wtorek, 30 maja 2023

Podsumowanie maja!

Moi Kochani!
Tak tak, to maj się skończył. Zaskoczeni? Ja wcale. W tym miesiącu mieliśmy przyjemność ujrzeć na naszej stronie nieco więcej niż w poprzednim opowiadań, Słoneczko świeciło i grzało przemiło, a konkurs „Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie” rozgorzał na dobre. Teraz jednak ćśśś, czas wkroczyć w nieznany nam jeszcze obszar czerwca, a wiecie, co oznacza to dla większości z nas? Zakończenia roku! Czy na studiach, czy jeszcze w szkole, życzmy powodzenia naszym wojownikom.
Dobra dobra, a teraz do rzeczy.

Na miejscu pierwszym w tym miesiącu stoję, znaczy stoi, Agrest z 2 opowiadaniami,
Na miejscu drugim uplasowali się natomiast, jak jeden mąż, Zendayafiri Nere'e Citlali PinezkaKawkaDeltaRubid, HarpiaVariaishika i Bleu z 1 opowiadaniem.
Gratulacje!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, są Koyaanisqatsi i Szkliwo.

A oto... tak, zgadliście, to podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
Oli i OliwiaSzkliwo, 2 głosy (Najlepsze geny)
Na pewno nie Admirał lol, 3 głosy (Najcnotliwsza postać)
AgrestDelta, 2 głosy (Najtwardszy tyłek)

Pozdro i do zobaczenia.

                                    Wasz samiec alfa,
                                             Agrest

piątek, 26 maja 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Za mrzonką”, cz. 1.5

Tu znowu Szkliwo.
Szliśmy po świeżym śniegu, sześcioosobowym pochodem, w równym szyku, jak gęsi lecące w kluczu. Nikt nie był uprawniony, by zboczyć z drogi, dla dobra całej wyprawy. Szerokimi alejami WSJ szło się o wiele wygodniej, nawet całą grupą, niż przedzierając się przez chaszcze na wschodzie. Wykorzystałem swobodę ruchów, żeby, nie przerywając marszu, na chwilę rozłożyć skrzydła i trzepnąć nimi lekko, by lepiej ułożył się na nich materiał mojej jesionki. Dwie zgięte na pół kartki zaszeleściły przy tym za pazuchą płaszcza.
Udałem, że nie widzę, jak drepcząca u mojego boku Wrona ze zblazowaniem przewróciła oczyma. Właściwie chciałem w ogóle się nie odzywać, chociaż im dłużej szliśmy w milczeniu tuż obok siebie, tym natarczywiej powracał do mnie cały wachlarz naszych poprzednich rozmów, przerwanych w niezbyt dobrych emocjach, sam nie byłem pewien, czy w ogóle dokończonych.
Lekko odwróciłem głowę, zerkając dla odmiany na wilka idącego po mojej drugiej stronie. Moje spojrzenie od razu przyciągnęło uwagę młodzieńca z WWN. Uśmiechnął się przyjaźnie, choć, szczerze mówiąc, nie tego spodziewałem się po nieznajomym, z którym tylko za sprawą zbiegu okoliczności dzieliłem fragment przygranicznej, leśnej ścieżki. Po chwili namysłu postanowiłem nie pozostawać dłużny.
- Towarzyszu. - Skinął głową, miarkując, że złapaliśmy kontakt. Machinalnie powtórzyłem jego ruch.
- Nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać.
- W istocie. Chociaż ja o was wiele słyszałem.
- Doprawdy. - Przeniosłem wzrok na drogę przed sobą.
- Jesteście dość charakterystyczni. Nie ssak, a ptak, od pierwszych dni w WSC osadzony na kierowniczym stanowisku. Asystent alfy. Niezwykłe, prawda? A jednak gdy pozna się tę historię lepiej...
- Wtedy już niekoniecznie.
- Wtedy rodzą się pytania. Ale podejrzewam, że nietrudno jest na nie odpowiedzieć.
- Dlaczego miałbym? - Uśmiechnąłem się, z lekka pochylając głowę w jego stronę. Skrzydłem delikatnie dotykając boku Wrony by zasygnalizować swoją zmianę pozycji, wyprzedziłem ich i, łukiem, by nie zawadzić o żadnego z uczestników wyprawy, zbliżyłem się do krawędzi ścieżki. Znajdowaliśmy się już prawie na wysokości centrum watahy.
Nie zdążyliśmy jeszcze go przekroczyć, gdy dostrzegliśmy dwójkę pierwszych obywateli WSJ. Szli z naprzeciwka. Wyglądali na małżeństwo w średnim wieku i zmierzali dokądś nieśpiesznym krokiem. Na pierwszy rzut oka doskonali, by przekazać swoimi pyskami pobratymcom najnowsze wieści.
- O, patrz, posłowie - zauważyła wadera, gdy zbliżali się do naszego szyku.
- Skąd wiesz?
- Nie wiem, domyślam się.
Zawahałem się. Miałem jakieś pięć sekund by nawiązać z nimi łączność, a to niedużo. Lecz... podobno najprostsze rozwiązania bywają najlepsze.
- Macie rację. Idziemy przekazać waszej watasze dobrą wiadomość!
- No to proszę, mówcie. W końcu jesteśmy naszą watahą. - Basior po kolejnych kilku krokach zatrzymał się na środku drogi.
- Na terytorium Watahy Srebrnego Chabra odprawione zostanie przyjęcie, na przypieczętowanie zmian, które zaszły w strukturach prawa WSC i WWN - oznajmiłem. - Jeśli szczegóły nie bardzo was interesują, to zrozumiałe, ale najważniejsze, że zaproszone są całe Wschodnie Ziemie NIKL-u.
- My też?
- Rzecz jasna.
- Słyszałam, że umarł Sekretarz WWN - stwierdziła półgłosem wilczyca, nachylając się lekko w kierunku swojego partnera. - Ale czy dla nas to powinno coś zmieniać?
- Oczywiście! - Ten posłał jej butne spojrzenie. - Wszystko się pozmienia. Na przykład... wiele rzeczy, na całych Wschodnich Ziemiach!
„Przepraszam, Agrest. Jestem słaby w ściemnianiu. I w ogóle w szybkim myśleniu. Co mieliśmy im niby obiecać, jeśli o nic nie prosili? Ty pewnie sam stworzyłbyś sobie do tego okazję, ale mnie życie nauczyło czego innego. W pewnych warunkach każde słowo może zostać użyte przeciwko tobie. Im mniej zdań, tym mniejsze pole do wątpliwości. Im krótsza rozmowa, tym lepiej. Pozwól, że tym razem zrobię po swojemu”.
Gdy w końcu opuściliśmy las, rozległa przestrzeń, ciągnąca się aż po północne granice terenów watahy, tonęła w zawierusze drobnych śnieżynek. Zmierzaliśmy wprost do jaskini zwanej na tych terenach, jak w pozostałych watahach, jaskinią alf, lecz zajmowanej nie przez alfę, a przez partię Ruch Starych Zasad: cały aparat jabłoniowej władzy.
- No dobrze, co ja mam mówić? - Towarzyszka szturchnęła mnie w bok.
- Nic, Wrona. Ty robisz sztuczny tłum, żeby potraktowali nas poważniej. Inni będą mówić.
- Jeszcze raz przypomnij... - Dosłyszałem z tyłu. To naradzali się członkowie WWN.
- Cóż tu więcej do przemyśliwania - wymamrotałem sam do siebie, dla porządku czekając jeszcze chwilę, by nikt nie zostawał z tyłu. Wadera, która wyłoniła się z jaskini i nieufnym spojrzeniem powitała nas przy wejściu, groźnie zmarszczyła brwi.
- Słucham! Posłowie? Od kogo?
- W rzeczy samej, posłowie sojuszu watah WWN i WSC - oświadczył wilk, z którym rozmawiałem w drodze. - Przybywamy z zaproszeniem dla całej Watahy Szarych Jabłoni.
Wilczyca popatrzyła na nas nieprzeniknionym wzrokiem. Następnie z jakimś niewyraźnym słowem w ustach, na chwilę wycofała się w głąb jaskini. Chrząknąłem, by przypadkiem nie stracić głosu podczas rozmowy, w razie gdyby moje wsparcie było potrzebne. Gdy wróciła, od razu urzędniczym gestem łapy zaprosiła nas do wejścia. Scena, którą zastaliśmy w środku, niczym nie różniła się od moich wyobrażeń. Pani sekretarka, którą okazała się być wilczyca, usiadła przy swoim stanowisku, zaraz za wejściem, i zajęła się swoimi sprawami, to jest, wyglądaniem na zapracowaną. A na honorowym miejscu, u szczytu podłużnej, kamiennej ławy, trwał jak omszały posąg on, Dergud.
Jak by to powiedział Agrest, „Stare demony powracają w nowych snach”. Ha, prawie usłyszałem jego głos. Że co, że nigdy tak nie powiedział? Czy na pewno?
- Jak rozumiem, posłowie WWN i WSC - bardziej oświadczył, niż zapytał przewodniczący. Jako pierwszy odezwał się nasz towarzysz z WWN.
- Moje imię: Ableharbin i mam przyjemność reprezentować dziś Watahę Wielkich Nadziei, a oto moi towarzysze: Osełka i Reukon, a także Wrona, Rubid i Szkliwo z ramienia Watahy Srebrnego Chabra.
Ableharbin. Ten wilk to Ableharbin. Chyba nie byłem na to gotowy.
Zerknąłem na niego kątem oka, spojrzeniem, jakim obdarza się nowoodkrytą jaskinię, w myślach już urządzając w niej przytulny kącik, w którym będzie się spędzać zimowe wieczory. Tymczasem wilk mówił dalej.
- Posłowie sojuszu watah: Srebrnego Chabra oraz Wielkich Nadziei, pozdrawiają cię, Dergudzie, a za twoim pośrednictwem Watahę Szarych Jabłoni.
- Ja was również pozdrawiam. Z czym przychodzicie?
Ableharbin nie zasugerował ani słowem, że jest nowym przywódcą WWN. Gdyby w WWN został publicznie ogłoszony nowy wybór nowego sekretarza, przynajmniej część z mieszkańców Wschodnich Ziem NIKL-u wiedziałaby już, kto nim został. A pierwsi dowiedzieliby się o tym politycy. Zatem jeśli te wieści nie rozeszły się jeszcze po całych naszych ziemiach, oznaczało to, że Agrest został wtajemniczony w więcej, niż mu się zdawało. A wraz z nim ja; niewykluczone, że przypadkiem. Na całe szczęście nie miałem najmniejszego powodu, by przekazywać dalej tę wiadomość, opatrzoną nikomu nieznanym imieniem.
Te wnioski doprowadziły mnie do kolejnych. O Osełce i Reukonie wiedziałem tyle, że nie byli powiązani z polityką WWN. Ją wybrali na uczestnika wyprawy, ponieważ była pomocnikiem i nie miała nic lepszego do roboty; jego być może dlatego, że jako zielarz trzymał się a uboczu i mógł doskonale wtopić się w pastelowe tło poselstwa, nie stanowiąc ani zbędnej pomocy, ani przeszkody w wykonaniu zadania. Spośród naszej, chabrowej trójki, ani Wrona, prosty żołnierz na służbie, ani Rubid, poseł, a zatem specjalista od pięknego opowiadania o niczym, nie byli jeszcze obeznani z tym, co działo się w ostatnich dniach za zamkniętymi drzwiami WWN. Wszystko wskazywało na to, że w całym gronie mogłem być jedynym, który wiedział o stanowisku Ableharbina.
- Zatem kiedy, gdzie? - Głos popłynął w nieco innym kierunku. Rubid jak na zawołanie włączył się do rozmowy, a ja sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni jesionki, by wyjąć z niej zaproszenie.
- Aby jak najlepiej wykorzystać dary natury, uczta odbędzie się na początku lata - oznajmił Rubid. - W sercu terytorium Watahy Srebrnego Chabra: na Polanie Życia. Tydzień przed uroczystością Wataha Szarych Jabłoni ponownie zostanie powiadomiona o dokładnym terminie.
- Dobrze. Pasuje nam to. - Dergud mierzył nas wszystkich swoim spojrzeniem drapieżnego przywódcy. Oszczędnym ruchem wyciągnął łapę w moim kierunku i poruszył palcami, dając do zrozumienia, że czeka, aż znajdzie się w nich zaproszenie. Zbliżyłem się o dwa kroki i w milczeniu podałem mu obie kartki: jedną z zaproszeniem, a drugą z urzędowym pismem, zarządzającym odprawienie uroczystości, podpisanym łapą Agresta. Zanim przewodniczący Ruchu zajął się dokumentami, jego wzrok przeszył moją czaszkę na wylot. Nie dbając o to, wycofałem się na swoje miejsce. Po chwili basior bez słowa znów wyciągnął łapę przed siebie, oddając mi pismo.
Czy bardzo interesuje Was wymiana pożegnań pomiędzy posłami a władzą WSJ? Były one dość oficjalne; to wystarczy powiedzieć, by wyrobić sobie wstępne zdanie na temat tego, jak udana była to wizyta. Szczegóły mieliśmy jednak poznać dopiero po osiągnięciu celu, w jakim odwiedziliśmy WSJ. Z naszego skromnej sadzonki mogło wyrosnąć zdrowe drzewo, a ono z kolei mogło dać pyszne owoce. Nic nie powinno być w tym przypadku bardziej opiniotwórcze.
Gdy tylko wyszliśmy z jaskini, Ableharbin, omijając mnie, lekko pochylił głowę i pełnym pospolitej uprzejmości, acz nieco ściszonym głosem, zwrócił się do mnie w krótkich słowach.
- Już wiesz, dlaczego?
Zwolniłem kroku. Próbował skłonić mnie do rozmowy, lecz nie byłem już pewien, gdzie w jego zachowaniu kończył się podstęp, a gdzie zaczynało otwarte zaproszenie, trochę nawet podskubujące moją własną, w pełni podmiotową próżność.
Tym razem zostałem z tyłu. Wiedział, że wiedziałem; porypana sytuacja. Oczekiwał oczywiście, że go dogonię i wrócę do tematu z początku naszej wspólnej wyprawy. Praktycznie rzecz biorąc, nie było powodu, dla którego miałbym postąpić inaczej, wbrew choćby próbie zaspokojenia czystej ciekawości. Zatrzymywało mnie jednak silne poczucie, że nie powinienem dać się wodzić jak cielątko na postronku. Jego niezwykłe wysublimowanie w stosowaniu metody kija i marchewki sprawiało, że nabrałem wątpliwości, czy oby na pewno ocenił moje zdolności poznawcze na tyle wysoko, by użyć jej na mnie za sprawą czegoś więcej, niż przypadku. Gdybym jednak uznał to za fakt, odmówiłbym zmyślności i sobie i jemu. A on sprawiał wrażenie wyjątkowo zmyślnego.
- Wybaczcie - oznajmiłem, doganiając pochód, a następnie wyprzedzając go. Bycie odpowiedzialnym za bezpieczeństwo wycieczki wydało mi się naraz bardzo wygodne. - Lecę zrobić rozpoznanie na naszej drodze powrotnej.
Tu pora na jakiś opis przyrody, byśmy nie przechodzili zbyt szybko od chwili, gdy opuściłem moich towarzyszy, do tego, co niedługo później mnie spotkało. A raczej tego, kogo ja spotkałem. A może takie przerywniki są nam niepotrzebne, co? Tak uważam. Ile można słuchać o tym, jak to drzewa piękniały wraz z każdym krokiem, który przybliżał nas do granicy z WSC. Przecież i tak wszyscy wiemy, że prawdziwie drzewne drzewa rosły tylko w WSC. W WSJ mieli podróbki drzew.
- Stój.
Jedno słowo wzbudziło we mnie tyle pragnienia szybkiego odwrotu, ile usztywniającego niepokoju. Podążający za nim wilk nie zamierzał jednak czekać na rozstrzygnięcie mojego wewnętrznego sporu. Kroki zbliżały się prędko, a w międzyczasie do głosu doszła trzecia strona, odsuwając na bok obu przeciwników: ciekawość.
Odwróciłem się w zupełnej ciszy, nie pozwalając nawet gałązce złamać się pod moją nogą. Basior mignął pomiędzy drzewami, potem pojawił się w całej okazałości. Zatrzymał się dopiero tuż przede mną i dumnie uniósł głowę.
- Załatwisz dla mnie, Szkliwo, jeszcze jedną sprawę. Zanim zapomnisz, że zawdzięczasz mi to życie.
- Z jakiej racji?
- Na rozkaz pana.
- Mieliśmy umowę, Admirał. Ja ze swojej części wywiązałem się do ostatka.
- A potem zniszczyłeś wszystko, co zbudowałem. Taki z ciebie przyjaciel. Ale nawet nie muszę cię ścigać; skuteczniej zabiją cię w końcu wyrzuty sumienia - rzucił jakby mimochodem.
- Tylko trochę pomogłem mądrzejszemu zniwelować twoją winę. Mimo wszystko twoja jest w tym przypadku trochę i moją: dobrałem sobie złego wspólnika.
- „Ty” sobie dobrałeś. Bo mnie skręci. Ale do rzeczy. Wiesz, że potrafię pięknie prosić - mruknął. Kpiąco wykrzywił kąciki pyska i wydmuchnął nadmiar powietrza zebranego w płucach. Napiąłem mięśnie, w gotowości do obrony, gdyby zaszła taka potrzeba. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, jak dwa dzikie psy, niepewne, na czyim terytorium stoją. W końcu basior wyprężył pierś i, podtrzymując niewzruszony kontakt wzrokowy, wyprostowaną łapą dopchnął mnie do pnia najbliższego drzewa, pociągnął za krawędź bordowego płaszcza i wsunął łapę do jedynej, wewnętrznej kieszeni, sprawnie wyjmując z niej zgiętą na pół kartkę. Pod palcami musiał wyczuć przyspieszone bicie serca, jednak nie napotkał żadnego oporu. Uniósł list do światła i przebiegł po nim wzrokiem. Na jego pysku wykwitł szeroki uśmiech.
- To po to alfa wysyłał do Jabłoni poselstwo? - Leniwie zgiął dokument z powrotem, dokładnie tak jak go zastał, analogicznym ruchem odłożył na miejsce i wycofał łapę. Wierzchem palców, niedbale rozprostował naruszoną powierzchnię jesionki na mojej piersi. - Dobry piesek. Wracaj do tatki Agresta.
Odwrócił się i spacerowym krokiem ruszył swoją drogą. Powoli odsunąłem się od drzewa, stabilnie stając na obu nogach. Na oszczędne pożegnanie w niemej zgodzie, a może jedynie w zawieszeniu broni, raz jeszcze, dwie pary oczu, jak uściśnięte dłonie, nawiązały, trwające przez ledwie sekundę czy dwie, lecz nierozerwalne połączenie o sile wypalającej źrenice.
- Zamierzacie nas zaszczycić? - zawołałem, gdy zniknął.
- Może - odrzekło echo, odbijające się od sosnowych pni.
Gdy mój mostek poruszył się przy wdechu, na wspomnienie tęgiego łapska wilka przeszły mnie dreszcze. Bądź zdrów, Admirał, ale nie wracaj więcej.
Nieśpiesznie zmierzając dalej, w kierunku granicy, pozwoliłem poselstwu dogonić się po kilometrze. Wieczór sięgał już naszego lasu. Zadanie wykonane. Hura...
Na prawo ciemność. Na lewo ciemność. Ciemność przede mną i za mną, ale od góry spływa na mnie jakieś światło. Stoję na wielkiej gałce ocznej; na białej, szklistej powierzchni. Moje pazury grzęzną w lepkim, przeźroczystym płynie, którym jest powleczona. Kątem oka patrzę pod swoje stopy. Nic szczególnego, tylko schludna powłoka. Przypomina mi szpitalną podłogę, chociaż ta w naszej jaskini medycznej jest pokryta torfową ziemią.
Oko zamyka się. Spadam w przepaść. Skrzydła, niespodziewanie zmuszone do pracy, sztywnieją; odmawiają posłuszeństwa.
Coraz niżej.
Milisekundy.
- Chhh.
Poderwałem się z ziemi, a moja noga boleśnie uderzyła o grunt, próbując podeprzeć resztę ciała. Gwałtownie złapane, zimne powietrze podrażniło moje gardło. Wszędzie nadal widziałem ciemność, ale tym razem słyszałem oddechy śpiących, Kawki, Wrony i Kaja.
Dla pewności dźwignąłem się z ziemi, konstatując, że jestem mokry od śniegu, który topniał na moim rozgrzanym ciele. Zrobiłem kółko po polance, ale, zmarznięty i przygnębiony, szybko wróciłem na swoje miejsce i zakopałem się pod swoją jesionką. Woda dostała się pod moje pióra i niewiele pomogło wycieranie ich materiałem. Okropna noc.

Zaciągnąłem się słodko-ziołowym zapachem, ulatniającym się z butelki.
- Co to jest?
- Nie wiem. Znaleźliśmy to na zapleczu apteki. - Bleu wzruszył ramionami. - Ale pomyślałem, że przyda się coś egzotycznego i trochę różnorodności.
- Słusznie. Przydałoby się sprawdzić czy nie jest trujące. Może w jaskini medycznej dadzą radę to zrobić.
Przeźroczysty płyn w promieniach słońca wyglądał zupełnie zwyczajnie. Jak woda albo wódka. Wilk pokiwał głową, kreśląc na sporządzonej podczas przygotowań liście staranne litery.
- Idzie wiosna. Za jakiś czas łatwiej będzie załatwić resztę spraw.
- Tak, tak, częścią i tak musimy zająć się bliżej terminu.
- Czyli, podsumowując. - Bleu podniósł wzrok; jasny błysk trafnego przeświadczenia o sprawowaniu się jak osoba godna zaufania mignął w jego oczach. - Napitek mamy, nawet z nadwyżką gatunkową. Zalecenia dotyczące łowów z tego co wiem są już wprowadzane w życie. Z każdego polowania pięć procent idzie do spichrza. Gdy mróz zelżeje na stałe, zaczną je suszyć.
- Wspaniale. Dziękuję, Bleu! - Basior przyjaźnie zamachał ogonem.
- Szkliwo? - Donośny głos rozległ się za moimi plecami. Obejrzałem się przez ramię.
- Słucham?
Wilki były trzy. Znałem je z widzenia, służyły w straży sekretarza WWN.
- Jesteś wezwany do sekretarza.
- W jakiej sprawie?
- W pilnej. - Ich kroki dały się słyszeć już nie z jednej strony, a wokół mnie.
- Jak zwykle - mruknąłem do siebie, skinąwszy głową na znak, że jestem gotowy do drogi. - Wybacz, przyjacielu, jakieś niezmiernie pilne sprawy mnie wzywają. Jeszcze raz dzięki, Bleu, i bądźmy w kontakcie.
- Jasne... - Basior został z tyłu, ale odprowadził nas wzrokiem do najbliższego zakrętu.
„Dobrze by było, gdyby przy takich niespodziankach nie tracić godziny na przemieszczanie się z miejsca na miejsce”, pomyślałem, drepcząc na południe w towarzystwie strażników. Pokonanie stepów, nawet najprostszą ścieżką i najwęższym ich przewężeniem od lasu do lasu, było już samo w sobie wyprawą.
Trzy wilki prężnym krokiem wkroczyły do jaskini władz WWN. Dwa z nich zatrzymały się zaraz za wejściem, po obu jego stronach, jak żołnierze na zmianie warty, a trzeci zaszedł dalej, by tylko na chwilę zatrzymać się przed kamiennym „biurkiem” sekretarza. W jednym, lakonicznym zdaniu obwieścił wykonanie zadania, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Ableharbin westchnął, jeszcze raz zerknął na jakieś swoje zapiski i wstał zza biurka, przyglądając mi się ze spokojnym uśmiechem. W takiej oprawie, z tym niewzruszonym, subtelnym uśmiechem, naprawdę przypominał mi nieco świętej pamięci Sekretarza.
- Jak idą przygotowania? - zapytał.
- W porządku. Jest jeszcze dużo czasu.
- Przepraszam, że przy naszym ostatnim spotkaniu zachowałem się nie jak przystało na sekretarza. Niezgrabnie wyszło.
- Co masz na myśli?
- Nie chciałem was wtedy przestraszyć, towarzyszu.
- Przestraszyć, mówi...cie. - Kątem oka obejrzałem się na stojące z tyłu straże. - Mnie? Niby dlaczego? Chociaż nie ukrywam, że trochę mnie to zaskoczyło.
- I tak bywa. Jak rozumiem, swobodniej rozmawiało wam się ze mną, nie wiedząc kim jestem.
- Powiedziałem to?
- Nie, pokazaliście. Uspokójcie się. Niczego konkretnego nie chcę. Chciałbym lepiej was poznać.
- O ile dobrze rozumiem, sprawdzacie, Towarzyszu Ableharbin, jak duże będę mieć opory przed podjęciem współpracy z kimś, kogo większość mojej watahy uważa za okupanta.
- To wasza interpretacja.
- Błędna?
Nowy sekretarz posłał mi tylko krótki uśmiech.
- Pozwólcie, że ja będę dziś zadawał pytania. W swoim czasie dowiecie się czego trzeba. Teraz WWN chce dowiedzieć się więcej na wasz temat. Według naszych doniesień byliście asystentem alfy WSC jeszcze przed wojną. Ale co to się stało, tamtego dnia, podczas protestów, wynikających, o ile się nie mylę, głównie z zerwania przez alfę WSC sojuszu z WWN? Dlaczego Agrest  do dziś utrzymuje, że tego dnia zginęliście, Towarzyszu? Przecież i tak jest dla nas jasne, kim jesteście. Zresztą kto normalny zgodziłby się zaryzykować cokolwiek, nie mówiąc już o życiu, w imię pracodawcy, tak jak wtedy niejaki Mundus?
- Czy wiadomo, kto z nas wszystkich jest normalny? Ile głów, tyle definicji.
- Wszystko to było starannie ukartowanym zabiegiem. Ale ale, mniejsza o większość. Jeszcze pod starym imieniem zostaliście delegatem do spraw bezpieczeństwa. Współpracowaliście z jaskinią wojskową WWN. Pod waszym protektoratem pracę wraz z naszymi śledczymi rozpoczął Szkło, ostatni plutonowy WSC. Skierowaliście tu na praktykę również asystentkę Agresta, Kawkę.
- Tak było - odpowiedziałem bez wahania.
-  Należycie, a raczej należeliście do partii o nazwie Związek Sprawiedliwości i cieszyliście się dobrą opinią zmarłego Sekretarza. Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi. Wasze doświadczenie w pracy, a także zasługi w budowaniu przyjaźni między WSC oraz WWN, skłania mnie, bym dał wam... nazwijmy to mandatem zaufania. Nie obawiajcie się wynikających z tego powinności. Nie chcę, byście źle mnie zrozumieli. Nie potrzebuję szpiega, a rzecznika, który pomógłby mi umocnić współpracę z waszą watahą, nie siłą, a budującą inicjatywą. Mam już u siebie zaufanych doradców. Jeśli mam zarządzać całym sojuszem, chcę znać też racje WSC. A może i oprzeć się na zmyśle i doświadczeniu kogoś z tak bogatym życiorysem, jak wasz. Wschodnie Ziemie Najwyższej Izby Kontroli Leśnej czekają zmiany.
Słuchałem w milczeniu. Moje źrenice powoli zsuwały się na ziemię, a gdy przerwał, szybko podniosły się z powrotem na jego oczy. Lekko ściągnąłem brwi, patrząc na niego z namysłem.
- Dlaczego ja? Ja jestem tylko asystentem Agresta. Nie mam nawet urzędowego stanowiska w watasze.
- Szkoda. Nie słuchaliście, co mówiłem przez ostatnie trzy minuty. Alf nie biorę pod uwagę, mają własne obowiązki. Jednak mógłbym wybrać jedno z ich szczeniąt. Co prawda są jeszcze młode i niedoświadczone, ale mógłbym wziąć któreś z nich do siebie i uczyć. Albo tego intrygującego medyka, który rozprawił się z Admirałem. Co prawda nigdy nie był politykiem i zdaje się, że cierpi na ciężki zespół stresu pourazowego. Ale mógłbym. Mógłbym też zwrócić uwagę na tę obiecującą wilczycę, Kawkę. Co prawda nigdy nie widziała ona siedziby NIKL-u na własne oczy i pewnie nie ma zielonego pojęcia ani przypuszczeń, jakimi prawami rządzi się to miejsce, podobnie zresztą jak pozostali wyżej wymienieni, ale mógłbym. Mógłbym nawet wyciągnąć z waszej jaskini wojskowej pierwszego lepszego szeregowca, wysłać go na przeszkolenie i uczynić swoim zaufanym wilkiem. Niestety każdy wybór ma plusy, ale ma też minusy. Widzicie, towarzyszu: prawie każdy wybór. Chcecie bym szukał na wasze miejsce kogoś innego?
- Nie.

C. D. N.

czwartek, 25 maja 2023

Od Rubida - „Pomocnik Amora” (opowiadanie konkursowe)

Główny motyw muzyczny -  klik
Bonus
- klik

 Rubid. Czymże jest dla świata ten nieistotny zbiór materii? Widzisz, że wilk ten odczuwa tak silny zachwyt, jakby przepełniał wskroś każdą komórkę jego ciała. Znalazł pośród szarej rzeczywistości swój okruch szczęścia. Samotna plaża z poszarzałym piaskiem i rozciągające się na horyzoncie niewyraźne zarysy zapewne opuszczonych już budynków. Zaraz, moment. Dlaczego tak dokładnie lustrujesz tego samca, skoro to jeden z wielu punktów do obserwacji zatopionych w mroku nocy? Jeśli podszepty twojej naiwnej intuicji cię nie mylą to właśnie główny bohater Twojej opowieści.

Poczekaj, czyż nie ty powinieneś być tym najważniejszym bohaterem? Wiele razy słyszałeś metaforę życia, sprowadzającą go do teatru, w którym tańczysz bezwiednie z innymi kukiełkami. To ty zawsze byłeś główną postacią sztuki. No dalej, pokaż, na co cię stać. Wpisz się na karty tej historii, inaczej przepadniesz, nim ktokolwiek zdąży o tobie usłyszeć. Potrzebujesz czyjejś uwagi, wsparcia i choć ciężko ci to przyznać także miłości. Jesteś naprawdę samotną istotą, mam rację? Twój zakleszczony w tym uczuciu umysł szuka ucieczki w każdej możliwej opcji, niezależnie od tego ile ma w sobie moralności i logiki. To jak uzależnienie, ale nie znasz swojego narkotyku.

Po dłuższej chwili chyba dochodzi do ciebie, jaką pełnisz tu rolę. W rzeczywistości nie jesteś wszechwiedzącym wspaniałym narratorem, a nieistotną postacią wrzuconą niezgrabnie w historię powojennej, rozdartej watahy.

Otwórz oczy, Rubid.


Zasmakuj wspaniałej melodii skrzypiec. Pozwól im prowadzić cię do celu. Pozwól im dążyć do perfekcji.

Wszystko jest jedynie ulotnym marzeniem. Interpretuj go, jak tylko chcesz. Zmieniaj, wycinaj i układaj wydarzenia w dowolny sposób. Historia i tak będzie trwać. Przecież to tylko sen.

wtorek, 23 maja 2023

Od Bleu - "Baśń" (opowiadanie konkursowe)

Niektórzy autorzy zaczynają od życiowych porad i porównań wyciągniętych z głowy, które po kartkach płyną niczym rzeka przez państwa. Inni z kolei preferują stare, dobre rozpoczęcie z kopyta. Akcja i dynamika już od pierwszego słowa. Są też tacy co znacznie bardziej lubią epitetować w swoich rozważaniach nad opisami niesamowitości przyrody, a ich neologizmy zaszczycają swoim widokiem oka czytelnika.

A ja? A ja z gośćmi byłem…

I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem, A com widział i słyszał w księgi mieściłem.

Adam Mickiewicz Pan Tadeusz, Księga XII

Dawno, dawno temu, tam gdzie poprawnie zaczynać się powinny wszystkie baśnie i w czasie kiedy winne im trwać i zostać, żył sobie pewien książę. Nie byle jaki proszę państwa, gdyż  wilk był z niego niesłychany. Najbardziej wilczy wilk pośród wilków. A imię jego, Szkliwo. Jego wilcze pióra mieniły się niebieskimi barwami, a odcienie szarości tańczyły na jego lotkach, kiedy wzbijał się ku niebiosom zwiastując światu swoją piękność. Niezastąpiony władca świata można by rzec. Jednak wszystko ma swój początek i koniec, chociaż z tej baśni nie płynie żaden morał. Państwo od zachodu lub wschodu, dokładnie już nie pamiętam, którego władca miał na imię Kaj, ale to tak w skrócie, gdyż prawdziwe imię było zakazane i niedokształceni często bezcześcili te piękne litery swoimi próbami wypowiedzenia tegoż imienia. Dlatego Kaj. I tenże otóż Kaj zamiast jak odważny król, za jakiego się podawał, wolał uchować się za plecami wynalazcy i naukowca o imieniu Kapral. Tenże znamienity wilk przygotował temu bardziej wilczemu ptakowi broń. Ale w baśniach tak to bywa, że zawsze w środku sporu musi leżeć jakieś ziarnko grochu. Kłótnia szła o księżniczkę, wdowę, której oczy zapatrzone jedynie w gwiazdy z utęsknieniem szukały ukochanego, który dawno już się w grobie przewracał. O nią także, ten tego, poszło, zdaje się. Nikt tak właściwie do końca nie wie, czy to nie był tylko przykry pretekst do pokazania siły ze strony Kaja. W każdym razie, broń w gotowości, ruszyli oboje w boje. Szkliwo władca ścisłego słowa i uniku nie był prostym przeciwnikiem do pokonania. Jednak Kronos i Huk litowali się nad tymże biednym Kajem, dając mu Kaprala i jego geniusz. Broń została odpalona, kiedy tenże czerwonawy na piórach ptak miał się kąpać we własnej krwi. Broń uderzyła w ziemię z hukiem. A huk poniósł się po świecie razem z konsekwencjami.

Każda baśń ma swój koniec. Jednak ta baśń się jeszcze nie skończyła.

 

Bleu prychnął. Pył z uklepanej ziemi wdarł się do jego nosa nieprzyjemnie go drażniąc. Przed sobą usłyszał tylko ostrzegawcze warknięcie, tak ciche że ledwo słyszalne. Od razu jego brzuch przywarł do popękanego traktu. Przyroda wokół nie była im przyjazna, o ile jakąś było się w stanie spostrzec w pobliżu. Po dawnym świecie pozostała tylko pamiątka w postaci ludzkich książek w opłakanym stanie i wspomnień pradziadków podających sobie zbitki legend w dół przez pokolenia. Jednak nie to się liczyło, ważne było aby przetrwać, bo inaczej następnych pokoleń nikt nie spotka. Wiatr poruszył piaskiem, ziemia zagruchotała niedaleko zapadając się pod sobą. Wrak drzewa, skamieniała pamiątka przeszłości, zsunęła się do niewielkiej dziury. Huk trwał ułamek sekundy, a jednak wzbudził wiele niepokoju w sercu trupy. Bleu przyjrzał się temu zjawisku, unosząc oczy nieco wyżej niż powinien. Jego niebieskie tęczówki ujrzały bowiem nie tylko unoszący się wysoko pył, wypchnięty przez Impakt upadku, ale także skrawek słońca. Jego instynkt kazał mu od razu zamknąć ślepia. Ten parszywy „życiodajny” mutant na niebie sprawiał wiele kłopotów. Tak niewiele zwierząt było w stanie w ogóle myśleć o przetrwaniu na tym spustoszałym świecie. A słońce było jednym z powodów.
Widzicie. 450 lat temu, dokładnie w dzień przesilenia letniego stała się pewna katastrofa. Sam Bleu znał ją tylko z opowiastek i bajek, którymi wojownicy zadowalali swoje zmęczone umysły przed snem. Katastrofa Koyaanisqatsi. Nazwa niewypowiadana dla wilków, które o dawnym języku już zapomniały. Co dokładnie się wtedy stało, nikt nie wie. Te bujdy jakie każdy koloryzuje na swój sposób, sprowadzały się do jednego wspólnego punktu. Wybuchu. Co wybuchło? Jedni mówią, że bomba. Drudzy, że elektrownia ludzka. A jeszcze inni mówią, że to wybuchła magia, dlatego nie ma jej już teraz nigdzie. Wiele z tych dyrdymał zakłada też, że to magia czyniła świat pięknym i pozwalała mu rosnąć. Bleu jakoś nie sądził, że to była prawda. Słuchał tych słów z zaciekawieniem, to przyznać musiał. Ale wyłącznie dlatego, że fascynowało go jak wiele różnych wersji może mieć jedno kłamstwo. Chociaż, jak to mówili, legenda ma w sobie ziarenko prawdy. I co by się nie działo, tragedia nastąpiła zmiatając kawał świata z powierzchni. Drugi dość szybko nadganiał rozpadem kontynentów i przesuwaniem się płyt tektonicznych. Nagłe wybuchy wulkanów, wzrost gazów w powietrzu i szybka śmierć roślinności pozostawiła tylko najsilniejszych przy życiu. Podobno jeszcze 100 lat po katastrofie żyć mieli ludzie. Ostatni, który byli w stanie przetrwać ten tragiczny obrót wydarzeń. A potem słuch po nich zaginał, zostawiając tylko puste betonowe metropolie, w których zamieszkały spazmy. Pozostawiając jednak kwestię tych potworów na boku, pytanie czy udało określić się przyczynę tego zjawiska? Bleu uważał, że nie, chociaż są tacy co by się z nim kłócili. Baśń jaką opowiada się szczeniakom, aby wytłumaczyć im dlaczego muszą chować się pod skałami, głęboko pod ziemią, była brednią na bredniach. Żaden Szkliwo i żaden Kaj nigdy nie istnieli. Przynajmniej nie w głowie tego młodego żołnierzyka.
—Halt. — przewodniczący im wilk nagle przystanął. Jego trzy łapy ugięły się stawiając ciało nisko. Trójka jego podopiecznych uczyniła to samo. Niedaleko nich w pełnym słońcu przemknęła Lamia. Parszywe stworzenie, część przetrwałego okazu przystosowanego do tych nieznośnych warunków. Długi ogon, niczym u węża i ciało jak u syrenki, od tułowia w wzwyż przypominało coś, co niegdyś mogłoby ujść za człowieka. Tyle że deformacje skażonego świata pokrzywiły górne kończyny, stopiły wyraz twarzy w jedną maskę bez wyrazu, pozbawiły włosów i skóry, pozostawiający tylko krwawe ślady tam gdzie kiedyś było mięso. Potwór nie widział i nie czuł, ale słuch miał dobry. Dlatego tak istotne było aby nawet oddech siedział cicho, zamknięty w czeluściach płuc.
Gdy tylko zagrożenie oddaliło się na bezpieczną odległość wilki mogły odetchnąć. Wnętrza ich ciał powoli zaczynały domagać się powietrza, chociaż tlenu było w nim mniej niż by się chciało.
—Ruszamy. — starszy szeregowy machnął na nich ogonem. Bleu dość niechętnie przestąpił przez kawałek kamienia leżący na jego drodze.

To nie była jego pierwsza wyprawa i pewnie nie ostatnia. Na tym świecie przeżyło niewiele gatunków, które pozostały niezmienione przez ciężkie warunki pogodowe. Ludzie poginęli lub zmutowali w coś nazywanego spazmą, co przypomina bardziej breję czerwonego mięsa i paru kości, ciągnącą się po dawniej szumnych ulicach. Były powolne, ale nie dało się ich unicestwić inaczej jak ogniem. Rozmnażały się jak szalone i zjadały siebie nawzajem. A skoro siebie to i innych. Obezwładnione przez własne instynkty. I ani tego postrzelić, a i ogień nie łatwo się pali w tej atmosferze. Są wspomniane Lamie, które niegdyś były mieszanką człowieka i węża, jednak teraz przypomniały tylko zmutowane gówno sunące po pyle. Były także Rogi, nazywane tak potocznie ze względu na swoje poroże. To były pierwsze stworzenia, które stanęły na dwie nogi i były na tyle inteligentne aby stworzyć swojego rodzaju społeczeństwo i koalicję. To w ich kierunku przesuwał się mały odział wilków, wyposażony dość biednie. Małe bukłaczki z wodą, każdy po broni palnej i białej, a do tego po trzy naboje, ponieważ bieda i tu w zęby zaglądała. Lepsze to jednak było niż nic. Trzy nabije w rękach doświadczonego strzelca wystarczyły aby powalić Trolla lub inne zjawisko legend.
Do Rogatych szli po jakieś zapasy i broń. Nikt do końca nie wiedział po jaką, jednak jaki był sens pytać. W tym świecie albo się słuchasz, albo giniesz gdzieś wśród pustkowi. Doprawdy depresyjny obrazek, jednakże niemiłościwie prawdziwy.

Na ostatnim kawałku, Lucka, wlekący łapy za Bleu, odetchnął głośno. Jego krtań wydała dziwny kaszlący oddech, jakby zakrztusił się dymem. Wszyscy obejrzeli się na niego, patrząc jak powoli upada ku ziemi. Panika wdarła się w serca, jednak ciała pozostały w bezruchu. Gdzieś w oddali od skał odbił się dźwięk strzału. Bleu jako pierwszy przyjrzał się umierającemu znajomemu. Jego ciało powoli przeciekało, a krew wlewała się pomiędzy pęknięcia ziemi. Kolejny strzał trafił drzewo niedaleko nich, rozbryzgując starą korę. Ta uderzyła w ich futra. Automatycznie sięgnęli po bronie ładując je. Niechętnie ich przewodnik zajrzał ponad ochronną warstwę stworzoną z naturalnego kamienia. Momentalnie jego czaszka została przeszyta przez kulę. Potem ktoś oddał jeszcze dwa strzały, chybiając. Wilk zawył i upadł na ziemię momentalnie tracąc przytomność, tym samym i szansę na życie. Bleu odetchnął. U jego boku jego komrad na trzęsących się łapach próbował odblokować swoją broń od paska. Zostało ich dwóch. Trzeci z nich właśnie został położony do ziemi razem z innymi. Dwa strzały przeszyły czerwone niebo. Oboje się bali, jednak po niebieskawym wilku słabo było to widać. Wielokrotnie był jedynym, któremu udawało się zbiec od śmierci. Zgarnął naboje do broni, co by nie marniały przy trupach i zgrabnym ruchem rozgrzebał odrobinę ziemi pod sobą. Szukał dobrego miejsca, aby…
Ziemia zadrżała kiedy nacisnął na większy kamień w pęknięciu jakie znalazł. To rozlazło się, przestając być tylko powierzchowną raną ziemi. Wszystko wokół zaczęło opadać do wewnątrz rozstępując się i przekształcając w kanion. Bleu nie opierał się. Jedynie zgrabnie przeskakiwał z drogi kolejnym gruzom. Kawałek dalej od nich było słychać paniczne krzyki. „Jak ktoś nie umie używać świata do swojej pomocy, ten sam świat go zabije.” Pomyślał, patrząc jak Rogacze opadały na samo dno szczeliny.
—Czekaj, czy to? —
—Nie pytaj, tylko skacz.— Bleu warknął na kompana przeskakując wyżej i unikając wielkiego kamienia. Jego znajomy nie miał tyle szczęścia. Młodzik wspinający się w górę usłyszał tylko głuche chrupnięcie kiedy ziemia pochłonęła kolejną duszę.

Z chwili na chwilę robiło się coraz zimniej. Bleu niechętnie obrabował trupy, które udało mu się wygrzebać spod gruzu. Te Rogacze miały im pomóc, a okazały się tylko zwykłymi szujami. Jak zabrakło im wody i pożywienia rzuciły się na własnych sojuszników. Cóż. Ten świat nie wybiera dobrych i złych, a moralność nie istnieje. Nie teraz. Musiał się spieszyć, więc nie zebrał wszystkiego, gdyż hałas przyciągnie potwory. A potwory nawet dla niego oznaczały śmierć. Wyskoczył z dziury i puścił się biegiem w kierunku, z którego przybył.

 

Kawka stanęła na zielonej trawie. Obok niej stał Agrest podziwiając piękno zielonego lasu. Oboje oddychali głęboko, zziajani ale szczęśliwi. Udało się im zbiec z pola bitwy, niezauważonym.
Jednak nie tyle szczęścia było dla Wrony. Jej łapy próbowały nadążyć za rodziną. Niestety, dwa strzały powaliły ją na ziemię, a sama ostatkiem sił wołała za nimi. Zwracając na nich uwagę.

Dwie kule prosto w pierś.

—Parszywce. — Admirał prychnął głośno. Jego łapy zaczęły krążyć kółeczka w wydeptanym gruncie. Ich mała baza licząca niewiele, bo tylko 45 wilków, mieściła się niedaleko Starego jeziora. Koryto jego przeszłości było odrobinę wilgotne, dając wilkom możliwość częściowego zaspokojenia pragnienia. Mogli chociaż lizać grunt. Obudowani byli skałami i drewnianymi palami. Na więcej bezpieczeństwa liczyć nie mogli.
—W każdym razie. Broń, jaką znalazłem taką mamy. — Bleu zakończył streszczanie całej tej historii swojemu dowódcy. Szary, potężny wilk odetchnął ciężko.
—Hyarinie. Musimy coś z tym zrobić! — Admirał zawsze był w gorącej wodzie kąpany. Ale był silny i dość sprytny. Gdy Bleu był jeszcze mały, ten dziwny wilk uratował mu tyłek, przed spazmą. Niezwykle ciążka to była walka o jedno marne życie, ale się udało. Admirał stracił wtedy ucho i ogon, ale powtarzał każdemu, że było warto. I miał rację. Do tej pory Bleu był jednym z najlepszych ze zwiadowców. Jego umiejętność wykorzystywania terenu i spostrzegawczość czyniły go świetnym w terenie.
—Nie. Nie ma sensu tego drążyć. Nie wiedzą gdzie jest nasze siedlisko, niech więc umierają z głodu.— zadecydował wilk. Kiwnął głową pozwalając żołnierzom rozejść się.

Bleu usadowił się niedaleko jednego z ognisk. Podano mu kawałek mięsa. Prawdopodobnie z Lamii ,patrząc na jego niebieskawy kolor. Nie narzekało się tu jednak. Jadło się jak najmniej się mogło. Z racji jego ran, powstałych przy okazji bójki i walki z kanionem, otrzymał wyjątkowo dużą porcję. Podziękował i pochwycił pociłem w pysk przemieszczając się.
—Jak się czujesz? — zapytał kiedy usadowił się przy jednej z kryjówek. Nory były jednym z najlepszych łóżek możliwych. Poza tym , że zapadały się dość często, jeśli były płytkie były w miarę bezpieczne. A Lamie i ptaki drapieżne nie dostrzegały wilków lub szczeniąt.
Jego siostra wyłoniła się z ciemności. Jej oczy były podkrążone, ciało poobijane. Prychnęła tylko w odpowiedzi na jego pytanie. Tijadea nie była w najlepszej sytuacji, jednak sama sobie na nią zapracowała. Podczas kiedy Bleu i Pelasza ciężko trenowali, ona raczyła puszczać oczka do basiorów. Może dlatego, że matka zawsze dawała najwięcej atencji ich największej siostrze. Ta samica z pewnością zasługiwała na to miano, bo pomimo niewielkiej różnicy wzrostu, miała więcej siły od basiora. Z kolei on nadrabiał swoją zwrotnością. A ta nędzna kulka osowiałego nieszczęścia przed nim, nie trenowała wystarczająco. Niewiele brakowało, a nie przeszłaby minimum punktów aby w ogóle pozostać pośród ich stada.
—Widzę, że nie najlepiej. Znowu byłaś u Barona, co? — odetchnął. Jego siostra się puszczała. Po prostu. Puszczała się. Przyjęła na siebie tą zaszczytną rolę dawania dupy wilkom, aby nie ginąć na froncie. Przynosiło to wielkie rozczarowanie jej rodzinie. Nawet Bleu nie cierpiał patrzeć na jej wyczyny, a często zdarzało się, że nikt się z tym jakoś nie krył i brał ją na środku dziedzińca.
—Co ci do tego?—
—Jesteś w ciąży. Nie powinnaś się szlajać. — odparł. Nie był zadowolony z poczęcia dzieciaków. Nikt nie był. Nie potrzeba im więcej dzieci. Zwłaszcza nie mioty od Tijadei, której geny uznawane były za godne wyginięcia. Były takie osoby. Bleu i Pelasza się do nich nie kwalifikowały. W końcu mieli już przeznaczonych partnerów, aby ich potomstwo osiągało odpowiednie wyniki, było silne i zdolne do wytrzymania ciężkich warunków.
—Nie obchodzi mnie to. Tak samo jak was. — mruknęła i zniknęła w norze innego wilka. Prawdopodobnie Barda. Zabawiacza czasu watahy. Jedyny wilk, który żarcie dostawał za poprawianie im humorów. Normalnie dawno byłby powieszony na wieszakach do suszenia mięsa, ale odkąd zaczął swoją pracę wszystkim było jakoś tak lżej. Czasem nawet radośnie, więc dowódca postanowił darować mu życie w zamian za tą usługę. No.. i kwestia też taka, że nie tylko te usługi wydawał wilkom. Oboje byli siebie warci.
Bleu odetchnął. Zjadł swoją porcję pożywienia i przemieścił się na swoje łóżko. Hierarchia działa w ich stadzie trochę inaczej niż kiedyś. W bajkach były alfy i bety. Nie. Tutaj by to nie przeszło. Jest dowódca, kapitan i przewodnik. Dowódcy każdy się słucha, gdyż świeci mądrością i organizuje im świat. Kapitan, a w ich przypadku dwóch, zajmuje się treningami i przydziałem wilków do wypraw. A przewodnicy, przewodzą wyprawom. A każdy kto jest za słaby żeby przeżyć lub się przydać ląduje na suszeniu. Martwy. Kanibalizm nie jest niczym przerażającym w tym świecie. Wilcze mięso nie jest wcale takie złe. W końcu nie łatwo wykarmić 45 wilków. Pomimo, że w porównaniu do innych stad jest ich niewiele, nadal było to ciężkie. W końcu najprostszym sposobem na przeżycie jest trzymać się grupy. Dodatkowo im wyżej się spało tym więcej miało się zaufania i szacunku. Miejscówka Bleu mieściła się na jednej ze skalnych półek, prawie przy samej górze. Stamtąd w nocy przyglądał się ich obozowisku. Pilnował swoich wilków, pomimo, że to nie było do końca jego zadanie. Ale za to wilki kochały silniejszych i tych wysoko. Najczęściej brali oni tury na obserwację otoczenia. Oczywiście. Ścianka nie była bóg wie jak wysoko, ponieważ byłoby to zbyt niebezpieczne. Naturalna konstrukcja została skrócona w połowie.

Agrest sapnął. Widział z krzaków, jak Kawka kręci tyłkiem i mruga oczami. Basior z jakim rozmawiała zaśmiał się nerwowo, speszył się. Jej urok zawsze działał. Jednak to było niepotrzebne. Nie teraz. Wadera nie zawsze taka była. Pamiętał kiedy miała swojego partnera. Mundusa, nieszczęśnika martwego pod ziemią. Zabił go inny wilk, ku zgrozie młodej wdówki. Teraz szukała miłości i akceptacji, której Agrest nie umiał jej przekazać. I pomimo, że jego serce chciało i wołało o to, samica nie potrwała czytać w myślach. Dlatego często wpadała w nieodpowiednie łapy.  Agrest tylko patrzył. Z daleka. Jak jej ciało pada przebite nożem.

Szukała miłości w złym miejscu.

Noc przebiegła spokojnie. Jak i kolejne dni. Wyprawy zostały na razie zatrzymane, więc  Bleu musiał odnaleźć dla siebie inne zajęcie. Dowódca nie miał dla niego zadań. Kapitan zajęty był czymś innym, a szczenięta miały dzień wolny od treningu. Jeden, jedyny w tygodniu. Dlatego kręcił się pomiędzy wilkami. Widział swoją siostrę, ciężarną samicę w 7 miesiącu, okrągła i prawie gotową do pęknięcia, jak podnosiła ogon dla jakiegoś wilka. Przewrócił oczami. Nie miał też ochoty słuchać występów Barda. Nudziło go to niemiłosiernie.

Następnego dnia przyszedł deszcz. Coś rzadko spotykanego w tym świecie. Chmury zasłoniły horyzont, przez co przy ziemi zrobiło się duszno. Kiedy tak się działo, pyły i gazy opadały ku ziemi, podduszając osoby o słabszych płucach. Dwa wilki padły z samego rana. Jeden wieczorem. Wszyscy byli przemoknięci, ponieważ futra przystosowane do nieustannego gorąca i duchoty nie przyjmowały wody najlepiej. Jednak ten opadł był zesłannikiem niebios. Wystawiono wiadra i gliniane wanny, aby napełnić je deszczówką. Każdy miał też szansę zmyć z siebie brud ostatnich miesięcy i trochę się przeczyścić. Szczenięta zamknięte zostały wysoko, z zakazem poruszania się gdziekolwiek. Nie mogli ryzykować ich chorobom. Delta i tak miał łapy pełne roboty z rannymi od postrzałów i polowań.
—Cóż za piękne zjawisko. — mruknął do siebie widząc jak Bard przewraca się podczas kopulacji z jakimś basiorem. Oboje wylądowali w błocie jakie powstało z połączenia wody i pyłu. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Bleu słyszał kiedyś o tym, co przodkowie nazywali burzą. Nigdy jednak nie widział jej na własne oczy. Wiatr nagle się wezbrał na sile. Coś niesłychanego przy deszczu. Świat błyszczał i świecił się. Jednak serce Bleu było jakieś niespokojne.

Agrest odetchnął. Jego łapy powoli przesunęły się po błyszczącym nożu. Miał go ze sobą wszędzie, zawsze. Jednak nigdy go nie użył. Do teraz. Wilk jaki go zaatakował leżał martwy obok niego, a on sam dyszał ciężko. Oczy miał zapłakane. Jego rodzina… Wrona… Kawka… Gdzie oni wszyscy się podziali? Gdzie ich obietnica, że już zawsze będą razem? Zawiedziony własnym zakrwawionym obliczem raczył wbić narzędzie zbrodni we własne, złamane serce.

I pożegnał go tylko huk jego ciała uderzającego o ziemię.

Wszystko działo się szybko. Bleu i Pelasza byli pierwszymi, którzy wznieśli alarm. Woda przybierała na mocy i intensywności. Powoli zapełniała dno jeziora i wylewała się z niego w pęknięcia w ziemi. Deszcze nie ustawał od wielu dni. Wilki panikowały. Szczenięta wynoszone były z nor na gwałt. Budowano tratwy z nadziei, że nie będą potrzebne. Bleu zawiedziony tą nagłą zmianą podjął samolubną nieco decyzję. Jego łapy wymknęły się poza ramy obozu. Bez rozkazu, bez pozwolenia. Poczuł się znowu jak ten mały szczeniak, któremu nagle dano odrobinę wolności. Jednak nie po to szedł. Jego łapy rozpędziły się w kierunku znanym tylko jemu.

Wpadł do małej nory. Jego łapy zanurzyły się w błocie, jakie sięgało jego kolan. Parsknął. Duchota jaka tu panowała była koszmarna. A pośród tego wszystkiego pochylał się ptak. Jego szare pióra, spłowiałe od braku słońca były oblepione. Jego dziób pobielał, niegdyś jaskrawo czerwony. Miał problem z poruszeniem się.
—Pustelniku. —
—Ah. Bleu. — jego głos był melodyjny i łagodny jak na żyjącego całe swoje życie pod ziemią ptaka. Wilk pokręcił głową w niedowierzaniu. Na szczęście się nie spóźnił. — Przyszedłeś po mnie. Gotowy już byłem tu umrzeć, musze przyznać.—
Basior pochwycił go za co mógł i z trudnością wydobył ich oboje na ulewę.
—Dziękuję ci, mój drogi. Taka to miła… —
—Zamknij się i czytaj niebo. — wilk pospieszył pustelnika. Bowiem miał on niezwykłą umiejętność. Zawsze wiedział co nadchodzi i co przychodzi. Z jakiegoś powodu znal też bardzo dobrze przeszłość tego świata. Dlatego wilk pozostawił go przy życiu.
—No dobrze, już dobrze. Nawet podziękować nie można. Zobaczmy. Co my tu mamy. — pokręcił się mrucząc coś pod nosem. Woda powoli zmywała błoto z jego ciała ukazując jak pięknie błyszczą się jego pióra. Jego ogon, uszczerbiony w jakieś walce, machał na boki dla lepszego łapania równowagi.— No tak. No tak. Ulewa. —
—Tyle to i ja wiem.— odparł wilk po chwili ciszy.
—Zabójcza ulewa. Oi ten deszcz wróży dobroci, ale dla świata nie dla nas. Trzeba uciekać na południe, z dala od starego jeziora. Ono było kiedyś w dolinie morza. Bo padać będzie jeszcze wiele miesięcy. Tak przynajmniej mówi niebo. —
—Cholera. — prychnął Bleu. Broń na jego plecach trafiła w jego łapy. Jeden strzał powalił pobliskiego potworka, nieznanego gatunku. Był sam, ale czaił się na nich, parszywiec. Krew wlała się od razu w szpary, które zasklepiały się powoli, zalepione błotem jak klejem.
—Dobra. Idziemy. —
—Oh.. Ja także. —
—Zamknij mordę Szkliwo. Idziemy. —

Baś ta nigdy się nie skończy. A więc i morał nigdy nie zostanie poznany.

CDN?


poniedziałek, 22 maja 2023

Od Pinezki - "Opowieści z dzieciństwa" (opowiadanie konkursowe)

Czasem, gdy nie masz nic lepszego do roboty, może się zdarzyć, że wracasz myślami do minionych dni przeszłości. Wspominasz najbardziej żenujące sytuacje, może uśmiechasz się na wspomnienie jednego z lepszych żartów, jakie przyszło ci zrobić. A może wspominasz czasy, kiedy troski jeszcze cię tak nie przygniatały, a osoby, od których uzależnione było twoje życie, jeszcze stąpały po tej ziemi. Jeśli żyłeś w toksycznym domostwie, te wspomnienia niekoniecznie są przyjemne. Zendayafiri jednak miała szczęśliwe dzieciństwo, więc gdy sobie o nim przypomniała, zakręciła się w jej oku łezka tęsknoty.

Jako mały brzdąc, Pinezka czuła się nieco dziwnie, będąc jedynym wiecznie latającym wilkiem w watasze. Miała wrażenie, że wiatr do niej woła, że prosi ją do tańca, ale wszyscy zawsze kazali jej nie słuchać. Nazywali to zwidami i nie ważne, ile razy im powtarzała, tłumaczyła, opowiadała, jak słodki jest głos wiatru, nikt nie chciał jej uwierzyć. Nikt z wyjątkiem jej taty Paketenshiki. Rudzielec, zamiast tłumaczyć córce, że wiatr wcale nie może mieć głosu, zasiadł z nią pewnego wieczoru, przypadkowo akurat podczas nowiu, w sypialni dorosłych i zaprosił do posłuchania niesamowitej historii o wilku tak samo wyjątkowym, jak Zendayafiri.

Wszystko zaczęło się od miłości i powiązanej z nią tragedii. Małżeństwo wilków kochało się niezwykle mocno i bardzo pragnęło mieć dziecko, a najchętniej córeczkę. Starali się o nią przez bardzo długi czas, jednak w końcu para uświadomiła sobie, że co najmniej jedno z nich nie jest w stanie spłodzić dziecka. Mała Pinia pomyślała o tym, jak ma dwóch ojców i potrzebowali oni mocy magicznego eliksiru, by doczekać się bardzo własnego wilczęcia. W końcu wadera udała się w rozpaczy na brzeg morza, w pobliżu którego mieszkali. Wpatrywała się przez łzy w światło latarni morskiej, prowadzącej zagubione statki do brzegu i wyobrażała sobie, że sama jest tak zagubiona, w mroku, znajdując jedyną nadzieję w odległym światełku, którego nigdy nie sięgnie. Siedząc na brzegu, oglądając morską gwiazdę, wadera zaczęła wołać w stronę morza. "O morze!", lamentowała, "tyle czasu już staramy się o dziecko. O tylko jedno dziecko. Proszę, pomóż nam! Oddam ci wszystko, dosłownie wszystko, za chociażby jedno szczenię, za jedną córeczkę." Po tych słowach wadera, niewiele myśląc, zanurzyła się po szyję w wodzie, czując, jak morze otula ją pocieszająco swoimi falami. Płakała w jego mokre ramiona, mając nadzieję, ze jej marzenie wreszcie się spełni, że morze usłyszało jej błagania i postara się ją wesprzeć w niedoli.

– Udało jej się? Dostała dziecko? – zapytała podekscytowana Pinia, obserwując swojego tatę błyszczącymi oczkami. Historia ledwo się zaczynała, ale dziewczynka już była nią zafascynowana i miała ochotę dowiedzieć się wszystkiego od razu.

– Tak. – Paketenshika uśmiechnął się ciepło. – Tu właśnie zaczyna się nasza prawdziwa historia.

Para w końcu doczekała się cudu i na świat przyszła przeurocza, mała waderka. Miała bardzo niebieskie futro, w odcieniu morza w pełnym słońcu i białą grzywkę przypominającą grzywy fal. Jej rodzice nie posiadali się z radości, gdy mogli ją po raz pierwszy przytulić do swoich ciał. Była taka mała i nietypowa, swoim wyglądem w ogóle nie przypominała rodziców. Tak jak ja, pomyślała Pinezka. Ja też nie przypominam nikogo z rodziny. Ale nie przeszkadzało to parze, by ją pokochać z największej głębi serca.

Mała waderka dorastała szczęśliwie wśród nadmorskiej watahy, jednak tak jak pozostałym szczeniakom, nie wolno jej było zbliżać się do wody, dopóki nie osiągnie co najmniej półtora roku. Morze należało do zdradliwych i przeszłe wypadki nauczyły watahę, by szczenięta trzymać z dala od brzegu. Syrenie, jak nazwali ją rodzice, wcale to nie przeszkadzało. Uwielbiała bawić się ze swoimi przyjaciółmi, jednak mimowolnie czasem zwracała się ku morzu, tęsknie nasłuchując jego pieśni. Słyszała, jak morze ją nawołuje, jak śpiewa tylko dla niej, choć inni zdawali się być na to głusi. Tylko jej rodzice jej wierzyli, jednakże to na szczęście wystarczyło Syrenie, by nie przerywać poszukiwań.

Wilczyca nie była jednak niewinna. Zdarzało jej się wymykać z domu i wbrew zasadom watahy spędzać czas w pobliżu morza. Nigdy do niego nie wchodziła, nawet nie moczyła nóg, ale przebywała na tyle blisko, by polujący w wodzie rybacy mogli jej pomachać. Ona z uśmiechem machała im i słuchała ukochanej pieśni. Niestety któregoś razu rodzice przyłapali ją na gorącym uczynku i Syrena uziemiona na cały tydzień. Nie powstrzymało jej to przed dalszym odwiedzaniem brzegu, od tego czasu była po prostu ostrożniejsza.

– Ta Syrena nie była grzeczna, co? – Wciśnięta pod brzuch opiekuna Citlali bawiła się rudą łapą, by mieć jakieś dodatkowe zajęcie podczas słuchania. Łatwiej było jej się skupić.

– A ty jesteś, mały chuliganie? – zaśmiał się Paketenshika, wolną łapą mierzwiąc grzywkę córki, która zapiszczała z ubawienia. Potem wrócił do opowiadania.

Syrena bardzo chciała dotknąć morza, pobawić się wśród jego fal, może popływać z rybakami, ale dobrze wiedziała, dlaczego zasada nie zbliżania się do wody w ogóle istnieje. I tak dużo ryzykowała, przychodząc na plażę. Dlatego wycieczki były stosunkowo krótkie, Syrena nawet nie zagrzała porządnie miejsca, aż do czasu pewnej bezchmurnej nocy. Gwiazdy świeciły na niebie jaśniej niż kiedykolwiek od narodzin Syreny, księżyc w kształcie sierpa panoszył się wśród swoich poddanych, starając się błyszczeć tak samo mocno jak oni. Akurat traf chciał, że księżyc postanowił wisieć tuż nad działającą latarnią morską, stając się chcąc nie chcąc jej koroną. Gdy niebieska wadera to zobaczyła, zaczęła płakać. "Och, latarnio, która prowadzisz statki do brzegu, która zapewniasz bezpieczeństwo podróżnikom i rybakom, która uspokajasz fale, gdy pora, by skończył się sztorm." Syrena modliła się do jednookiej wieży. "Gdybyś tak mogła poprowadzić mnie tak jak prowadzisz statki do brzegu. Gdybyś mogła mi pokazać, gdzie jest moje miejsce. Kocham swoją watahę, ale co chwila słyszę, jak morze mnie do siebie woła. Gdzie powinnam być? Gdzie należy moje serce?" W tym momencie latarnia jakby usłyszała modlitwę wadery. Jej oko zatrzymało się w kierunku morza i zaczęło mrugać, jakby do niej, że właśnie tam należy. Że właśnie tam jest jej dom. Wtedy Syrena zaczęła płakać jeszcze bardziej, choć wtedy nie wiedziała już sama, dlaczego.

– Dziwne, że można płakać, ale samemu nie wie się, dlaczego. Albo można płakać w różnych sytuacjach, w których raczej się nie płacze.

– Na przykład?

– Kiedy ojciec się denerwuje, że coś mu nie wychodzi, to czasem zaczyna płakać. I mówi, że mu nie jest smutno, a i tak płacze. I teraz ta Syrena. Naprawdę można płakać bez powodu?

– Zgadza się. Niektórzy nawet lubią sobie popłakać bez powodu.

– Dziwaczne.

Gdy nadszedł dzień, kiedy Syrena mogła już dotknąć morza, wadera wręcz wybiegła z domu, by skorzystać z tego przywileju. Za nią pobiegli jej rodzice, nie chcąc przegapić tak ważnego momentu w życiu swojej córki. Niebieskie łapy znalazły się w wodzie niemalże od razu, nie zważając na jej temperaturę ani możliwe pływające w niej rzeczy. Tyle wystarczyło. Syrena wtedy wiedziała, że latarnia miała rację. Morze należało do niej, a ona należała do morza i w tamtym momencie nie chciała myśleć o niczym innym. Jej rodzice widzieli, że jest szczęśliwa, skacząc razem z falami, ścigając się z nimi, a nawet pływając na ich grzbietach. Wadera nie potrzebowała uczyć się pływania, robiła to naturalnie, jakby urodziła się w wodzie. Jej mama i tata zorientowali się wreszcie, że ich córeczka nie była tylko ich. Morze również było jej rodzicem i powinna spędzić w nim więcej czasu. Ojciec zawołał córkę na brzeg. "Tyle wystarczy, kochanie" powiedział. "Ale w nocy przyjdziemy tu ponownie. Dzisiaj jest pełnia, brzeg będzie pięknie wyglądał." Jak obiecał, tak się stało i gdy wybiła północ, trójka stała na gruboziarnistym piachu, obmywając stopy w atakujących plażę małych falach. "Po co tu przyszliśmy?" zapytała zaciekawiona Syrena. "Widzisz, córciu..." zaczęła matka, "zauważyliśmy, że bardzo podoba ci się morze. I nic dziwnego, gdyby nie ono, nie było by cię na tym świecie." "Co masz na myśli?" "Widzisz, nigdy z twoim ojcem nie mogliśmy doczekać się dziecka. W końcu przyszłam tutaj, na tą plażę i zaczęłam błagać morze o pomoc. To ono obdarowało nas tobą. A teraz widzę, że chciałoby, żebyś do niego wróciła. Nie zamierzamy trzymać cię z dala od twojego przeznaczenia." W oczach matki pojawiły się łzy, które starała się wytrzeć łapą, jakby to była wina kurzu. Ale Syrena dobrze wiedziała, że jej mama płacze, bo nadeszła pora rozstania. "Zobaczę was jeszcze kiedyś?" zapytała, czując, jak jej samej zbiera się na płacz. "Oczywiście," odpowiedział ojciec. "Zawsze będziemy w naszej jaskini nieopodal i będziesz mogła nas odwiedzić w każdym momencie. I my będziemy przychodzić tutaj, byś mogła się z nami zobaczyć. Zawsze będziemy twoją rodziną, nie ważne, jaki dystans i ilość wody będzie nas dzielić." Syrena płakała rzewnie, żegnając się ze swoimi rodzicami, tak samo rozpłakanymi. Ta rozłąka nie była ani trochę przyjemna, ale żadna nie jest, nawet jeśli ma być dobrym zakończeniem. Wychodząc na głębszą wodę, Syrena po raz ostatni spojrzała na rodziców, oczekujących cierpliwie na plaży. W końcu zanurkowała, wtedy jej ogon zamienił się w rybi, a tylne nogi spłaszczyły się i rozszerzyły, dostając kształtu płetw. Wadera była w domu, wśród istot takich jak ona, które słyszały pieśń morza i wreszcie czuła się zrozumiana, a co najważniejsze, również i szczęśliwa. Zendayafiri popatrzyła na tatę.

– To ja też zrobię się szczęśliwa, jak sobie pójdę?

– Nie wiem. Może gdzieś wśród chmur jest latająca wataha, w której się bardziej odnajdziesz. Ale my nie poprosiliśmy żadnej chmurki o ciebie, tylko twój brat, Wayfarer, przyniósł nam specjalny eliksir, więc nie sądzę, żeby twój dom znajdował się wysoko nad ziemią. Możesz się tam czuć lepiej, ale twoje serce pozostanie wśród nas.

– A ten eliksir nie był przypadkiem z chmurki?

Paki zachichotał po lisiemu.

– Nie sądzę, aczkolwiek nie powiem, nie wykluczone.

Dorosła Pinezka uśmiechnęła się na to wspomnienie. Jej tata często sobie żartował, tak jak robi to wiele ojców. Tęskniła za tym, 'aczkolwiek' gdy przypomniała sobie o latającej watasze, dostała nagłej ochoty poszukania takowej. Mogłaby im wtedy poopowiadać, jak postanowiła ich poszukać, bo kiedyś zażartowali sobie z tatą o istnieniu takiej watahy. Może inni również uznaliby to za zabawne.

<Koniec. Tekst piosenki>

czwartek, 18 maja 2023

Od Harpii - „Miejsce bez Trosk” (opowiadanie konkursowe)


Od parunastu ładnych minut chasałem w wysokiej trawie. Nie wiem jak, ani kiedy się tutaj dostałem, ale było tutaj wręcz wspaniale! Był to wielki las. Nie… Wielki to za mało! On był wręcz O-G-R-O-M-N-Y! Chodź może było to spowodowane moim małym wzrostem. Jednak mniejsze z tym. Był środek nocy, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wszędzie było ciemno, a jedynym źródłem światła były śmieszne grzybki rosnące przy drzewach. Trawa była tutaj strasznie wysoka i ledwo cokolwiek widziałem. Chodź to też pewnie było spowodowane rozmiarem jakim zostałem obdarzony. Niezbyt mi to jednak teraz przeszkadzało. Gdy zobaczyłem sylwetkę jakiegoś wilka, lub innego zwierzaka przypadłem do ziemi i położyłem po sobie uszy. Nieznajomy niósł w pysku lampion, jednak z tej odległości i tak nie widziałem jego pyska. Dopiero gdy podszedł bliżej, zorientowałem się, że jest to wilk. Szedł on trochę chwiejnym krokiem i ewidentne zmierzał we wcześniej obranym kierunku. Z jego pyska wydobywała się nieznana mi, jednak skoczna melodia a jego oczy świeciły blaskiem, który przypominał blask księżyca. Jego futro było koloru dojrzałej borówki. Postanowiłem, że za nim podążę. Musiałem odskoczyć, żeby mnie nie podeptał. Ku mojemu szczęściu nie zauważył mnie. Zacząłem iść, a bardziej się skradać, za nim. Stanąłem na tylnych łapach i wyjrzałem ponad trawę. Właśnie przeskakiwał z kamienia na kamień, tym samym przedostając się na drugi brzeg płytkiego strumyka. Gdy wilk odszedł od brzegu, sam zacząłem przeprawiać się przez wodę. Niezbyt mi się to jednak udało, gdyż gdzieś mniej więcej w połowie poślizgnąłem się i wpadłem w wodę. Może i strumyk był płytki, jednak niesamowicie zimny. Kiedy podniosłem głowę, moim oczom ukazał się właśnie ten wilka, którego śledziłem. Uśmiechnąłem się głupio a nieznajomy zaśmiał się donośnym, niskim głosem. 
— A co my Tu mamy? Zająca? Kozę? A może kwiat? — Od razu się podniosłem i chodź byłem przemoczony od stóp do głów spojrzałem na niego dumnie. 
— Wilka! Mamy tu najprawdziwszego wilka! — Znowu się zaśmiał. 
— Nie wątpię to. No! A teraz wyłaź stamtąd! Wiem co możesz zrobić, aby się ogrzać i wysuszyć. — Od razu wykonałem to co powiedział. Gdy stałem już na brzegu, nieznajomy skinął głową w głąb lasu i ruszył we wskazaną przez siebie stronę. Zacząłem za nim podążać. 
— Em… Proszę Pana? Gdzie my tak właściwie idziemy? — Zapytałem po chwili ciszy. Wilk spojrzał na mnie przyjaźnie. 
— Diego. Mów mi Diego. A gdzie idziemy? Zaraz się sam przekonasz.— No i tyle się dowiedziałem. Przynajmniej znam teraz jego imię, ale to co powiedział o miejscu, gdzie idziemy brzmiało trochę… podejrzanie? Jakby chciał mi coś zrobić albo coś w ten deseń. Jednak po chwili ciszy, wypełnionej tylko odgłosami lasu i łap szurających o podłoże dostrzegłem między drzewami światło, które roztaczał płonący ogień. Słyszałem również śmiechy i rozmowy. Spojrzałem na znacznie większego wilka i przechyliłem głowę w pytającym znaku. On tylko się uśmiechnął. Ledwo weszliśmy na polanę a nieznajome mi wilki zaczęły przekrzykiwać się nawzajem.  
— Diego! Diego! — 
— Stary przyjacielu! Co u Ciebie słychać! — 
— Chodź i zabaw się z nami! — 
Wilki wydawały się uradowane obecnością niebieskofutrego. Po chwili niektórzy dostrzegli również mnie. 
— A kogo tym razem ze sobą przyciągnąłeś? — 
— To jeszcze szczeniak! —  Teraz to naprawdę się wkurzyłem zrobiłem krok do przodu. 
— Nie jestem szczeniakiem! Jak Wam powybijam te jedynki to zobaczycie, że macie do czynienia z najprawdziwszym, dorosłym wilkiem! — Wszyscy zgromadzeni wokół nas zaśmiali się. Na serio muszę popracować nad moim groźnym wyglądałem. Naburmuszony położyłem uszy i spojrzałem w ciemność lasu. 
— To mój przyjaciel. Nazywa się…. Te, Mały. Jak Ty się w ogóle nazywasz? — Diego spojrzał na mnie i trącił mnie łapą. Gdybym nie rozstawił szerzej łap wywaliłbym się. 
— Harpia jestem. — Wyszczeżyłem zęby w zadowolonym uśmiechu. 
— No naprawdę Diego. Przyciągnąłeś do nas przemoczonego, kozopodobnego, małego wilka i nawet nie zapytałeś go wcześniej o imię? Myślałam, że nauczyłam Cię chociaż szczątkowych manier. — Odezwała się bladożółta wadera z wielkimi uszami. 
— Zapomniało mi się. Już nie czepiaj się tak moich manier Oria. Mam Ci przypomnieć kto… — Zanim dokończył tak zwana „Oria” pacnęła go łapą w pysk. 
— Ani mi się waż. Lepiej zamiast gadać, chodź i się z nami napij. A tego Twojego przyjaciela trzeba jakoś osuszyć. Jeszcze się nam rozchoruje biedaczyna. — Wadera spojrzała na mnie i zamachała lekko ogonem. 
— Proponuje wrzucić go do ognia! — Krzyknął jakiś śmieszek z tyłu grupy. 
— Zamknij pysk i nie strasz go! Jeszcze za obłąkanych nas wiedźmie! Podejdź Harpio do ogniska i ogrzej się. Zaraz dam Ci kufel czegoś ciepłego, okej? — Wadera przyciągnęła mnie do siebie swoim długim ogonem i podprowadziła mnie do ogniska. Nim się zorientowałem byłem już całkowicie suchy. Szybko wypiłem kufel jakiegoś alkoholu. Przy pierwszym łyku zorientowałem się, że to coś nieznanego mi. Nie smakowało jak żaden alkohol, który do tej pory piłem. Jednak był dobry! Nim się zorientowałem zostałem wciągnięty do tańca. Ktoś przygrywał na jakimś instrumencie. Chyba improwizował. Mimo wszystko bawiłem się naprawdę świetnie. Chciałbym zostać tu już na zawszę. Jednak to wszystko wydawało mi się nierealne. Wielkie ognisko pośród ciemnego lasu. Te wszystkie wilki. Diego ze swoją latarnią. Muzyka. To wszystko wydawało mi się po prostu snem. Teraz jednak nie zaprzątałem sobie głowy takimi sprawami. Czerpałem całymi łapami z tej chwili. I nawet jeśli okazałby się to tylko snem, nigdy tego nie zapomnę.

Od Delty - "Zmartwienie" - opowiadanie konkursowe

 


Don’t worry. Be happy.

Proste słowa tak czasami mieszają nam w głowach, kręcą i zmuszają do myślenia. Delta kręcił się jak smród po gaciach. Nie był w stanie znaleźć sobie miejsca w jaskini. Czas biegł obie jakby nigdy nic, jakby wszystko nagle, szybko, ale jednocześnie powoli. To było ciężkie do zniesienia. Ciągły stres, wojna, która ledwo się zakończyła, porwania i te wszystkie polityczne intrygi. Tak ciężko. Jego oddech urywał się krótko gdy tak krążył i biegał w kółko. Jego ciało jakoś tak niechętnie słuchało się jego osoby, kiedy próbował się zatrzymać. Medyk stanął dopiero kiedy kolana się pod nim ugięły z racji braku tlenu spowodowanego płytkim wdechem i głębokim wydechem. Przycupnął sobie na ziemi i niezadowolony się skrzywił. Łapy chciał już zakładać na głowę, jednak do wnętrza wstąpiła osoba. Jego wzrok zawiesił się na wilku, który kulejąc wszedł do środka. Jego oddech powoli się pogłębił. Dlaczego to się działo, nie wiedział. Praca może odciągała jego myśli od przeszłości, która tak brutalnie docierała do niego dopiero po czasie.
—Dzień… —
—Drugie łoże po prawej. — wskazał łapą. Nie przywitał się, lakonicznie jedynie poruszając głową w dół w milczącym geście. Wilczyca, o widocznie złamanej łapie usiadła na wskazanym miejscu. Zanim wstał minęła chwila, a i tak kręciło się mu w głowie, doprowadzając go do białej gorączki. Jednak nie takie rzeczy przezwyciężał żeby pracować. Otrzepał futro i pokiereszowane łapy, aby podkulać powoli do pacjenta. W końcu. Chwila wyciszenia, w skupieniu wisząc nad przekrzywioną łapą.

Somebody came and took your bed

Jakież to przerażające gdy patrzy się na puste łóżka. Zdrowie, to dobrze. Ale Delcie było smutno. Jaskinia była piękna, posprzątana. Błyszcząca wręcz. Wszystkie słoiczki były w perfekcyjnych liniach, suszone rośliny powieszone, potarte. Leki przygotowane. Pościele wymienione, a nowe ściółki wyłożone. Flora stanęła obok wilka trzy razy mniejszego, spoglądając na ten piękny widok. Wiosenne powietrze wpadło na sekundę do środka, zaszczycając ich ciepłem tego słonecznego dnia.
—Jak tu pięknie. — Delta nie odpowiedział na jej słowa. Jedynie przytaknął. Jego ciało spięło się  niekontrolowanie, a brew zadrżała w tiku nieznanego powodu.
—Kiedy tyś to zrobił? — próbowała nawiązać z nim rozmowę. Jednak było często. Ostatnimi czasy milczał tak często, że ciężko było rozgryźć jak się czuje.
—Niedawno. — pokręcił głową, a Flora odetchnęła. Zanim wilczur przejął część obowiązków, wraz z dwoma pomocnikami sprzątali tak jaskinię medyczną nawet do 10 godzin. Pracochłonna i ciężka to była robota, a tu proszę. Wczoraj wieczorem samiczka wybrała się do Ry, a rano, chociaż raczej było już koło południa, wróciła do tego stanu jaskini i medyka siedzącego przed wejściem. Przed nim była wydeptana kupka trawy, żółta i zniszczona od ciągłego przekładania przednich łap. Nie będąc w stanie z niego za wiele wyciągnąć, poddała się.
—Zrobiłeś to w nocy, prawda? — zarzuciła mu. Jej czujne oko przyglądało się jak sierść na mniejszym jeży się i opuszcza w momencie.
—Nie. — skłamał. Wiedziała, że kłamał. I on także zdawał sobie z tego sprawę. Nie mógł spać. Nie był po prostu w stanie tego zrobić. Jego nadpobudliwość w tej całej panice spowodowała, że postanowił znaleźć sobie zajęcie i posprzątał w nocy cała jaskinię. Po ciemku. Po omacku. Tak po porostu, bo nie miał co ze sobą zrobić. A gdy próbował się położyć, jego ciało samo wstawało. Oczy nie zamykały się. Męczył się z własnym umysłem, nieszczęśnik

‘Cause when you’re worried your face will frown

And that will bring everybody down

Delta leżał w bezruchu w kącie jaskini. Noc już dawno zapadła. Cicha, milcząca. Żarła jego serce, umysł. Z jego oczu powoli sączyły się łzy, które też powoli przestawały uciekać. Brakowało im sił, równie mocno co ich nosicielowi. Wilk nakryty był ogonem, swoim własnym, jedynym puchatym. Ostatkiem sił zmuszał się do brania oddechów głębszych niż krótkie prychanie. Leżał tak i leżał. Dzień powoli wstał kiedy tak kulił się w kącie, sam.
Do jego ciała dołączyło drugie. Ciepłe, ale tak obce.
—Hej. — szepnął głos. Przerwanie ciszy było niezbyt przyjemne, i pomimo że Delta normalnie podskoczyłby z zaskoczenia, nie miał na to siły. Resztki jego chęci odleciały w nocy. Puchacz powiercił się obok. Dzieciak dorósł tak pięknie, przybierając na wzroście i przeważając nim dwukrotnie nad przybranym ojcem.
—Hej. — głos medyka był bardzo zdarty, cichy, wręcz niesłyszalny. Jego oczy powoli uniosły się na zmartwioną warz młodzika.
—Jak się czujesz. —
—Źle, zgaduję. — odparł. W końcu wyprostował się. Jego kości strzeliły. W końcu cały ten czas leżał w jednej pozycji. Widział jak na pysku Puchacza pojawia się smutek, dopełniając tą całą gammę emocji. — Co się tak marszczysz. Nie ma powodu. — zapewnił go wstając. Jego łapy mało nie załamały się pod nim za pierwszą próbą.
—Jak się mam nie marszczyć?— odetchnął wstając z nim i  podpierając go o swój bok. Puchacz zastrzygł uszami i pchnął go nosem gdy nie odpowiadał mu za długo. Medyk spojrzał na niego spod byka, ale przewrócił oczami i odpowiedział.
—Bo nie ma po co. —
—Zataczasz się, siedzisz po kątach i podobno od dwóch nocy nie śpisz. Nie ma po co? — retorycznie zagadnął dzieciak, czując jak ciało mniejszego całkowicie opiera się o to jego.
—No dobra. Może jakiś kawałek powodu jest. Ale jestem padnięty… — westchnął. Zamlaskał. Przełożył przednie łapy jedna przez drugą.  — Chyba wezmę sobie jakieś wolne. — uśmiechnął się szeroko. Co prawda wyglądało to dziwnie na jego kruchym i delikatnym ciele.

Listen to a what I say in your life expect some trouble

When you worry you make it double

Delta odetchnął. Tydzień wolnego nie poprawił jego stanu, ale pozwolił przemyśleć parę kwestii. Jego ciało nadal robiło co chciało, kładło się i spało z problemem, poruszało się jakby było o 10 lat starsze niż w rzeczywistości. Umysł szalał i przypominał sobie wszystko czego nie powinien, przeinaczał wspomnienia i słowa. Sprawiał, że samemu Delcie niedobrze robiło się na samą myśl o nocy. Bo za dnia jeszcze spacerował. Kiedy nadeszło mu wrócić do pracy, cieszył się, ale jednak gdzieś w głębi wszystko to z nim zostało. Kontrolował się przy innych, ale jak dobrze wiemy, cierpienie może też być milczące. Chować się za uśmiechem szerszym niż rzeki.

Don’t worry. Be happy.

A potem była noc.

               Słońce zakończyło swój rząd.

                              A Delta razem z nim.

                                             Martwo leżąc pośród pól białych maków.

                                                            A ostatnie słowa jakie słyszał, o dobrego przyjaciela, że już nie ma się co martwić. Już jest dobrze.

Don’t worry. Be happy.

wtorek, 16 maja 2023

Od Kawki - „Pierwsze skrzypce” (opowiadanie konkursowe)

UWAGA: Poniższe opowiadanie ma z faktami historycznymi mniej więcej tyle wspólnego, ile chińska zupka z herbatą. Niby coś gdzieś gra, ale w sumie to bzdury powstałe w głowie śpiącej Kawki. Członkowie, którzy dotarli do WSC już po wojnie, proszeni są o nie branie sobie tego bełkotu do serca. Wspólny z prawdą historyczną jest tylko cieniutki jego rdzeń...


W cieniu można było dostrzec zarysy prostokąta. Z daleka nie widać było dokładnie, co to za pudło chowa się na tle potężnych skał, w głębi groty, zagubionej wśród wiekowych borów. Wszystko stało się jasne, gdy nagle uderzenie wilczej łapy w bielący się klawisz, rozniosło po tonącej w mroku sali pojedynczy, mocny dźwięk. Gdy ten ucichł, jeszcze przez chwilę odbijając się echem od skalnych brył, na jego miejsce wkroczył ostry, lecz harmonijny akord. Wybrzmiał jeden, potem kolejny, gdy dołączyły do nich delikatniejsze tony drugiej łapy, błyskawicznie biegnące po klawiaturze starego pianina.
Dojmujący głos instrumentu zagłuszał przyspieszony oddech drobnego pianisty, a być może już tylko jego jeszcze mizerniejszego cienia. Melodia na przemian cichła i uderzała ze zdwojoną siłą; przenikliwe dźwięki etiudy płynęły poprzez głuchy las, wzmocnione przez grotę jak przez muszlę amfiteatru.
Kilkadziesiąt łap zbliżało się do jaskini marszowym krokiem.


Mój dziadek walczył podczas wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u.
Był takim szlachetnym gościem.
Mgliste wspomnienie świetlistego, płowego futra i stroskanych, bursztynowych ślepiów, wypatrujących odległych horyzontów, wpłynęło mi do głowy gdy tylko na chwilę przymknęłam oczy. Stał tam, wypinając pierś ku wstającemu Słońcu i patrząc gdzieś w dal, zapewne ku metaforycznej, dobrej przyszłości dla swoich następców. No zaiste, był takim szlachetnym gościem.
W ogóle, kiedyś były lepsze czasy, lepsze wilki... to znaczy, nie. Kiedyś złe czasy stworzyły lepsze wilki. A teraz, cóż mamy? Dobrobyt i bandę jełopów, którzy wierzą, że potrafią wygrać w każdej grze i uważają, że wszystko im się od życia należy, w jakiejś eterycznej spuściźnie od przeszłych pokoleń; sami niczego dobrego po sobie nie zostawiając.
Taka właśnie refleksja naszła mnie, gdy popijałam łyk deszczówki pachnącej burzą, świeżo rozkopaną ziemią i świeżo zerwaną kępką trawy, z glinianego kubeczka, wylegując się na popękanej, zamszowej kanapie, skrytej w cieniu sufitu i betonowych kolumien. Nasz kawałek podłogi otaczał przyjemny szum późnowiosennych liści, migoczących od kropelek w mętnym świetle pochmurnego nieba. Na całe szczęście pustostan bez ścian, pozostawiony przez ludzi, przed laty, w środku lasu, pozwalał na nacieszenie oczu jeśli nie promieniami największej gwiazdy na niebie, to przynajmniej ich odbiciami na mokrych drzewach. Obróciłam kubek w palcach i wzięłam kolejny łyk, w zamyśleniu przenosząc wzrok na kupę gruzu leżącego pod przeciwległym końcem pomieszczenia, pod kilkoma popsutymi meblami. Połamane krzesło, kredens pozbawiony połowy drzwiczek i jednej z szuflad oraz toaletka z wybitym bocznym lustrem.
No cóż, każdy kiedyś przechodzi swój własny kryzys egzystencjalny. A czy jest ku takowemu lepszy powód, niż deszczowy poranek, gdzieś w okolicach rocznicy wybuchu pamiętnej wojny pomiędzy WSC, a WWN i WSJ?
Popisaliśmy się wtedy wszyscy, nie ma co. A najbardziej stryjek Agrest, układając ten straszny plan wyzwolenia watahy od starych problemów, zastępując je nowymi. Przez to zamiast zająć się nauką czytania i pisania, dałam się pochłonąć politycznym intrygom i pseudo-dyplomatycznym rozmowom. Dlatego nie mogłam nawet skończyć szkoły. No, prawie że jedynie dlatego.
Moja porażka edukacyjna po części była wynikiem kłopotów rodzinnych. Tęskniłam za mamą i odeszłam za wcześnie. Ale cóż poradzę, że była głupia i podążyła za swoją głupią, młodzieńczą miłością, a ja byłam głupia i podążyłam za nią. Nie mogłam zostawić jej samej sobie, przynajmniej tak myślałam, dopóki obie nie skończyłyśmy osadzone na pustkowiu, razem ze stadem mądrych inaczej żołnierzy dezerterów.
Iiiiiiiiiiieeeeaaeaeaeaaa...!
O nie.
Dźwięk końskiego włosia przesuwanego po najcieńszej ze skrzypcowych strun, niepowstrzymany przez gęstwinę koron rosnących wokół drzew, niósł się daleko i powodował ciarki na grzbiecie. Zacisnęłam łapę na skórzanej powierzchni mojego legowiska.
To znowu ten debil z góry.
Jjjiiiiiiiiiiii...
Odetchnęłam głęboko i w nieoględnych słowach zawołałam, unosząc pysk ku betonowemu stropowi:
- Normalny wilk chce sobie odpocząć po pracy, z takimi piskami to wara na stepy!
Zgrzytliwy dźwięk skrzypiec na chwilę umilkł; nie byłam pewna, czy z powodu mojego apelu, czy po prostu smyczek był za krótki żeby dalej ciągnąć ruch. Nastała chwila złowrogiego napięcia.
- Sąsiedzi z piętra wyżej - wymamrotałam. - To już chyba legenda. A ten, ten, co to w ogóle za agent? Przecież tam już nawet schody się kończą na półpiętrze. Stryjek mówił, żebyśmy brali to mieszkanie, bo i tak nikt nie będzie chciał nad nami zamieszkać. Specjalnie zdecydowałam się dzień w dzień włazić na czwarte, żeby żaden przypadkowy wilk mi tu już głowy nie zawracał. Ale nie, psia jego mać. Jak da się życie uprzykrzyć, to zawsze jakiś himalaista taternik mocny w barach się znajdzie. I co? I mam skrzypka na dachu, do diabła.
Zza stojącej pośrodku podłogi toaletki wyjrzała para zaspanych oczu.
- Córciu? Czemu krzyczysz?
- Nie przeszkadza ci to zawodzenie? - burknęłam w stronę matki, nieprzytomnie przecierającej ślepia.
- Nie słyszałam. Pośpię jeszcze chwilę, dopóki tata nie wróci z pracy, dobrze?
„Jeśli w ogóle dziś wróci”, dodałam w myślach. Zakładać, że tego dnia, po tygodniu, w końcu oderwie się od butelek z winem, które zdobył w kolejnym łupieżczym najeździe, a które od czasu wyprawy obala jedną za drugą wraz ze swoimi wszystkimi prawymi łapami? Odważne.
Iiiiiii iiiiiiijjjjjjjjjjjjjjjjjjj...
Zerwałam się ze swojego wygrzanego miejsca, a moje stopy same zaprowadziły mnie ponad krawędź metrażu.
- Czy ty tam zabijasz te skrzypce?!!!
- Córciu, błagam... - dobiegło zza ściany ze starych mebli. - Wiem, że nie lubisz grania, ale czy trzeba ogłaszać to całemu światu?
- Stroję! - odpowiedziano mi gdzieś z góry.
- Cokolwiek do cholery robisz, skończ!
- Dajcie spokój, jest prawie wpół do dziewiątej!
- Ach, no jasne - zwróciłam się już sama do siebie i z niezadowoleniem trzepnęłam ogonem wilgotne, poranne powietrze. - Bo jak nie ma ciszy nocnej, to można robić co się chce, tak? - pytanie umknęło w ciszę, która po chwili została drastycznie przerwana.
Jiiiiieeaaaaaaaaaooooooooooooooooouuuuu...
Iiiiii  aaaaaaaa  oooooo uuuiuuuuuuuuuuu...
Zgrzytnęłam zębami. Jedynym słusznym wyjściem wydawało się wyjście z domu. Już po chwili zbiegałam więc po cementowanych schodach bez poręczy, omijając kałuże pozostałe po nocnym deszczu i odłamki schodowej struktury.
„Mój dziadek to jednak był ktoś”, dopadło mnie jeszcze na schodach. „Gdyby takie wilki żyły i dziś, świat bez wątpienia byłby lepszym miejscem. Ale wszystkie zginęły na wojnie”.
A kim był jego tata? Nie wiem. Ale mógłby być na przykład strażakiem. Walczyć z pożarami tak brutalnymi...
Moja stopa z hukiem wylądowała na rozciągającym się pod naszym domem chodniku. Tuż po niej druga, trzecia i czwarta. W podskokach ruszyłam przed siebie, po równej powierzchni.
- Domi! - Energicznie machnęłam łapą, kilkadziesiąt metrów przed sobą widząc znajome łaty. - Poczekaj na mnie!
Gdybym w tej zepsutej rzeczywistości miała zaufać komuś bez reszty, byłaby to Domino. Wadera jakby urwała się z innego świata; pełnego bezinteresowności i honoru.

Po wojnie nic już nie będzie takie samo.
Ze znudzeniem poprawiłam podbródek na zdrętwiałej łapie. Śpiew szpaków w gałęziach rosnących wokół kawiarni krzewów rozproszył moje myśli na kilometry od miejsca, w którym się znajdowałyśmy. Skrzydlata wilczyca, siedząca naprzeciwko mnie, bez pośpiechu dopiła swoją filiżankę kawy.
- Jakaś jesteś dziś nieswoja - oświadczyła. - No, i co z tymi twoimi skrzypcami?
- Co... - Kontekst na moment wymknął mi się z pamięci. Wahałam się przez dłuższą chwilę. - Piszczały dzisiaj jak najęte.
- Piszczały... Tak same?
- Wydaje mi się, że znowu cię zanudzam.
- O nie, ależ skąd! - zaprzeczyła, w pysku wciąż mając resztki ostatniego łyku kawy, po czym gwałtownie pokręciła głową i nerwowo stuknęła filiżanką o drewniany pieniek służący za stolik.
- To takie szalone. O Boże, ale wstyd. - Moja druga łapa powędrowała ku pyskowi, w ślad za pierwszą, a czoło zsunęło się w ich objęcia. Wcisnęłam głowę pomiędzy przednie kończyny, pokładając się na stole. W przelocie zobaczyłam jeszcze tylko, jak oczy Domino otwierają się szerzej, a jej łapa leci na powitanie mojego barku. Zaraz po tym poczułam, jak delikatnie ląduje.
- Wstawaj, jeszcze pomyślą że pijemy przed południem. - Pochyliwszy mi się nad uchem, subtelnie poklepała mnie po łopatce.
- Trudno. Kiedyś piło się od rana do wieczora, a potem szło się klepać Watahę Zgniłych Jabłoni.
Stara wilczyca, kawiarka z owej kawiarni, krzątająca się gdzieś wśród swoich towarów, spojrzała na nas spode łba. Siedzący nieopodal basior, futrem zlewający się z leśną ściółką, a oczyma z liśćmi rosnących wokół krzaków, powtórzył jej gest. Powoli położyłam uszy po sobie.
- Ciszej, nie zapominaj na czyich terenach się znajdujemy! - Towarzyszka zgromiła mnie spojrzeniem i rozejrzała się dyskretnie.
- Może, a, potrzebujecie pomocy... w zamachu sanu?! - wykrzyknął w naszym kierunku drugi gość kafejki.
- Mówiłaś coś o piciu przed południem? - mruknęłam.
- Ciszej, Rubid, bo zawołam strażników! - Sierść na karku Domino zjeżyła się groźnie.
- Ale ja nic nawet nie mówię... Tylko mam plan. Jak zwykle wykonam go sam. Po nic mi niedowiarki... - Machnął łapą i coś jeszcze mruczał, kiwając się lekko, ale chyba postanowił nie zaszczycać nowymi ideami naszych uszu.
- Domino, przegraliśmy tę wojnę! - zaskamlałam. - Pomarli wszyscy czegoś warci... Znaczy z całym szacunkiem, ty jesteś spoko. Ty jednaaa! Przy nich, moje osiągnięcia nie wydają się takie wielkie. Ale nic nie poradzę, że czuję się źle! Tym bardziej, gdy nowy sąsiad z góry molestuje te cztery struny od rana do południa, nie mogę już tego wytrzymać!
- Aleście się dobrali - mruknęła. - Posłuchaj, a może i ty... Zresztą nie. Myślę, że można dopowiedzieć tu dwie rzeczy. - Głos Domino rozległ się nieśmiało gdzieś pomiędzy moimi jękami.
- Te cholerne skrzypce...
- Naprawdę potrzebują publiczności.
Podniosłam się jednym ruchem, jakby ktoś podciągnął mnie do góry na niewidzialnej sprężynie.
- Co to niby znaczy?
- Chciałabyś zrobić coś dobrego, dla krzewienia kultury w narodzie? Czujesz, że twoje życie nie przyczynia się do niczego dobrego? Że na wojnie zginęły wszystkie szlachetne wilki, a z pozostałych wypłynęły wszystkie uczucia wyższe, jeśli kiedykolwiek je miały? - Mówiła jak wprawiony reklamodawca, a moja głowa prawie urwała się od namiętnego kiwania. - Mam pomysł, posłuchaj.

Tu zróbmy dramatyczną przerwę, jedną z rodzaju tych, które pojawiają się w filmach przygodowych, gdy dwójka głównych bohaterów zaczyna knuć jakiś przełomowy plan. Oczywiście, jak się pewnie domyślacie, już chwilę później każdy z widzów ma okazję dokładnie się z nim zapoznać; w praktyce.

Ze spotkania z Domino pędziłam prosto do jaskini medycznej. Gdzie jak nie tam znaleźć mądre głowy, które pomogłyby mi w realizacji pomysłu.
„Więc jeśli wkrótce kogoś nie znajdę, wybuchnę na małe kawałeczki. I wyrzucę z siebie moją maleńką symfonię”.
Wśród leniwego bezgłosu spokojnego przedpołudnia, drżące łapy medyka trzymały przeźroczysty pojemniczek, po którego krawędziach tańczyły świetliste refleksy. Klatka piersiowa zaczęła poruszać się nieco szybciej, gdy usłyszał kroki, zbliżające się leśną ścieżką.
- Delto! Grasz na pianinie! - Wparowałam do siedziby medyków i bez dłuższych wstępów przeszłam do rzeczy. Siedzący w środku kilkoro wilków popatrzyło na mnie ze zdumieniem.
Mój dziadek walczył podczas wojny. Był takim szlachetnym gościem. A ja czuję, że jestem strasznym głupkiem. Jeszcze tyle muszę udowodnić.
- Przesłyszałaś się. - Niskiego wzrostu basior o ciemnym futrze, odwrócił się przodem do ściany, z zacięciem wycierając szmatką stojące na półce, szklane pojemniczki. - Sprzątam.
- Nie chodzi mi o to. Tylko o to. - Skinęłam głową na zakurzone pianino, stojące w kącie, skryte od światła słonecznego.
- Ach, to. Ale to było jeszcze w czasach wojny. - Jego grzbiet znieruchomiał. Subtelnie dało mi to do zrozumienia, że przerwał sprzątanie. Delta umilkł, o nic nie pytając i niczego nie sugerując.
- Potrzebuję twojej pomocy! I nie tylko twojej. I w tym też potrzebuję twojej pomocy. Bo nie wiem, czyjej jeszcze pomocy dokładnie potrzebuję...
Tak się boję, że się złamię. Czy to już jest zabawne?
Po drodze ze szpitala do domu stryjka, to jest, najjaśniej nam panującego alfy, choć było mi zupełnie nie po drodze, postanowiłam zahaczyć o norę dobrych znajomych. Okazało się, że nim osiągnęłam cel, natknęłam się na jednego z nich, właśnie tego, którego poszukiwałam. O tej porze roku zdążył już wrócić ze swoich wędrówek.
Gdzieś we wszechświecie, gdzieś tam komuś się pogarsza. Chciałbym, żeby przez to było mi łatwiej. Chciałbym nie czuć się skrzywdzona.
- Way, Way, pomożesz mi? - Uśmiechnęłam się promiennie. 
- Czego potrzebujesz, eh?
- Jest wielu z nas, którzy mają poukrywane w domach coś, o czym się zazwyczaj nie mówi. To i owo, które tylko czeka, żeby wyciągnąć je na światło dzienne.
- Ja też? Masz na myśli... - Basior zrobił zdumioną minę. Rzuciłam mu porozumiewawcze spojrzenie. - To znaczy, eh. Różne rzeczy się uzbierało w podróżach, ale jestem przeciwny przelewowi krwi. A już na pewno nie w imię instytucji państwa. - Przy ostatnim słowie ściszył głos.
- Kiedy ja nie o tym! - Gwałtownie pokręciłam głową. - Jasne, niejasno się wyraziłam. Miałam na myśli twoją gitarę, Way.
- Ach tak, co z nią?
- Równo za tydzień. Nie wiem jeszcze gdzie, ale to wyjdzie w praniu. Potrzeba nam muzyków. Mogę na ciebie liczyć?
Basior zawahał się. Po chwili jednak z niemym zacięciem, uroczyście kiwnął głową. W dzikiej radości rzuciłam się mu na szyję.
- Agrest! - zawołałam już w progu. - To bardzo ważne, umiesz na czymś grać?
- Bardzo możliwe, że na giełdzie - odpowiedział dżentelmen w nieco wyżej niż średnim wieku, nie unosząc oczu znad podartej gazety. - Ale nie jestem pewien. Okaże się jak Kaj przyniesie czwartkowe wieści. Chociaż niech mnie! Z przyjemnością zobaczyłbym ten parszywy pysk Derguda, upijający się z żalu po stracie połowy swoich aktywów. Pamiętam jak parę lat temu dorobił się na sprzedaży udziałów Ruchu Starych Zasad na rynku wtórnym, cholernik zawsze ma szczęście! Dasz wiarę, że niejaki Eothar, poseł z jego watahy, ponoć stracił w tym układzie cały majątek i popełnił samobójstwo? Wszystko kiedyś do niego wróci, do tego jaszczura. Zaiste, w przyszłym tygodniu muszę zaprosić go na kieliszek Belugi.
Słuchałam grzecznie, dopóki nie skończył. Wszyscy moi przyjaciele znają kogoś, kto pije wódkę. Są tacy dobrzy w poznawaniu nowych ludzi.
- A na jakimś... instrumencie muzycznym? Potrafisz?
- Nie zajmowałem się takimi rzeczami. Ale na pewno poradziłbym sobie co najmniej nieźle z grą na trójkącie. Tak podejrzewam, bo trójkąt ze swoim metalicznym blaskiem wyśmienicie współgrałby z moją sierścią.
- O tak, to wspaniały pomysł! Trójkąt należy do idiofonów. Świetnie dałbyś sobie z nim radę.
- Co masz na myśli?
- Idiofony to takie instrumenty, w których źródłem dźwięku jest ciało stałe, mającą niezmienną sprężystość. Wysokość dźwięku zależy głównie od masy samego instrumentu. Ponadto trójkąt to instrument perkusyjny. To wszystko znaczy, że nie trzeba przy nim mocno manipulować.
- Jesteś bardzo mądra, Kaweczko, chociaż, no wiesz, co jak co, ale manipulowanie idzie mi całkiem nieźle. - Basior wyraźnie się naburmuszył, choć wiedziałam, że nie potrafił długo się na mnie gniewać. - A po co ci to wszystko wiedzieć?
- Jak dobrze pójdzie z trójkątem, nauczymy cię grać nawet na akordeonie! A teraz, stryjku, na gwałt potrzebny mi rozległy plac. Rocznica wybuchu wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u już za kilka dni!
- No dobrze, ale co z tego? Będziesz zbierać tam armię i wyruszać na odwet?
- Urządzimy uroczystość upamiętniającą bohaterów. Co z tego? Co z tego? Agrest, właśnie przez to, że nie pamiętamy o wojnie, o poświęceniu, o tym jak wiele wilków umarło, byśmy dziś mogli żyć w pokoju, to wszystko w końcu wróci.
- Może masz rację. A może właśnie bardzo się mylisz. - Basior wyciągnął łapę w moim kierunku, poniekąd oskarżycielsko. - Czy naprawdę chcemy to rozgrzebywać? Pod nosem WSJ i WWN opowiadać o naszej klęsce?
- Nie! Będziemy... grać. Opowiemy o wojnie, bez ani jednego wspomnienia o tej wojnie. Muzyką.
Najmniejsze na świecie skrzypce naprawdę potrzebują publiczności. Więc jeśli wkrótce kogoś nie znajdę, wybuchnę na małe kawałeczki i wyrzucę z siebie moją maleńką symfonię, całą, w górę i w dół leśnej ścieżki.
- No dobrze, Kawko, urządzimy wszystko na Polanie Życia. Skieruję do ciebie pomocników i będziesz mogła wziąć ze spichrza co będziesz chciała. Tylko proszę, w granicach rozsądku! Ale osobiście nie wezmę udziału: zdobycie trójkąta naraziłoby nas na zbyt duże koszty, włącznie ze stratami w wilkach. Na scenie musicie poradzić sobie beze mnie.
Gdy pod wieczór wracałam do domu, szczęśliwie załatwiwszy wszystkie najważniejsze kwestie, łapy zaczynały mdleć mi z wysiłku. Pomocnicy zostali zwołani, a okolicznościowe racje żywnościowe wstępnie zarezerwowane. Muzycy poinstruowani i poproszeni o wybranie sobie pasującego repertuaru. „No dobrze, została już tylko końcówka”. Z niechęcią pokręciłam czubkiem nosa, zezując na szczyt budynku, który zajmowaliśmy z rodziną.
„Ale najpierw spróbuję oczyścić swój umysł”.
- Mamooo! - ryknęłam już u progu. Wadera, która, nawiasem mówiąc, wylegiwała się na kanapie, podskoczyła jakby była małym kamyczkiem podczas trzęsienia ziemi, a kilka dużych kropel lekko barwnego alkoholu wylało się ze szklanki, którą kurczowo ściskała w łapach.
- Kawko, zabijesz mnie kiedyś...
- Chcesz być pieśniarzem na naszym koncercie, upamiętniającym rocznicę wybuchu wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u?
Decyzja mojej rodzicielki była szybka niczym błyskawica.
- Chcę.
- To świetnie, to został mi już tylko... - Na samą myśl westchnęłam ciężko. - No dobrze, najpierw się napiję. Nalatałam się jak opętana po lesie.
- A zapytasz Deltę czy zagra? On tak ładnie gra na tym fortepianie...
- Pianinie. Właśnie od niego wróciłam. Zagra.
- Aaach, to wyśmienicie! A Ty? - Matka na swoim siedzisku prawie podskoczyła z radości. Mój wzrok znów mimowolnie powędrował w kierunku sufitu.
- Co ja... - burknęłam trochę rozkojarzona. Zamiast w podskokach pobiec ku schodom, po których zresztą nie dobiegłabym na ostatnie piętro, zmuszona do wołania ku górze, zamiast tego, Moi Drodzy, powlokłam się w kierunku naszej kanapy, rozsiadłam na niej wygodnie, obok rodzicielki, chwyciłam do łapy kubek z niedopitą deszczówką i obficie skropiłam nim wyczerpane całym dniem podniebienie. Poduszki kanapy zasprężynowały, gdy wadera wstała, a poduszki jej łap zastukały po wilgotnej, betonowej podłodze. Przeciągnęła się, stojąc na środku pokoju, i ziewnęła rozkosznie.
- Ja wychodzę. Poszukam tatusia. A ty dziś w nocy będziesz w domu...? - rzuciła niby mimochodem. Zmierzyłam ją zimnym spojrzeniem.
- Oczywiście. Nigdzie się nie wybieram.
- Ach... dobrze. To my nie wiem, czy wrócimy.
„A idźcie do samego piekła i bawcie się tam dobrze”.
Stukanie jej łap na podłodze ucichło. Dopiłam ostatni łyk przyjemnie chłodnej wody, delektując się chwilą bezwzględnego odpoczynku.
Wtem, słysząc jakiś ruch przy wejściu na nasze piętro, zjeżyłam się odruchowo. Na chwilę zamarłam, nasłuchując. Matka po coś wróciła? Ktoś rzeczywiście był przy wejściu, na klatce schodowej, ale nie wchodził do środka.
Dało się słyszeć pukanie w ścianę. Podniosłam się z kanapy i z ciekawością ruszyłam w stronę tajemniczego gościa. Musiał być bowiem gościem bez złych zamiarów, jeśli grzecznie ogłosił swoją obecność.
- A ty kto? - Uniosłam brew, stając naprzeciwko przybysza. Szaroniebieski ptak w bordowej jesionce, przypominający bociana, żurawia czy cholera wie co, był ostatnim, kogo się spodziewałam. No, może jednym z ostatnich. Gdy przyjrzałam mu się lepiej, stwierdziłam, że trochę przypominał trochę Kaja.
- Wybacz. Sąsiad z góry. - Uśmiechnął się szeroko. Świadomość uderzyła we mnie jak piorun z jasnego nieba. Rzeczywiście. Poznałam jego głos już po pierwszym słowie. To, że stanęliśmy oko w oko sprawiło, że straciłam wszelką pewność co odpowiedzieć, bo z jakiegoś powodu nie mogłam się zdobyć ani na „No i czego chcesz?”, ani na „To dobrze, bo właśnie miałam cię wołać...”. Ptak jednak wyręczył mnie w dość nietypowy sposób. Zza pazuchy wyciągnął zgrabny bukiecik złoto-bursztynowych narcyzów i wyciągnął go daleko przed siebie.
Wlepiłam w niego pytający wzrok.
- Przepraszam za to moje granie. Wiem że ci przeszkadza, ale na pewno wiesz jak to jest, za nic nie mogę przy tej pogodzie ćwiczyć na zewnątrz.
- A. - Przejęłam od niego kwiaty. Żadne słowo nie wydawało się odpowiednie. - Właściwie to... Nie ma sprawy. Skrzypce to całkiem miły instrument. Tylko strojenie jest upierdliwe. Nigdy nie umiałam tego dobrze zrobić. - Zaśmiałam się nieco niezręcznie. - Posłuchaj, pozwolę sobie dość szybko przejść do rzeczy... - Teraz z kolei to on popatrzył na mnie z pytaniem w swoich błyszczących ślepiach. - Ale czy nie chciałbyś zagrać na koncercie upamiętniającym ofiary wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u?
- Takiej propozycji nikt chyba nie odmówił. - Jego beztroski uśmiech przybrał nieco enigmatyczny wyraz. Spoważniałam.
- W rzeczy samej.
Przez chwilę milczeliśmy.
- A ja muszę odmówić.
O ile wcześniej milczałam z grzeczności, czekając na jego odpowiedź, tak w tamtej chwili po prostu zaniemówiłam. Nie chciało mi się bowiem wierzyć własnym uszom.
- Jak to? Przecież chyba kochasz muzykę. Nie chcesz wziąć udziału w tej szlachetnej inicjatywie? Potem mamy umówione spotkanie w gronie artystów, i... i dobrą kolację... Jak można nie wesprzeć głoszenia pamięci o naszej przeszłości?
- Źle mnie zrozumiałaś, ja po prostu fizycznie nie mogę pomóc. Jeśli chcesz, zapytaj Agresta o jego pierwszego asystenta. - Coś sprawiło, że od tonu jego głosu zakręciło mi się w głowie. To jakby ktoś błysnął mi fleszem przed samymi oczami.
- Koncert, to wszystko przez twoje skrzypce...
- Byłem pierwszą ofiarą tego konfliktu, Kawko.
Pokręciłam głową, czując jak pod moje powieki napływają krople silnych emocji.
- O czym ty mówisz?
- Nie mogę zagrać dla tych, którzy mnie nie usłyszą.
- Zaraz, chwileczkę! Chcesz mi powiedzieć, że jesteś kim?
- Teraz chcę już chyba tylko podziękować. W imieniu wszystkich, którzy już tego nie zrobią.
- Nie rozumiem. Ty żyjesz, żyjesz!
- Czasem zmarli mają za dużo na głowie, by iść do Raju. - Przy tych słowach, zdaje się, że do mnie mrugnął. - Zwłaszcza niektórzy. Tacy, co najwięcej mają za uszami. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
- To niemożliwe. - Wyszeptały bezgłośnie moje wargi.
- Myślę, że jak najbardziej możliwe. - Wyminął mnie. Nie znalazłszy sił, by protestować, odwróciłam się za nim i tylko tępo powiodłam za nim wzrokiem. Podszedł do naszego starego kredensu i otworzył jedną z szuflad. - Wystąpisz z nimi na koncercie?
Mechanicznym, wypracowanym we wczesnym dzieciństwie ruchem, postawiłam przed sobą jedną nogę. Potem drugą, by zrobić kilka kroków, zbliżyć się do kredensu i stanąć tuż obok gościa. Popatrzyłam w dół.
Instrument był zakurzony; ciut już na mnie przymały. I oczywiście kompletnie rozstrojony. Ale nadal zdatny do użytku.
Zacisnęłam powieki.

Kilkadziesiąt łap zbliżało się do jaskini marszowym krokiem.
Dramatyczna melodia płynęła przez las niczym fale wzburzonego oceanu, odbijając się od drzew. Niskiego wzrostu pianista pochylał się nad klawiaturą, z pasją, jak pochyla się sternik nad sterem okrętu podczas burzy. Potężne basy grzmiały nad jego głową na jedno tylko uderzenie łapy.
Za jego plecami, młodziutka wilczyca, w ciszy i z namaszczeniem smarowała smyczek kalafonią. Gotowy przyłożyła do pierwszej struny, przy akompaniamencie doniosłych dźwięków pianina. Już nie mogła doczekać się zagrania duo, ale pozostała jeszcze sprawa przyziemna, acz konieczna. Powoli przysunęła ucho do otworów rezonansowych i podniosła łapy z instrumentem na wysokość pyska. Zagrała najprostszy dźwięk, delikatnie, by nie interferował on z melodią jej przyjaciela. Odetchnęła i, odkładając na chwilę smyczek, sięgnęła do kołków stroika.
Właśnie wtedy do groty wpadli żołnierze. Skrzypce jęknęły, a Etiuda Rewolucyjna ucichła gwałtownie. Echo ostatnich nut zmieszało się z krzykiem. Tego dnia piękno zostało wydarte z wilczych łap i ostatecznie zastąpione cierpieniem.
To była wojna; wojna, na której bezczeszczono świętości.

- Nie lubię na nich grać. Poza tym nie wiem co mogłabym zagrać.
- To samo, co ja miałbym. Jest wiele pięknych utworów.
Nie potrafiłam i nie chciałam się sprzeciwiać. Odwróciłam się, chcąc ukryć przed nim, a może i przed całym światem, swój pysk, na który wkradł się niepotrzebny sentymentalizm.
Za plecami usłyszałam, że struny zawibrowały przy podnoszeniu instrumentu. Pojedynczy, długi dźwięk.
Iiiiiiiiiiii eeeeeeee aaaaaaaaa ooooooo...
Iiiiiiiiiii...
- Grają prawie zupełnie czysto. Chyba długo nie leżały w tej szufladzie.
Uśmiechnęłam się lekko i przygryzłam wargę. Rozmówca milczał. Chyba czas na mój ruch.
- No dobrze, zrobię to. Więc teraz to ty posłuchasz moich prób. - Uniosłam pysk, zaciągając się chłodem wieczoru. Decyzja, którą podjęłam, wydawała mi się jednocześnie zbawienną i szaloną. Pod palcami, wciąż jeszcze stojącymi na betonowym podłożu, już czułam nacisk na niewidzialnym gryfie. - Po prostu pozwól mi zagrać dla ciebie na skrzypcach.
Ale gdy odwróciłam się z powrotem w stronę kredensu, jego nie było już obok. Szuflada była zamknięta.
Nieśmiałym krokiem wróciłam tam, gdzie przed chwilą staliśmy we dwoje, tak jakbym obawiała się przez przypadek popchnąć towarzysza, czekającego tam nadal. Gdy wysunęłam skrytkę i chwyciłam za gryf, skrzypce brzdęknęły cichutko.
„Przecież to właśnie zrobię. Zagram, dla ciebie... i dla nich. Szkoda tylko, że nawet nie poznałam twojego imienia”.

Zapewne nie spodziewaliście się tu długiego i inspirującego, przetkanego naiwnymi dialogami opisu koncertu, przygotowanego w takich teatralnych trudach, prawda? To dobrze, albowiem nigdy się on nie wydarzył. I to nie dlatego, że obudziłam się zanim ten sen dobiegł końca, a dlatego, że według jego dalszej części, gdy następnego poranka biegłam na złamanie karku ku nowej przygodzie, zebrać pomocników i z ich pomocą doprowadzić do ładu Polanę Życia, zarośniętą i wydeptaną przez łosie, na naszej drodze stanął tygrys syberyjski. W tym starciu zginęliśmy wszyscy. Nawet on.
Żartuję, mordo. Po prostu Wrona kichnęła i się obudziłam.
Tak jak kończę tę melodię. To wydaje się konieczne. Więc to może być koniec mnie, albo może po prostu lepszej mnie. Teraz wjeżdżają Betony, weź kieliszek Wrotyczeusza!
Wiem, że mentalnie mnie tu nie ma, ale to może być lekarstwem.


No i mały dodatek...
Kiedyś usłyszymy to w prawdziwej wersji Betonów WSC, serio.