wtorek, 31 marca 2020

Podsumowanie marca!

Kochani!!!
Oto nadszedł ten dzień, ostatni dzień cudownego miesiąca marca.
A nie ściemniam, ten marzec naprawdę był świetny. Mieliśmy czystkę, VCIG znów atakuje (i nie tylko VCIG ale nieważne), a wszystko skończyło się niesamowicie udanym konkursem. A przede wszystkim, mieliśmy naprawdę, dużo czasu, jak na taki statystyczny marzec. I tak z czterech, a następnie piętnastu postów, w tym miesiącu liczba podskoczyła do ponad sześćdziesięciu.
No cóż, Kochani, słów nadal zbyt mało, żeby opisać wszystko, co się działo, ale fakt faktem, na pewno na długo jeszcze pozostanie to w naszej pamięci. A gdy z niej uleci, zawsze możemy zajrzeć do archiwum...

Na miejscu pierwszym plasuje się dziś Tiska z 13 opowiadaniami,
Drugie zajmują Kara, Talaza i Szkło, napisawszy 10 opowiadań,
A miejsce trzecie przypada Duchowi, który napisał 4 opowiadania!

Postacią, która wystąpiła w tym miesiącu w naszych opowiadaniach, był Mundus.

A oto wyniki ankiet dotyczących postaci:
Agrest, 3 głosy (Najbardziej zakłamany fałszerz)
Palette i Szkło, 4 głosy (Najodważniejsza postać)
Serenity, 5 głosów (Najbardziej godna zaufania postać)

Gratulacje dla wszystkich, którzy pisali powiadania i znaleźli bądź nie w powyższym poście! Jesteście wielcy, Kochani! A teraz razem, do następnego miesiąca!

                                                                                  Wasz samiec alfa,
                                                                                          Agrest

Od Szkła CD Ducha - "Dekadencja"

Przez chwilę chyba chciałem coś powiedzieć. Nie znając jednak dokładnej przyczyny tej potrzeby, jak i nie potrafiąc przewidzieć jej konsekwencji, lekko otworzyłem tylko pysk, by po chwili zdać sobie sprawę ze zwyczajnej żałosności tego odruchu i nerwowo kłapnąć zębami, przełykając ślinę.
Było mi dziwnie ciężko. To bez sensu, mógłbym pomyśleć kiedykolwiek indziej. Bez sensu jest zagłębianie się w cudze emocje. W niektórych przypadkach to prawie jak kradzież. Bez sensu jest również udawanie, że usłyszana chwilę wcześniej historia dotarła do głębi duszy, choć w rzeczywistości dotarła co najwyżej do jej progu, zmęczona i zniechęcona zatrzymała się na nim.  Ale, choć samemu było mi w to nie najłatwiej uwierzyć, tak nie stało się tym razem.
Nigdy nie byłem dobrym psychologiem, nie zastanawiałem się nad wilczymi uczuciamj i nie roztrząsałem ich powodów, skupiając się bardziej na tym aspekcie komunikacji, który byłby związany z działaniem ciągiem przyczynowo-skutkowym. Wolałem działać, czy to przez wielkie pragnienie czynienia dobra, czy też przez naturalne ograniczenie, jedno z tych, które towarzyszą wszystkim bez wyjątku, a które mnie akurat przyprawiało o dreszcze, gdy tylko wychodziłem z roli wilka czynu.
A dziś coś bez wątpienia mocniejszego, niż zazwyczaj, przedarło się przez fazę wstępną przetwarzania treści słów, potem rozbiło drzwi zastamowienia, aż w końcu stanęło u bram głębokiej refleksji. Duch opowiedział mi o sobie.
Co świadomie dosłyszałem, a co zrozumiałem, to pozostawało nieokreślone. Ale wiedziałem, że jego słowa gdzieś bokiem przemkną do tego miejsca, w którym nie wykorzeni ich z pamięci jeszcze wiele lat.
W końcu popatrzyliśmy sobie w oczy. Przez chwilę czułem, jak oplątuje nas coś na kształt nici, ciągnąc do siebie, a może w dwie, przeciwne strony, ostrym bokiem wbijając w skórę pod sierścią i rozciągając między jednym a drugim wilkiem takie napięcie, które każda litościwa dusza chciałaby natychmiast przerwać.
Czym było imię, które wypowiedział chwilę wcześniej? Nie znałem go. A jednak coś kazało mi powtórzyć je w głowie jeszcze kilka razy, jakbym zaraz miał przypomnieć sobie inną historię, jakbyśmy nie ograniczali się do jednej ziemi, która  łaskawie znosiła ucisk naszych stóp. Jakby to imię gdzieś już istniało na świecie, a wraz z nim, skierowane na fragment, na kilka charakterystycznych liter oczy.

< Duchu? Czy też Solasie Liiveikinie... >

Od Kary CD Tiski - "Biała Noc"

Obudził mnie cichy skrzek, przypominając trochę warczenie. Otworzyłam leniwie oczy i zobaczyłam przed sobą dużą wersję śpiących w moich ramionach soboli. Matka najwyraźniej wreszcie odnalazła swoje młode i nie wyglądała na zadowoloną z mojej obecności. Zbliżyłam powoli nos do młodych z zamiarem wybudzenia ich, matka warknęła złowrogo na mój gest, jednak postanowiłam go zignorować. Pacnęłam każde młode z osobna nosem. Szczeniaki zaczęły otwierać zaspane oczy i ruszać delikatnie noskami wyczuwając zapewne znajomy zapach. Gdy rozpoznały zapach swojej rodzicielki, od razu zaczęły popiskiwać i biec w jej stronę. Matka nadal patrzyła na mnie podejrzliwie, jednak zobaczyłam też w jej oczach ulgę i nieme podziękowanie. Młode w ciągu kilku sekund zapomniały o moim istnieniu i szybko zniknęły z zasięgu mojego wzroku. Westchnęłam cicho. Nie powinnam oczekiwać wiele. Poczułam jednak zazdrość do matki soboli, jej szczeniaki kochały ją bezinteresownie. Czułam, że właśnie takiej miłości brakuje w moim życiu. Właściwie… jakiejkolwiek miłości.
Wstałam, odsuwając na bok nieprzyjemne myśli. Nadal czułam zmęczenie w nogach po zakończonym treningu i postanowiłam zrobić sobie dzień lub dwa dni przerwy, zanim rozpocznę kolejny trening. Wróciłam do swojej jaskini, ciesząc się na dźwięk morza. Ostatecznie udało mi się wczoraj zasnąć, ale umówmy się, kto by nie zasnął będąc tak wyczerpanym. Posiedziałam chwile na plaży, wsłuchując się w spokojne morze. Zachciałam spędzić w ten sposób cały dzień, jednak mój żołądek znalazł mi inne plany. Podniosłam się o trzepałam futro z piachu. Przytruchtałam do lasu, znaleźć jakieś szybkie pożywienie. Miałam na oku małego szaraczka, gdy poczułam niedaleko zapach świeżej krwi. Podniosłam pysk do góry starając się złapać zapach górnym wiatrem i zlokalizować dokładniej ranną ofiarę. Szłam powoli za wonią, ukryta w zaroślach. Gdy dotarłam do sprawcy całego zamieszania, byłam trochę zdziwiona. Dość pokaźnych rozmiarów jeleń leżał zabity w wyższych krzakach. Ślady zębów wyglądały na wilcze, to też postanowiłam ukryć się w zaroślach i poczekać, aż ewentualny drapieżnik pojawi się niedługo. Moje oczekiwanie zostało nagrodzone pojawieniem się szarawej wadery o dość pokaźnej postawie. Nic dziwnego, że całkiem sama upolowała, aż dwa jelenie. Chwile patrzyłam jak wilczyca męczy się ze swoimi zdobyczami. Postanowiłam jednak wyjść z ukrycia i zaproponować jej pomoc. Gdy podeszłam jednak bliżej jej sytuacja wydała mi się tak groteskowa, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wadera burknęła coś na moją propozycje, więc postanowiłam się jak najszybciej uspokoić. Gdy udało mi się powstrzymać śmiech, przedstawiłam się i bez czekania na odpowiedź wzięłam jednego z jeleni na barki.
- Tiska – odpowiedziała niemrawo i podniosła swoją zdobycz. Jeleń prawie od razu zaczął się zsuwać, dlatego pyskiem delikatnie podniosłam go do góry i ułożyłam na jej grzbiecie. Tiska powiedziała, że idziemy z nimi na Polane Życia, bo szykuje się tam jakaś impreza.
- Gdzie je przygotujesz? – zapytałam z zaciekawieniem. Wadera spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała, że przecież są już gotowe. Zbulwersowałam się trochę, czym mogłam trochę przestraszyć waderę. Gdy udało mi się uspokoić wzburzenie i przemyślałam wszystkie za i przeciw, postanowiłam, że nie ma opcji by na imprezie było nieprzygotowane mięso. Ruszyłam w stronę swojej jaskini, w której miałam wszystkie potrzebne rzeczy do zrobienia przekąsek.
- Idziesz? – zawołałam za zdziwioną waderą. Tiska otrząsnęła się i ruszyła za mną. Droga nie była długa, ale moje nogi przez ostatni trening już w połowie czuły się wyczerpane. Nie dałam jednak tego po sobie poznać.
- No dobra, poczekaj tu zaraz przyniosę wszystko co jest potrzebne. – powiedziałam zrzucając jelenia pod jaskinią i wbiegając do niej. Wygrzebałam niewielki nożyk zrobiony z naostrzonego krzesiwa i skalpel, który niedawno podkradłam z jaskini medyczki.
- Cszy to czałe mięszo na imprezę? – spytałam niewyraźnie, wychodząc z jaskini z narzędziami w pysku.
- Nie, miałam zamiar jutro przed imprezą złapać jeszcze jakieś małe zwierzaki. – powiedziała przyglądając mi się uważnie.
- To może biegnij złapać je teraz, a ja się zajmę przyprawianiem i jutro wszystko pięknie usmażymy.
- Usmażymy? – zapytała Tiska, a ja przytaknęłam tylko i zabrałam się do pracy. Wadera chwile się przyglądała, po czym pobiegła z powrotem do lasu. Ja zaczęłam zgrabnie ściągać skórę z pierwszej zwierzyny. Normalnie bym tego nie robiła, ale impreza to impreza, nie? Wszystko musi być idealnie, bez żadnych kłaków w pysku. Praca byłą żmudna i niezbyt pokrzepiająca, biorąc pod uwagę mój narastający głód. Mogłam poprosić Tiskę, żeby upolowała też coś dla mnie, bo jak tak dalej pójdzie to sama zjem tego jelenia. Jak na zawołanie wadera znalazła się na plaży z trzema dorodnymi lisami na grzbiecie. Zwisały zgrabnie w poprzek jej ciała. Uśmiechnęłam się do wadery. Właśnie skończyłam oporządzać pierwszego jelenia i kawałki obdarte od kości leżały obok mnie na kupie.
- To już wszystko? – zapytałam, a wader pokręciła głową i pobiegła znowu. Krzyknęłam za nią by przyniosła też kolację, ale nie byłam pewna czy mnie usłyszała. Powoli zaczynało się ściemniać i martwiłam się, że nie zdążymy zrobić wszystkiego do zachodu słońca.
Czas płynął, a ja mozolnie oporządzałam już pierwszego z lisów. Tiska dość długo nie wracała i zaczynałam się martwić. Gdy skończyłam całą zwierzynę, podniosłam się i zaczęłam rozglądać nie wiedząc za bardzo co robić. Postanowiłam dać jej jeszcze chwile i później pójść jej szukać. Na razie jednak zajęłam się dalszą pracą. Wzięłam dość głęboką muszlę i zaczęłam zbierać wodę morską do pokaźnego dołu w mojej jaskini, który służył mi do marynowania mięsa. Napełniłam dół do połowy wodą i wrzuciłam tam oporządzone mięsiwo i zioła, które zbieram systematycznie na polowaniach. Już miałam biec szukać zaginionej Wadery, gdy ta stanęła w wejściu jaskini zasłaniając ostatnie promienie słońca wpadające do niej.
- Wejdź, właśnie skończyłam. – powiedziałam, a wadera posłusznie weszła i położyła ostatnie zdobycze na ziemi.
- To na kolacje – powiedziała pokazując dwa mała szaraczki, które trzymała za uszy w pysku. – a to jeszcze na imprezę. Spojrzałam na dwa kolejne lisy i pobiegłam zabrać swoje przyrządy z plaży. Zabrałam od razu też skóry, które były w nienagannym stanie i mogły posłużyć za dobrej jakości posłanie. Gdy weszłam z powrotem do jaskini, Tiska z zaciekawieniem wąchała marynatę, którą przyrządziłam.
- Uwierz mi, posmakuje ci. To rodzinny przepis. – powiedziałam z dumą. Wzięłam kawałek krzesiwa i mój prowizoryczny nożyk w łapy i w urządzonym wcześniej ognisku rozpaliłam ogień.
- Jak to zrobiłaś? – spytała zdziwiona.
- Jak to? Ogień – powiedziałam jeszcze bardziej zdziwiona.
- Niee, nie o to mi chodzi. – zaśmiała się delikatnie – chodzi mi o to, że wystarczyło ci jedno potarcie krzesiwa. – powiedziała i wzięła ode mnie przyrządy, pokazując, że jej się to udało dopiero za jakimś dziesiątym razem.
- Sama nie wiem… zawsze udawało mi się za pierwszym razem. Może po prostu mam talent? – powiedziałam i zamyśliłam się trochę. Sama nie wiedziałam co miałam o tym myśleć. Wadera nie poruszała już tego tematu. Poinstruowałam ją jak upiec na ogniu króliki na kolacje, a sama zajęłam się lisami. Po skończonej robocie, w trakcie kolacji, omówiłyśmy co będziemy robić następnego dnia. Doszłyśmy do wniosku, że upieczone mięso możemy przetransportować do Polany Życia na skórach jeleni, a jako prezenty damy jubilatkom po oprawionej skórze lisa i wianku, które zrobi Tiska.
- Jak ci smakuje upieczone mięso? – spytałam z zaciekawieniem. Wadera zjadła kolacje szybciej ode mnie, co mogło sugerować, że naprawdę jej smakowało.
- To… coś nowego. – powiedziała jedynie. Czułam jednak, że zostanie stałą bywalczynią przy moim ognisku.
- W marynacie jest lepsze, jednak nie zawsze mam czas polować na zapas. – powiedziałam i dokończyłam swojego szaraczka. Resztę wieczoru opowiadałyśmy sobie trochę o naszej historii i dość szybko zniknęło między nami napięcie.
- Dobra to ja już się będę zbierać. – powiedziała nagle wadera.
- No co ty. – zatrzymałam ją gdy chciała już się podnosić. – Zostań tu, czuj się jak u siebie. – powiedziałam. – Zobacz akurat mamy dwie skóry na posłanie, a moja jaskinia zmieści nas dwie. – spojrzałam na Tiskę z zachęcającym uśmiechem i czekałam na jej decyzję.

<Tiska?>

Od Talazy – 2 trening szybkości i zwinności

Może to wina niepohamowanego strachu, że czas i przestrzeń zdawały się tak wiele utracić na znaczeniu. Nie wiedziałam, gdzie byłam i dokąd biegłam. Nie wiedziałam od jak dawna, choć zdawało mi się, że już jakiś czas temu powinnam stracić resztę siły i opaść bezwładnie gdzieś na miękką ściółkę.
Wiedziałam tylko, że biegnę. Przemykałam między drzewami z tą myślą i niejasnym wspomnieniem krwi między moimi kłami.
Las skończył się niespodziewanie. Spomiędzy pary młodych jodeł wypadłam na polanę, z trudem utrzymując równowagę przy nagłym zatrzymaniu. Dysząc ciężko, rozejrzałam się po płaskim krajobrazie, mrużąc oczy od blasku słońca, które nagle wyłoniło się spod szmaragdowej zasłony.
Musiałam trafić na jakiegoś rodzaju pola uprawne; czarna ziemia ubarwiona była nielicznymi, równo wysadzonymi roślinami, których świeże, zielone pędy pnęły się nieśmiało w stronę nieba. Westchnęłam, trochę zawiedziona takim obrotem spraw. Mając w pamięci świeże obrazy awantury we wiosce, przeczucie mówiło mi, że i tutaj nie było do końca bezpiecznie.
Nie myliłam się. Dlaczego nie mogę się częściej mylić?
Ujrzałam go w ostatnim momencie. Czarna sylwetka przed murem słonecznego blasku. Huk wystrzału ze strzelby poniósł się po polanie jeszcze zanim w pełni opadłam na ziemię w desperackiej próbie uniku. Szczęśliwie niedokończony manewr także okazał się minimalnie skuteczny, dzięki czemu pocisk przeleciał tuż nad moją głową.
Nie miałam czasu się bać. Ledwo zdając sobie sprawę z drżenia własnych łap, podniosłam się z czarnej ziemi, by pomknąć slalomem w stronę lasu. Napastnik zdążył wystrzelić dwa razy, nim zniknęłam mu z oczu w gęstwinie drzew i krzewów. Wpadłszy prosto na jakąś choinkę, poczułam paskudny ból w sercu i oszałamiający strach. Nie mając siły do dalszego biegu, powlokłam się przed siebie przyspieszonym krokiem, co jakiś czas przewracając się, zahaczywszy łapą o korzeń czy krzak. Na szczęście nie słyszałam za sobą odgłosów pościgu.

Od Talazy – 1 trening szybkości i zwinności

Ciepły jak na tę porę roku, zaskakująco słoneczny poranek wyciągnął mnie z jaskini, prowadząc na spacer przez zielone lasy. Znaczenie szybko wyrosło poza ramkę niewielkiego słowa, bowiem po kilku godzinach ciągłego marszu można było mówić o co najmniej wędrówce, jak jednak mogłam zmagać się z pachnącym wiosną wiatrem, który popychał mnie naprzód za każdym razem, kiedy tylko przez głowę przeszła mi myśl o powrocie do spokojnego schronienia?
Tak więc stałam teraz, w złotych promieniach południowego słońca, na brzegu rzeki, za której granicą rozciągał się inny świat. Kolorowe miejsce pachnące tajemnicą, z którą jedynym łącznikiem był solidny, aczkolwiek sprawiający wrażenie starego, most. Bez żadnego słowa i żadnej myśli, tylko z cichym westchnieniem, może mającym na celu dodanie sobie odwagi, przekroczyłam go, migiem dostając się w zamęt kolorowych budynków.
Zdawało mi się, że śnię, może umarłam. Rozglądając się na wszystkie strony, stąpałam lekko i bezszelestnie po wydeptanej ziemi, jakby instynktownie obawiając się przebudzenia nieznanych strachów.
Być może za mało się starałam.
Przelatujący kamień uderzył mnie w tył głowy. Zachwiałam się, jednak kilka szybkich kroków, może bardziej przeskoków w przód, pozwoliło mi uniknąć upadku. Uszy wypełnił mi ohydny śmiech, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że jego źródłem był niewysoki człowiek. Dziecko, pomyślałam, nim następny pocisk uderzył mnie tuż pod lewym uchem, zmuszając naturalnym odruchem do zamknięcia oczu oraz odwrócenia pyska.
Drugim naturalnym odruchem była dla mnie walka. Przeciągłe warknięcie, które wydobyło się z mojego pyska zmusiło agresora do cofnięcia się w zawahaniu, dzięki czemu miałam czas, by znaleźć się przy nim za sprawą jednego szybkiego skoku. Wbiłam zęby w rękę, która trzymała kamień; mocne szarpnięcie zmusiło człowieka do rozprostowania palców, przez co pocisk upadł na ziemię z głuchym łoskotem. Śmiech zamienił się w krzyk, kiedy dziecko zaczęło uderzać mnie bezładnie w głowę drugą, wolną ręką. Chwyciło za złote włosy, z całych sił próbując odciągnąć mnie do tyłu. Rozwścieczyło mnie to jeszcze bardziej, przez co bezmyślnie zacisnęłam silniej kły na jasnym ciele. W uszach zagrzmiał mi dźwięk łamanej kości i przeciągły wrzask. Momentalnie puściłam przeciwnika, rzucając się do ucieczki przez drewniany most.
Biegnąc z powrotem do lasu, słyszałam, że w wiosce podniósł się rumor. Ludzie krzyczeli i zawodzili, trzaskali drzwiami i przewracali przedmioty, psy wyły. W moją stronę nie poleciał już jednak ani jeden pocisk.

Od Tiski CD Talazy - "Biała Noc"

Biegłam za królikiem. Pogoń trwała już bardzo długo, oddychałam ciężko, moje łapy drżały ze zmęczenia. Puchaty ogon prowadził mnie po wszystkich częściach terytorium WSC. Gdy zbliżałam się na tyle, żeby dosięgnąć ofiarę łapą, ona niespodziewanie przyspieszała. Goniłam ją, ale nie mogłam zabić, sfrustrowana, nie mogłam przestać. Rozpaczliwie chciałam go złapać. Na myśl o przerwaniu polowania ogarniała mnie fala bólu, większa od tej, która towarzyszyła mi przy niewilczym wysiłku. W końcu pojawiły się mroczki przed oczami, dyszałam coraz bardziej, nie przestając przebierać nogami. Wtedy potknęłam się o korzeń i straciłam przytomność.
Obudziłam się z przyspieszonym biciem serca. Jeszcze przez chwilę uspokajałam oddech, rozglądając się z ulgą po jaskini. Na szczęście, to był tylko koszmar. Musiałam dotknąć łapą ściany, by zimna powierzchnia przekonała mnie, że mogę być spokojna. Wstałam, przeciągając łapy. Przez sen rozkopałam swoje legowisko, mech i trawa leżą porozrzucane na wszystkie strony. Wzruszyłam ramionami, nie miałam ochoty tego teraz sprzątać, wyszłam więc na zewnątrz i przysiadłam na trawie, obserwując powolny ruch słońca po niebie.
Z daleka usłyszałam kroki. Obróciłam się, żeby zobaczyć, kto idzie i zobaczyłam białą waderę, trochę niższą ode mnie, ze ślicznymi, jasnymi oczami. Nie kojarzyłam jej, musiała niedawno dołączyć. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, uśmiechnęłam się do niej na powitanie.
- Hej, ty jesteś Tiska?
- Tak, to ja - odpowiedziałam, zastanawiając się, co ją tu przywiało.
- O, to fantastycznie! Szukałam cię. Jest sprawa. - gdy się zbliżyła, do mojego nosa dotarła delikatna, metaliczna woń krwi. Zauważyłam, że mimo średniego wzrostu, wadera może się pochwalić arsenałem blizn, zauważalnych jedynie pod odpowiednim kątem promieni słonecznych. Bójki zawsze mnie interesowały tak, jak wszystko, co związane z życiem poza masełkiem. Nigdy nie uczestniczyłam w żadnej prawdziwej walce z innym wilkiem, nie to co...
- Jak masz na imię? - za późno zauważyłam, że już otwierała usta, by mówić dalej.
- Talaza - powiedziała w tym samym momencie, co ja "przepraszam". Obie się krótko zaśmiałyśmy. W międzyczasie złapałam jej spojrzenie. Chyba nie czuła się tak swobodnie, jak to pokazywała.
- To jaka to sprawa? - zapytałam.
- Szykuje się impreza urodzinowa. Etain, moja i Laponii. Na Polanie Życia - kiwnęłam głową. Największe wydarzenia odbywają właśnie tam. Czy Talaza przyszła mnie zaprosić? - Potrzebujemy jedzenia.
A no tak, zapomniałam, jedyna oficjalna, pracująca polująca w wataszy to ja, we własnej osobie.
- Dużo?
- Nie jestem pewna. Może z dwa jelenie? - przeliczyłam szybko w głowie. Dwoma jeleniami stada nie wyżywisz, ale razem z kilkoma lisami, burundukami albo dzikiem to może się udać. - Potrzebujemy ich na jutro. - Dodała. Jej lodowo błękitne oczy wpatrywały się we mnie, badając moje reakcje. Wydałam z siebie cichy pomruk.
- Dam radę- uśmiechnęłam się trochę nieszczerze, ale chciałam być miła.  - Chcesz pójść ze mną na polowanie? - Zaproponowałam, ale wadera natychmiast pokręciła głową. Ruszyła się niespokojnie i zaczęła kierować nieznacznie w głąb lasu.
- Wiesz, muszę się zająć przygotowaniami i w ogóle - Nie dała mi szans na żadne namowy. - Może spotkamy się na przyjęciu, co ty na to?
- Dobra. Do zobaczenia! - pożegnałam się, z nadzieją, że moje słowa się spełnią i dostanę zaproszenie na imprezę. Gdy z powietrza zniknęła metaliczna nutka, zdecydowałam się od razu ruszyć do lasu. Jeden dzień to śmiesznie mało czasu, jak na taką ucztę, ale przecież za coś mi płacą (żart, nie płacą mi).
Skierowałam się na północny wschód do znanej mi części lasu, bogatej w dziką zwierzynę. Potrzebna mi na początek jakaś duża sarnina, małe zwierzaki ostatecznie będę mogła złowić tuż przed rozpoczęciem. Szybko znalazłam dorodnego jelenia. Skubał młodą, wiosenną trawkę, rosnącą nieśmiało pod dorodnymi bukami. Zakradłam się od strony przeciwnej do kierunku wiatru, by ofiara nie wyczuła mojego zapachu. Gdy byłam już odpowiednio blisko, rzuciłam się w pogoń. Zwierzę szybko wyczuło zagrożenie i sprawnie uciekało na długich jak patyki nogach. Widziałam ten jego biały zad i w głowie pojawił mi się przebłysk dzisiejszego koszmaru. Natychmiast odrzuciłam wspomnienie i gwałtownie przyspieszyłam. Następnie moje kły już zatapiały się w jego szyi. Przewrócił się z hukiem i rozpaczliwie wierzgał nogami, żeby mnie zrzucić. Załatwiłam sprawę szybko. Schowałam go między krzewami i poszłam na poszukiwanie następnego. Drugiego jelenia znalazłam szybciej. Podejście, pogoń, skok i już po chwili leżał martwy pod moimi łapami. Chwyciłam go za kark, a z mojego gardła wydobyło się głuche stęknięcie, kiedy poczułam jego ciężar. Rzuciłam truchło na ziemię, po czym po chwili zastanowienia, wsunęłam się pod tułów, tak żeby móc go nieść na plecach. Byk był bardzo ciężki, ale w końcu udało mi się go zabrać do miejsca, gdzie zostawiłam poprzednika. Zatrzymałam się, zastanawiając się jak przetransportować oba na Polanę Życia.
- Pomóc ci? - usłyszałam głos z prawej. Odwróciłam się w jego kierunku, a jeleń na moim grzbiecie zsunął się na bark, gdzie zostawił szkarłatną plamę krwi na moim czystym futrze. Musiałam wyglądać dość groteskowo, bo ruda wadera, która pojawiła się kilka metrów dalej, nie mogła się powstrzymać od parsknięcia śmiechem. Zmierzyłam ją lodowatym spojrzeniem. Pewnie też jakaś nowa, pamiętałabym tę lisią urodę i nieprawdopodobnie ładny ogon. Jej oczy przypominały morze, choć teraz ledwie je widziałam, kiedy się tak szczerzyła.
- Jeszcze ci mucha wleci - burknęłam. Uspokoiła się trochę, jej uśmiech z rozbawionego przeszedł w przyjazny.
- Mam na imię Kara. Jestem tu od niedawna. Wezmę go - powiedziała i nie czekając na moją odpowiedź, zgrabnie wsunęła sobie martwe zwierzę na grzbiet.
- Tiska - odetchnęłam cicho, chowając zły humor do kieszeni. Faktycznie była mi potrzebna pomoc.
- Gdzie je ciągniemy? - była już gotowa do marszu, ja musiałam sobie jeszcze poprawić bagaż, ale nieznajoma pomogła mi w tym już bez żadnych uwag.
- Na Polanę Życia, szykuje się spora impreza - powiedziałam i skierowałam się na południe. Wadera już miała iść za mną, kiedy coś ją zatrzymało.
- Gdzie je przygotujesz? - zapytała.
- Co zrobię? - nie byłam pewna, czy usłyszałam, jelenie już były martwe. To jedyny warunek do spełnienia na ucztach - Są gotowe. Co tu jest do przygotowania?
Kara spiorunowała mnie wzrokiem, na jej pysku malowało się tak głębokie zaskoczenie, jakby co najmniej zobaczyła ducha. Zawahałam się, a ona wydała  cichy jęk.
- Surowe?! - jej głos podniósł się niemal do krzyku. Widziałam, jak przez jej głowę przebiega chmara myśli. Potem zobaczyłam w jej morskich oczach twardą stanowczość, gdy podjęła decyzję i zaczęła kierować się na wschód, w stronę morza. Stałam w miejscu, analizując, co się dzieje. Usłyszałam tylko jej wołanie - Idziesz?
Idę. Lisia wadera ucieka przecież z moim jeleniem.

< Kara? >

poniedziałek, 30 marca 2020

Od Talazy CD Szkła - "Pierwsza Krew"

Słowa Szkła odbiły się ode mnie, zupełnie jakby wypowiedział je w obcym mi języku. Wbiłam w niego puste spojrzenie, próbując dopasować słowa do ich znaczeń, przerywając przy tym na chwilę czynność tak prozaiczną, jak przeżuwanie.
- Przecież ty jesteś trędowaty – krew z kawałka mięsa zatrzymanego na języku zaczęła spływać mi do gardła, dlatego szybko go przełknęłam – Ale ja też, więc teraz możemy już tylko trzymać się razem – to mówiąc, przesunęłam zwierzęce truchło bardziej w jego stronę, ze wszystkich sił starając się nie spojrzeć przy tym na płytkie pęknięcie szpecące jedną z moich łap, które wytknęła wczoraj medyczka. Nie udało mi się.
Szkło milczał, zupełnie jakby teraz to on stracił umiejętność rozumienia wilczego języka. Zaśmiałam się więc krótko i beznamiętnie.
- Wybacz. Ta cała kwarantanna mi nie służy – otarłam łapą czoło, po czym odwróciłam się, by wyjrzeć poza sterylną jaskinię – Naprawdę chciałabym się stąd wydostać.
Z braku lepszego zajęcia oraz odpowiedzi ze strony nieco skołowanego basiora, wolno oderwałam zębami kolejny kawałek przyniesionej nam zwierzyny, by przeżuwać go przez dłuższą chwilę. Może powinnam poprosić medyczkę o miętę czy chociaż jakąś trzcinkę.
- Dziwne, że jedyne wieści o świecie poza tymi ścianami dostaję od tej czapli – rzuciłam.
- Słyszałaś naszą rozmowę?
Obróciłam łapę w powietrzu, by zaznaczyć, że tylko jej niewielką, acz jakkolwiek istotną część.
- Szkoda, że nikt mnie nie odwiedza. Doprawdy, że też nie mogłam przed tym wszystkim dostać dnia czy dwóch, by móc zawiązać jakąś przyjaźń z tutejszymi – uśmiechnęłam się gorzko, zupełnie ignorując fakt, że gdybym nie siedziała tutaj, to siedziałabym w areszcie.
- Przynajmniej ja tu jestem – uśmiech basiora był dla odmiany prosty i przyjazny.
- Przynajmniej ty tu jesteś – powtórzyłam cicho, odwzajemniając szczery gest.
Oczyszczanie kości z mięsa z przerwami na głupie komentarze, którym mój towarzysz niedoli przysłuchiwał się mniej lub bardziej uważnie, zajęło mi jeszcze kilka godzin, aż do wczesnej pory wieczornej. Wraz z jej nadejściem oddaliłam się gdzieś w głąb jaskini, gdzie opadłam bezwładnie na plecy. Trwając w tej pozycji jak kamień, przypatrywałam się bezmyślnie swoim łapom, głośno skarżąc się na nudę i brak zajęć. Czekałam na powrót medyczki albo któregokolwiek z jej pomocników czy zastępców, by i w ich obecności skrytykować brak rozrywek i poprosić o przyniesienie jakiejś książki czy nie wiem, broni. Czegokolwiek czym można byłoby zająć myśli i łapy, nim do reszty mi odbije i postanowię wybiec prosto przez kamienny łuk ku upragnionej wolności. Szkło nie podzielał moich skarg i opinii, od pewnego momentu w ogóle przestał się odzywać. Najpewniej spał, ale koniec końców nie zdecydowałam się wstać, czy chociaż wyjrzeć, by się ku temu upewnić.
Następnego poranka zrozumiałam, co mógł czuć zmęczony basior. Prawda, że tamtej nocy moje urywane monologi prowadziłam grubo po godzinę wilka, lecz nawet mimo to w końcu oddałam się snom, zyskując przyzwoite kilka godzin odpoczynku. W żaden sposób nie wpłynęły one jednak na moje samopoczucie, tak naprawdę czułam się jeszcze bardziej zmęczona, niż byłam zeszłego wieczora. Moje powieki zdawały się ważyć tonę, drugi taki ciężar zwaliły na moje plecy zastygłe mięśnie przypominające pordzewiałe żelazo. W ciągu nocy moja skóra pękła w kilku miejscach, przyprawiając mnie teraz o uciążliwe swędzenie właściwie na całej powierzchni ciała. Nawet obfity, dobry posiłek, jaki wczoraj dostałam, nie polepszył sytuacji, przeciwnie, ciążył mi teraz w żołądku niczym kamień. Nie minął nawet kwadrans, kiedy ból brzucha stał się nie do wytrzymania. Pchana naturalnym odruchem, chwiejnie podniosłam się na cztery łapy, z trudem unikając upadku, nie zdążyłam jednak odbiec daleko, nim wszystko, co zjadłam wczorajszego popołudnia, wylało się na schludne podłoże.
Szkło już nie spał; trudno powiedzieć, czy obudził się jakiś czas temu, czy może dopiero osobliwe dźwięki wyrwały go ze snu, tak czy inaczej dał znać o swojej obecności dziwnym jękiem, po czym pobiegł w moją stronę. Identyczne reakcje zaprezentowały medyczka i jej biała asystentka, które akurat pojawiły się w wejściu, może z porannym posiłkiem.
Gdy było po wszystkim, wyprowadzono mnie i Szkło nie dalej niż pół metra na zewnątrz jaskini. Faith została w środku, sprzątając bałagan, Etain natomiast podawała mi na powietrzu jakiś pośpiesznie przygotowany ziołowy napój. Gdybym była w lepszym stanie bez trudu umiałabym powiedzieć, z czego dokładnie był zrobiony, teraz jednak ledwo zdawałam sobie sprawę z tego, że żyję. Czerń mieszała się z bielą, wszystko było przeraźliwie chłodne, a moim ciałem co chwilę wstrząsały drgawki.
Ocknęłam się z powrotem w jasnej jak księżyc jaskini. Z białych ścian wyrastały szmery, a cienie tańczyły po pomieszczeniu jak duchy wokół ogniska przy święcie przesilenia. Skądś znałam to miejsce.
- Ellis? Mamo? – szepnęłam, gdy coś poruszyło się w świetle.
Zamiast odpowiedzi otrzymałam wodę w drewnianym naczyniu. Dziwnie spragniona, wypiłam wszystko, po czym wróciłam do snu.
Obudził mnie intensywny, przyjemny zapach dobiegający z bardzo bliska. Jego źródło zdawało się być na wyciągnięcie łapy. Kiedy otworzyłam oczy, ujrzałam przypieczone ptasie mięso zostawione nie dalej niż metr od mojego boku. Podniosłam się ostrożnie, po czym szturchnęłam je łapą. Choć od razu zaburczało mi w brzuchu, nagle ogarnęło mnie silne obrzydzenie, przez które szybko odwróciłam oczy od mięsa. Mój wzrok napotkał wtedy Szkło, który stał teraz gdzieś bliżej okrytego ciemnością wejścia, kończąc własny posiłek.
Przemierzyłam jaskinię, by usiąść obok niego. Przywitał mnie zdziwionym wzrokiem, przez co odwróciłam swoje spojrzenie, śmiejąc się cicho z zażenowania.
- Nic nie piłam, obiecuję – zażartowałam - Trochę się tylko przejadłam. Przepraszam.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, może wybaczeniem.
- Martwiłem się.
Zerkając ponownie w jego oczy, dostrzegłam odbijające się w nich zmęczenie, podkreślone przez podkrążone powieki. Nie wiedziałam, czy to możliwe, ale basior wydawał mi się też trochę chudszy. Westchnęłam melancholijnie, opierając się o kamienną ścianę. Utkwiłam wzrok w gwiazdach widocznych na czystym niebie.

Następny dzień był równie smutny, jak tamten wieczór. O szarym poranku odwiedziła nas medyczka, by opatrzyć nasze rany i przynieść jakieś rzekome lekarstwa. Dziwnie milcząca, nie przyniosła natomiast żadnych dobrych wieści, powstrzymując się od komentowania stanu naszego zdrowia. Później pojawił się Mundus, który przez dobrą godzinę rozmawiał ze Szkłem na zewnątrz jaskini, podczas gdy ja leżałam pod jedną z wewnętrznych ścian, żując liście mięty, które koniec końców wyprosiłam od medyczki.

Piątego albo szóstego dnia, kiedy straciłam już dokładną rachubę czasu, po porannej wizycie Etain podeszłam do wejścia jaskini, by pogrzać się trochę w promieniach południowego słońca. Po upływie chwili zawołałam Szkło. Zerkając to na niego, to na upojony wiosną świat rozkwitający tuż poza zasięgiem mojej łapy, powiedziałam:
- Słuchaj, Szkło, jeśli umrę…
Basior wyglądał co najmniej tak, jakby zobaczył ducha, a osłabienie chorobą tylko potęgowało ten efekt.
- Nie umrzesz.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Naprawdę nie lubiłam panikować, ale minęło ile, niecałe dwa lata, odkąd ostatnio przechodziłam zakaźną chorobę i cudem udało się zwrócić mi życie. Szanse na to, że uda się i tym razem, były, powiedzmy sobie szczerze, niewielkie, szczególnie że byłam o połowę chudsza od basiora, a od czasu dzieciństwa łapałam infekcję za infekcją.
- Jeśli umrę – powtórzyłam stanowczo, wciąż uśmiechając się delikatnie – To… nie chcę niczego żałować. Nie chcę umierać z myślą, że czegoś jeszcze nie próbowałam.
Odwróciłam się w stronę słońca, a wzrok basiora powędrował w ślad za moim.
- Chciałabyś…
Urwał nagle, gdy bez uprzedzenia polizałam go delikatnie po pysku.

< Szkło? >

Od Ducha CD Szkła - "Dekadencja"

Wsłuchiwał się w słowa przyjaciela w milczeniu, uznając, że w takich przypadkach lepiej będzie, jeśli odpuści sobie niepotrzebne komentarze. Powinien być wsparciem dla Szkła, zwłaszcza w momentach trudnych, miał bowiem wrażenie w swoim wnętrzu, iż to, czego śledczy dokonał, na pewno nie obeszło się z nim bez żadnych konsekwencji. Duch nie wyobrażał sobie stanięcia na miejscu towarzysza, nawet jeśli czasami sam o tym myślał. Polowanie na własnego ojca, brzmiało to dziwnie w głowie wilka. Być może to była jedna z kilku rzeczy, jakie najłatwiej było określić mianem różnicy kulturowej.
W zamyśleniu przytaknął stwierdzeniu basiora. Wąż w wilczej skórze... Cóż za ironia, przeszło mu przez myśl, przez co zaśmiał się cicho. Najpewniej z powodu zdenerwowania komizm tej sytuacji zaczął przeważać ponad innymi jej aspektami. W innym przypadku po czymś takim wycofałby się z rozmowy, lecz w tym momencie tkwił w niej po uszy. Z resztą, Szkło obnażył przed nim tę delikatniejszą część siebie, odejście, zbycie dalszej rozmowy zraniłoby go, a przecież nie tak dawno Duch podjął decyzję, że postara się zboczyć ze ścieżki, jaką wcześniej obierał i zacznie zwracać większą uwagę na innych.
Współczuję ci, Szkło. Musiałeś stanąć przed decyzją, której żadne dziecko nie powinno podejmować względem swojego rodzica.
— Byłem świadomy, że to należy zrobić. To mi ułatwiło zadanie — Wilk zwrócił się w stronę mentalnego rozmówcy, jaki zaczął grzebać pazurami w nadal twardej ziemi — Dlaczego pytałeś?
Młodszy basior odetchnął cicho, opuścił uszy, po czym spróbował ułożyć odpowiednie słowa w swojej głowie, co utrudniał mu ścisk w klatce piersiowej.
Rozumiem, jak to mieć ojca, z którego nie jesteś dumny. Którego... Potępiasz, jeśli mogę tak to określić? Mój również taki jest. Jedyne, co mu zawdzięczam to to, że zostałem sprowadzony na ten świat i że mogę być tutaj, z tobą, pośród kwiatów i nawet tych cholernych węży. Duch przeniósł spojrzenie na oczy Szkła. Nie jestem stąd. Pochodzę z krain, o których nikt nawet nie śnił, są tak abstrakcyjne. Mój ojciec jest zarządcą, uzurpatorem mych pobratymców. Jest opętany chęcią zdobycia władzy i podporządkowania wszystkiego, co żywe. Już kiedyś chciał przejąć ten świat, lecz został powstrzymany.. Więc wysłał mnie. Miałem być jego wysłannikiem. Heroldem, jak to kiedyś określił.
Biały wilk zrobił na dłuższą chwilę przerwę i wbił wzrok w niebo. Nie chciał patrzeć na reakcję drogiego mu druha, więc przymknął bladoczerwone oczy.
Nazywam się Solas. Solas Liiveikin, jeśli być dokładnym. Z racji urodzenia powinienem być wierny mojej rodzinie.. Ale, na bogów, nie chcę być taki jak on.

<Szkło?>

Od Kary – 7 trening siły i szybkości

Gdy przybliżyłam się do skał, skrzeki nasiliły się. Teraz słyszałam, że nie było to na pewno jedno szczenię. Rozejrzałam się w poszukiwaniu rodzica, jednak wydawało się, iż jestem tu sama. Spojrzałam w górę z zastanowieniem. Przecież nie mogłam ich tak tam zostawić… Uważnie patrząc na pod łapy zaczęłam się powoli wspinać po skałkach. Półka, na której utknęły małe, nie było bardzo wysoko, jednak droga do niej była bardzo niebezpieczna. Moje zmęczone łapy nie ułatwiały sprawy, ale nie miałam za bardzo wyjścia. Postawiłam kolejny niepewny krok i… wszystko runęło w dół. Moje ciało obijało się o skały, aż z hukiem upadło u podnóża góry. Warknęłam cicho z niezadowolenia. Skrzeki ustąpiły, prawdopodobnie z zaciekawienia. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że z półki wyglądają na mnie cztery małe słodkie pyszczki. Czy to Sobole Tajgowe? Nigdy żadnego nie widziałam, ale słyszałam, że są bardzo rzadko spotykane. Cóż za niewątpliwa przyjemność mnie spotkała! Teraz gdy zobaczyłam te małe mordki, wiedziałam, że muszę próbować dalej. Drugie podejście poszło mi o wiele lepiej, znałam już połowę trasy i wiedziałam, na które miejsca powinnam uważać. Prawie bez problemów dotarłam do małych przestraszonych żyjątek.
- Cześć robaczki! Pomóc wam może? – zapytałam trzymając się wszystkimi łapami za skały. No nie miałam innego wyjścia jak wziąć je w pysku. – nie bójcie się, nie zrobię wam krzywdy. – powiedziałam uspokajająco, gdy brałam dwie włochate kulki pomiędzy zęby. Spojrzałam delikatnie na drogę powrotną. Jeden fałszywy krok i z naszej trójki zostaną tylko poharatane ciała. Westchnęłam przez nos i zaczęłam schodzić w dół. Na szczęście obyło się bez niespodzianek i sprawdzone punkty oparcia łap, nie zawiodły mnie. Położyłam małe sobole na ziemi.
- Poczekajcie tu, nie oddalajcie się dopóki nie wrócę z waszym rodzeństwem. – szczeniaki odpowiedziały mi kiwając niemrawo główkami. Widać było, że nadal są w szoku. Tym razem kolejna wspinaczka poszła mi już o wiele sprawniej. Droga do półki już była mi znana, a sobole mniej przestraszone, po tym jak zobaczyły, że ich bracia czekają na nich na dole cali i zdrowi. Gdy odstawiłam drugą parę żyjątek, opadłam delikatnie na trawę. Zaczęło się robić ciemno, a ja nie miałam siły teraz szukać matki szukającej młodych. Zamknęłam na chwilę oczy, modląc się by sobole same odnalazły matkę. Po kilku minutach jednak poczułam jak pod moją łapę wsuwa się coś małego i puszystego. Spojrzałam na małego szczeniaka i uśmiechnęłam się delikatnie. W ślad za bratem poszła reszta młodych i wkrótce cała nasza piątka zasnęła przytulona i wyczerpana przygodami dzisiejszego dnia.

Gratulacje!

Od Kary – 6 trening siły i szybkości

Wybiegłam ochoczo z lasu i skierowałam się między góry. Na polanie udało mi się dzisiaj znaleźć kompana do ścigania. Jeden z małych żbików wyjątkowo chętnie biegał za mną, prawdopodobnie chcąc się trochę pobawić. Przebiegłam z nim dwa kółka po czym dałam mu wygrać. Kociak wrócił do matki ucieszony z wygranej, matka spojrzała na mnie i pokiwała porozumiewawczo głową. Odwzajemniłam gest i wyruszyłam w dalszą drogę. Stepy mimo, że nie wyglądały na łatwe miejsce do codziennego życia, były idealnym miejscem na trening. Połacie prostej twardej ziemi, żadnych przeszkód na drodze. Postanowiłam zająć się tu trochę szybkością mojego biegu. Biegałam, aż łapy powoli przestawały mnie słuchać. Zauważyłam, że słońce było już w połowie drogi do zachodu. Postanowiłam odpuścić sobie kolacje, po tak obfitym śniadaniu, i ruszyłam na małe zwiedzanie w głąb stepów. Dzisiaj planowałam spróbować zasnąć z dala od morza. Gdy spacerkiem doszłam do rozległego lasu iglastego, wiedziałam, że to będzie dobre miejsce na dzisiejszy odpoczynek. W głębi lasu znalazłam dość pokaźnej wielkości góry, były wyższe i zdecydowanie bardziej zdradzieckie niż te na które wdrapywałam się przedwczoraj. Miejsce było przepiękne, dlatego znalazłam kawałek świeżej, pachnącej trawy i ułożyłam się dając, zbolałym łapom odpocząć. Mój odpoczynek jednak nie trwał długo, ponieważ po kilkunastu minutach usłyszałam płaczliwy skrzek. Dźwięk dochodził do mnie z gór i wydawał się należeć do jakiegoś szczenięcia. Bez zastanowienia wstałam i zaczęłam szukać nadawcy tego dźwięku.

Od Kary – 5 trening siły i szybkości

Obudziłam się na brzegu plaży z piaskiem w pysku. Mlasknęłam starając się pozbyć dziwnej tekstury z języka. Wstałam otrzepując się standardowo. Miałam ochotę na łososia, jednak w ciągu dwóch dni zbyt dużo wody dotknęło mojej rudoognistej sierści… W końcu czego się nie robi dla treningu. Dzisiaj nie było już tak ciepło, czuć było jeszcze zimowy wiatr, co oznaczało, że kąpiel w morzu mogła się źle dla mnie skończyć. Nie mówiąc już o tym jak długo bym potem schła. Przebiegłam się parę razy wzdłuż plaży, tym razem trzymając się suchej części piasku, po czym skierowałam się do lasu, żeby znaleźć trochę jedzenia. Najpierw jednak dotarłam do jeziorka ukrytego w lesie. Oczyściłam spragnione gardło i język z resztek plaży i ruszyłam na polowanie. Dzisiaj na swojej drodze napotkałam niewielkie stado sarenek. Obserwowałam stadko przez jakiś czas po czym przepuściłam szarże niczym wytrawiona w boju pantera. Moją ofiarą padła jedna ze słabszych zwierzyn. Reszta uciekła zadziwiająco szybko. Przeniosłam zwierzynę nad jeziorko i położyłam się by na spokojnie napełnić żołądek. To było męczące polowanie. Pomimo, iż sarna była łatwą zdobyczą, to trzeba było się nabiegać by którąś z nich w końcu zagonić w pułapkę. Po obfitym posiłku i z napojonym wodą brzuszkiem, byłam gotowa na dalszy trening. Może połączę go dzisiaj ze zwiedzaniem dalszej części terenów watahy?

niedziela, 29 marca 2020

Od Talazy - "Biała Noc"

To była noc mojego życia. Jeśli kiedyś będę musiała umrzeć, tak właśnie chciałabym spędzić swe ostatnie godziny.
Pod niebem z szafiru, z radością, która zdawała się rozjaśniać ciemność dookoła, śmiechem dobywającym się ze ściśniętych chłodnym powietrzem płuc.
Pływałam przez całą noc. Od zmierzchu do wczesnych godzin poranka, stopniowo, krok po kroku, przypominałam sobie wszystko, co lata wędrówek i ucieczek wyrwały z mojego serca. Wypływałam na coraz większą odległość, sekunda po sekundzie poprawiałam czas, jaki mogłam spędzić pod powierzchnią granatowej wody, na nowo ucząc się orientować w świecie spowitym mrokiem. Końcowym testem było polowanie – z mieszanką strachu i ekscytacji wypatrywałam w odmętach szumiącej wody niewielkich, szybkich jak błysk rybek, by jednym, celnym kłapnięciem pyska pozbawić je życia.
Morze było kapryśnie i niebezpieczne, dlatego przywitałam je z szacunkiem, z odpowiednią ostrożnością starając się na nowo wkupić w jego łaski, wszystko, czego próbowałam, okazało się jednak zadziwiająco łatwe. Kiedyś już tu byłam. Wróciłam do domu.
Z jakiegoś jednak powodu pierwsze promienie wschodzącego nad falami słońca nakazały mi wrócić do innego miejsca. Przez zamglony świat chłodnego poranka udałam się do niewielkiej, słonecznej jaskini położonej w przyjemnej części młodego lasu. Rzuciłam się na twardą posadzkę, gdzie niemal od razu zasnęłam.
Nie obudziły mnie kroki przed moją jaskinią ani silny zapach, który szybko wypełnił kamienne ściany, nie zarejestrowałam nawet, kiedy nieoczekiwany gość pojawił się w środku i stanął tuż przy moim boku. Dopiero silne szarpnięcie łapy zmusiło mnie do odwrócenia się i spojrzenia na intruza, bardziej jednak ze złością o nagłą pobudkę, niż strachem i zaskoczeniem.
Kiedy mój zaspany mózg w końcu połączył blade plamy w wyraźny kontur sylwetki, niemal jęknęłam z niedowierzania. Odwróciłam się na drugi bok, warcząc pod nosem:
- Czego chcesz? Ktoś zaczął rodzić czy jak?
- Bardzo zabawne – odpowiedziała Etain – Wstawaj, jest sprawa.
- Co znowu? – burknęłam bardziej do podłoża, niż do wadery – Znowu potrzebujesz mojej pomocy?
Stanowisko położnej wyraźnie różniło się od profesji głównego medyka, ciężko to jednak było wytłumaczyć brązowej wilczycy, która od początku naszej znajomości miała tendencję do wykorzystywania mnie w roli asystentki. Mówiła, że to po to, bym nie wyszła z wprawy, kiedy brakowało w stadzie wader przy nadziei, ale zapewne i tak chodziło jej tylko o ułatwienie sobie roboty.
Etain trzepnęła mnie lekko łapą, co wymalowało na mojej twarzy jeszcze większe niedowierzanie. Wstrzymując na chwilę oddech, złapałam się za bok. Rzuciłam waderze wściekłe spojrzenie, mając problem ze znalezieniem właściwego słowa.
- Zamknij się w końcu i posłuchaj. Słyszałam, że masz niedługo urodziny.
- A co?
- To, że gdybyś była na tyle uprzejma, by spytać o datę mojego przyjścia na świat, wiedziałabyś, że rocznica tego wydarzenia była całkiem niedawno.
- Wszystkiego najlepszego? – uniosłam brew.
- Na to jeszcze przyjdzie czas. By pokazać, jak wielkie serce mam dla nowych, zdecydowałam się połączyć nasze imprezy – wadera uśmiechnęła się ironicznie – By było ci jeszcze łatwiej wykorzystać tę okazję, by lepiej się zaaklimatyzować, do naszej dwójki dołączy jeszcze jedna wadera, Laponia. Znacie się? - nie dając mi czasu na udzielenie odpowiedzi, zadała kolejne pytanie – Co o tym sądzisz?
- No… ja…
- Słuchaj, impreza odbędzie się tak czy tak, nie myśl, że przegapię własne urodziny. Pytanie tylko, czy weźmiesz w niej udział, czy spędzisz wieczór w tej – rozejrzała się po jaskini z dziwnym wyrazem twarzy – norze.
Przetarłam łapą oczy, nie do końca radząc sobie z takim natłokiem informacji po nieprzespanej nocy.
- No… może być fajnie – kiedy ja podniosłam się na równe łapy, wadera usiadła.
- Świetnie. Bierzmy się więc za przygotowania.
- Wybrałaś już miejsce? – kiedy otworzyłam usta, zdawało mi się, że znowu słyszę szum morza.
- Od takich spraw jest Polana Życia – uśmiech wadery ponownie wydał mi się trochę ironiczny, ale może to było tylko wrażenie powodowane przez jej wąskie oczy – Chociaż myślałam też o Różanym Wodospadzie.
Kiwnęłam głową, nie wyrażając opinii na temat żadnego z tych miejsc. Nie przyznałam się też, że nigdy nie odwiedziłam jeszcze drugiego z nich.
- Czym powinnam się zająć? – spytałam beznamiętnie, na co wadera zareagowała uśmiechem.
- Cóż, jeśli chodzi o zaproszenie gości, to chyba lepiej będzie, jeśli ja się tym zajmę. Ty za to, no nie wiem, może wdrap się na drzewo i udawaj dyskotekową kulę?
- Daj spokój – przewróciłam oczami.
Tuż po moim przybyciu, gdy tylko pierwszy raz wyraziłam głośno myśl o wybraniu stanowiska położnej, Etain dała mi do zrozumienia, że to ona jest tu szefem i że zależy jej, żeby przed dopuszczeniem mnie do pacjentek choć trochę przetestować moje umiejętności i kompetencje. ''Choć trochę'' szybko zmieniło się w masę testów i ćwiczeń, godzin przepełnionych stresem i kłótniami. Jedna z takich sesji na tyle wytrąciła mnie z równowagi, że moja moc wyszła trochę spod kontroli i ni z tego, ni z owego moja biała sierść rozbłysła jasnym światłem, na chwilę przemieniając mnie w małe słońce. Wtedy nie było jej tak wesoło, jak teraz…
Wadera zaśmiała się jeszcze, może próbując dać mi do zrozumienia, że to tylko głupi żart, po czym rzuciła:
- Alkohol i przekąski. Potem możesz pójść popytać Laponię.
- Alkohol? – powtórzyłam – Kto tu niby pędzi alkohol?
Ale wadera znikała już w wyjściu, zostawiając mnie bez odpowiedzi. Westchnęłam nieznacznie, nerwowo przygryzając wargę. Postanowiłam póki co skupić się na łatwiejszej części zadania. Zdawało mi się, że gdzieś w okolicy mieszka jakaś łowczyni, dokładniej chyba sprinterka. Może nie będzie miała problemu z upolowaniem dla mnie jelonka albo dwóch.

< Tiska? >

Od Kary – 4 trening siły i szybkości

Biegałam wśród drzew, aż dotarłam do długiej polany znajdującej się pomiędzy górami. Widziałam ją też z półki skalnej na szczycie, jednak musiałam przyznać, że z bliska wyglądała zdecydowanie piękniej. W niektórych miejscach przechadzały się niewielkie stadka zwierząt. Byłam już najedzona więc nie zwracałam na nie większej uwagi. Postanowiłam zrobić przebieżkę wokół polany. Zwierzęta spłoszone obecnością drapieżnika pochowały się w lesie lub między górami, aż w końcu polana została tylko dla mnie. Z początku poruszałam się truchtem, jednak po którymś okrążeniu przyspieszyłam bieg. Przyspieszałam go równomiernie co okrążenie, aż ostatnie pięć okrążeń zrobiłam na pełnej szybkości. Gdy skończyłam oddychałam ciężko z wysiłku, ale byłam zadowolona z ogarniającego mnie zmęczenia. Czułam, że powoli wracam do formy. Przystanęłam na skraju stepów, zastanawiając się co zrobić dalej. Miałam ochotę przy okazji pozwiedzać nieodwiedzone przeze mnie tereny watahy, ale postanowiłam zostawić to na następne dni. Spacerkiem wróciłam na plażę, po drodze łapiąc jeszcze na kolacje dość sporego zająca. Będąc już przy swojej jaskini rozpaliłam niewielki ogień i wrzuciłam zająca w płomienie. Po kilku minutach, cała jego sierść poszła z dymem, a w skóra byłą wypieczona i chrupiąca. W mojej starej watasze zwykle nie jadło się surowego mięsa, zdążyłam się przyzwyczaić do smaku spieczonego zająca, czy sarniny. Z zadowoleniem wgryzłam się w kolacje, brodząc przy okazji pysk czarną sadzą. Po skończonym posiłku wylizałam brudne łapy i położyłam się na skraju plaży, patrząc na zniżające się słońce i wsłuchując się w odgłosy natury.

Od Kary – 3 trening siły i szybkości

Obudził mnie głód. Wczoraj wspinaczka zajęła mi tak długo, że aż zapomniałam o kolacji. Wyciągnęłam przednie łapy w celu ich rozprostowania. Otrzepałam się z nocnego kurzu i zaczęłam rozglądać po okolicy. Pode mną rozciągały się góry i niewielki górski las. Wydawało mi się, że pomiędzy drzewami skrzy się w słońcu tafla wody. Ruszyłam w tym kierunku, powoli schodząc z góry, po przeciwnej stronie niż na nią weszłam. Gdy udało mi się dotrzeć do drzew, zaczęłam nasłuchiwać w poszukiwaniu jakiejś zwierzyny. Po niedługim czasie usłyszałam odgłosy pogoni i krótkiej walki. Ruszyłam w ich stronę i znalazłam pięknego lisa, który właśni złapał małego szaraczka. Lubiłam lisy, zwłaszcza te rude i jak tylko mogłam zostawiałam je w spokoju, jednak dzisiaj głód nie pozwolił na wybrzydzanie. Zakradłam się do zwierzęcia od tyłu i w ciągu kilku sekund złapałam zębami za szyje. Lis zajęty jedzeniem, przestał być czujny i nawet mnie nie zauważył. Jego śmierć była szybka i możliwie jak najmniej bolesna. Pożywiłam się lisem i jego upolowanym zającem. Czułam jak z każdym gryzem wracają mi siły i energia potrzebna do dzisiejszego treningu. Gdy uporałam się z polowaniem i śniadaniem, postanowiłam poszukać jeziora, które było słychać z daleka. Biegłam slalomem między drzewami, robiąc sobie z nich naturalny tor przeszkód. Po kilku minutach dobiegłam do pięknego górskiego wodospadu. Napiłam się obficie orzeźwiającej wody po czym wskoczyłam do niewielkiego jeziorka by oczyścić zakurzone futro. Dla szybkiej rozgrzewki popływałam trochę i ponurkowałam, obserwując przy okazji podwodny świat jeziorka. Gdy wyszłam z wody, otrzepałam się energicznie i z uśmiechem na pysku ruszyłam na dalszy trening.

sobota, 28 marca 2020

Od Kary – 2 trening siły i szybkości

Wypłynęłam nagle z wody. W pysku trzymałam dwa dorodne łososie, które nadal wierzgały swoimi płetwami. Dopłynęłam do brzegu pieskiem, po drodze zaciskając coraz bardziej kły na zdobyczach. Na plaży położyłam się ze zmęczenia, a jedzenie wylądowało na moich łapach. Normalnie bym chociaż trochę przysmażyła rybki, ale teraz musiałam się szybko zregenerować i wracać do treningu. Dawno się tak nie zmęczyłam po trzydziestu minutach biegania, długa droga mnie czekała…
Po małej przekąsce postanowiłam wybrać się  na przebieżkę wzdłuż lasu. Ruszyłam szybszym truchtem. Nie zależało mi tak bardzo na szybkości mojego biegu. Bardziej chciałam się skupić na rozbudowie wytrzymałości, siły. Właśnie tego mi brakowało w tym momencie. Po kilkunastu minutach zbliżałam się do skraju lasu. Po lewej rozciągały się wysokie góry, po chwili zastanowienia skierowałam swoje łapy w ich stronę. Przystanęłam u podnóża góry i zastanowiłam się chwilę. No dobra… raz wilkowi śmierć. Odepchnęłam się od podłoża tylnymi łapami i zaczęłam powolną wspinaczkę. Nie było to łatwe, na szczęście moja budowa ciała nie przeszkadzała mi w tym zadaniu, a nawet je ułatwiała. Po jakimś czasie byłam już dość wysoko, niestety przyczepność moich łap zmniejszała się z każdym moim krokiem. Zatrzymałam się na niewielkiej półce skalnej by chwile odpocząć i trochę rozprostować łapy. Gdy ruszyłam dalej było mi już dużo łatwiej. Z niemałym wysiłkiem wspięłam się na samą górę, słońce chyliło się już ku zachodowi, a delikatny północny wietrzyk orzeźwił moje spocone futro. Z tej wysokości widziałam prawie że całe ziemie należące do watahy. Spojrzałam w stronę morza, moje serce aż przeskoczyło z wrażenia jaki wywarł na mnie ten widok. Różowo fioletowe niebo i skrawek czerwonego gasnącego w horyzoncie słońca. Widok był jak z bajki i wiedziałam, że w to miejsce będę jeszcze wracać. Znalazłam skrawek w miarę płaskiej skały i położyłam się na niej oglądając i słuchając otaczającą mnie naturę. Dzisiejszego dnia zasnęłam z wyczerpania, ukojona odległymi dźwiękami morza noszonymi przez rześki wiatr.

Od Kary – 1 trening siły i szybkości

Ziewnęłam leniwie i przeciągnęłam się, próbując rozciągnąć zastałe od leżenia mięśnie. Odkąd tu przybyłam, kilka dni temu, moje dni wyglądały tak samo. Wylegiwanie się na plaży z przerwami na szybkie jedzonko, oczywiście ze zużyciem jak najmniejszej ilości energii. Raczej nie śpieszyło mi się, żeby wniknąć w życie watahy, wiedziałam jednak, że nie mogłam się tak ciągle tylko wylegiwać. Niedługo miałam objąć na stałe stanowiska stróża watahy, co oznaczało, że musiałam się do tego chociaż trochę przygotować. Tydzień leżałam, to teraz przynajmniej tydzień będę trenować! Pełna determinacji i z uśmiechem na pysku, wybiegłam z wnętrza swojej jaskini. Od raz omiotła mnie przyjemna bryza, wybudzając mnie jeszcze bardziej. Na pierwszy dzień postanowiłam nie przesadzać zbytnio, żeby nie nadwyrężyć za bardzo swoich przeleżałych mięśni. Na rozgrzewkę postanowiłam przebiec się wzdłuż plaży. Moje łapy rytmicznie uderzały o cienką taflę fal, moje futro było coraz bardziej mokre, ale nie przeszkadzało mi to. Gdy dobiegłam do obszaru stepów, zawróciłam energicznie i udałam się w drogę powrotną. Moje łapy zaczynały odczuwać zmęczenie, zwłaszcza dochodzącym ciężarem w postaci mokrego futra. Słońce zaczęło parzyć coraz bardziej z uwagi na dochodzące południe. Przyspieszyłam bieg, żeby zakończyć tą przebieżkę i móc zrobić przerwę na jedzenie. Gdy zobaczyłam po lewej stronie las, wiedziałam, że już jestem blisko. Zaczęłam dyszeć z wyczerpania, ale nie zraziło mnie to. Dobiegając do końca plaży, skręciłam gwałtownie w prawo i pozwoliłam mojemu ciału zanurzyć się w wodzie. Przepłynęłam kawałek od brzegu, dając sobie chwile na uspokojenie swojego oddechu. Gdy poczułam, że napięcie po wysiłku opuszcza moje ciało, zanurkowałam w poszukiwaniu jedzenia.

Od Tiski - 7 trening szybkości i siły

Jestem już coraz bliżej terenów WWN. Las powoli przerzedzał się, ustępując niewysokim górkom, gdzie zapewne znajdowały się jaskinie strażników. Niedaleko znalazłam małą polankę, gdzie swobodnie mogłam rozwijać swoją siłę. Znalazłam sporą kłodę i starałam się ją przepchnąć od jednej ściany drzew do drugiej. Byłoby łatwo, gdyby droga nie była usiana drobnymi kamieniami, które skutecznie blokowały drewno i wymuszały ode mnie większego nakładu energii. Spędziłam na polanie trochę czasu, poświęcając się swojemu zadaniu, angażując jak najwięcej partii mięśni. Po południu wróciłam na granicę, w poszukiwaniu nowego zajęcia. Po drodze spotkałam parę wilków, pilnujących granicy, idących w przeciwnym kierunku. Jako zwykły obywatel minęłam ich jak gdyby nigdy nic. Udało mi się jednak usłyszeć kilka słów.
- Skoro w Zagajniku go nie ma, to musiał się schować gdzieś na terenach watahy - powiedział postawny, ciemnej maści basior.
- Agrest będzie zadowolony, jak go w końcu dorwiemy - uśmiechnął się drugi. Nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale zainteresował mnie wspomniany Zagajnik. Zaczęłam truchtać na zachód, w stronę, z której wracali. Ścieżka wzdłuż granicy była dobrze wydeptana, mogłam więc sobie pozwolić na szybsze tempo. Wciąż nie mogłam uwierzyć, jak sporą różnicę mogły przynieść regularne ćwiczenia. To była naprawdę intensywna trasa, miałam już dosyć, kiedy las momentalnie się skończył, a przede mną pojawiły się rządki młodych drzew iglastych. Zatrzymałam się na chwilę przy drzewkach. Niskie sosny i świerki uwalniały niesamowity zapach. W świetle zachodzącego słońca prezentowało się to całkiem przyzwoicie. Ruszyłam dalej, droga powoli zakręcała na północ, a iglaki były coraz wyższe. Znalazłam się już niemal na granicy ze stepami, ale musiałam zwolnić, bo moją uwagę przykuło całe pole porozrzucanych szyszek. Weszłam między nie, zachwycając się ich widokiem. Z nosem przy ziemi, dokładnie oglądałam każdą z osobna. Na leśnej ściółce prezentowały się tak ślicznie, jak nocne gwiazdy na niebie. Wreszcie znalazłam tę jedną, szczególną. Dopiero co się otworzyła, ukazując nasiona. Była w tym taka podobna do mnie. Wiosna przynosi coś nowego. Co przyniosła dla mnie? Co ja przyniosę światu? Zamknęłam oczy, wsłuchując się w swoje ciało. Czułam więcej miejsca, siły, możliwości. Moje serce bije wolniej podczas wysiłku, moje mięśnie potrafią przeprowadzić mnie przez rozległe tereny watahy. Czując tę siłę, nie mogłam się powstrzymać. Choć rzadko to robię, wzięłam oddech i zawyłam do znikającego za horyzontem słońca. Cały las wiedział o moim pierwszym zwycięstwie. Zabrałam symboliczną szyszkę i wróciłam do domu.

Gratulacje!!!

Od Tiski - 6 trening szybkości i siły

Nowe tereny spodobały mi się tak bardzo, że nie mam najmniejszej ochoty wracać do Lasku. Na południe od stepów rozciągają się Bory Dworkowe. To bardzo gęsty las, skrywający kilka bagien, na które lepiej się nie natknąć. Dzisiejszy trening postanawiam połączyć ze zwiedzaniem. Biegnę przez bór, uważnie patrząc pod nogi. W przeciwieństwie do stepów ściółka tutaj jest miękka, a wyrastające już na kilka centymetrów trawy skutecznie tłumią kroki. Tym razem, ze względu na nowe otoczenie, ćwiczę za dnia. Nie mam ochoty na nocne przechadzki w nieznanej części lasu. Chłonę nowe zapachy, jednocześnie pamiętając o regularnym oddychaniu. Nos wypełnia się aromatem świerków, jodeł, mchu i innych, nieznanych mi roślin. W tym tempie mogę przebiec wiele kilometrów, zastanawiam się, czy dobiegnę do granicy WSC z południową watahą. Słońce wędruje po niebie, a ja wciąż nie mam dosyć. Nagle dochodzi do mnie jakiś nowy zapach, zwalniam, próbując określić, co się zmieniło. W tym samym momencie wpadam przednimi łapami w gęste bagno. Próbuję się wydostać, ale ciężkie, wodne rośliny bardzo mi to utrudniają. Staram się nie panikować i wkładam dużo energii, żeby móc poruszyć kończynami. Przybliżyłam się o centymetr do brzegu, a potem następny. W końcu, przy pomocy bezkompromisowej dawki adrenaliny i ogromnej pracy mięśni, jestem bezpieczna. Białe futro wyglądało paskudnie pod warstwą lepkiego błota, ale trening mogę uznać za zaliczony.

piątek, 27 marca 2020

Od Tiski - 5 trening szybkości i siły

Minęło już trochę czasu i powoli zaczynam czuć różnicę. Po nocy przy Wodospadzie poszłam dalej na południe. Rozruszałam się na tyle, by obudzić serce do pracy i dotarłam na rozległą równinę. Płaska przestrzeń była pokryta nielicznymi roślinami, zebranymi w grupy jak paczki szczeniaków, które nie chcą, by to, co mówią, usłyszeli dorośli. To idealne miejsce na rozwijanie prędkości. Starałam się pokonać jak najszybciej krótkie odcinki i z zadowoleniem stwierdziłam, że idzie mi dużo łatwiej niż wcześniej. Biegłam, mając przed sobą stepy, a nad nimi niebo usiane kłębiastymi chmurami. Wyobrażałam sobie, że mogę dobiec do horyzontu, że każdy krok sprawia, że jestem bliżej nieba. Gdy zbliżyłam się do niskiego drzewka, który służył mi jako meta, zrezygnowałam z odcinków i puściłam się dalej, dając się ponieść zgromadzonej energii. Biegłam i nic więcej się nie liczyło. Poczułam, że stać mnie na więcej, że mogę biec szybciej i dalej. W końcu musiałam się zatrzymać, byłam naprawdę szczęśliwa, czując wszystkie mięśnie, które tyle zrobiły by dotrzeć do chmur. Jak dla mnie, już byłam wśród nich.

Od Szkła CD Talazy - "Pierwsza Krew"

Nie mogę powiedzieć, że nie ruszyło mnie to wszystko, co zadziało się w przeciągu ostatnich godzin. Oj, ruszyło. Toteż gdy tylko znaleźliśmy się w jaskini, rad, że choć przez chwilę mogę próbować zrzucić obowiązek panowania nad sytuacją na naszą medyk, podpełzłem pod jedną ze ścian pomieszczenia i z głębokim, uspokajającym westchnieniem rozciągnąłem mięśnie, kładąc się na boku. Nie bardzo obchodziło mnie to, co później się działo. Wydawało mi się, że jestem po prostu zbyt zmęczony. Strasznie zmęczony. Trudno zresztą, żeby było inaczej po prawie nieprzespanej nocy. Pozwoliłem jedynie zająć się swoimi ranami kompetentnej osobie i pogrążyłem się we śnie.
Obudziłem się pewnie kilka godzin później, bo słońce, które wcześniej oświetlało polanę przed jaskinią mocnym, czystym blaskiem poranka, teraz przeniosło się na pozycję popołudniową. Z trudem podniosłem głowę, będąc przekonanym, że jakikolwiek gwałtowny ruch pomoże mi otrząsnąć się i ożywić choć trochę. Myliłem się. Moja głowa, zanim jeszcze do końca się uniosła, bezwładnie zsunęła się na ziemię, ponownie tworząc linię prostą z resztą ciała. Przymknąłem oczy. Nie uleżałem tak kilku chwil, gdy do moich uszu dotarł cichy oddech leżącej nieopodal wadery. Zatem Talaza również tu była. Przez moment chciałem nawet otworzyć oczy. Ale coś nie wyszło.
Po dłuższym czasie leżenia kompletnie w bezruchu i, zdaje mi się, zupełnie bezmyślnie, z rozrywającego świadomość na kawałki transu wyrwał mnie nowy zapach. Poruszyłem nosem i dopiero teraz podniosłem ociężałe powieki, czując mimowolnie napływającą pod policzki ślinę.
- Przyniosłam wam jedzenie - podniesionym, aczkolwiek nieco nieśmiałym głosem oświadczył ktoś stojący na zewnątrz jaskini.
Jednym chaotycznym ruchem stanąłem na nogach, automatycznie zaczynając żałować tej decyzji i na chwilę z dezorientacją zamierając w jednej pozycji. Na moim boku, ciągnąc się przez całą łopatkę i trochę dalej, skóra poddała się terroryzującej ją chorobie i odsłoniła kolejne obrażenie. Chyba najgroźniej spośród trzech już wyglądające.
- Idziesz...? - wymamrotałem do Talazy, która leżała pod inną ścianą i właśnie na mnie popatrzyła. Nie czekając na odpowiedź ruszyłem pierwszy, bez słowa przejmując od nieźle skrywającej pewną niechęć pomocniczki medyka, Faith, duży kawałek jeleniego boku.
- Nie jesz? - zapytałem, jeszcze raz odwracając się do towarzyszki.
- Nie jestem głodna.
"Jak chcesz", pomyślałem. Nie miałem już zresztą siły na przekonywanie. Tak naprawdę, chciałem tylko dorwać się do świeżego mięsa, wgryźć w nie każdym zębem z osobna, zaciągnąć się jego wonią, rozgryźć kość i nie dbając o to, co wypada przy swoich więźniach, a co nie, opychać się nim, czując, jak świeża posoka spływa mi z kącików pyska.
Mimo tego, że z każdą godziną czułem się coraz bardziej parszywie i coraz intensywniej marzyłem, by zakopać się w ziemi i więcej nie wstać, dzień upłynął mi zaskakująco szybko i gdzieś w głębi duszy nawet przyjemnie. Moje życie ostatnimi czasy nie należało do specjalnie nerwowych i zapracowanych, nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję aż tak zapalczywie nic nie robić i za nic nie odpowiadać. Przyszło mi do głowy, że jeszcze kilka dni i niechybnie otrę się o gnuśność.
I wcale nie było mi z tym jakoś bardzo źle.
Wieczorem medyk wróciła, by jeszcze raz sprawdzić nasz stan.
- Co to? - zapytała, wskazując na jedną z ran Talazy - wcześniej tego nie widziałam.
Wadera podążyła wzrokiem za łapą Etain.
- Było tam cały czas - rzuciła obojętnie.
- Jak chcesz... - odrzekła z lekkim uśmiechem szara wilczyca - na pewno nie wyjdziesz stąd przez ładnych parę dni, a prawdopodobnie tygodni, więc w twoim interesie jest, by przynajmniej postarać się nie zasilić grona ofiar.
Z tymi słowami zakończyła obchód i wróciła do części groty zarezerwowanej na swoje stanowisko pracy, miejsce względnie wolne od obecności naszej i, jeśli wszystko szło zgodnie z planem, również wirusa. Już drugi raz tego dnia zaczęła przecierać ściany w tamtym miejscu dziwnie pachnącymi ziołami, nas pozostawiając samych sobie.

Drugi dzień zaczął się późno. Kiedy otworzyłem oczy, musiało być już dawno po poranku. W poszukiwaniu Talazy potoczyłem wokół nieco pijanym wzrokiem. Czułem się podle z każdej strony i ostatnim, czego potrzebowałem, było odpowiadanie za w jakikolwiek sposób straconego więźnia. Nie, żeby w tamtej chwili zależało mi na czymś tak błahym, jak praca. Ale wolałbym umrzeć w spokoju.
- Jak się czujesz? - mruknąłem do leżącej w tym samym co wcześniej miejscu wadery. Podniosła głowę i zawahała się.
- Co?
- Pytałem, jak się czujesz.
Wzruszyła ramionami i ziewnęła.
Ten dzień zaczął się więc nieporównywalnie spokojniej, niż poprzedni, niestety, co okazało się nieco później, był też o wiele bardziej nużący.
Jeszcze przed południem, na chwilę mogłem na szczęście oderwać się od męczących prób odpoczynku. Znów pojawiła się Faith wraz z Mundusem, który poinformował mnie o kolejnych dwóch zarażeniach.
- Roan i Silwestr - powiedział, gdy podszedłem do wyjścia, po czym zatrzymał się i usiadł kilka metrów przed jaskinią.
- Silwestr?! - chociaż wcześniej kilkukrotnie już przebiegło mi to przez myśl, dopiero gdy usłyszałem wyrok, dotarła do mnie realność groźby zarażenia basiora.
- Jest teraz u Toph. Być może nie zdążył nikogo zarazić, zanim rozwinęły się objawy. Słuchaj, mówił o jakimś trupie nad jeziorem. Laboni?
- Tak, od niej się zaczęło.
- Sama sobie tego wirusa nie wymyśliła. Może w jakiś sposób coś zachowało się od poprzedniej epidemii i znów zaczęło atakować... ale to byłoby jak szansa jeden na milion. Raczej ktoś po prostu przywlekł go na nasze ziemie, jak wtedy.
- Trzeba coś zrobić z ciałem. Leży nad wodą, zaraz rozniesie chorobę na pół lasu - chrząknąłem.
- Wyznaczone wilki już się tym zajęły. Trzeba spalić zwłoki.
Nagle ktoś przerwał naszą rozmowę.
- No proszę, a to nieszczęście czego chce? - Etain wyszła z lasu, ciągnąc za sobą słusznych rozmiarów sarnę. Mundurek  wstał i uśmiechnął się jakoś dziwnie bardziej czarująco, niż zwykle.
- Ja kolegę odwiedzić.
- Ach, byłabym zapomniała, że jak nie jednego, to drugiego mamy tu na głowie*.
- Może pomogę? - zapytał - wygląda na ciężkie.
- Ledwie to to pozbierało w jeden wszystkie swoje kawałki, a już bezczelne, jakbym nigdy nie musiała zbierać ich z ziemi - prychnęła, sam nie wiem, czy bardziej z przekorą, czy złością - Faith! - zawołała, na co druga wadera wychyliła się na zewnątrz - proszę cię na chwilę, musimy wciągnąć to do jaskini.
- Widziałeś? Jak ona się uśmiecha? - westchnął. Popatrzyłem na niego jak na wariata.
- Nie jestem pewien, czy to był uśmiech, druhu.
- Wszystko jedno, ale anielski - poprawił płaszcz - trzymaj się, Szkiełko. Powinienem jeszcze spisać statystyki zachorowań u Agresta.
Gdy ponownie znalazłem się w całości w jaskini, od razu zabrałem się za posiłek. Talaza była już w trakcie.
- Nie odsuwasz się już jak od trędowatego? - zapytałem, siadając obok niej. Przez chwilę nie odpowiadała.

< Talazo? >

Od Szkła CD Ducha - "Dekadencja"

- Mój ojciec? - mimowolnie podniosłem głos, choć nie było w tym odruchu ani odrobiny pretensji. Niemal zaśmiałem się cicho, na chwilę zapominając o względnej ciszy, jaka przez cały czas panowała między nami. Przyszło mi jednam do głowy, że nasza rozmowa nabrała jeszcze większego, niż zwykle czytania w myślach. Duch nieznacznie przesunął wzrok, delikatnie dając do zrozumienia, że zauważył pewną zamianę w moim zachowaniu. Przez moment jeszcze milczałem, zbierając myśli. Co mógłbym powiedzieć?
Cóż, Duchu. Cóż, przyjacielu. Mój ojciec nie żyje, a do jego śmierci doprowadził... doprowadziłem ja. Czy tego żałuję? Szczerze? Nie. Czy wstyd mi, że uważam to za spełniony obowiązek? Chyba... nie.
Potrząsnąłem głową. Co za bzdury. Ale jakże prawdziwe, jak ja sam.
- Mój ojciec był... złym wilkiem - zakończyłem z westchnieniem, pozwalając sobie na moment wyciszenia spowodowany radością z podjęcia dobrej decyzji. Słowa te wydały mi się nagle strzałem w dziesiątkę, bowiem stanowiły kwintesencję wszystkiego, czym mógłbym najtrafniej go opisać. Zaraz potem nadeszła jednak chwila zastanowienia i potrzeba jakiegokolwiek wytłumaczenia. Siebie? Jego? Prawie na pewno, jedynie siebie. Brakowało czasu na refleksję, czy sam ten fakt nie świadczył o mnie co najmniej dwuznacznie, ukazując jakąś skryte wewnątrz, unoszące się w duszy pyłki samolubności. Czy jednak wszyscy jesteśmy naturalnie czyści, słusznie, choćby w myślach wytykając palcami niedoskonałe egzemplarze, skażone wadami? Czy nawet będąc "dobrymi" mamy prawo sądzić, że dobro równa się ideałowi czystej duszy? Nie, dusza nie bywa zupełnie czysta.
Nie sprawia to jednak, że o pyłkach mamy myśleć ze wzruszeniem ramion, jako o cechach osobniczych. I gnuśnieć przez to jeszcze bardziej, zachłystując się taką beztroską i brakiem obowiązku zachowywania czystości łykając ich coraz więcej.
Był?
Zawahałem się.
- Tak. Nie żyje od dawna - nie podobało mi się stopniowe nawarstwianie tajemnic w relacjach z życzliwymi mi wilkami. Nigdy mi się nie podobało i nigdy nie chciałem tego robić. Może właśnie dlatego zdecydowałem się kontynuować - był mordercą. Trudno nawet powiedzieć, czy to był zbieg okoliczności, ale trafiłem na jego ślad jako na ślad zwykłego przestępcy, już jako śledczy, nie jego syn. I przez wiele miesięcy podążałem jak sęp za rannym zwierzęciem, za własnym ojcem, czekając na jakikolwiek jego błąd. Aż w końcu znalazłem.
Opuściłem wzrok na udeptaną trawę przed swoimi łapami. Sam nie wiem, dlaczego. Smutek nawet nie przemknął obok mojej świadomości. Być może tylko jakieś niezidentyfikowane ukłucie w środku dało o sobie znać.
- Był najwyraźniej wężem w wilczej skórze.

< Duchu? >

Od Tiski - 4 trening szybkości i siły

O zachodzie słońca byłam już bardzo daleko od domu. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie tego miejsca, o którym słyszałam od kilku wilków z WSC. W międzyczasie zgubiłam się pięć razy, ale zdążyłam na czas. Nareszcie wyszłam z Lasku i znalazłam się na zachodniej stronie tamtych gór. Pokręciłam się jeszcze w okolicy w oczekiwaniu na nastanie ciemności. Pogoda była dzisiaj bardzo słoneczna. Ciepłe promienie rozlewały się po lesie niczym jesienne liście. Poruszały wszystkimi gatunkami, szykując je do najbliższych zadań. Weszłam na małą półkę skalną, by zobaczyć ostatnie chwile gwiazdy po tej stronie świata. Gdy zrobiło się całkiem ciemno, zabrałam się do dzisiejszego treningu. Na tym terenie ciężko rozwijać duże prędkości, ale za to wszędzie leżą mniejsze i większe głazy. Podchodzę do jednego, ostrożnie go obwąchuję, zastanawiając się, ile może ważyć. Próbuję go popchnąć, ale on ledwie drgnął. Używam więcej siły i jestem pewna, że się trochę przesunął. Następną godzinę przetaczam kamień o dobrych kilkadziesiąt metrów. Zaciskam zęby, wytężam mięśnie, czuję, jak krew krąży w naczyniach. Opieram się przednimi łapami, a tylnymi odpycham. Gdy w końcu ciało odmawia mi posłuszeństwa, skała pokonała przyzwoitą odległość. Robię chwilę przerwy, a następnie zaczynam biec w stronę wąskiego przesmyku w górach. Gdy do niego docieram, widzę piękny Wodospad Tysiąca Twarzy. Moje oczy muszą się nacieszyć tak cudownym widokiem, więc decyduję się nie wracać do swojej jaskini, kładę się obok, ukryta między młodymi brzozami przed wzrokiem ewentualnych przechodniów. Do snu kołysze mnie opadająca woda.

Od Tiski - 3 trening szybkości i siły

Po kilku próbach wiedziałam już, że wolę ćwiczyć w nocy. Szczerze, nie miałam czym zająć myśli podczas biegu. Nudziło mi się okropnie, bo choć na początku czystość umysłu była odprężająca, to z czasem tylko stawiałam krok za krokiem i nie potrafiłam wypełnić tej pustki. Nocą natomiast towarzyszą mi Mgliści Przyjaciele, nie jestem sama, choć nie muszę też nic mówić. Najczęściej pojawia się koń, bo to właśnie z tym zwierzęciem kojarzy mi się przemierzanie wielu kilometrów. Biegniemy więc razem, z każdym dniem coraz dalej. Czasem się ścigamy, ja przyspieszam, wyprzedzając kształt o kilka metrów, ten zmienia się w dzikiego kota i stara się zostawić mnie w tyle. W ten sposób codzienny wysiłek jest łatwiejszy. Pokonuję kolejne kilometry przez skutą mrozem trawę. Rośliny delikatnie szeleszczą pod moimi łapami. Często spotykam mniejsze ssaki. Wychylają się z nor, ale na mój widok przerażone znów się chowają. Jeden z nich uciekł w ostatnim momencie, by uniknąć żerującej sowy, która przeleciała nad ziemią sekundę później. Wśród ciemności widzę już moją jaskinię. Wymieniam porozumiewawcze spojrzenie z Towarzyszem i po chwili biegnę najszybciej jak potrafię. Kątem oka widzę zmianę, moje mięśnie krzyczą z wysiłku. Tym razem mglista pantera była pierwsza.

Od Tiski - 2 trening szybkości i siły

Promienie słońca dostały się do mojej jaskini. Ciepło powoli rozgrzewało zmarznięte skały. W jednym malutkim pomieszczeniu przeznaczonym na sypialnię powietrze zaczęło drżeć od mojego długiego, donośnego ziewania. Przeciągnęłam się, rozciągając uśpione ciało. W mięśniach poczułam nieprzyjemny ból.
- Oho! Słyszałam już kiedyś o tym. - zwróciłam się do otaczających mnie skał. Zazasady? Albo kwasy, coś takiego pojawia się w mięśniach po intensywnym treningu, kiedy organizm jest nieprzyzwyczajony. Masz dwie opcje: nie ruszać się i leżeć jak padlina przez cały dzień, i następny, i następny albo ćwiczyć dalej stosując dodatkowe elementy. Druga metoda jest bardziej inwazyjna, ale niezwykle skuteczna. Zjadłam małe śniadanie i ruszyłam w las. Zaczęłam od lekkiej rozgrzewki, pobudzając ciało i przygotowując się do wysiłku. Skierowałam się na południowy wschód. W mojej głowie pojawił się plan na pewne urozmaicenie treningu. Dotarłam do bardzo nierównego terenu, strome pagórki, niemal jeden przy drugim, wymuszały ode mnie więcej zaangażowania. Czułam, jak mięśnie z trudem podejmują się pracy. Góra, dół, góra, dół. Nie mogę przestać, jeszcze nie jestem gotowa. To dopiero początek.

Od Tiski - 1 trening szybkości i siły

Dookoła panuje ciemność, ciszę przerywają nieliczne odgłosy świerszczy, sów, nocnych zwierząt i mój miarowy oddech. Truchtam jedną z leśnych ścieżek wydeptanych przez sarny. Co jakiś czas przyspieszam do sprintu, po czym znów zwalniam. Pozwalam organizmowi przyzwyczajać się do wysiłku. Czuję, jak serce współpracuje z płucami. Mój umysł odpoczywa. Nie forsuję, na razie nie robię nic poza moje możliwości. Mijam kolejne drzewa, wdycham ich zapach, pochłaniam mroźne powietrze. Lubię być sama, gdy trenuję. Biegnę daleko od jaskiń, by się na nikogo nie natknąć. Wysiłek staje się moim własnym światem. Liczy się tylko to, żeby zrobić kolejny krok, żeby kontrolować oddech. Panuję nad tym, co się dzieje. Ode mnie zależy, jak będę się czuła i co osiągnę. Robię duże koło, zaczynając od mojego domu, moim jedynym towarzyszem jest księżyc, świecący cienkim skrawkiem nad koronami drzew. Bieg zajmuje mi ładnych parę godzin, wracam zmęczona na ciele i całkowicie wypoczęta na duszy. Zastanawiam się, kiedy to powtórzyć. Przed zaśnięciem układam w głowie cały plan. Tak jak przyroda wiosennego ranka - budzę się do życia.

czwartek, 26 marca 2020

Od Talazy CD Szkła - "Pierwsza Krew"

Szkło zostawił mnie w potrzasku ambiwalentnych uczuć, bo jakkolwiek miło było położyć się i w końcu rozluźnić zbolałe mięśnie w ukryciu krzewów, które chroniły przed wiatrem i chłodem, tak głód nadawał mojej twarzy rysy kwaśne niczym owoc głogu i kazał buntować się przeciwko takiemu obrotowi spraw. Po świeżych doświadczeniach dnia dzisiejszego wiedziałam, że mimo wszystko powinnam spróbować się przespać przed nadchodzącą drogą, nawet zwinięta w ciasny kłębek nie mogłam jednak powstrzymać się przed obsesyjnymi spojrzeniami rzucanymi co jakiś czas w stronę jeziora, mimo że świetnie wiedziałam, że nie dam rady wypłynąć na głębokość, na której mogłabym mieć najmniejsze szanse na schwytanie ryby. Gdy głupota własnego postępowania zaczęła mnie przytłaczać, podniosłam się i warcząc z wściekłości, odeszłam kilkanaście metrów dalej, gdzie jezioro znikało mi z oczu, a zapach wody stawał się niewyczuwalny, przynajmniej nie tak natarczywy. Z nie mniejszą wściekłością rzuciłam się na ziemię. Leżąc na boku, powarkiwałam jeszcze cicho, po czym zaczęłam wmawiać sobie, że jeśli Szkło wróci, jak obiecał, być może da się namówić na małe polowanie po drodze. Oczami wyobraźni widziałam już tłustą, jelenią nogę, brązową sierść zwierzęcia pokrytą wielkimi plamami rozbryzganej krwi. Krew zawsze pachniała tak intensywnie…
Z półsnu obudziły mnie jego kroki, zapach poczułam jeszcze szybciej. Nie otwierając oczu, śledziłam jego drogę za pomocą pozostałych zmysłów.
- I co? – wymamrotałam, słysząc, że położył się niedaleko.
Powiedział coś strasznie długiego, nawet nie próbowałam zrozumieć co dokładnie. Przekręciłam się nieznacznie, by przybrać wygodniejszą pozycję i wrócić do malowanego bladymi barwami snu, mamrocząc pod nosem coś na znak, że słuchałam, co mówił mój rozmówca.

Wiedziałam, że tak będzie jeszcze zanim na dobre zmrużyłam oczy. Nawet jeśli udało mi się zeszłej nocy usnąć na przyzwoite kilka godzin, głód jak zwykle zbudził mnie przed świtem. Wiedząc, że nie miałam szans na kolejny sen, podniosłam się niemrawo, po czym przetarłam łapą zaspane oczy. Ucisk w żołądku zmusił mnie do cichego jęku.
Spojrzałam na Szkło, który spał głęboko na pokrytym gdzieniegdzie źdźbłami trawy piasku. Mogłam usiąść i poczekać cierpliwie, nim się obudzi, widząc jednak jego silną sylwetkę i mając w pamięci obowiązkowość, jaką się cechował, nie miałam pewności, czy będzie chętny spełnić moją prośbę. Jasne, nakarmią mnie pewnie w areszcie, mogę nawet być dobrej myśli i uznać, że nie tak znowu źle, ale to może się stać nawet po południu! Zaburczało mi w brzuchu, nim zdążyłam dokończyć tę straszliwą myśl.
Ślepa na większość konsekwencji, jakie mogły być następstwem takiej decyzji, zdecydowałam się wybrać w jedynie miejsce, w którym mogłam liczyć na szybkie i bezproblemowe zaspokojenie głodu.
Morze o świcie jest tak wspaniałe, jak i o zachodzie, namalowane w najżywszych barwach, jakie kiedykolwiek widziałam. Wpatrzona w niebo pokryte pasmami na wzór tęczy, na które nie zdążyło się jeszcze wspiąć słońce, zanurzyłam się tak szybko, jak tylko się dało, by oszczędzić sobie bólu, który ogłuszył mnie dnia poprzedniego.
Pierwszym, na co natknęłam się w morskim ogrodzie, była meduza. Przezroczyste stworzenie otulone przez równie czystą wodę zdawało się latać. Nie był to nigdy specjalny rarytas, nie mówiąc już o nikłej wartości energetycznej, niemniej i tak odgryzłam przezroczystą głowę jednym błyskawicznym ruchem. Galareta wypełniła mi usta i miałam niewielki problem z jej przełknięciem, jednak koniec końców, ze łzami w oczach i wstrzymanym oddechem, posłałam ją w dół mojego gardła, po czym oblizałam kły z namiastką zadowolenia.
Woda była tak czysta, że już całkiem niedaleko brzegu udało mi się schwytać w zęby średniej wielkości srebrną rybę. Nieprzytomna ze szczęścia, połknęłam ją praktycznie w całości, choć musiałam odkaszlnąć parę razy ze względu na ości. Drugi, identyczny, a może nawet trochę większy łup pojawił się jakiś czas później. Chwytając rybę w pysk, nie mogłam powstrzymać się przed natychmiastowym odgryzieniem i połknięciem jej głowy, resztę łuskowatego ciała udało mi się jednak wyciągnąć na brzeg w szczelnym uścisku białych kłów. Rzuciłam nadgryzioną zdobycz na piasek, po czym odeszłam na kilka kroków, nie spuszczając czujnego oka z łuskowatego stworzenia mieniącego się na słońcu. Nie zdążyło nawet porządnie wyschnąć, już zainteresowała się nim jakaś mewa. Biały ptak podleciał doń z dozą ostrożności, nim jednak zdążył zanurzyć w nim dziób, już pojawiło się dwóch skrzydlatych konkurentów. Żarłoczne ptaki wciąż nadlatywały, skrzydła i dzioby zdążyły się już zderzyć, gdy nagłym atakiem zmiażdżyłam jednego ptaka zębami, drugiego zaś przygwoździłam do podłoża łapą, szybko też posyłając go w ślady współbrata. Z dziką satysfakcją rozdrapywałam ciała pazurami, chcąc pozbyć się jak największej ilości piór, nim ptaki trafiły do mojego gardła.
A co mi tam, pomyślałam, kończąc posiłek tym, co posłużyło mi za przynętę. I wbrew pozorom nie było to błędem, dopiero bowiem po przełknięciu tego obtoczonego w piasku dania poczułam się wreszcie syta, nawet jeśli po kilku miesiącach wśród chaszczy i kurzu zaczęłam przyzwyczajać się do myśli, że mogę więcej nie doświadczyć tego uczucia. Ogarnięta dziwnym spokojem, odwróciłam tylko głowę w stronę morza, by bez słowa oglądać wszystkie akty sztuki, jaką odgrywało wschodzące nad falami słońce.
- A więc jednak – odezwał się aktor-debiutant, który niespodziewanie wyłonił się zza kulis.
Spojrzałam na płowego wilka, jakbym ledwo potrafiła sobie przypomnieć, kim był. Gdy usiadł obok mnie, milczeliśmy, ale to dobrze, bo i w milczeniu należy oglądać przedstawienia.
- Przepraszam na chwilę.
Kiwnęłam głową, nawet nie zerkając w jego stronę. Gdy odszedł, uderzyło mnie nagłe kłębowisko myśli i świeżych wspomnień. Głębokim wdechem nabrałam w płuca chłodnego, słonego powietrza, by powstrzymać nadchodzącą falę niepokoju. Bezmyślnie podrapałam zasoloną ranę, która schła po niedawnej kąpieli.
- Talaza! – zawołał nagle Szkło.
Co?, rzuciłam bez zastanowienia, ale tylko w myślach, doskonale bowiem wiedziałam, o co chodziło.
Możecie już dać mi spokój?, zapytałam bezgłośnie, podnosząc się z miejsca i ruszając ku basiorowi oraz czapli, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Na to pytanie także znałam odpowiedź, ale też zdawało mi się, że każde słowo i każda myśl tylko przybliżyłyby mnie do tego, co nieuchronnie musiało nastąpić.
Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że Szkło bardzo się zmienił od wczoraj. Uderzająca pewność siebie zniknęła z jego pyska, nagła zmiana bardziej niż w oczach objawiała się jednak w postawie, konkretnie w geście, bowiem prawą łapę miał przyciśniętą do lewej. Po chwili basior drgnął nieznacznie, a pomiędzy jego pazurami zabłysnęła krew.
- Zmiana planów. Musimy iść do medyka – wyjaśnił, uciekając wzrokiem od szoku malującego się w moich oczach.
- To od tego trupa w jeziorze? – spytałam, nie mogąc powstrzymać się przed cofnięciem się o dwa kroki.
- Talaza, proszę…
- Nie zbliżaj się!
Nie zauważyłam momentu, w którym rzuciłam się do ucieczki, następną rzeczą, którą ujrzałam, był natomiast chudy ptak stojący na mojej drodze, który rozłożył skrzydła i podniósł swój dziób w jakby grożącym geście. Zmieniłam tor pędu tak, by uderzyć go bokiem. W wyniku udanego manewru stracił równowagę i runął na ziemię, przed tym udało mu się jednak dziobnąć mnie tuż nad lewym okiem. Przymknęłam je, nie zwalniając tępa, sekundę później zmuszona byłam jednak podzielić los mojej ofiary. Nagłe szarpnięcie za ogon sprowadziło mnie na ziemię, przyprawiając o bolesne otarcia na podeszwach łap oraz brzuchu. To Szkło, który był ode mnie o wiele lepszym biegaczem, a i siły nie można było mu odmówić. Zaśmiałam się boleśnie, ocierając mokre czoło. Nikt się nie ruszał, nikt też nie znalazł słów, by skomentować sytuację.

Jaskinia medyczna powinna kojarzyć się z bezpieczeństwem i odpoczynkiem, dla mnie jednak była tak samo ponura jak areszt, coś też mi mówiło, że spędzę tutaj więcej czasu, niż gdyby zgodnie z planem zajęło się mną wojsko. Siedząc pod zabarwioną na zielono ścianą, przeklinałam w myślach całe to plugawe stado. Niech zginie całe, nawet jeśli i mnie można już było brać za jego część. Kątem oka zerkałam, jak medyczka zajmuje się ranami basiora, większą część mojej uwagi pochłaniał jednak imponujący zestaw skalpeli zawinięty w piękny kawałek suchej skóry, który leżał gdzieś z boku. Promienie słońca odbijały się w końcówce jednego ze srebrnych ostrzy. Coś namawiało mnie, bym podeszła i zgrabnych ruchem zabrała jedno z pięknych narzędzi, i choć tłumaczyłam samej sobie, że w tym momencie to nie mogłoby się udać, wewnętrzny szept z każdą chwilą przybierał na sile, stając się szybko trudnym do zignorowania, stanowczym głosem.
Okiełznać go na moment udało się medyczce, która skończyła już z towarzyszącym mi basiorem i bez uprzedzenia zabrała się za bandażowanie moich ran. Cofnęłam łapę, warcząc na waderę.
- Sama sobie z tym poradzę!
Kpiący uśmiech brązowowłosej mówił mi, że chętnie spełniłaby moją prośbę i wyrzuciła mnie na zewnątrz, jednak po długiej rozmowie, którą odbyła z niebieskim ptakiem tuż po naszym przybyciu, z pewnością doskonale znała mój obecny status. Pozostało mi więc jedynie przełknąć gorzkie uczucia i pozwolić jej spełniać swe obowiązki. Gdy było już po wszystkim, pożegnała się z nami, oddalając się pod byle pretekstem. Zostawiła nas z zapewnieniem, że wróci za godzinę albo dwie.
Szkło leżał w kącie jaskini, na szczęście nie wyglądał jeszcze na zbytnio wyczerpanego przez chorobę. Podeszłam do wyjścia, zerkając na słońce błyszczące gdzieś pomiędzy drzewami. Chciałabym stąd uciec. Mogłabym to zrobić. Mogłabym ukraść broń, zabić Szkło, czaplę i medyczkę, każdego, kto stanie mi na drodze. Pobiegłabym nad morze.
Myśli nadchodziły tak szybko, że dopiero po chwili, gdy zostały już wypowiedziane, zdawałam sobie sprawę z ich absurdu.
Ty wcale nie chcesz morza. Dobrze wiesz, że to tylko pretekst. Szukasz miejsca ze swojego dzieciństwa, miejsca, które kojarzysz z bezpieczeństwem, pewna, że będziesz tam pasować. Ale ty nie pasujesz nigdzie.
Westchnęłam boleśnie, odwracając wzrok od rozświetlonego nieba. Szkło zdawał się drzemać pod kamienną ścianą. Położyłam się gdzieś obok, kierując bezmyślne spojrzenie na płowego basiora.

< Szkło? >

środa, 25 marca 2020

Od Tiski - "Ktoś mały", cz. 5

Wędrowałam przez budzący się do życia, wiosenny las na grzbiecie łosia euroazjatyckiego. Trochę zajęło mi opracowanie techniki prowadzenia zwierzęcia, ale koniec końców mogę powiedzieć, że opanowałam jazdę wierzchem. System jest bardzo prosty, bo opiera się na naturalnych odruchach. Gdy opieram ciężar ciała na jego lewym boku, on odbija w prawo, gdy opieram ciężar na prawym boku, on idzie w lewo. Z kolei, gdy robię to naprzemiennie, przyspiesza. Ja daję mu wskazówki, a on bez problemu się do nich dostosowuje. Prosta sprawa. Nie jestem pewna, jak się hamuje, ale wątpię, żeby było mi to potrzebne. Staram się kierować w stronę świecącego stawu. Zamierzam trochę powęszyć, by dowiedzieć się, jak wrócić do normalnego stanu rzeczy. Czy mam jakieś lepsze opcje? Mogłabym znaleźć kogoś, kto by mnie odczarował, tylko co jeśli, to nie czar, a jakaś forma trucizny? Medycy są bardzo daleko i gdybym do nich poszła, na miejscu byłabym po kilku dniach. Mogłoby być za późno albo mogliby mi zadawać jakieś trudne pytania, na które nie znałabym odpowiedzi. Nie nie nie, pierwsze, co muszę zrobić, to dostać się do jeziora, zbadać źródło, a potem dopiero mogę planować dalej.
Z czasem robi się coraz ciemniej, temperatura spada bardzo szybko, zwiastując mroźną noc. Wsłuchuję się w odgłosy lasu. Śpiew ptaków zastępuje pohukiwanie sowy, z nor wychodzą gryzonie. Między koronami zauważam, właściwie, nie zauważam księżyca-trwa nów. Idziemy w stronę gęstego boru, ale w powietrzu coś się zmienia. Z każdym krokiem zaczynam czuć większy niepokój. Co znowu? Przeczucie, które formuje się w kształt mgielnego ptaka i przelatuje ze świstem koło mojego prawego ucha, kierując mój wzrok do tyłu. Za późno, bo w tym samym momencie z krzaków wyskakuje wilk, rzucając się na mojego łosia. Ciemnej maści osobnik, źle wymierzył i zamiast wylądować na grzbiecie, trafił na zad. To wystarczyło, by zwierzę wpadło w popłoch, gwałtownie odskoczyło na bok i pognało przez las, zostawiając mnie na ziemi, całą poobijaną. Basior popędził za nim, nawet nie usłyszał, gdy krzyknęłam:
- Kretyn! - krew się we mnie zagotowała. Popełnił duży błąd, narażając się na ciosy silnych, tylnych nóg. Było ciemno i był sam, a to był dorodny łoś, co potwierdzało jedynie moje słowa. Na razie, jednak nie obchodził mnie jego los, wystraszył mój transport, a ja znalazłam się sama w całkowitej ciemności.
No i co teraz? - pomyślałam. Zabrałam swoją szyszkę i zaczęłam kluczyć między wielkimi drzewami. Tu i ówdzie pokazywały się mgielne kształty, jak zawsze, gdy byłam pod wpływem emocji. Zobaczyłam mgielnego konia galopującego dookoła mnie. W pewnym momencie zatrzymał się, wspiął się na zad, jednocześnie wymachiwał przednimi kopytami i rozpłynął się w powietrzu. W sercu poczułam cień żalu, że nie potrafię wykorzystać Przyjaciół według swoich potrzeb. Gdybym miała więcej mocy, mgielny koń mógłby mnie zawieźć na miejsce. Maszerowałam jeszcze przez chwilę, gdy usłyszałam cichy szum wody. Przyspieszyłam kroku i zwolniłam dopiero przy lśniącym stawie, pamiętając, że na gałęziach czają się orły. Podeszłam od drugiej strony i nisko na łapach wepchnęłam się między krzewy. Z tej pozycji byłam niezauważalna i równocześnie wszystko widziałam.
Staw zmienił się nie do poznania. Woda teraz perfekcyjnie ukazywała dno, pokryte jakimś złotym materiałem, na którym wyryty był okrąg. Na jego obręczy widniały kropki zamalowane w różnym stopniu. W jednym miejscu całość była złota, potem było coraz więcej czerni i znowu coraz więcej złota. W pierwszej chwili nie mogłam tego z niczym skojarzyć. W środku namalowane były cztery trójkąty, rozłożone równomiernie od siebie. W każdym z nich symbole, których nie potrafiłam rozszyfrować. Na nocnym niebie przeleciała sowa, popatrzyłam w górę, nie było tam nic. Tylko gwiazdy. W tym momencie zrozumiałam. Serce zaczęło mi mocniej bić. Te kółka to fazy księżyca. Popatrzyłam jeszcze raz na tajemnicze runy, wszystko zaczynało się rozjaśniać. Z zapałem łączyłam fakty, skojarzenia, wydobywałam z mózgu cały potencjał, na jaki było go stać. Od pełni do nowiu staw zmniejsza wszystkich, którzy się z niego napiją, od nowiu do pełni działa na odwrót-zwiększa tych, którzy będą mieli z nim kontakt. Czuję, jak szare komórki przyjemnie wibrują. Wszystko, co muszę zrobić, by wrócić do swoich rozmiarów, to wejść do wody.
- Prościzna! - rozpromieniłam się. Na mój głos jeden z orłów wydał z siebie paskudny dźwięk. Fakt, znowu o nich zapomniałam. Od brzegu dzieli mnie zaledwie kilka metrów. Ustalam swoją trajektorię i w następnej chwili wyskakuję z krzewów i pędzę, ile sił w łapach. Słyszę, jak drapieżnik leci w moją stronę, przed sobą mam tylko blask wody. To mój cel. Orzeł już jest bardzo blisko, gdy zostaje mi tylko kawałek, nabieram powietrze i wykonuję skok. Słyszę nad sobą trzepot skrzydeł, ale już wiem, że zdążyłam. Wpadam z pluskiem do stawu, otacza mnie tylko światłość. Świat się trzęsie, czuję, że rosnę. Wynurzam się na powierzchnię i dopływam pieskiem do brzegu. Udało się. Z futra cieknie mi świecąca woda, a ptaki patrzą na mnie zrezygnowane, widząc moje naturalne rozmiary. Mam coraz lepszy humor. Dopisuje na listę rzeczy do zrobienia: przyrządzenie uczty z paskudy. Przeciągam się, rokoszując się swoim normalnym ciałem. Jestem tak szczęśliwa, że nie potrafię ustać w miejscu i puszczam się w gęsty, ciemny las, wykorzystując całą moją energię na długi, wyczerpujący bieg.
Nie zauważam, że ze stawu znika cała woda, teren się wyrównuje, dno zarasta roślinnością i wszystko wygląda tak, jakby nic się nie wydarzyło.


Koniec