształt nieco zniekształconej strzały. W mgnieniu oka ów pocisk ruszył w kierunku, w którym została rzucona gałąź. Miguel zaskoczony spoglądał na ów obraz, a w tym czasie pojawiło się ponownie dziwne uczucie mrowienia w ranach. Samiec spojrzał na swoją ranę, która znajdowała się na łapie.
- Opętało mnie, czy co? - zastanawiał się na głos. Następnie łącząc wszystko w całość, postanowił spróbować ponownie, wytworzyć coś podobnego. Skoncentrował swój wzrok na głazie, który znajdował się nieopodal. Wykonał na swojej łapie kolejne nacięcie. Krew wypłynęła i zaczęła plamić ziemię. Miguel westchnął i spojrzał uważnie na swój cel. Wyobraził sobie, że w ów głaz uderza coś podobnego, do wcześniej powstałej strzałki. Nic się jednak nie wydarzyło. Samiec poczuł się zbity z tropu. To nie o to chodziło? Więc o co?
Miguel znów spojrzał na plamę krwi. Przyjrzał się jej uważnie. Wyglądała całkiem normalnie. Basior pokręcił głową.
- To nie mogło mi się przywidzieć. - mruknął niezadowolony i podszedł do gałęzi, w którą wcześniej uderzył powstały z jego krwi pocisk. Leżała w kawałkach, a wokół kawałków rosła trawa, zabarwiona jego krwią. Samiec westchnął i przysiadł na moment. Długo przyglądał się temu i starał się to przeanalizować. Po chwili wstał i postanowił nie rezygnować z prób. Stanął naprzeciwko głazu i znów ponowił próby. Około pół godziny później basior zrezygnowany uderzył głową w ów głaz. Pozostał w tej dziwnej pozycji, licząc na olśnienie.
- Co robię źle? Gorzej ze mną?! - warknął zirytowany. Zmęczony i wyprowadzony z równowagi odsunął się od głazu i począł krążyć. Mruczał pod nosem niezrozumiałe rozważania nad tym, co się stało. Czyn ten sprawił, że poczucie irytacji wzrosło na tyle, by basior znów zażyczył martwemu przedmiotowi śmierci. Uderzył łapą zirytowany w ziemię, co spowodowało, że niewielka kałuża krwi nieopodal, jak na zawołanie ruszyła w kierunku głazu. Uderzyła w niego, plamiąc jego powierzchnię. Miguel opuścił głowę zrezygnowany. Naprawdę chodziło o gwałtowność jego emocji? W tym przypadku samiec poczuł, że jego zdolność jest bezużyteczna. Chciał wszystko zakończyć. Po co trenować coś, co jest bezużyteczne? Coś jednak zatrzymało go. Jakby ktoś szepnął mu na ucho, by pozostał i się wyciszył. Z początku nie czuł się przekonany, ale w ostateczności usiadł i zamknął ślepia. Skupił się i postarał wyciszyć. Po dość długiej chwili poczuł coś niespodziewanego. Czuł, jak płynie w nim jego krew, wyczuwał ją i jej przepływ. Wydało mu się to niepokojące, lecz nie pozwolił, by zakłóciło to jego spokój. Odetchnął i otworzył oczy, które błysnęły czerwienią. Spojrzał na głaz i naciął ponownie swoją łapę. W duchu czuł, że jego relacje z medykiem będą napięte. Przekonywał się o tym bardziej z każdym kolejnym nacięciem i raną. Skierował swoje spojrzenie na skałę.
- Spróbujmy jeszcze raz. - szepnął, jakby bojąc się, że stan ten spłoszy się przez jego głos. W jego myślach znów powstał obraz, w którym głaz zostaje zaatakowany, przez pocisk. Krew, która spływała z nowopowstałej rany, wraz z tą myślą zaczęła spływać i nienaturalnie się poruszać. Życiodajna ciecz zebrała się w jedną plamę, by następnie gwałtownie przemienić się w ostry jak brzytwa pocisk. Rozpędzony ruszył w kierunku skały i wbił się w nią. Miguel poczuł narastającą w nim ekscytację i dumę. Udało mu się. Podszedł do swojego celu, a gdy tylko jego myśli przestały krążyć wokół pocisku, ten nagle zmienił swój stan i powrócił do ciekłego. Krew zaczęła spływać po skale, lecz otwór, który powstał pod wpływem uderzenia, pozostał. Samiec uśmiechnął się sam do siebie.
- Dałem radę. - stwierdził, zapominając o pierwszych nieudanych próbach. Przez moment ujawniła się w jego głowie myśl, by wciąż doskonalił to, co zyskał. Jego plany pokrzyżowały drżące łapy, które stanowczo protestowały dalszym próbom i ponownym nacięciom. Brązowy samiec postanowił, że nie będzie ryzykował. Nie chciał stracić zbyt dużej ilości krwi. Powoli ekscytacja uspokajała się, a ona zaczął czuć, że słabnie. Dodatkowo pojawił się głód, a wraz z nim specjalna ochota na coś porządnie krwistego. Miguel postanowił nie tracić czasu. Pozostawił polanę i udał się w kierunku lasu, by poszukać zwierzyny. Ci, którzy postanowili odwiedzić ów polanę przed deszczem, mieli ciekawy widok.

Gratulacje!

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

Od Miguela - "W kierunku domu i zemsty"

Miguel zmuszony do szaleńczego biegu zrozumiał, że długo nie będzie w stanie biec. Każda rana krwawiła, a on czuł, że adrenalina opada. Dlaczego uległ emocjom i zaatakował tego kundla? Gdyby nie to, ucieczka... NIE!... "taktyczny odwrót" byłby dużo prostszy. Basior w pewnym momencie doznał dziwnego uczucia, jakim było dziwne mrowienie w ranach. Ból nie ustępował, a głosy wroga wciąż były gdzieś z tyłu. Miguel znów popełnił błąd, gdyż zwrócił głowę za siebie, by upewnić się, że nie dostrzeże wroga. Wtem podczas biegu jego łapa znalazła się w zagłębieniu w ziemi. Spowodowało to potknięcie, a ono rozpoczęło nieprzyjemny ciąg turlania się przez ściółkę leśną. Miguel zatrzymał się dopiero wtedy, gdy z impetem uderzył w drzewo. Metaliczny smak, który towarzyszył mu od dłuższego czasu nasilił się znacząco. 
- Niech to szlag. - warknął do siebie. Obolały spróbował wstać, lecz łapy odmówiły posłuszeństwa. Rozjechały się na boki w ramach protestu, przez co basior znów leżał na ziemi. Zacisnął kły i zmusił się do ponownej próby. Łapy, chyba zrozumiały, że Miguel się nie podda, więc tym razem pozostały na miejscu, lecz z trudnością utrzymywały jego ciężar. Jedynym plusem w tej sytuacji było to, że głosy ucichły. Może odpuścili? Basior zaczął wolnym krokiem iść przed siebie. Krzywił się z każdym krokiem, a mrowienie nasiliło się, co bardziej go rozdrażniło. Po kilku krokach oparł się grzbietem o korę drzewa. 
- Muszę iść dalej... - mruknął próbując odepchnąć się od rośliny, lecz nie miał na to siły. Westchnął i warknął zirytowany. Tak bardzo pragnął, by coś odepchnęło go od tego drzewa. Jak na zawołanie z rany grzbietowej wypłynęła krew, która zmieniła swą strukturę. Zaczęła przypominać bardziej ciało stałe, niż ciecz. W dość dziwny i niesmaczny sposób pomogłs wilkowi stanąć prosto. Miguel zamrugał kilkukrotnie zaskoczony. 
- Co do?! - powiedział, ale zacisnął pysk orientując się, że może znajdować się w pobliżu wroga. W tym momencie krew wróciła do stanu cieczy i ubrudziła ziemię i korę drzewa. Miguel pokręcił głową i ruszył dalej. 
- Za dużo... Straciłem resztki zdrowego rozsądku. - mruknął. Kilka kroków później poczuł, jak ziemia ponownie osuwa się mu spod łap. Upadł, lecz tym razem oczy zaczęła spowijać mgła. Jedyne co dojrzał to coś, a raczej ktoś o błękitnym kolorze. Nie był pewien, ale był to chyba wilk...wadera? Zmusił się do podniesienia głowy. Zebrał resztki sił i krzyknął, przynajmniej próbował, w ów kierunku. 
- Hej! Tu! - po tych słowach głowa znów opadła mu na łapy, a on zrozumiał, że traci przytomność. 

<Bleu?> 

Nowy członek!

Miguel - poganiacz

wtorek, 15 sierpnia 2023

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 10

W jego pracowni panowała cisza, przerywana od czasu do czasu cichym uderzeniem młotka. W kącie, pomiędzy futrami spały cztery małe ciałka. Ich głowy leżały pomiędzy pętlami łap i węzłami ogonów. Bleu nie spoglądał w tamtym kierunku skupiony na swojej pracy, a jednocześnie pewny, że wszyscy jego podopieczni leżą bezpieczni za jego plecami w głębokim i błogim śnie. Jego łapa skrupulatnie nabijała skórę na kawałek deski. Zapytać możemy co takie robił ten nasz Bleu dokładnie? A otóż: oprawiał książkę. Odkąd jego łapki nauczyły się jako tako pisać, raczył spłaszczać sobie kawałki kory, nawilżone deszczówką, pomiędzy dwoma porządnymi kamieniami, aby stworzyć sobie swojego rodzaju papier. Nie chciał bowiem marnować tego cennego surowca na głupoty, a pragnął stworzyć coś przepięknego dla swoich dzieci. Jego palce zgrabnie przesuwały sarnie futro, miękkie i zadbane na tą okazję. Okładka tego cuda zapowiadała się wyśmienicie. Ale… co dokładnie robił? Oprawiał książkę. To już wiemy. A  w książce znajdowały się najbardziej absurdalne rzeczy. Zapisane niewyraźnymi literami dni i słowa na brzozowej korze, posplatane suchymi, lnianymi sznureczkami. Odciski małych łapek, piórka, które jego rozrabiaki przyniosły mu tak dumnie w progi domu, łzy, pot i smutki wylane na nic nieznaczącą skórę drzewa. Ale jakież to było dla niego istotne. Do tego stopnia, że przesiadywał nocami, oprawiając te maleńkie zdobycze w rameczki. Przykuwał je małymi metalami, taśmą i linkami do „kartek”, aby móc je uwiecznić. A teraz mógł dumnie stworzyć piękną okładkę na jego dzieło. Jego i jego małej rodzinki. Chociaż przyznać trzeba było, że cztery szczeniaki, a raczej pięć, na jednego dorosłego zdawać się mogło rodziną aż za dużą. Jednak cóż mógł Bleu poradzić?

Jego łapy w końcu odstawiły nieszczęsny projekt na bok. Musiał poczekać na dzień, aby jego oczy nie pomyliły metalu z łapą. Z uśmiechem pod nosem i ziewnięciem na pysku zakręcił się po pracowni ostatni raz. Zapach schnących roślin wypełniał jej wnętrze, zaraz obok stłumionej stęchlizny futra. Kwiaty i rysunki jakie wniosły do tego miejsca dzieci i ich wszechobecna obecność rozjaśniały nawet najgorsze humory. Dla Bleu największe znaczenie miał mały kawałek drewna, który zrobiły dla niego malce niedługo po zamieszkaniu pod jego dachem. Pamiętał, jak takie małe łobuzy, wylały jeden z barwników jakie przygotował do barwienia tkanin, ubrudziły się w nim, po czym przespacerowały po odłożonej na inny projekt korze dębowej, zostawiając na niej mnóstwo małych odcisków łapek. Jeden fragmencik, niewielki, bo niewielki, ale jednak, miał idealnie cztery różne łapki na sobie. Serce Bleu tamtego dnia nie do końca wiedziało co czuć. Z jednej strony te małe potwory zepsuły sporo jego pracy, ale z drugiej zostawiły po sobie niezwykłą pamiątkę, która teraz dumnie wisiała na ścianie. Wilk odetchnął cicho na to wspomnienie. Czas zacierał złość i zostawiał tylko rozczulenie w jego sercu. Bleu rozciągnął się i zatoczył dwa koła wokół tego małego wysypiska sierści. Kiedy znalazł sobie dogodne miejsce położył się. Jeszcze niedawno jego ciało prawie w całości obejmowało wszystkie malce, zamykając je pomiędzy jego pyskiem i ogonem jak w bezpiecznej fortecy. Teraz nie mógł nawet o tym pomarzyć. Gdzież podziały się te dobre czasy kiedy jego dzieci były takie małe?

Ranek zajrzał w jego oczy stanowczo za szybko. Jednak kto jest w stanie powiedzieć małemu szczeniakowi, nie, kiedy jego łapki uderzają w twój pysk z głos mym wyciem, że jest głodne. I proszę pomnożyć te dwie łapki razy cztery aby uzyskać łączną sumę maltretujących Bleu kończyn. Młody basior odetchnął cieżko otwierając oko. Wydawało mu się, że ledwie przed chwilą je zamknął. Jednak jakby miał zwlekać ze wstaniem to zostałby zadeptany.

—Już, już. — mruknął podnosząc się na łapach. Dzieciaki z chichotem rozbiegły się po kątach, a zaraz potem ustawiły przy wyjściu. Bleu nie mógł powstrzymać swojego uśmiechu. Atlanta ze swoim zielonkawym futerkiem wpatrywała się w niego swoimi niebieskimi ślepiami. Nie ruszała się za bardzo z miejsca w którym usiadła. Była widocznie większa od swojego rodzeństwa, pomimo braku zbyt wielkiej różnicy w wieku. Już teraz widział, że rośnie z niej mała, spokojna liderka tego małego klanu jaki posiadał pod opieką.
Obok niej krążyła Myszka. Samiczka o dźwięcznym imieniu jakie otrzymała od jednej ze swoich babć. Dlaczego? Simone stwierdziła, że gdy ta była mała, miała bardzo wyraziste wąski i uszka nieprzeciętnie duże jak dla szczeniaczka. A wiec ta niebiesko futra wadera otrzymała cudowne imię od małego gryzonie, które swoją droga komicznie pokochała. Nie było dnia bez ciekawostki o myszkach i szczurach. Z racji tego że Myszka nie za dobrze panowała nad tonem głosy każdy mógł ją usłyszeć, a Bleu nie miał zamiaru nic z tym robić. Była szczeniakiem, a jej niebieskie oczka i grafitowy nosek mogły być tak głośne i ciekawskie jak tylko chciały.
Zaraz za puchatym ogonem myszki biegały bliźniaki syjamskie. Oli i Oliwia były doprawdy czymś zaskakującym, nie tylko dla jego rodziny, ale i dla medyka. Któż to bowiem widział, dwa wilki złączone w jedno dożywające takiego wieku. Delta badając tą dwójkę nie mógł się przestać zachwycać jak przekraczają wszelkie jego założenia. Co prawda ich mieszane futro, wielka klatka piersiowa, niewykształcona trzecia łapka, dwie głowy. To wszystko wyglądało komicznie. Na to wszystko nakładały się trzy ogony, wada serca i ogólnie nie przypominanie wilka. Jednak kto by się tym przejmował jeśli ta dwójka była zdrowa, żywa i szczęśliwa. A teraz ganiała się radośnie z siostrą.
Na samym końcu była Runa. Szła za ogonem taty, powoli i niezgrabnie. Rosła najwolniej i sprawiała Bleu więcej zmartwienia niż wszystkie jej siostry razem wzięte. Ta mała kruszynka towarzyszy mu przez większość czasu, przypatrując się co robi, albo leżąc chora na legowisku. I choćby Bleu nie wiadomo jak bardzo chciał aby zaprzyjaźniła się z innymi szczeniętami, ta uparcie wolała sama grzebać w piachu i się nudzić niż socjalizować. A przecież Bleu do niczego jej nie zmusi.

Po śniadaniu i chwili odpoczynku wilk musiał zabrać się do pracy. Jego małe szczeniaki przez chwilę kręciły się pod jego łapami, jednak wybyły na zewnątrz. Świeże powietrze wypełniły radosne chichoty i wrzaski. Cztery ciałka wypadły na trawę tłamsząc się i przewracając. Do samego południa tak gnały i biegały z przerwami na odpoczynek, aby potem zasiąść przy wejściu i liczyć chmury bez większego pomysłu co ze sobą zrobić.
—Ta przypomina króliczka. — Oliwia pisnęła. Jej głosik był znacznie wyższy niż Oliego, jednak oboje nadal klasyfikowani byli jako samiczki. Pełne imię Oliego było bowiem Oliria, jednak wolała je skracac, aby różnić się od siostrzyczki.
—A tamta wilka. — Runa szepnęła wręcz, nieco zmachana po bieganiu. Serce waliło jej w piersi jakby zaraz miało wyskoczyć.
—A ta ptaka! — Myszka podkuliła łapki śmiejąc się w głos.
—Bo to nie chmurka! — Atlanta przewróciła się brzuch. — Dzień dobry. — przywitała się grzecznie kiedy szary gość wylądował niedaleko nich.
—A witam serdecznie. — Pan Szkliwo był dobrym przyjacielem ich taty, a więc dość często go widywały. Dziewczęta zebrały się z ziemi i obd razu znalazły się przy długich szczudłach na jakich przemieszał się ptak. — Ohoho. Jakież ciepłe powitanie! Jak zawsze! — zachwycił się. Jak w końcu nie kochać pięciu uśmiechniętych do ciebie pyszczków.
—Miło Pana widzieć. — Myszka stanęła na tylnich łapach z ekscytacji. Często to robiła. Była jeszcze za mała aby zmierzyć się z wzrostem starszych wilków (i ptaków) więc próbowała to nadrobić w ten właśnie sposób. No i oczywiście widziała wtedy więcej. Runa skryła się za Oli i Oliwką zaglądając na ptaka jedynie jednym fioletowym oczkiem. Nie bała się go tak jak kiedyś, ale nadal, szelest jego skrzydeł przyprawiał ją o dreszcze.
—Ai ! Dzieciaki. Nie obstawiajcie gości tak ciasno. Pan Szkliwo musi jakoś przejść! — Bleu wyłonił się z pracowni słysząc cały ten raban i podniesione głosy.
—Ah. Bleu, mam do ciebie sprawę! — zaczął ptak i dzieciaki od razu wiedziały, że ta rozmowa wcale nie będzie ciekawa. Znudzone pierwszymi słowami odsunęły się z drogi i zaczęły wspinać po pobliskich kamieniach. Niedługo później asystent alfy wychodził i musiał żegnać się z tym małym tornadem futra, w którym każdy szczeniak koniecznie chciał mu coś opowiedzieć.
—Oj, Niestety dzisiaj nie mam czasu z wami długo rozmawiać.  Czeka na mnie bardzo ważne wydarzenie. — sapnął. Dzieciaki nie były zadowolone, ale przesunęły się.
—A jakie wydarzenie? — Atlanta jeszcze kawałek odprowadzała go dróżką. Nie za daleko od przerzedzenia przy ich jaskini oczywiście.
—Uczta maluchu. Więc udaję się do jaskini alf przekazać im informacje o postępach. Wasz tata przygotowuje dla nas parę przedmiotów Na tę okazję. — spokojnie wytłumaczył, nawet nie spoglądając na sporego szczeniaczka u jego boku.
—Nigdy nie byłam w jaskini alf. Tata nigdy nie ma czasu, tyle dla nas pracuje. Mogę pójść z tobą? Tylko tam, trafię sama z powrotem. — poprosiła, jej oczka zachodząc mgiełką przekonujących łez. Szkliwo odetchnął poruszając niespokojnie skrzydłami.
—Musiałabyś spytać się swojego taty. I mogłabyś pójść tylko ty. Co z twoim rodzeństwem? —
—Myślę że oni dobrze się bawią. — mruknęła spoglądając na ciałą spadające z kamieni, a zaraz potem wdrapujące się na nie ponownie. — Nie lubię się wspinać. Nudziłabym się i tak. — pokręciła głową. — A nie znam drogi, tak to poszłabym sama. Tata pozwala mi już chodzić nad wodospad i jeziorko cieni. — pochwaliła się. Była już na tyle duża, że dostawała to pozwolenie. Podobnie jak reszta jej rodzeństwa, jednak oni rzadko kiedy chcieli cały dzień maszerować w tę i we w tę tylko po to żeby popatrzeć na odrobinę wody.
—No dobrze. Tylko szybciutko spytaj się taty! Mam mało czasu! — rzekł, ale na jego dziobie widoczny był szeroki uśmiech. Mała zniknęła z widoku jego oczu aby po chwili wrócić, jej ruda grzywka przewiązana wstążeczką.
—Tata zawsze daje nam coś co ubrania jeśli idziemy gdzieś dalej. — pochwaliła się. — Ta jest moja ulubiona. Sama upolowałam tą myszkę, z której ją zrobił! —
—Oh. Cudowna. — ptak tylko przytaknął i ruszyli. Droga była przed nimi odległa, a małe szczenięce łapy wcale nie takie szybkie. Jednak kto by się przejmował tempem, kiedy powietrze wypełniał taki radosny śmiech. Kto wie. Może Atlanta nauczy się czegoś ciekawego.

—Gdzie poszła Atlanta? — Oli podniosła głowę zaglądając na oddalające się postaci.
—Gdzieś z Panem Szkliwem. — Myszka była zajęta grzebaniem w ziemi.
—Idziemy z nią? — Oliwia pisnęła z ekscytacją.
—Nie chce mi się. — Myszka przysiadła i zadarła na nich głowę. Ich ciało stało na kamieniu ponad nią.
—Mi w sumie też nie. — Oli mruknęła. Pomimo jednego ciała, czasami siostrzyczki miewały różne pomysły.
—To co w takim razie? —
—Berek. — mala łapka Runy pacnęła je w tylną łapę. Jej śmiech rozniósł się po polance echem. Myszka wróciła do swojej dziurki. Grzebała w niej i grzebała aż za ogon nie wyjęła prawdziwej myszy. Nie czekała długo żeby pochwalić się tacie. Wpadła do pracowni, kiedy akurat coś szlifował. Mało nie wyrobiła się z zatrzymaniem. Drobinki ziemi wpadły w dywaniki i futra usłane na kamiennej podłodze. Bleu odetchnął i spojrzał w jej kierunku nieco karcąco. Ta pisnęła ciche przeprosiny, a z racji że jej pysk był zajęty, były dość niewyraźne. Tata pomimo nawału pracy zawsze poświęcał im tyle uwagi ile potrzebowały, więc teraz odłożył narzędzia i usiadł na ziemi wszystkimi czterema łapkami, czekając aż podekscytowana Myszka poda mu swoją zdobycz. Starszy złapał gryzonia pomiędzy palce bardzo zgrabnie i zawiesił w powietrzu aby oboje mogli się mu przypatrzeć.
—Jest taki tłuściutki! — szczeniak ekscytował się i wychwalał, jednak mysz jaką trzymał Bleu była chuda i żylasta. Zdawało mu się także, że ślepa i dość stara, gdyż złapał ja szczeniak kopiący w dziurze.
—Rzeczywiście. Bardzo piękna. — jednak chwalił ją. W końcu jego córeczka złapała ją sama. Nie ważne iloma dziurami usłałaby podwórko i ile godzin spędziłaby pod ziemią, złapała ją sama. I to się liczyło. — Chcesz z niej coś zrobić? —
—Co? Nie… — zawahała się siadając. Jej tylne łapki zadrgały. — A da się? —
—Ze wszystkiego się da. — Bleu zaśmiał się cicho. — Kokardkę, albo… wstążkę ze skórki. Raczej niteczkę, ale nadal. —
—Hymm… Chyba nie chcę. Po prostu ją wypuszczę. — odparła kręcąc główką. Bleu oddał jej gryzonia z ząbki. Nigdy nie kłócił się ze zdaniem swoich dzieci. Czasami musiał z nimi poważnie porozmawiać, ale w gruncie rzeczy szanował ich własne decyzje, nie ważne jak głupie jemu się wydawały. W końcu dla niego ważny będzie diament, dla szczeniaka zwykły, szary kamień z podwórka.

Myszka oddaliła się odrobinę w kierunku lasku aby wypuścić na wolność mysz jaką znalazła. Z racji tego że chciała odejść kawałek, zanim wyszła została ubrana w bandanę. Różowa tkanina miło przytulała się do jej futra i kontrastowała z otoczeniem. Myszka nie do końca rozumiała dlaczego tata tak kocha dawać im takie drobiazgi, jednak zupełnie jej to nie przeszkadzało.  Lubiła ubierać różne bransolety i koraliki, bandanki i kokardki. Czuła się wtedy taka doceniana i inna, kiedy szła z tatą do jaskini medycznej i inne wilki patrzyły na nią i jej siostry. Była w centrum uwagi, śliczna i zauważalna. Więc teraz z radością przyjęła bandankę i ruszyła przez las. Rozpędzona i szczęśliwa, zupełnie nie czuła jak bardzo rzuca tą biedną musza o swoją klatkę piersiową. Starsze zwierzę nie przeżyło podróży w kierunku ujścia Wodospadu Tysiąca Twarzy. Małe bajorko jakie tworzyła spływająca z gór woda byłaby bowiem idealnym miejscem na otworzenie nowej drogi życia temu małemu stworzonku. Przynajmniej w głowie szczeniaka. Wiec kiedy położyła myszkę na trawie i czekała z niecierpliwością aż ta ucieknie była bardzo zawiedzona, kiedy ta nie poruszyła się.
—No dawaj! — pchnęła ją łapką. — Dlaczego się nie ruszasz? —
—Jest martwa.  — odpowiedział jej nieznajomy głos. Samiczka podskoczyła odwracając się od razu. Tata zawsze mówił im i powtarzał, żeby były ostrożne kiedy podchodzi do nich obcy wilk. Jednak to nie był wilk. Myszka była bardzo skonfundowana, gdyż ptak jaki stał teraz u skraju czystej wody przypominał Pana Szkliwa. Jednak był rudy. A może bardziej w kolorze piasku? Ciężko było jej to stwierdzić.
—Ale co masz na myśli, że jest martwa? — Myszka w końcu spytała, jak zwykle wspinając się na tylne łapy aby spotkać się pyskiem w dziób z nieznajomym.
—Zabiłaś ją, tak strasznie nią rzucając jak biegłaś. — odparł wzruszając skrzydłami.
—Oh. — samiczka usiadła nieco przygnębiona. — I co teraz? — skonfundowała się.
—nie wiem. Możesz urządzić jej mały pogrzebik… albo dać ją mi. Jestem bardzo głody, widzisz. Przydałaby mi się taka myszka. — pokiwał swoim czerwonym dziobem w zrozumieniu.
—Czym jest pogrzeb? — szczeniak przesunął łapką mysz w jego kierunku. Ptak sięgnąl po nią i pochował w jednym łyku.
—Pogrzeb? Zakopanie ciała po śmierci. Tak zakopują wilki i ptaki — rzekł Szkliwo podobny ptak.
—Czyli jakbyś teraz utonął to ciebie też by tak zakopali? — zadała to pytanie zupełnie znikąd, ale całkowicie niewinnie. Jej wielki niebieskie oczy wbiły się w nieznajomego, który nagle jakoś tak zmalał. Podwinął skrzydła i przełknął głośno ślinę, powodując że młodsza przechyliła uroczo główkę.
—No.. tak, zgaduję że tak. Chociaż nie wiem czy ktokolwiek by chciał. — chrząknął odwracając wzrok.
 —Ale dlaczego nikt by nie chciał? —
—Ponieważ dużo osób mnie nie lubi. — odparł. Nieco nieśmiało. W końcu kto zwierza się ze swoich problemów szczeniakowi, prawda?  Odpowiedział mu krótki śmiech.
—Śmieszny jesteś! — Myszka podskoczyła dwa razy wokół niego. — Ja cię lubię. Ja cię zakopię jak już będziesz martwy. — powiedziała to z takim przekonaniem, że jej towarzysz poczuł się jakby umrzeć miał już jutro.
—Dzięki? — obdarzył ją krzywym uśmiechem.
—Nazywam się Myszka. — przedstawiła się, szurając łapkami w płyciźnie małego jezioreczka.
—Oh.. Ja jestem Koyaanisqatsi. — ukłonił się jej w dziwnym odruchu, przez co szczeniak znowu wybuchł śmiechem.
—Śmieszne masz imię i śmiesznie się zachowujesz. Cały jesteś taki śmieszny, wiesz. Już nawet nie jest mi smutno po tej myszce. Panie… Kojasitaszi.— pokiwała głową skacząc wokół niego. Cóż. Zapowiadała się dłuższa chwila w jej towarzystwie, czyż nie?

Oli i Oliwia wylegiwały się na słońcu. Runa podreptała nad swoją ulubioną kałużę, w swojej ulubionej bandance i pozostawiła pozostałe siostry leżące w trawie. Te obracały się z boku na bok niecierpliwie. Wszyscy się gdzieś rozeszli, ale im się nie chciało, więc nudziły się.
—Oh. Tylko wy? — Bleu zajrzał na zewnętrz.
—Tak. — Oli obróciła głowę w jego kierunku. — Atlanta poszła do jaskini alf. Runa odpocząć nad kałużą, a Myszka pod Wodospad wypuścić mysz. —
—Ah. A wy? Czemu nie ganiacie po lesie jak macie chwilę samotności? — zagadnął zbliżając się. Jego łapy powoli zaplątały trzy kokardki u nasady ich ogonków.
—Nie bardzo wiemy gdzie pójść. — Oliwia odetchnęła przyglądając się jak różne kolorki ładnie na nich wyglądają. Jedna z kokardek była nawet brokatowa.
—To ja wam podpowiem. Niedaleko, w lasku, odrobinę w tamtym kierunku — wskazał łapą. — W kierunku Jeziora Dziewięciu Cieni zbacza dróżka do przepięknego miejsca. Różany Wodospad. Nigdy tam nie byliśmy, ale droga jest prosta i nie da się stąd zgubić, bo to jedyna destynacja. Co wy na to? Próbujecie? —
—Tak. — obie od razu zerwały się do biegu, pozostawiając tatę samego. W ciszy i z uśmiechem. A co najważniejsze… W ciszy. Ciszy. Błogiej ciszy.

Runa pochyliła się nad swoją ulubioną kałużą. To było niewielkie źródełko, kawałek pod górę, skryte pomiędzy szczytami. Małe skałki otaczały to miejsce, a woda nie wypływała w żadne strumienie. Nie ciężko też było jej się tu dostać. Była taka drobna i malutka, że łatwo przechodziła pod przeszkodami, zamiast nad nimi.  Lubiła tu siedzieć, bo zawsze było bardzo chicho, z racji że trzeba było zboczyć kawałek z uklepanej ścieżki górskiej. Rosła tu trawa i teraz też kwitły kwiatki, więc Runa mogła schować się pomiędzy nimi i zdrzemnąć. Znalazła to miejsce kiedyś zupełnym przypadkiem. Kręciła się niedaleko z sistrami i nieco zgubiła. Tutaj przysiadła i tu znalazł ją tata. Była wtedy taka przestraszona, ale rozmowa z jej własnym odbiciem w przejrzystej tafli wody, ukoiła jej nerwy i pozwoliła nie spanikować. Dlatego też tu wracała jak czuła się zmęczona. „Kałuża” jak to nazywało jej rodzeństwo, była spora, albo to tylko szczenięce oczy wyolbrzymiały świat. Ale moczenie w niej łapek i picie z niej stanowiło jedną z większych radości w dniu Runy, kiedy czuła się źle. Woda była zawsze zimna, a jak mroziło wszystkim nosy to była czystym lodem. Teraz poruszała się na delikatnym wietrzyku jaki hulał pomiędzy skałami. Runa spokojnie siedziała sobie w trawie, przysypiając pośród morza kwiatów, kiedy coś spadło z nieba. I to nawet nie wyolbrzymiając. Dosłownie. Coś spadło z nieba, częściowo lądując w trawie, częściowo rozchlapując wodę na wszystkie strony. Runa pisnęła podskakując. Momentalnie sierść na całym jej ciele zjeżyła się z zaskoczenia, a ciało wyprostowało jak struna. Runa, z całego tego zamieszania, jakby zatrzymała się w czasie. Jej serce biło w piersi, a świat zwolnił. Z wody powstała wysoka postać, rozpościerając swoje skrzydła. Szczeniakowi przez chwilę zdawało się, że spoglądają na nią czerwona ślepia pragnące krwi. Nic bardziej omylnego. Dwa zielone oczka zamrugały zaskoczone kiedy napotkały nastroszoną kulkę sierści na swojej drodze.
—Oh, Huku drogi, cożem ja znowu narozrabiała. — ptak otrzepał się i nachylił ku Runie. Jego skrzydła złożyły się, skuliły, jakby zrobiła się nieco mniejsza. I może wcale już nie taka przerażająca.
—E… A… Ja…— Runa nie bardzo wiedziała co powiedzieć. Adrenalina powoli z niej opadała, powodując, że łapki zaczęły ją zawodzić. Musiała sobie usiąść żeby nie przewalić się od razu na bok.
—Tak. Tak. Wiem. Ja w ogóle jestem przerażająca, a jeszcze bardziej jak spadam z nieba. A jak to bolało. Dobrze że ta trawa taka miękka, to złagodziła nieco Impakt tego spotkania ze skałami, jednak nadal to nie było najprzyjemniejsze doświadczenie. Wybacz, że cię tak przestraszyłam kruszynko, ale lepszego wyboru nie miała. O ile jakikolwiek miałam. Spadanie wcale nie jest takie proste jakby się mogło wilkowi wydawać. Bo mam niby skrzydła, ale jednakowoż jak ich użyć jak siła wiatru nie daje ci ich otworzyć. Koszmarne doświadczenie, nie pierwsze moje co prawda, ale to nie jest wcale przyjemniejsze za każdym następnym razem.  — jakby dziób się temu ptaku nie zamykał. Runa słuchała i słuchała tego wywodu aż się nie uspokoiła przy tym dziwacznym tonie głosu. Strach trochę z niej opadł i zrelaksowała się. Potem zaś przyszła doza frustracji i złości. W końcu to było jej własne miejsce. Nieznane nikomu poza nią, jej słodka odskocznia od rodzeństwa i problemów.
—To moje miejsce. — burknęła w końcu marszcząc nos. Ptak spojrzał na nią z góry, przerywając poprawianie piór.
—Oh. Doprawdy? Nie wiedziała, wybacz proszę moje najście. Tak nagłe. Jakbym wiedziała od razu to może celowałabym bardziej w kierunku tamtego kamienia. Może moja krew by cię nie sięgła. Nie ważne. W każdym razie, już się wynoszę, już mnie tu nie ma mała kruszyno. — stworzenie prychnęło, aż Runie zrobiło się nieco głupio. W końcu czy można sobie przywłaszczyć w dziczy tak po prostu coś dla siebie jeśli nie można zanieść tego do domu?
—Przepraszam. — mruknęła. Tata uczył ją żeby zachowywać dobre maniery nawet wobec obcych. Ale to nie usuwało jej wstydu i frustracji jaką czuła.
—Ah. Nie szkodzi, ale to miejsce naprawdę jest twoje? To twój dom? Mieszkasz tak sama? —
—Nie. Nie sama, ale też nie tutaj. — pokręciła główką. Jej fioletowe oczka w końcu podniosły się na ptaka. Ten był cały mokry, jego pióra połamane. — To taka… moja zatoczka. Dla spokoju. — powiedziała prawie szeptem. Runa była nieśmiała. Runa nie lubiła obcych.
—Ah rozumiem. Solitude dla zranionej światem duszy. Doskonale to rozumiem. Jestem Mezularia. Z całego tego spadania zapomniałam się przedstawić i przybrać poprawnych manier. — odetchnęła. Runie nie podobało się jak wiele mówiła i jak niewiele z tego mamrotania rozumiała.
—No tak. Tak. Ale… Może pójdź do medyka? — podpowiedziała jej cicho. Chciała już być sama. Ptak tylko spojrzał na nią i zaśmiał się serdecznie.
—Jakby na moje niezdarstwo kiedyś odnalazł się może jakiś lek to i tak pewnie zapomniałabym go wziąć lub zgubiła w locie. W każdym razie. Napiję się tylko łyczka i odlatuję. Miałam spotkać się z wilkiem, którego imienia nawet nie do koca znam. W każdym razie. — Mezularia schyliła się i napiła ze źródełka. Zaraz potem z niewielkim rozpędem wzbiła się w powietrze mało nie wpadając w jedną ze skał. Cóż to było za dziwne spotkanie dla małej Runy. Szczeniak spojrzał na trawę gdzie przed chwilą stał ptak. Tam, pośród pogniecionych i zdewastowanych kwiatków leżało jedno długie, niebieskawe piórko. Runa poniosła je i zacisnęła na nim łapkę. Podobało jej się. Może to spotkanie wcale nie było takie koszmarne.

Oli i Oliwia chwilę wędrowały do miejsca, o którym opowiedział im tata. Po drodze nazbierały sporo kwiatków i szyszek, aby zrobić wianki i porzucać czymś do wody. Kto wie, może nawet znajdą parę patyków i zrobią łódki. Tata im kiedyś pokazał jak je zrobić z kawałka szyszki i paru patyków. Szum wodospadu witał je już z daleka, a kiedy pod niego zaszły zatrzymały się na skraju niewielkiego ujścia wodospadu. Światło słońca wpadało pomiędzy zielonymi liśćmi róż, i rozlewały czerwone i różowe poświaty na ziemi. Woda chlapała sobie delikatnie błyszcząc się i migotając. Pomimo że niebo robiło się coraz ciemniejsze, a słońcu było bliżej do snu niż południa, wszystko wyglądało tu tak żywo. Zwłaszcza dźwięki. Pszczoły, woda, lisy. Ba! Dwa wilczki zobaczyły nawet zająca, ale nie chciały za nim biec, bo jeszcze by się zgubiły. A tata powiedział, że muszą wrócić zanim słońce zajdzie. Dlatego dzieciaki zabrały się do roboty prawie od razu. Ich łapki przebierały zgrabnie kiedy tworzyły statki i puszczały je na wodę.
—Mój dopłynął dalej! — Oliwia uśmiechnęła się do się szeroko.
—Pf… Nasz. Chyba zapominasz, że obie mamy panowanie nad tymi łapkami. — Oli zamachała prawą łapą, a zaraz potem lewą.
—No dobra, dobra. Nasza łódka. Ciekawe czy jakaś mogłaby dopłynąć aż pod wodospad. —
—Wątpię. — obcy głos przestraszył je odrobinę. Obie głowy obejrzały się aby zaraz potem zadrzeć się do góry na stojącego niedaleko ptaka. Samica ta zmierzyła ich wzrokiem, może nieco zaintrygowana. Żółty płaszcz na jej ramionach zaszeleścił kiedy przysunęła się bliżej.
—A dlaczego nie? — ciekawskie szczenięta usiadły i zajrzały na nią spode łba.
—Ponieważ spadająca woda i Impakt z jakim uderza o taflę powoduje małe fale które odsyłają wasze łódki w kierunku brzegu. O jak tą — wskazała skrzydłem na jeden z zagubionych tworów małolatów, który właśnie ugrzązł na płyciźnie jeziorka w żwirze.
—Oh. — Oliwia odparła nieco zawiedziona.
—Wasze łódki mają niewiele siły, więc i niewiele możliwości. Ale są niezwykle urocze. — ptak powiał głową.
—Jestem Oli. — jedna z główek nadal patrzyła się na ptaka, podczas kiedy Oliwia rozglądała się po różach, jakby w poszukiwaniu sposobu na dotarci łódką pod sam wodospad.
—Ja Miodełka. — ptak nachylił się nieco. — Jesteście ciekawym wilkiem. Nigdy takiego nie widziałam.—
—Ah. Tata zawsze mówi że jesteśmy wyjątkowe. — wtrąciła się Oliwia. — bo nasze głowy, obie pracują, ale ciało mamy tylko jedno. —
—Obie. Pracują. Czyli myślicie osobno? — zaintrygowana przeszła wokół nich oglądając każdy fragment futra jaki jej wzrok mógł sięgnąć.
—Tak. Jemy tez osobno, ale tyle ile potrzebuje jeden wilk. Pan Delta mówi że mamy trzy płuca, ale tylko jedno serce. I to trzecie płuco to takie za małe jak na płuco. — Oli zacmokał.
—I mamy trzy nerki. — Oliwia dodała zaraz po nim. — Mieliśmy podobno długo nie pożyć, ale wszystkim się bardzo podoba że żyjemy dalej. —
—Długo nie pożyć tak? Cóż za okrutna rzecz żeby wam mówić. — ptak odwrócił wzrok w kierunku wodospadu.
—Czy ja wiem. — Oli poruszył lewą łapką, grzebiąc w piachu. — to trochę lepiej niż wcale nie wiedzieć, dlaczego wszyscy chodzą wokół ciebie tacy smutni. —

I na tych słowach się skończyło. Zapadła cisza. Szczeniaki poszły do domu w pewnym momencie pozostawiając Miodełkę samą nad brzegiem wodospadu. Roże pachniały wieczorną rosą, a oddalające się dziecięce kroki cichły.

Bleu odetchnął. Jego łapy w końcu mogły podnieść skończony projekt. To niby wielkie nic, a jednak w środku znajdowało się jego serce.
—Tato, tako. Popatrz. — Runa wpadła do wnętrza pracowni z wielkim rozpędem, wręczając tacie piękne, niebieskie pióro.
—Oh. Cudowne. Chcesz włożyć do środka? — otworzył książkę na wolnej stonce.
—A co to? —
—Pamiątka. Tu trzymam wszystkie moje i wasze skarby. Popatrz. — przewrócił parę „kartek”aby mogła popatrzeć na zapiski i ślady łapek swoich sióstr. Runa wzrokiem wyłapała też praę swoich znalezisk. Ucieszona włożyła piórko pomiędzy puste strony.
—Dostałam je dzisiaj, po tym jak ptak spadł z nieba, mało nie na mnie. — powiedziała zamykając z tatą książkę.
—Oh. Toż to dopiero musiała być niezła przygoda. —
—Czy ja wiem. Ten ptak strasznie dużo mówił. —

<CDN>


czwartek, 10 sierpnia 2023

Od Amensira - „Jaskinia Amensira.”

Jaskinia Amensira jest pełna bladych cieni,
W bród mizernych myśli, wstrętnych jak stado nicieni.
Platońska przynajmniej imituje żywot ludzi,
Basiora Popielcem, na leżu z pyłu się budzi:
Lęk owsikiem – świąd opinii, krzątanina ocen,
Czy wataha spojrzy na Mensa przychylnym okiem?
Maksymy włosieniem– spirala tych samych błędów,
Nie znajdzie za dnia wyjścia z problemów odmętów.
Stres glistą – mglista wędrówka po strwożonych wnętrzach,
Rozmowa z obcym w moment każdy włosek wypiętrza.
Jednak jest uśmiech działający jak albendazol,
Remedium duszy, bo ją czyjeś uczucia darzą!

Życie jest piękne!” – radośnie szczeniaczek się wita.
Z Tobą zawsze i wszędzie, bo Ty działasz jak Midas!
Amensir w ten sposób złoty Byczqowi dzień stawia,
By dopełnić szczęściem do wspólnych zabaw namawia.
Byczq, co dziś w planach? No a wczoraj? Opowiadaj!
Ach… te historie… zdrowego rozsądku zniewaga…
Mensa jak samotność i wilków zgraja rozbraja,
Tak w mig wśród bliskich - odwagę z radością zespaja.
Harmonii, porządku -trzeźwy ametyst klejnotem,
Błyszczącym młotem, co miażdży stres z wielkim łomotem.
Maestria, co czyni Mensa szczęśliwym basiorem:
Zdobione serca bliskich purpurowym wisiorem.

Lecz w jaskini życie nie tylko w bytach i myślach,
Tętni i w przedmiotach symfonia zmagań pomyślna!
Zegar skrzywiony –„nie chodzić prostymi ścieżkami”,
Nigdy wskazówek nie zduszą pętle z ósemkami.
Przeto nieskończoność Amensir dąży do celu,
By go nie zatrzymał ani jeden szkopuł z wielu.
Szyszki, kasztany to nie zwyczajne bibeloty,
Symbolizują konkretne upadki i wzloty!
Po nocy nad kałużą nowych na ścianie siedem,
W pamięci zostanie zbawczy drogowskaz na niebie.
Po kątach oczywiście jeszcze Byczqa zabawki,
Owoce każdej jego pokręconej zajawki.

Zgubny chaos pokonać może tylko porządek,
Dla wilka codzienna rutyna to obowiązek.
Przy wejściu raźnie wita gości dwa i pół kija:
Łącznie końców dziesięć, co ranek nowy rozwija.
Łeb Hydrze Amensir odrywa - farbą jej ślina,
Płótnem kamienie, zbornym dziełem przesłanka miła.
O świcie spacer do rzeki to święty rytuał,
W trymiga dech w jego piersiach zapiera natura!
Serce widzi – w lustrze pływa arkadyjsko dusza,
Szczęśliwa dopóty z niebiosa nie przyjdzie burza.
Jedna pomyłka, najmniejsza, przerwanie rutyny,
To zakończenie sztuki, opuszczenie kurtyny…

Przeznaczenia nie oszuka, na oku wciąż potrzask.
Krucze zjawy się budzą, znowu donośny jest wrzask.
Przelaną czarę goryczy opróżni słońca brzask
Lub obecność bliskiego przywróci na tor do gwiazd.
Amensir wraca, u progu obraz przypomina:
Do sukcesu przybliża każda ponura chwila!
To symbol, że dniem nocą walczy, wciąż się nie poddał,
Nie musi się martwić, za trud Bóg podwójnie odda!
Wewnątrz jaskini tęskno na brataczeka Byczeq.
Zaspokaja pragnienie, nabiera szczęścia łyczek,
Ponownie wzorem się staje, jest pełen żywiołu,
Aż do snu wezwiewilka legowisko z popiołu.

C. D. N.

czwartek, 3 sierpnia 2023

Od Byczqa - „Co ma wisieć nie utonie”


- Obywatele Chabrowego Reżimu! Byczeq będzie skakał! Tutaj mamy z metr pięćdziesiąt! Kurczaczki, jest wysoko, no nie? Jest kurczaczki wysoko! – wykrzyczał uradowany szczeniak. Właśnie się bawił, a zabawa ta nie była tylna, ona była przednia! Byczeq znalazł bolida, którego stan techniczny był tak idealny, jak eee… eee… yyy… DŹWIG! No zajebisty był, nie ma co, same szimanochy, lakierek nowy, czego chcieć więcej od życia? Kurłłła pieniędzy, miłości, średniej hawajskiej, żeby somsiad sobie głupi ryj rozwalił, ale chuuu z tym, Byczqowi wystarczy jego ZA-JE-BIS-TY BOLID!
- No i Byczeq! No i jedziemy! Dawaj Byczq! DAWAJ BYCZQ! – Łaciaty szczeniak ruszył, ale stan bolida wcale nie był idealny… brakowało pedałów, ale co z tego? Żeby to wiedzieć, najpierw Byczeq musiałby mieć pojęcie, jak wygląda normalny rower. A ten co? Postawił go do góry nogami. No bo siodło jest od słowa siad, tak? A gdzie się siada, no na ziemi kurde felek! No to bolid do góry nogami, łapy między szprychy i jedziemy!
Przyroda, która otaczała Byczqa była ładna. Chmury były ładne. Drzewa były ładne. A wiater? Wiater… też był ładny.
BACH! Łolaboga! Byczeq poleciał. A wiecie kto już nigdy nie poleci? Mundurek, hehe. Szczeniak nieźle się poobdzierał, ale za to nauczył się nowej umiejętności – wyginania kończyn w drugą stronę!
- Ajaj, ale super! Ale super! Chcę więcej! A co to takie czerwone z mojej łapki? Mmm, smakuje jak amelinium! Czy to jest farba amelininowa?! Chcę nią pomalować bolida! – Byczeq nawet po wypadku świetnie się bawił. Na szczęście nie pomalował roweru swoją krwią. Ciało go przed tym uchroniło, w końcu nie było aż tak bardzo upośledzone jak mózg (Bogu dzięki za to!) i wiedziało, że po takim urazie trzeba se legnąć chwilę. 
No ale dobra, co kolejne, no kolejno to zaczął obserwować tę ładną przyrodę i te ładne drzewa. Wiadomka, mega mu się podobały, jednak swój wzrok zawiesił na konkretnie jednym miejscu. Zielony woreczek, który był przyczepiony do jednej z gałęzi pobliskich brzózek, zaczął się poruszać, mniej więcej tak: do przodu, do tyłu, w górę i w dół! Na lewo, na prawo, w górę i w dół! Nagle pękł i zaczęły wyłaniać się z niego przedziwne kształty: główka, czułki, odnóża, dupa i skrzydełka. To przepiękny motyl wylazł, który całkowicie urzekł Byczqa!
- Jest taki śliczny! – był śliczny, zupełnie jak Ty, co właśnie czytasz to opowiadanie! O ile Ci się podoba, bo jeśli nie, to jesteś brzydki, albo brzydka, wtedy jeszcze gorzej!
Byczeq się skapnął, że na drzewach obok gąsienice też ewolulululują w Metapody. Dla szczeniaka cały ten proces był niesamowity, że coś takiego małego i słodkiego może zamienić się w coś takiego małego i słodkiego, ale latającego.
- Jeśli zwinę się w kokon, też dostanę skrzydełka, a wtedy już nie będę skakał bolidem z wysokości metr pięćdziesiąt, tylko kilometr pięćdziesiąt! Te skoki będą wtedy jeszcze fajniejsze! – malutka dygresja, myślicie, że to przypadek, że Felix Baumgartner skakał pod logiem byka? Ciekawe, czy Magik również, wszystko ma swoje priorytety!
No to Byczeq znalazł sobie kolejną zabawę na dziś. Zamierzał przeobrazić się w motyla i mieć tak zajebiste skrzydła, jak Domino i Kamael, albo przynajmniej jak ich dzieci, bo kurczaczki, raczej nikt więcej aż tak zarąbistych skrzydełek mieć nie będzie! Teraz tylko się ruszyć i zbudować kokon dla siebie. Teraz tylko się rusz… Kurde balans, Byczeq nadal nie mógł się ruszać, bo był poobijany, normalnie jak Agrest po trzeciej flaszce. 
- Matko Boska, co to się stanęło! Nic ci nie jest, biadulko? – zza horyzontu wyłonił się pająk Andrzej, wyraźnie zaniepokojony widokiem upośledzonego szczeniaczka.
- Hihi, świetna zabawa się stanęła! Mega supcio, tylko ten tego ten… bo psze pana mam pytanie, bo jak się jest pająkiem, to się tworzy o takie najs siateczki jak gąsieniczki. Skąd pan bierze nić?
- Z dupy.
- Och…
Andrzejowi zrobiło się strasznie żal Byczqa. Niby od przybytku głowa nie boli, ale jednak przewalone mieć tak jeden chromosom więcej. Współczuł mu, dlatego wysłuchał planu szczeniaka i postanowił przynajmniej mu pomóc w zabawie, choć robiło się to coraz trudniejsze.
- Niestety, mimo że jesteś lżejszy o mózg, to dalej ważysz zbyt dużo, bym mógł zrobić dla ciebie kokon, może jak poszperasz, to w lesie znajdziesz jakiś got… WILCZA MAĆ! Coś ty narobił z tym bolidem, co on taki powyginany?! – pajączek dopiero pomagając Byczqowi wstać zauważył, w jakimstanie jest rower. 
- Ja tego nie zrobiłem…
- A kto kierowcą psiamać jest?!
- Andrzeju, nie denerwuj się, zaraz wyklepiemy… 
Jednak pająk wiedział, że to by nic nie dało, nie dałoby nic. Wyklinał, kipiał ze złości, tak jak mleko, które zostawiłeś na ogniu 6 stycznia 2016 roku o 9:15, tak, tak, doskonale o tym pamiętam. A mam przypomnieć o czajniku, no, kto go w końcu spalił? Dobra,wracając, dlaczego Andrzej tak się wkurzył? To proste, chciał otworzyć sklep z bolidami, gdy już łaskawy alfa postawi chodniki. „Chodniki to wolność! Chodniki to nadzieja!” – powtarzał.  Pająk Andrzej zostałby bolidowym potentatem w wolnorynkowym WSC jego marzeń. Wszystko by mu się udało, gdyby nie ten głupi kundel. Wnerwiony pokazał Byczqowi środkowe odnóże, a szczeniak myśląc, że wyciąga je na zgodę, również podał swoją łapę, nie... nie środkową. Domyślacie się, co się stało? Podpowiem - „pojawiasz się i znikasz, i znikasz, i znikasz”. Tak, Byczeq omyłkowo zmiażdżył pajączka. Andrzej już więcej razy nie będzie się denerwował.
Przyroda, która otaczała Byczqa, dalej była ładna. Chmury były ładne. Drzewa były ładne. A wiater? Wiater… też był ładny. Ale co najważniejsze - niebo wymalował siedmiobarwny łuk. Szczeniak miał wrażenie, że buzie widzi w tym tenczu! Serio! To był dowód, że nawet niebo mu kibicowało w zostaniu motylkiem! Gdy tylko dostanie skrzydełka ucałuje te buzie w tym tenczu! Szkoda tylko, że ta buzia nie mogła powiedzieć, jak wykonać kokon dla wilka, smuteczeq. No ale szukał i szukał, jak jego stary mleka w sklepie, ale niczego znaleźć nie mógł.  W końcu doznał olśnienia, przypomniał sobie, co w takich chwilach zawsze powtarzał Iloncyk Boncyk Cyk Cyk – „wytężyć umysł należy, rzecz dobra to jest”.
- No jacha! A co jeśli kokony służą gąsienicom tylko do tego, aby się one utrzymały na drzewie? Drzewa? No tak! Iloncyk wspominał coś o drzewie życia, jakimś arbuz wita! Czyli to z drzewa pochodzą skrzydła! Przecież liście wyglądajątotalnie jak skrzydełka, no nie? No to muszę się tylko jakoś utrzymać na drzewie!
I tak Byczeq wesoło wędrował przez Lasek, zachwycony swoim nieprawdopodobnie wysokim poziomem dedukcji. Już tak niewiele dzieliłogo od przemiany w motyla. W końcu jak minęło ileś tam czasu, sorka, że nie wiem ile dokładnie, to zrobił krok w przód, w sensie że się przybliżył, w sensie nie fizycznie, tylko że postęp, znaczy fizycznie też, no bo on chodząc szukał tego kokonu dla siebie. Mianowicie Byczeq tak idąc pod ładnymi chmurami pośród ładnej przyrody, zauważył uwiązany na gałęzi postronek zakończony charakterystyczną pętlą. Z kolei pod nią na trawie leżało już wyraźnie nadgnite truchło jakiegoś basiora.
- Ooo! To jest to! Ten wilczuś na tym sznurku przeobraził się w motylka! Nawet leży tutaj jego kokon! O jacie kręcę! Nie wiedziałem, że wilki podczas przemiany zrzucają swoje futerko! Tylko trochę smutno, że nie wziął je ze sobą na pamiątkę, już się trochę popsuło. Ja jak jużbędę mógł latać, na pewno wezmę swoje ze sobą!
Tak, zgadza się. Byczeq nie wiedział, że to był samobójca i jego zwłoki. O wiele radośniej było mu myśleć, że to jakiś nocny motyl zrzucił swój kokon. No to co, łaciaty szczeniaczek kontynuował swoją doskonałą zabawę i zaczął wspinać się na gałąź. Oczywiście zanim udało mu się na nią wejść, oklepał ziemię mniej więcej tyle razy, ile jeszcze w przyszłości będzie Najman matę. Ale się udało. Byczeq był już coraz bliżej przeznaczenie, podciągnął linę do góry i chwycił pętle między swoje łapki.
- Oj, dana, dana, nie ma szatana! – wykrzyczał szczeniak. Istnienie mózgu u Byczqa było nierealne, a jego zachowanie za cholerę niepoznawalne. No ale te słówka, których sensu nawet nie rozumiał, tak wesoło dla niego brzmiały, no i się śmiesznie rymowały. – Już za momencik dostanę skrzydełka! Będę super jak Kamael! A on jest bardzo, bardzo super! O, a pierwsze co zrobię, to będę fruwał na szczyt drzew i z nich skakał! Na główkę!
Już tylko centymetry dzieliły Byczqa od totalnego poczucia szczęścia. Zaraz doświadczy niesamowitej przemiany, prawdziwego cudu życia. Szczeniak zaczął powoli wsuwać swój łebek w pętlę. Był taki podekscytowany! Tak bardzo nosiło go ze szczęścia, że nie mógł usiedzieć na gałęzi, tylko wesoło po niej podreptywał! Jejciu, jeszcze zaraz spadnie! I…. Rozległ się dźwięk:
- Iip iip! – niestety…. to nie był duszący się Byczeq, to tylko Puchło.
Łaciaty wilczek dalej siedział na gałęzi z pętlą u szyi. Jednak powoli zmierzał na koniuszek gałęzi.
- To wielki krok dla szczeniaka, ale dla dorosłego basiora… normalny! – po tych słowach Byczeq… zawisł. Byczq! BYCZQ! Dlaczego to zrobiłeś?! Na pewno któraś wadera z WSC chciała zostać twoją żoną! A teraz co? Tak po prostu zaprzepaściłeś swoje młodziutkie życie, bo byłeś zbyt wielkim optymistą? 
Ale rdzeń kręgowy Byczqa jeszcze nie został przerwany. Sznur był wyważony na masywnego basiora itak naprawdę wyłącznie to uchroniło małego przed natychmiastową śmiercią. 
- Ten postroneczek tak śmiesznie drapie moje gardziołko! Nie znałem tego uczucia! Muszę to robić częściej! A jaki on jest słodki, przytula moją szyjkę na kształt uśmiechu! – tak wyglądały myśli Byczqa, powiedzieć tego rzecz jasna nie mógł, bo się dusił. Bo tak to jedynym dźwiękiem, który się roznosił było:
- Iip iip! – i to już nie było Puchło. To był duszący się Byczeq.
Nasz optymista jednak zaczął coś podejrzewać. Coś mu nie grało, przecież miał się zamienić w motylka i dostać skrzydełka! Być zajebisty jak Domino! Albo Kamael! Ile jeszcze czasu musiał tak wisieć, by się to dokonało?
- Czy… czy… czy ten wilk pode mną jest… m..m..martwy? Czy skrzydełka wcale mi nie wyrosną? – Byczeq zaczął łączyć fakty. - O JACIE KRĘCĘ! Ja tu umrę! Czyli gąsienice wcale nie przeobrażają się w motyle! One przechodzą reinkarnację! One rodzą się na nowo jako te skrzydlate słodziaki! ALE SUPER! Ciekawe, czy się zreinkarnuję jako motylek, czy jako wilczek ze skrzydłami! Chce to drugie! Ale pierwsze też będzie piękne! W ogóle, ach, ŻYCIE JEST PIĘKNE! – dobra, fatalnie łączył fakty…
Byczeq mimo, że od kilku minut boleśnie… umierał, dalej nie widział żadnego zagrożenia w tym, co robi. Mało tego, on cały czas się świetnie bawił! Jednak zapas tlenu w płucach szczeniaka był coraz mniejszy, jak… dobra, odpuszczę sobie anegdotę. Jego ciało zaczęło mocno drgać, a on to odbierał… jako po prostu super-duper ekstra zabawę na huśtawce!
- DAJ KAMIENIA! – rozniósł się nagle doniosły krzyk. Czy to ratunek? Jednak istnieją jeszcze jakieś szanse dla Byczqa? No co wy, n… no a jak!Jednak jakieś tam wilki słysząc świsty wisielca przybiegły z pomocą. Było ich dwóch. Jednak nie mogły dosięgnąć sznura, by przeciąć go pazurami, dlatego wpadły na sprytny pomysł przerwania go poprzez rzut ostrym kamieniem. Ten właśnie leciał w powietrzu i… tak jest!
- ALE URWAŁ! Ale to było dobre! – pogratulował towarzysz koledze fenomenalnego rzutu. Sznur został przerwany, a Byczeq zaczął spadać. W tym momencie jego życie obróciło się o 360° - dosłownie, szczeniak lądując na ziemi normalnie zajebał salto, ale bez telemarku, no i trochę krzywo. Oj, Byczq +7, na wyższą notę nie zasługujesz.
Przyroda nadal była ładna. Chmury były ładne. Drzewa były ładne. Tenczu było ładne. A wiater? Wiater… też był ładny. Tylko sznur nie był ładny, bo był przerwany, jak ciąża matki Byczqa przez… Byczqa, gdy ten był jeszcze w jej łonie, ale o tym innym razem.
- HURA! Zreinkarnowałem się! Czy ja jestem motylem? – zapytał łaciaty szczeniak wilki, które właśnie go uratowały. Nawet nie dał sobie czasu na to, by unormować oddech, by przywrócić swój organizm do porządku, tak bardzo zależało mu na odpowiedzi.
- Nie Byczq, jesteś debilem. –głosem poważnym i pełnym troski odpowiedział wilk, który rzucał kamieniem. Ten basior był wysoki, no a ten drugi, jego kolega, był niski.
- Czyli przyszedłem na świat jako Byczeq, a teraz narodziłem się na nowo jako Debil?
- Tak Byczq, takie jest twoje przeznaczenie, taka jest wola nieba, a z nią się zawsze zgadzać trzeba. A jest ona bardzo wyjątkowa, muszę przyznać, bo jeszcze nigdy nie widziałem większego debila od ciebie, a przypominam, że znajdujemy się w Watasze Srebrnego Chabra, którą mało tego dowodzi Agrest.
- To… Fantastycznie! To czyni ze mnie hardkora! JESTEM HARDKOREM! – zachwycił się Byczeq. Było to dla niego niesamowite, że bez żadnych certyfikatów osiągnął coś tak wielkiego.
- Nie, nie, przepraszam, wybacz mi, przesadziłem. Jesteś dokładnie tak samo wielkim debilem jak Agrest. – poprawił się wilk. Widział, w którym kierunku idzie zachowanie szczeniaka i chciał jakoś temu zapobiec. To byłoby straszne mieć w watasze dwa wilki o tak „wybitnym” poziomie inteligencji.
- Nie piernicz! -włączył się do rozmowy mocno poirytowany drugi wilk, ten co nie rzucał - bo głupio gadasz! Chabrowy Reżim jest dawcą życia! Chabrowy Reżim jest biorcą życia! – nie mógł znieść obrażania samca alfa, wielkiego, potężnego Agresta kurwa mać, który dla każdego powinien być prawdziwym wzorem, mam rację? No pewka, że mam rację! Że co? Że nawet jego własne dzieci go nie szanują? Już nie bądźmy małostkowi…
- Chabrowy Reżim był i będzie… – odpowiedział wyższy kolega. Chciał kontynuować swoją wypowiedź, jednak szybko została ona przerwana.
- Chabrowy Reżim jest! Chabrowy Reżim istniał! Chabrowy Reżim będzie istniał!
- Ale Agrest to jest chuj.
POOOSZŁO! Ta zniewaga wymagała krwi. Obrońca przywódcy (który sami oceńcie, czy jest chujem, czy nie) natychmiast rzucił się na już niekolegę z kłami i pazurami. Załatwił go w sekundę. Natomiast Byczeq wystraszony bójką opuścił miejsce zamieszania i podreptał w swoim kierunku ciesząc się z tego, że został Debilem.

C. D. N.

Od Amensira - „Pralnia myśli. *Asterysk*” cz. 1


Mam miliardy idei, biliard pomysłów mam
Bila w cudzysłów teraz, gramy
Tu nikt nie przegra. Grasz? Rozbijaj

Rozbijam. To niesprawiedliwe, jaki tak naprawdę mam wpływ na życie? Na własne poczucie szczęścia? Ta cała gadka o nieograniczonych możliwościach to zwykła ściema. Już pierwszy ruch nałożył na mnie fatum. Jasne,jest pełno szczęściarzy, którzy przy rozbiciu trafiają bile pełne i w ten sposób już niczego im nie brakuje, życie spędzają beztrosko, a każdy frasunek samoistnie znika. Nie życzę im źle, ale… zazdroszczę im. Jednak zdecydowanie gorzej jest wbijać połówki, życie w wiecznym letargu, góry niepewności, piętrzące się problemy. Tylko dlaczego te piętra muszą rosnąć w dół, do bezdennych czeluści pod Hadesem? Ze wszystkich możliwości ja trafiłem najgorzej, wbiłem bilę pełną… pełną cierpienia. Nieskończoność bólu i czarnych myśli, bezlitosną ósemkę. Życie przekreślone już na samym starcie, już przy pierwszym ruchu – narodzinach. Czy sędzia, w którymś momencie się zorientuje, że moja rozgrywka powinna zostać powtórzona? Czy zerknie swoim okiem i opatrznie zamknie cegiełki w trójkącie? Oby… Oby nastąpiło to za życia, oby to nie śmierć była konieczna…

Neptun myślał, że odpocznie na dnie morza
A na peryferiach Drogi Mlecznej krąży wokół Słońca
Krąży jak ten zaloopowany sampel w kółko
Co on cyrklem jest? Rysuj rzeczywistość trudną

Amensir od długich minut usilnie wpatrywał się w kałużę, w niej odbijała się ta przeklęta biała bila. Kipiąc z gniewu z całych sił uderzał w nią łapkami, chciał wykonać kolejny ruch, jednak ona wciąż wracała na swoje pierwotne miejsce. Księżyc był dumny, zbyt dumny. Całą swoją potęgę objawiał w pełni, toteż ani mu się śniło ulec naciskom. Basiorem zawładnęła Ira. Tak bardzo chciał oczyścić swój umysł, łudził się, że opuszczenie swej jaskini w tym pomoże, że gwieździste niebo da mu wytchnienie, jednak to nie pomogło, a złe myśli bez przestanku krążyły w kółko.

Dlaczego to musi aż tak boleć? Przecież niczegowielkiego nie wymagam od życia, jestem skromny, nikomu nie wadzę, staram się żyć dobrze, więc dlaczego?! Żyję na peryferiach, nie pcham się do centrum, a mimo to czuję, jak ostrze cyrkla wbija się w mój kier. Jak każde uderzenie serca nadziewa je na ten sztych coraz głębiej. Jak to możliwe? Nie rozumiem! Albo źle to rozumuję? Czy to ołówek kreśli mi szutrową drogę i nakazuje zataczać krąg i krąg... i krąg… i krąg… kolejny i kolejny, lecz ciągle ten sam.

Trafia w Uran, jakby krzyczał: "gaz do dechy"
Kiedy odpowiada: "ja jądrową bombą jestem, nie krzycz!"
Może Saturn, przecież ma dziewięć pierścieni
Każdy z nich się mieni, może zechcesz je spieniężyć? Przelicz

„Dobro powraca”, nawet „zwraca się dwukrotnie”. Co za brednie… No to czekam! No dalej! DALEJ! GDZIE JESTEŚ?! Wołam Cię, halo, halo! Dobro! Przyjdź do mnie do cholery! Psiamać! Światem rządzi siła oraz czysty przypadek. Nie ma tu miejsca na dobro. Nie ma tu miejsca na miłość. Od początku cały plac został zajęty przez chaos. Haha, no tak! To CHAOS był pierwszy! Haha, oj ta, a nauka, nauka, co na to nauka? Entropia zawsze rośnie w czasie! Czyli chaos może tylko zwiększać swoje granice, ale już na początku istniał tylko chaos! Cudownie! Cudownie… Więc… Po co się staram? Na czym mi tak zależy? Powinienem sobie odpuścić, niczym się nie przejmować! Żyć dla pustych przyjemności jak inni! Rozpłynąć się w nich jak czekolada! Kleić się do nich jak słodki miód! Co takiego stracę, przecież życie… swoje życie już i tak przegrałem na starcie… 

Życie Amensira nie było usłane różami, przynajmniejnie ich kwiatami, lecz samymi łodygami. Życie Amensira było usłane cierniami. Pierwszym jego wspomnieniem była śmierć. Znajdował się jeszcze w łonie, a już poczuł, przepraszam, właśnie nie poczuł, bicia serca matki. Trauma, która złapała go w potrzask jeszcze przed de facto narodzeniem. Wadera zmarła w trakcie porodu. Podobnie jak rodzeństwo Amensira z tego miotu. Przyczyną tych śmierci była choroba, która mało tego towarzyszyła również ojcu. Dlatego to od małego musiał zajmować się rodzicem i już jako szczeniak miał obowiązek zdobywać pożywienie dla siebie oraz dorosłego, schorowanego basiora. Przy tym wszystkim nie mógł liczyć na żadną pomoc, wręcz przeciwnie. Wilki z watahyna każdy możliwy sposób uprzykrzały mu życie, mianowały go pariasem, wyrzutkiem, szumowiną, kradziejem tlenu. Padało wiele wyzwisk, a dlaczego? Po prostu brzydził ich fakt istnienia tak mizernej rodziny. Poza tym nad słabszym łatwiej się znęcać. „Niech już selekcja naturalna zrobi swoje do końca!” - dlatego naturalnie nieraz wracał do rodzinnej jaskini z ranami po kłach i pazurach.

Powrót wspomnień... Powrót lęków... Tyle myśli kotłowało się mu w głowie. Hefajstos nie próżnował, zrobił pożytek z rozżarzonych do czerwoności węgli. Wykuł w nich niewidzialny szpikulec, który w tym momencie naciskał na krtań Amensira utrudniając nabranie tchu. Z każdej łuzy unosiły się intensywne opary dymu, które zwiastowały, że lada moment dojdzie do erupcji emocji.

Jowisz na to: "Niemożliwe" bo największy jest gangsterzy
Jak Jupiter by zobaczył co się kręci, tracę nerwy
Mars postarzał się jak stara czekolada
I tam buja się w zimowej czapie bez opakowania, świr

Kałuża zasilona o łzy nabierała rozmiarów. Jednak ciało biało-niebieskie pozostawało niewzruszone. Amensir… nagle się w nią rzucił. Był taki wściekły, był taki zrozpaczony, musiał wyzwolić swoje emocje. Zaczął się w niej tarzać przemakając do suchej nitki. Tego chciał. Chciał coś poczuć. Tak porządnie przebodźcować się do granic. Czuć zimno, czuć ciężar namokniętej sierści, mieć pewność, że w ogóle jeszcze żyje, bo martwi nie czują już nic. Jak atmosfera, która stopniowo gromadzi w sobie ładunek, by go następnie rozproszyć w postaci niebieskiej artylerii, tak Amensir jednym strzałem wyładował swoje emocje. Zadziałało, w pewnym sensie… Na tyle, bymógł powstać i znów stanąć przed zbiornikiem swoich łez. Trochę osłupiały, trochę skołowany, przede wszystkim zmęczony, ale jednak. Zdecydował się dać za wygraną i pogodzić z porażką z księżycem. Jednak po całej tej bitwienie mógł czuć się mocny. Brakowało życiodajnej wody, który nawodniłaby drzewo życia – arbor vitae. Powoli tracił resztki sił, a jego kończyny zaczęły drgać coraz silniej. Do końca walczył z ich narastającym ciężarem, mimo to w końcu nie dał rady i ostatecznie padł na ziemię. Pozostał w takim stanie dłuższą chwilę. Emocje powoli przechodziły, a oddech się normował. Ira opuszczał umysł. Amensir na nowo zaczął słyszeć dźwięki - trzask łamanych gałęzi, rechot żab, szum wiatru. Wszystko wracało do pierwotnego porządku. Tak oto zbierał siły, a spoglądając w niebo nawet delikatnie się uśmiechnął, gdy zobaczył, że nie leży pod żadną ciemną gwiazdą. Centrum dowodzenia myśli przejął Mens. 
- Zgłodniałeś. Pora wrzucić coś na ząb, nie sądzisz? – basior powstał oswobodzony z kajdan emocji. Nadstawił uszu i zaczął wypatrywać ofiary.
- Dobrze, że już jesteś, tyle na to czekałem. Ach tak bratku, zapolujmy! – Amensirowi zdecydowanie poprawił się nastrój. Oczywiście nikogo w pobliżu nie było, a tę rozmowę toczył z samym sobą. Skłonność ta wykształciła się u niego dosyć niedawno, a jednak uważał ją za całkowicie naturalną, pomagała mu. Nawet nadał imiona głosom w swojej głowie. Mens odpowiadał za zdrowy rozsądek i pewne działanie. Z kolei Ira chłonął wszelkie złe emocje, dzięki czemu wilk nie musiał odreagowywać na innych, zamiast tego przed watahą sprawiał, co ciekawe, wrażenie wiecznie opanowanego.

Ziemia lekką jest, choć ciężko na niej żyć
Dziś noc jest dniem, światło zagubiło naturalny cykl
Błękit przebarwiono tu w granaty
Gazy jeśli występują to tylko czasami, owszem, w Auschwitz

Zacisnąłem kły na karku upolowanego zająca. Dlaczego z taką łatwością idzie mi zabijać innych? Dlaczego natura rządzi się takimi surowymi prawami? Oboje jesteśmy ssakami, oboje rozumujemy, przy czym ja niekoniecznie zdrowo, tak więc w żaden sposób nie jestem od niego lepszy. Czy naprawdę uczucie głodu to wystarczający powód, by to kicające maleństwo pozbawić życia? Jednak… wobec tego wszystkiego czuję się obojętny. Wielki Architekt tak skonstruował świat i tyle. Po prostu. Niemniej to co mnie boli, to że z równą łatwością każdemu idzie krzywdzenie innych, nawet bliskich. Zdobyłem się na to, by wyruszyć na te ziemie, dopiero gdy zakończyła się wojna oraz wewnętrzny rozłam. Przecież mordowały się tutaj spokrewnione z sobą wilki! Tyle niepotrzebnie przelanej krwi… w imię czego? Wadera, która chciała począć bez miłości. Alfa, który to powinien stanowić wzór, a gdzie najlepszym wzorem jest jak zwykle Delta, po prostu robiący swoje. Dziwne... Tu wszystko jest na opak, znaczy nie tylko tu, na całym globie. Chcę być dobry, chcę pomagać, przysiągłem wierność ideom, w tych kwestiach pozostanę niezmienny, a mimo to również popełniam masę błędów. Dlaczego do tego dochodzi? Jaki mechanizm tym rządzi?A gdy już pojawia się sposobność, aby naprawdę podać komuś pomocną łapę, ona zostaje odtrącona! Nie rozumiem, gdzie tu sens, gdzie logika?

Wenus, strzeże miłości, ona ciało ma niebieskie
Ale coś mało ponętne, skoro związała się z księdzem
A Merkury? Śpi jak Freddie. Kiedyś leciało po pętli
Teraz tylko leci, pozbawiony atmosfery

Czego tak się lękam? Chyba powtórki z rozrywki, tego że nikogo nie będę obchodził, przynajmniej nie w sposób dobry, że nie zawiążę żadnych relacji, że ponownie stanę się wyrzutkiem. Doprawdy, którą Wenus okaże się Wataha Srebrnego Chabra? Tą z Milo – co jakby ręką odjął pozbawi udręki i na rydwanie zaprzężonym w gołębie miłość przywiezie? Czy z Willendorfu, gdzie znajdzie się nieokrzesany troglodyta z manią wielkości, ogłaszający wszem wobec, że to on jest czempionem, że to jemu należy się posłuch, a kto tylko się mu waży sprzeciwić, ten będzie gryzł piach. Nie… Agh… spokojnie, już, już. O czym ja w ogóle myślę, wylewam poty i plotę głupoty. Rzucam zbyt wiele słów, heh, ale skoro mowa jest srebrem, nawet trochę tu pasuję.  

Amensir powracał do swojego żywiołu. Następowała znaczna poprawa, a po skropieniu posiłku łzami nawet wyraźnie wzmocnił się jego apetyt. Po strawie nasycony nową perspektywą podreptał do kałuży, nad którą jeszcze chwilę temu wypłakał swój los. Przyjrzał się jej uważnie prosząc o jakiś znak, a to co zobaczył napełniło go duchem. To był obraz, którego potrzebował, który przywrócił mu wiarę w siebie. Mianowicie odbicie księżyca w tafli zniknęło. Biała bila poszła w ruch. Zamiast niej widoczne było coś o wiele lepszego, to Wielka Niedźwiedzica radośnie zamerdała swym ogonem. Wielki Wóz!
- Wielkie nieba! A więc szczęśliwa siódemka! Pełna bila została wbita. To mój Asterysk i w tym miejscu zacznę pisać swoją historię na nowo.  

Jak handluje swoim ciałem na bazarze planet
To nawet okulary nie pomogą patrzeć w prawdę
A tak blisko jest, bardzo blisko

Była to oczywiście przesadzona reakcja, ale takie symbole dodawały Amensirowi siły. Zresztą tym, czego każda istota najbardziej się boi, jest lęk przed nieznanym. To nie konkretne zdarzenia, wypadki, czy osoby, lecz to, co amorficzne, nieokreślone, bądź niepewne. Jednostka nawet w obliczu najbardziej bestialskiego scenariusza, jeśli zna jego skutki, jest w stanie przy odpowiednim wysiłku zachować zimną krew. Jednak coś, czego nie przewidzi, momentalnie rozbroi mózg i wyrządzi ogromne szkody – choćby przykładowo głupie, lecz niebłahe zakochanie. Tyle żywych emocji, gdy nie można zrozumieć uczuć i myśli osoby, którą się kocha, nieprawdaż?

Amensir doskonale to rozumiał. To był właśnie jeden z powodów, przez który tak mocno wierzył w przeznaczenie. Żaden grunt nie musiał być wtedy grząski, lecz każdy, nawet jeśli nieprzyjemny, mógł zostać postawiony przez Stwórcę zgodnie z Jego planem. Po drugie, istnieje spora tendencja dosporządzania sobie jakichś postanowień, najczęściej na Nowy Rok, czemu by nie robić tego codziennie dzięki wypatrywaniu znaków? Basior oczywiście wiedział, że w tych symbolach najprawdopodobniej nie ma żadnej magii, i że nie za każdy jeden musiały odpowiadać wyższe siły, a mimo to ich wyszukiwanie go uspokajało. Jasne, było to takie małe oszukiwanie siebie, ale skoro działało i przynosiło dobre owoce oraz pachnące chabry, to co w nim złego?

Słońce jak słoń w porcelanie robi disco
Mieni się jak ta kula z parkietów świata
Która przyciąga planety, żeby je zespalać

Amensir wciąż czuwał przy swojej kałuży. Już nie tak, jak przez poprzednie godziny, gdzie tych stanów było pełno: nieruchomy i zapłakany, tarzający się w niej pełen emocji, padnięty pozbawiony sił. Teraz radośnie hasał wokół niej i delektował się każdym bodźcem, który był w stanie zarejestrować. Jednak nie oznaczało to przerwy w konstruowaniu wewnątrz umysłu nowych idei, wręcz przeciwnie.

Niesamowite, tym co oświetla ścieżki życia jest Słońce, a nie mogę na nie patrzeć, inaczej bym oślepł. Czyli co, życiu potrzebny jest mrok? Nie mogę się go pozbyć, lecz musi mi towarzyszyć? Zatem analogicznie nie mogę absolutnie poświęcić się sensu stricto dobru, miłości, prawdzie, bo one mnie oślepią? Hmm… jak działa Słońce? Ono oświetla wszystko dookoła, by móc w tych obiektach znaleźć wartość. Czyli czy nie jest tak samo z chociażby miłością? Nie mogę się skupić wyłącznie na jej źródle, bo wtedy oślepnę. Tylko właśnie powinienem na wszystkich istotach, które są miłością obdarzone. Tak więc nie szukam w Tobie miłości, bo ona w Tobie już jest. Dosłownie, jesteś obdarzony ogromnymi pokładami miłości. To co chcę, to w każdej chwili ją dostrzegać i podziwiać, bo ona jest obecna zawsze.

Stwórca trzyma kij, bilardowy
I celuje w Neptuna
By wprawić w ruch wszystkie te globy, oby
Popatrz, uderza jak w kulki Newtona
Każda skleja się ze sobą i faluje cały kosmos

Planety krążą po swych orbitach. Nie do centrum, nie do Słońca, tylko wokół niego. Każda żyje na własnym szlaku i każda jest ważna. Każda oddziałuje na drugą, a gdyby pozbyć się jednej, cała reszta zmieniłaby swoje trajektorie rujnując porządek. Tak samo w życiu – podobnie jak pozytywne emocje, potrzebny jest gniew, potrzebne są łzy, potrzebny jest lęk, potrzebny jest ból. To wszystko tworzy spójną całość. To wszystko sprawia, że życie jest… piękne! Bez śmierci nie byłoby życia, a bez życia nie byłoby śmierci. Nie ma czegoś takiego jak bezwzględnie zła czy niepotrzebna emocja, bo każdą można się posłużyć w zły lub dobry sposób. Kluczem jest, by znaleźć odpowiedni wzór na złoty środek, który skatalizuje syntezę harmonii, a która jak dopiero teraz zrozumiałem, nie jest ciałem stałym, lecz płynem.

Amensir kreował coraz bardziej wybujałe idee. Był w siódmym niebie i nie zamierzał go opuszczać. Nareszcie mógł się skupić na teraźniejszości, nie tkwiąc w potrzasku między przeszłością, a przyszłością. To dla takich chwil warto żyć - paradoksalnie najpiękniejszymi wspomnieniami są nie momenty osiągnięcia sukcesów, nad którymi tak ciężko pracowano, tylko te chwile, gdy jest się sam na sam z przyrodą, a to nie do opisania uczucie szczęścia, przychodzi samo.

Łuza czeka już rozgrzana, aby zebrać pracy owoc
Biliard świtów, biliard zachodów, księżyców
Życiu, przed życiem, po życiu, przed użyciem
Zasłuż...

Wielka Niedźwiedzica ostatni raz zamerdała ogonem wywołując przy okazji ruch materii. Nastał świt, a w raz z nim zawitał ciepły wiatr delikatnie muskający fafle Amensira. Nie daj Boże brakłoby, by żywioł ten jeszcze wysuszył kałużę, nad którą spędził całą noc! Toteż basior nad nią zapłakał, by jeszcze nie dogorywała żywota. Poza tym tyle słonych łez tam wylał, dla równowagi należało dodać trochę słodkich! Pozostało tylkopoprawić ostatnią rzecz – dno kałuży, które wyżłobiły czarne myśli w trakcie tarzania. Amensir zmienił jego kształt wykreślając swą łapą trzy linie przecinające się w centrum, uformowały one:

Ambicje
Serce
Teraźniejszość
Emocje
Rozum
Yin-Yang
Surrealizm
Kłamstwo…

C. D. N.