O zachodzie słońca byłam już bardzo daleko od domu. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie tego miejsca, o którym słyszałam od kilku wilków z WSC. W międzyczasie zgubiłam się pięć razy, ale zdążyłam na czas. Nareszcie wyszłam z Lasku i znalazłam się na zachodniej stronie tamtych gór. Pokręciłam się jeszcze w okolicy w oczekiwaniu na nastanie ciemności. Pogoda była dzisiaj bardzo słoneczna. Ciepłe promienie rozlewały się po lesie niczym jesienne liście. Poruszały wszystkimi gatunkami, szykując je do najbliższych zadań. Weszłam na małą półkę skalną, by zobaczyć ostatnie chwile gwiazdy po tej stronie świata. Gdy zrobiło się całkiem ciemno, zabrałam się do dzisiejszego treningu. Na tym terenie ciężko rozwijać duże prędkości, ale za to wszędzie leżą mniejsze i większe głazy. Podchodzę do jednego, ostrożnie go obwąchuję, zastanawiając się, ile może ważyć. Próbuję go popchnąć, ale on ledwie drgnął. Używam więcej siły i jestem pewna, że się trochę przesunął. Następną godzinę przetaczam kamień o dobrych kilkadziesiąt metrów. Zaciskam zęby, wytężam mięśnie, czuję, jak krew krąży w naczyniach. Opieram się przednimi łapami, a tylnymi odpycham. Gdy w końcu ciało odmawia mi posłuszeństwa, skała pokonała przyzwoitą odległość. Robię chwilę przerwy, a następnie zaczynam biec w stronę wąskiego przesmyku w górach. Gdy do niego docieram, widzę piękny Wodospad Tysiąca Twarzy. Moje oczy muszą się nacieszyć tak cudownym widokiem, więc decyduję się nie wracać do swojej jaskini, kładę się obok, ukryta między młodymi brzozami przed wzrokiem ewentualnych przechodniów. Do snu kołysze mnie opadająca woda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz