Wędrowałam przez budzący się do życia, wiosenny las na grzbiecie łosia euroazjatyckiego. Trochę zajęło mi opracowanie techniki prowadzenia zwierzęcia, ale koniec końców mogę powiedzieć, że opanowałam jazdę wierzchem. System jest bardzo prosty, bo opiera się na naturalnych odruchach. Gdy opieram ciężar ciała na jego lewym boku, on odbija w prawo, gdy opieram ciężar na prawym boku, on idzie w lewo. Z kolei, gdy robię to naprzemiennie, przyspiesza. Ja daję mu wskazówki, a on bez problemu się do nich dostosowuje. Prosta sprawa. Nie jestem pewna, jak się hamuje, ale wątpię, żeby było mi to potrzebne. Staram się kierować w stronę świecącego stawu. Zamierzam trochę powęszyć, by dowiedzieć się, jak wrócić do normalnego stanu rzeczy. Czy mam jakieś lepsze opcje? Mogłabym znaleźć kogoś, kto by mnie odczarował, tylko co jeśli, to nie czar, a jakaś forma trucizny? Medycy są bardzo daleko i gdybym do nich poszła, na miejscu byłabym po kilku dniach. Mogłoby być za późno albo mogliby mi zadawać jakieś trudne pytania, na które nie znałabym odpowiedzi. Nie nie nie, pierwsze, co muszę zrobić, to dostać się do jeziora, zbadać źródło, a potem dopiero mogę planować dalej.
Z czasem robi się coraz ciemniej, temperatura spada bardzo szybko, zwiastując mroźną noc. Wsłuchuję się w odgłosy lasu. Śpiew ptaków zastępuje pohukiwanie sowy, z nor wychodzą gryzonie. Między koronami zauważam, właściwie, nie zauważam księżyca-trwa nów. Idziemy w stronę gęstego boru, ale w powietrzu coś się zmienia. Z każdym krokiem zaczynam czuć większy niepokój. Co znowu? Przeczucie, które formuje się w kształt mgielnego ptaka i przelatuje ze świstem koło mojego prawego ucha, kierując mój wzrok do tyłu. Za późno, bo w tym samym momencie z krzaków wyskakuje wilk, rzucając się na mojego łosia. Ciemnej maści osobnik, źle wymierzył i zamiast wylądować na grzbiecie, trafił na zad. To wystarczyło, by zwierzę wpadło w popłoch, gwałtownie odskoczyło na bok i pognało przez las, zostawiając mnie na ziemi, całą poobijaną. Basior popędził za nim, nawet nie usłyszał, gdy krzyknęłam:
- Kretyn! - krew się we mnie zagotowała. Popełnił duży błąd, narażając się na ciosy silnych, tylnych nóg. Było ciemno i był sam, a to był dorodny łoś, co potwierdzało jedynie moje słowa. Na razie, jednak nie obchodził mnie jego los, wystraszył mój transport, a ja znalazłam się sama w całkowitej ciemności.
No i co teraz? - pomyślałam. Zabrałam swoją szyszkę i zaczęłam kluczyć między wielkimi drzewami. Tu i ówdzie pokazywały się mgielne kształty, jak zawsze, gdy byłam pod wpływem emocji. Zobaczyłam mgielnego konia galopującego dookoła mnie. W pewnym momencie zatrzymał się, wspiął się na zad, jednocześnie wymachiwał przednimi kopytami i rozpłynął się w powietrzu. W sercu poczułam cień żalu, że nie potrafię wykorzystać Przyjaciół według swoich potrzeb. Gdybym miała więcej mocy, mgielny koń mógłby mnie zawieźć na miejsce. Maszerowałam jeszcze przez chwilę, gdy usłyszałam cichy szum wody. Przyspieszyłam kroku i zwolniłam dopiero przy lśniącym stawie, pamiętając, że na gałęziach czają się orły. Podeszłam od drugiej strony i nisko na łapach wepchnęłam się między krzewy. Z tej pozycji byłam niezauważalna i równocześnie wszystko widziałam.
Staw zmienił się nie do poznania. Woda teraz perfekcyjnie ukazywała dno, pokryte jakimś złotym materiałem, na którym wyryty był okrąg. Na jego obręczy widniały kropki zamalowane w różnym stopniu. W jednym miejscu całość była złota, potem było coraz więcej czerni i znowu coraz więcej złota. W pierwszej chwili nie mogłam tego z niczym skojarzyć. W środku namalowane były cztery trójkąty, rozłożone równomiernie od siebie. W każdym z nich symbole, których nie potrafiłam rozszyfrować. Na nocnym niebie przeleciała sowa, popatrzyłam w górę, nie było tam nic. Tylko gwiazdy. W tym momencie zrozumiałam. Serce zaczęło mi mocniej bić. Te kółka to fazy księżyca. Popatrzyłam jeszcze raz na tajemnicze runy, wszystko zaczynało się rozjaśniać. Z zapałem łączyłam fakty, skojarzenia, wydobywałam z mózgu cały potencjał, na jaki było go stać. Od pełni do nowiu staw zmniejsza wszystkich, którzy się z niego napiją, od nowiu do pełni działa na odwrót-zwiększa tych, którzy będą mieli z nim kontakt. Czuję, jak szare komórki przyjemnie wibrują. Wszystko, co muszę zrobić, by wrócić do swoich rozmiarów, to wejść do wody.
- Prościzna! - rozpromieniłam się. Na mój głos jeden z orłów wydał z siebie paskudny dźwięk. Fakt, znowu o nich zapomniałam. Od brzegu dzieli mnie zaledwie kilka metrów. Ustalam swoją trajektorię i w następnej chwili wyskakuję z krzewów i pędzę, ile sił w łapach. Słyszę, jak drapieżnik leci w moją stronę, przed sobą mam tylko blask wody. To mój cel. Orzeł już jest bardzo blisko, gdy zostaje mi tylko kawałek, nabieram powietrze i wykonuję skok. Słyszę nad sobą trzepot skrzydeł, ale już wiem, że zdążyłam. Wpadam z pluskiem do stawu, otacza mnie tylko światłość. Świat się trzęsie, czuję, że rosnę. Wynurzam się na powierzchnię i dopływam pieskiem do brzegu. Udało się. Z futra cieknie mi świecąca woda, a ptaki patrzą na mnie zrezygnowane, widząc moje naturalne rozmiary. Mam coraz lepszy humor. Dopisuje na listę rzeczy do zrobienia: przyrządzenie uczty z paskudy. Przeciągam się, rokoszując się swoim normalnym ciałem. Jestem tak szczęśliwa, że nie potrafię ustać w miejscu i puszczam się w gęsty, ciemny las, wykorzystując całą moją energię na długi, wyczerpujący bieg.
Nie zauważam, że ze stawu znika cała woda, teren się wyrównuje, dno zarasta roślinnością i wszystko wygląda tak, jakby nic się nie wydarzyło.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz