Wierzcie lub nie, ale jeden wieczór w towarzystwie najpiękniejszej kobiety z całego, jak ono długie i szerokie, terytorium NIKL'u, może wynagrodzić każdą porażkę poniesioną w świecie polityki. Nawet, jeśli przy okazji już zupełnie się głupieje, jeśli bezsilność zwalcza się falami najszczerszego szczęścia, jeśli co kilka sekund zagłusza się ukłucia żalu czystym szaleństwem. Wtedy wilk traci poczucie klarownej rzeczywistości, ciągle wodzony za pysk sam nie wie już, czy jest w objęciach beztroski, czy trzęsie się cały ze strachu i zdenerwowania.
A gdy taki wieczór się skończy? Co pozostaje? Jeszcze więcej niepewności. Dodatkowo okazuje się, że nadal kilka spraw musi jeszcze załatwić.
Na chwilę przyłożyłem pysk do jej czoła. Miękka sierść Konwalii tłumiła dźwięk mojego oddechu. Pod jej łapami zatlił się rosnący nacisk, którego ciepłem zdawała się ogarniać zarówno swojego przyjaciela, jak i wszystko, co znalazło się nieopodal.
Jak mogę w ogóle nazywać się jej przyjacielem? Ani relacja skomplikowana historią, ani nawet życie, jakie ze sobą prowadziliśmy, nie przypominało już wcale przyjaźni. Było jak owoc, który spadł z drzewa na ziemię i, nie zebrany przez nikogo na czas, z jednej strony wciąż piękny i kuszacy, z drugiej zaczynał gnić.
Wszystko co robię, myślałem, ma sens i jest uzasadnione. Wszystko co robię, przybliża mnie o krok do Konwalii.
- I jak się bawiłeś, gdy już mnie nie było?
Westchnąłem, bez słowa wodząc palcami po ziemi. Nie podnosząc wzroku usłyszałem, jak odetchnął nerwowo.
Weź się w końcu do roboty, Agrest. Skończ, co zacząłeś. Nawet, jeśli trudno ci teraz na niego spojrzeć, chociaż w zasadzie nic przecież jeszcze się nie stało. Chociaż oczyma wyobraźni już widzisz skutki tego, co zrobisz za chwilę. I czujesz, że jest to bliskie wyrzutom sumienia.
- Nic się tam później nie stało. Mogę przysiąc. Wiesz, jest jeszcze jedna sprawa. Wydaje mi się, że namawiając cię do uczestnictwa w wyprawie do NIKL'u, przez swój egoizm naraziłem twoje nerwy na przeciążenie, chociaż przecież doskonale wiem, że potrzebny ci jest spokój.
- Cóż za troska - mruknął, podejrzliwie mrużąc oczy.
- Obawiam się, że wszystko to może źle wpłynąć na twoje zdrowie psychiczne, więc podjąłem decyzję, aby dać ci kilka tygodni... może miesięcy urlopu - zanim zdążył wstać i cofnąć się o krok, dokończyłem - spokojnie, nie śpiesz się. Poprosiłem już strażników z WWN, żeby dopilnowali, żebyś bezpiecznie dotarł do jaskini szpitalnej.
Dokładnie, w punkt. Poza jaskinią, w której siedzieliśmy, dało się słyszeć kroki. Swego czasu uwielbiałem takie teatralne wejścia.
- Mój... zły czas. Wykorzystałeś go. Sukinsynu - jego głos powoli cichł, choć nadal drżał ze zdenerwowania.
Wybacz, przyjacielu. Nawet trochę żal wbijać ci nóż w plecy, ale znając twoje odruchy i śledząc tok twoich myśli, mogę przypuszczać, że równie dobrze jak ja wiesz, co z czym trzeba połączyć, aby otrzymać proste zwycięstwo.
Następnego dnia przyszła pora, aby porozmawiać z naszymi politycznymi sojusznikami, którzy również powinni zdążyć już uporać się z powrotem do domu. I ustalić wreszcie, co zrobić z tamtym przeklętym wilkiem, który przez swój absurdalnie wysoki wynik w wyborach oraz nie wiadomo co jeszcze, wygryzł Związek Sprawiedliwości i Ruch Starych Zasad z uczestnictwa w przyszłorocznych obradach.
Szedłem przez las, niezobowiązującym spacerem, w stronę terenów WSJ. Mój pracowity umysł w stu procentach zajmowało planowanie całej rozmowy tak, by jak zawsze mieć pewność, że powiedzie się pomyślnie.
Spośród szeleszczących gałęzi obdarowanych przez czas zaczątkami młodych liści, coś wyróżniło się głosniejszym szelestem. W zamyśleniu uniosłem wzrok, próbując namierzyć źródło dźwięku. To zając. W porównaniu do niektórych widywanych w lesie zwierząt, nic specjalnego. Przez moment zadziałał instynkt, karząc mi ruszyć za nim, ale gdy reszta ciała uświadomiła sobie, że od godziny jest aż nieprzyzwoicie najedzona, porzuciłem ten pomysł. Jedynie jeszcze przez kilkanaście kroków śledziłem jego ruch.
Spokojnie, mały biedaku, uśmiechnąłem się w duszy. Nawet nie będę cię straszyć.
Wyglądał trochę, jak gasnąca zapałka. Po kilku zamaszystych skokach jego zającowa moc zelżała. Zmarszczyłem brwi. Czyżby zachęcał mnie do pogoni? Daję słowo, tak właśnie to wyglądało.
Najpierw nieco zwolniłem kroku, by odepchnąć się od ziemi z pełną siłą i ruszyć za nim. Gdy zdał sobie sprawę, że zagrożenie jest coraz bliżej, ponowił próbę ucieczki. Podążałem za nim do drugiego lub trzeciego zakrętu, gdy pogoń przestała sprawiać mi nadzwyczajną przyjemność. zatrzymałem się, dając odpocząć szarakowi, który zdawał się cierpieć z powodu zadyszki i znowu zwolnił, przycupnąwszy w nieco nienaturalnie małej odległości, odkrywając zapewne, że oddala się od niego zagrożenie śmiercią.
Gdy dotarłem do celu, nie przywitała mnie jednak dobra atmosfera. Pierwszym napotkanym strachem na wróble okazał się Mroczek, który, nigdy nie przodując w ukrywaniu uczuć (pewnie dlatego właśnie wciąż piastował tylko niepotrzebne miejsce jakiegoś tam zausznika) od razu dziwnym wzrokiem wysłał mi drobny sygnał, że nie jest dobrze. Resztę wyczułem już szybko, wyłapując wszystkie następne krzywe spojrzenia i pomruki całego towarzystwa, by w końcu ułożyć je w całość. Słowa Derguda nie były już w zasadzie specjalnie potrzebne, ale dobrze było je usłyszeć, żeby poznać dokładny powód ich nagłej niemoty.
- Słuchaj, Agrest... sprawy mają się tak, że nie widzę jakoś naszej dalszej współpracy.
- Ach, tak mówisz - lekko uniosłem brwi i chyba zdobyłem nawet na spokojny uśmiech.
- A, co ci będę mydło w ślepia wpychał - w końcu wzruszył ramionami - trzeba być po stronie zwycięzców. Wy z tą swoją nędzną grupą nie prezentujecie niczego stabilnego.
- Czyżbym słusznie przypuszczał, że stabilniejszy wydał się tamten bezpartyjniec i z nim wybieracie się w przyszłym roku na obrady?
- Słusznie. A teraz...
- Ten, którego parszywego imienia szukałem dla nas jak idiota po całym NIKL'u?
- Zapewne. No, a teraz muszę się pożegnać. Zaczynamy właśnie przerwę obiadową.
- Jasne, oczywiście. Zasiedziałbym się i jeszcze nie zdążył na swoją. W razie, gdybyście mieli jakieś problemy, oficjalnych gości alfy watahy przyjmuję codziennie w godzinach przedpołudniowych. Ale nie liczcie na wiele.
Gdy tylko stanąłem przodem do wyjścia, za moimi plecami dał się słyszeć głos.
- Czyli wojna?
Jeszcze na chwilę odwróciłem się, by spróbować uśmiechnąć się lekko.
Wszystko poszło nie po mojej myśli. Podczas wizyty w siedzibie Ruchu Starych Zasad nie udało się dokładnie wszystko, co mogło się nie udać. A jednak z jakimś miłym uczuciem i poniekąd występnym ciepłem w sercu wracałem do jaskini. Wyobrażałem sobie, jak Konwalia czeka tam na mnie. Czeka, tym razem na pewno już sama i coraz bardziej tęskni. A ja wrócę i przyniosę jej trochę szczęścia. Od teraz nieodłącznie związanego ze mną.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz