piątek, 31 lipca 2020

Podsumowanie lipca!

Moi Kochani,
Już od ładnego tygodnia czekałem na to podsumowanie, bo byłem bardzo ciekaw, kto tym razem wykazał się największą opowiadankową aktywnością. Jako że ubiegły lipiec należał do bardziej udanych miesięcy w tym roku, możemy z czystym sercem pogratulować nam wszystkim. Po tak krótkim i bezdusznym wstępie, czas na to, na co wszyscy czekamy, a zatem:

Pierwsze miejsce w tym miesiącu zajmuje nasze super duo Tiska i Magnus, oboje napisawszy po 11 opowiadań,
Miejsce drugie natomiast przysługuje... naszemu drugiemu super duo pod tytułem Talaza i Szkło, którzy napisali po 7 opowiadań,
A trzecie miejsce zajmuje, niespodziewanka, Cuore, z czterema opowiadaniami.

W naszych opowiadaniach w tym miesiącu wystąpili Shino i Mundus.

Oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Etain, 4 głosy ("Sam jak palec")
Kara, 5 głosów (Największy ekstrawertyk)
Duch i Vinys, 3 głosy (Największy introwertyk)
Goth, 3 głosy (Najbiedniejsza postać)
Kara, 8 głosów (Najbardziej przypałowa postać)

Jeszcze raz, jak zwykle, chcę Wam powiedzieć, Przyjaciele, że cieszę się z Waszej obecności i z tego, że spędzamy razem trochę twórczego i, nie skłamię chyba, jeśli powiem, że pod wieloma względami dobrego czasu! Do za miesiąc!

Od Paketenshiki - "Burza to wszystko zaczęła" Opowiadanie konkursowe

Na podstawie piosenki
Falco - "Jeanny (Część I)"

Dzień zapowiadał się całkiem burzowo, więc o wychodzeniu gdziekolwiek nie było w ogóle mowy. Ulewny deszcz i niemalże ciągłe grzmoty zdecydowanie nie były sprzymierzeńcami lisiego wychowanka, co sprawiło, że tylko zaszył się gdzieś w jakiejś głębokiej dziurze, byleby jak najbardziej wyciszyć nieprzyjemny hałas. Nieraz zastanawiał się, czy “normalne” wilki też tak bardzo nie lubiły burzy, jednak nigdy nie zdobył się na odwagę, by zapytać o to swoich stuprocentowo wilczych kolegów.
Usłyszał kolejny przytłumiony wieloma metrami ziemi grzmot, od którego sierść stanęła mu dęba. A nie powinna, do licha! Przecież grzmoty nie były nawet takie głośne! I był w pełni bezpieczny w tej skromnej, wilko-lisiej norze. Na poważnie, o co jego instynktowi chodziło?
Nie powinien się tak skupiać na tej burzy, przez to tylko bardziej się bał. Nie było to logiczne, ale się bał. Wilk piasku zdolny z nicości stworzyć śmiertelnie niebezpieczną burzę piaskową bał się burzy z deszczem. Tak. Bardzo, ale to bardzo logiczne.
Za nic w życiu nie pozwoliłby, aby reszta Watahy Srebrnego Chabra dowiedziała się o jego astrafobii. To dlatego te paskudne zjawisko atmosferyczne przeczekiwał zawsze w całkowitym odosobnieniu, skulony w sprawdzoną norę wykopaną własnymi, rudymi łapami.
Co prawda zdarzało się czasami, by ktoś go pytał, czemu znika na czas burz. “Czemu cię nie idzie znaleźć, gdy jest burza?” zazwyczaj brzmiało pytanie. “Pilnuję nor z młodymi lisami, by nie zostały zalane” oto była ostrożnie ułożona odpowiedź. Była całkowicie logiczna, bo przypadki podtopień małych lisów schowanych w norach w trakcie ulewy wcale rzadkie nie były, a nikogo nie dziwiło, że Paki czuł się jeszcze związany ze swoją starą rodziną. To dzięki nim jeszcze w ogóle żył.
A kłamać też wcale nie było tak trudno, bo wszyscy brali jego zdenerwowanie za zamartwianie się o małe rude szczeniaki. Nikt nie kojarzył tego ze strachem przed samą burzą.
Nikt jak dotąd nie odkrył, że wcale nie spędza tych burz w pobliżu lisich nor.
Opatulił się jeszcze mocniej swoim potrójnym ogonem, wciskając w najbardziej oddaloną od wejścia ścianę. Miał tak serdecznie dość tej pogody, że chciał po prostu zasnąć. Zamknął oczy z cichą nadzieją, że gdy je otworzy, nie będzie to na kolejny wstrząsający grzmot.
I tak się nie stało. Otworzył je w sumie na coś zupełnie innego i o wiele przyjemniejszego.
W jego nozdrza wlatywał zapach zwiastujący miłe chwile prawie każdej osobie, zazwyczaj w szczególności mężczyznom. Zapach alkoholu. Najprawdopodobniej drinki, choć Paki nie dałby sobie łapy uciąć. Był przekonany, że jako wychowanek lisów nie miał tak rozwiniętych zmysłów (co jest absolutnie nieprawdą, bo adopcyjni rodzice nie mają wpływu na anatomię swoich podopiecznych, ale zostawmy biednego Paketenshikę z zaburzeniami dysocjacyjnymi w spokoju).
Przyjemna woń wyciągnęła jego głowę spod ogonów i zaczął wąchać powietrze. Nie czuł już burzy, grzmoty też się nie pojawiały, więc najprawdopodobniej było już po. No i dobrze, o to chodziło.
Wgramolił się na swoje cztery łapy, nałożył komin na głowę - lepiej dmuchać na zimne - i na kucku wygramolił się ze swojego zacnego schronu przeciwburzowego.
Na zewnątrz było o dziwo całkowicie sucho, jakby wcale nie padało, ale basior się tym jakoś szczególnie nie przejął. Szukał ścieżki zapachu w powietrzu, by znaleźć miejsce zameldowania smacznych napoi procentowych. Nos skierował jego głowę w stronę kolorowych świateł widocznych między listowiem lasu. Światła migały, zmieniały barwę, co chwila stawały się na zmianę słabsze i mocniejsze, jednak to zjawisko wcale nie wydało się rudemu dziwne. Bo to całkowicie normalne, widzieć kolorowe światła w środku lasu.
Basior bez strachu ruszył wolnym, swobodnym truchtem do źródła zapachu i dziwnego ognia. Las zdawał się sam tworzyć dla niego ścieżkę, zupełnie jakby drzewa nauczyły się chodzić. Interesujące.
Światła okazały się należeć do całkiem atrakcyjnie wyglądającego motelu połączonego z barem. Licho wie, czemu w środku lasu znajdował się jakiś motel, ale to nie zaprzątało głowy Pakiemu. Liczyło się tylko to, co można w tym barze tutaj robić. Dokładniej mówiąc, wypić wyjątkowe ilości alkoholu. Należy mu się po przebytej burzy, co nie? Jak owies koniowi w pracy!
Zbliżył się do drzwi budynku, pod którymi zbierały się małe grupki wilków. Niektóre z nich wydawały się znajome, niektórych Paketenshika nigdy nie widział na oczy, a wśród nich była ta wadera… Ta dziwnie znajoma wadera… Ale nie było przecież możliwości, by należała do Watahy Srebrnego Chabra. A rudemu wydawało się, jakby znał ją od lat… Czy to w ogóle możliwe?
Oglądał dziwnie znajomą-nieznajomą waderę spośród drzew lasu, próbując sobie przypomnieć, gdzie się poznali. Może była jego siostrą? Albo kochanką? Choć szczerze mówiąc, basior nie czuł jakiegoś mocnego pociągu do samic, jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało.
Czekał, aż zwróci ku niemu swój pyszczek, bo może wtedy będzie w stanie ją poznać. Jak na razie trzymała się do niego bokiem, a jasne, neonowe światła tuż za nią wcale nie pomagały w rozpoznaniu pięknego, wilczego lica. A nie mógł tak po prostu podejść. Coś w jego pół-lisich jelitkach mówiło, że to byłby największy błąd, jaki mógłby w tym momencie popełnić. Czyżby skrzywdził tą cudowną damę we wcześniejszym okresie życia? Nie pamiętał.
Wreszcie po kilku nieznośnie długich minutach wadera zwróciła się w stronę lasu, dzięki czemu Paki mógł zobaczyć jej twarz. I wtedy zaczął sobie przypominać. Jakieś straszne, bolesne wspomnienia zaczęły wracać do jego głowy, do miejsc, które od dawna były zupełnie puste. A napływ starych widm przeszłości było jak nalanie wody do wyschniętej kałuży. Bolesne dla naczynia, ale jakże orzeźwiające.
Ujrzał szary krajobraz, pełen zniszczeń, dymu, gdzie wszystko, co kiedyś tam istniało, było zrównane z ziemią. Wśród roztrzaskanych desek leżała częściowo spalona lalka, zapewne miała być wilkiem o jasnobrązowej sierści pokrytej florystycznymi, cytrynowo żółtymi wzorami. Zamiast jednego z trawiasto zielonych oczu w głowie lalki ziała mała dziurka. Gdzieś dalej rozbite garnki, pokryte śladami zadrapań, część z nich praktycznie zamieniona w proch bez możliwości sklejenia, nie przypominały choćby częściowo swojej dawnej, praktycznej formy. Rozdarte płaszcze w przeróżnych, aczkolwiek wyblakłych kolorach, na których pozostało jeszcze echo dawnych, wspaniałych wzorów, wyraźnie przygotowanych na ważne święta. Wianki ze sztucznych kwiatów, pokryte popiołem, gdzie kształty mające symbolizować piękną naturę przypominały raczej nawiedzające to miejsce duchy swoich wspaniałych, żywych krewnych. Aż serce się ściskało na widok wszystkich tych strat.
Na widok krajobrazu wojny.
Wszystko martwe, po dawnej świetności tych okolic nie pozostał choćby jeden ślad. To było pewne, że na tej ziemi już nigdy nie pojawi się życie. A nawet jeśli coś odważy się tu przyjść, dołączy do szarości obrazka jako jedno z bezbarwnych widm.
W oddali rozbrzmiały grzmoty, jedyny dźwięk wśród tych szczątek martwej utopii. Burza przyniesie deszcz w te okolice, zmywając brud minionej bitwy - a raczej rzezi - z powierzchni namacalnych wspomnień. Niebo, tak samo szare jak cały krajobraz, przesłoniły ciemne chmury, przypominające ogromne, powietrzne okręty.. Anioły zapłakały nad klęską życia.
Wśród cieni dawnego Morrask’r przedzierała się jedyna barwna rzecz, ostatni bastion życia kierowany palącym płomieniem nadziei. Pozostawiali po sobie ślad przegranych dusz, jednak wciąż posuwali się naprzód, jakby gdzieś na końcu mogła istnieć oaza wybawienia. A przecież to było niemożliwe. Tutaj nic się nie ostało.
Szarawa wilczyca o symbolach skrzydeł wytatuowanych na zakurzonych łopatkach spoczywała nieprzytomnie na plecach nieco mniejszego, pomarańczowego basiora o lisich odmianach. On sam powoli, stawiając łapę tuż przy łapie, ledwo posuwał się do przodu. Nie chciał opuścić swojej przybranej siostry. Zaszli już tak daleko wśród tego pogorzeliska, że zostawienie jej tu równałoby się całkowitej klęsce. Nawet, gdyby on przeżył, to na jaki koszt? Na pewno nie było to warte jej śmierci.
Ciemna, czerwona ciecz powoli sączyła się z rany na boku wilka, woda smętnych niebios rozmywała ją, zmieniając pojedynczy strumyczek w pokaźną plamę barwiącą futro na niemal całej klatce piersiowej. A potem to zmyła, niemal całkowicie. Wraz z krwią na pomarańczowej sierści zmył się kurz na tej szarej. Paketenshika poczuł ruch na plecach.
– Le frère…? – zabrzmiało bardzo cicho, zupełnie jak szemranie ledwo płynącego strumyka. Gdyby wadera nie miała pyska tuż przy uchu rudego zapewne by jej w ogóle nie usłyszał. – Co… się stało?
– Wyciągnąłem nas stamtąd. A teraz idziemy.
– Où?
Francuskie słówka przemieszane z rodzimym językiem Paketenshiki były czymś zupełnie normalnym dla Charlène. Prawdę mówiąc, lisi basior zdążył nauczyć się naprawdę wielu zwrotów przez te kilka lat, kiedy mieszkał ze swoją przybraną siostrą, gdyż ona często ich używała, a czasem nawet mówiła całe kwestie po francusku. Może to i lepiej, że teraz mogła mówić po swojemu. Niektóre wyrazy były krótsze i tak nie wyczerpywały.
Dalej musiała jednak paść odpowiedź, nieważne, ile by rozmyślał nad pięknym głosem i językiem narodowym swojej siostrzyczki.
– Gdziekolwiek. – Tak właśnie brzmiał owy odgłos. – Byleby jak najdalej od tego piekła.
Charlène milczała, lecz być może była to wina przemęczenia i tym samym kolejnego omdlenia. Paki nie mógł jej winić. Choć nie była ranna, wycierpiała więcej od niego. Wiedział o tym. Była żywa tylko dzięki jakiemuś niewytłumaczalnemu cudowi, któremu on sam zawdzięczał tak wiele. Jego siostra, jego kochana siostra, mimo że cierpiała, wciąż była żywa.
A on się uparł, uparł tą swoją starą, tradycyjną nieugiętością starego osła, że zaprowadzi ją w bezpieczne miejsce. Choćby krew w jego boku miała się skończyć, choćby burza szalała wściekłością stada dzikich koni, on ją będzie trzymać na plecach i wyniesie ją z Morrask’r. Nawet jako cholerny żywy trup, do którego mu zresztą nie było daleko.
Niebo płakało coraz rzewniej nad parą osamotnionych wilków. O ile Paki doceniał ten znaczący gest, a także z lubością przyjmował zimne krople na rozgrzane i brudne ciało, nie chciał zaszkodzić szarej waderze, która wciąż nieprzytomna ciążyła mu na plecach.
Nie, nie ciążyła. Odpoczywała na nich. By później być w stanie iść o własnych siłach do bezpiecznej przystani, jaka może znajdować wśród tych zgliszczy dawnego raju.
Z niemałym wysiłkiem rudzielec podniósł głowę, by rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronu. Naprawdę mu zależało. W tym momencie nawet zniszczona decha byłaby idealna. Albo jakaś dziura w ziemi. Albo stos resztek w kształcie szałasu, który się jeszcze nie zapadł.
Na szczęście ujrzał coś o wiele bezpieczniejszego dla dwóch wykończonych Canis Lupus, z których jeden nie mógł jak na razie chodzić. Dziura, ale nie zwyczajna, bo wejście do kanałów pod całym Morrask’r, które prawdopodobnie jako jedno z niewielu jeszcze nie zostało zasypane. Kanały stanowiły kiedyś schron dla arystokracji miasta, jednak gdy Wielka Rada stwierdziła, że taki podziemny bunkier nie był już potrzebny, zmienili jego zastosowanie na odpływ ścieków.
Stara, stabilna konstrukcja jednak nigdy nie została naruszona i szanse, że w kanałach coś się stanie, były naprawdę małe.
Wiedziony nową nadzieją, Paketenshika ruszył z podwójnym zapałem, chociaż dla postronnego obserwatora niewiele większym od wcześniejszego czołgania się, w stronę schronienia. Podobno podziemne korytarze prowadziły aż poza miasto, więc nie tylko zdobędą ochronę przed agresywnymi kroplami, które na ten moment już biczowały ich po skórze, a także przy odrobinie szczęścia będą w stanie wydostać się poza ten cmentarz zagubionych duszyczek. Le cimetière des âmes perdues, jakby powiedziała to Charlène.
Świat zasnuła czarna mgła, jednak rudy basior niezmordowanie parł do przodu. Modlił się tylko do bogów, żeby trafić w wejście do kanałów, bo zdecydowanie nie miał siły zawracać, szczególnie w tej burzowej ulewie. Grzmoty przeszywające dogłębnie wszystkie przedmioty fizyczne tylko go w tym przekonaniu umocniły.
Kroczył bez opamiętania, coraz bardziej chwiejąc się na boki. Nie wiedział, czy da radę. Ale przecież musiał. Jego siostra go potrzebowała. On potrzebował jej. Może nawet o wiele bardziej, niż sam miał odwagę się do tego przyznać.
Po kilkunastu krokach, które wydawały się najtrudniejszym i najdłuższym maratonem, przestał czuć uderzenia kropel deszczu na sierści. Zatrzymał się, oddychając głęboko, w oczekiwaniu, że czarna mgła przed oczami wreszcie zniknie i będzie w stanie zobaczyć, czy mu się udało. Klatka piersiowa paliła żywym ogniem, w ranę musiało zapewne wdać się zakażenie, ale to jeszcze nie był odpowiedni moment na spoczynek.
W końcu zamroczenie ustąpiło i Paketenshika ujrzał pod sobą posadzkę, szare płyty lekko tylko zabrudzone sadzą. Kilka kroków dalej znajdowały się schody w dół, prowadzące do kanałów, z których na pewno dwa osłabione wilki nie powinny spadać, bo wtedy już mogły się nie podnieść.
Wykończony basior padł sromotnie na bok, zrzucając z siebie towarzyszkę, i wreszcie zapadł w tak potrzebny w tym momencie sen.
Gdy się ocknął, jego kochana siostrzyczka wylizywała sobie brud i deszcz z sierści. Wyglądała o wiele lepiej niż wcześniej, na pewno była silniejsza, ale coś na jej pysku zdradzało, że mentalnie wcale dobrze się nie czuje. Paki nie mógł jednak stwierdzić, czy to było zmartwienie, czy zmęczenie całą tą sytuacją. I tym, co ich wcześniej spotkało, zanim trafili na środek pamiątki po niedawnej wojnie.
– Charlène… – wyszeptał. Chciał się uśmiechnąć, ale pewnie wyglądało to, jakby coś stanęło mu w gardle.
Szara wadera zwróciła się ku niemu. Już wiedział, co było nie tak. Była nie tylko zmęczona, ale i zła. I to dość poważnie zła. Widział to w jej oczach.
– Po co to zrobiłeś? – zapytała, jej głos bardziej bolesny niż zanieczyszczona rana na boku. – Tu es con!
– Co?… Chciałem… uratować ci życie.
– Po co? I tak straciłam wszystko, na czym mi zależało. Wszystko, rozumiesz? Moje życie stało się inutile, a ty je jeszcze niepotrzebnie przedłużasz.
– Siostrzyczko…
– Nie nazywaj mnie tak! – warknęła. – Nie jestem twoją la sœur! Już nigdy więcej, dociera do ciebie, do twojego pustego łba?!
Skoczyła na równe nogi i odeszła w głąb kanałów. Zanim jednak zdążyła zniknąć mu za zakrętem, Paki zebrał w sobie wystarczająco siły, żeby do niej krzyknąć. A przynajmniej odezwać się wystarczająco głośno, by usłyszała.
– Charlène, zaczekaj! Nie odchodź, proszę… Ja… Ja cię potrzebuję. Masz jeszcze mnie! Potrzebuję cię!
– Potrzebujesz mnie, żeby nie czuć się jak le perdant!  Żeby dawać sobie złudne wrażenie, że jednak coś ocaliłeś. Nie, Paketenshiko. Ja cię nie mam, a ty mnie wcale nie potrzebujesz. Nie chcę cię znać. Adieu!
Odeszła w ciemność, zostawiając rudego basiora na pastwę losu. On z kolei był tylko w stanie dołączyć do smętnego chóru chmurzystych aniołów, wylewając rzewne, słone łzy na brudne płyty kanałowego wejścia.
Niestety zapamiętał to wszystko. Poczucie pustki, zagubienia. Wszechobecną samotność, która jeszcze przez długie tygodnie spędzone w kanałach była mu jedyną towarzyszką. Smutek, wściekłość i wrażenie zdrady kłębiące się w oczach jego przybranej siostry Charlène.
Teraz ta sama wadera, z tym samym tatuażem skrzydeł na szarej sierści, bawiła się w najlepsze ze swoimi koleżankami pod drzwiami motelu. Aż pytania same przychodziły do głowy. Czy naprawdę ją skrzywdził, pomagając jej przeżyć? Bo szczerze mówiąc, w tym momencie niekoniecznie tak to wyglądało.
Charlène ruszyła do środka, otoczona małą zgrają nawet w połowie nie tak ładnych innych wader. Paki wiedział, że nie powinien robić tego, co podpowiada mu serce. Wiedział, że to tylko pogłębi i tak wystarczająco głęboką ranę. Nikomu nie pomoże, a niektórych może nawet zniszczy. Ale i tak musiał to zrobić.
Wszedł do baru za swoją siostrzyczką, by ją zobaczyć, a być może nawet pogadać.
Choć ten ostatni pomysł był wyjątkowo głupi. Samym przyglądaniem się nie przypomni jej, jak porzuciła go bez nadziei w wejściu do podziemi Morrask’r. Nic się w ich życiach nie zmieni. Przynajmniej nie powinno. Taki był plan.
Usiadł z dala od stolika koleżanek, przy okazji zamawiając Mithering Bastard, jakiegoś całkiem smacznie wyglądającego drinka z whisky, żeby nie wydawać się podejrzany. Obserwował swoją francuską siostrę spode łba, mając nadzieję, że nie rozpozna jego lisiego futra. Ale chyba była zbyt zajęta rozmową z koleżankami, by zwrócić uwagę na pseudo-nieznajomego basiora po drugiej stronie lokalu.
Paketenshika powoli sączył swoje apetyczne procenty wymieszane z sokiem pomarańczowym, ledwo zwracając uwagę na wchodzących i wychodzących gości. Chyba gdzieś na skraju wzroku przemknął mu Szkło, jednak trudno było to stwierdzić. Nie chciało mu się tam patrzeć. W tym barze miał tylko jeden cel na oczach.
W pewnym momencie Charlène wstała od swojego stolika i udała się w stronę łazienki. Oczywiście basiorowi nie wpadło w ogóle do głowy, żeby za nią podążać, to byłoby już stalkowanie. Jednak inny wilk z najbardziej zacienionej części baru najwyraźniej nie miał z tym problemu, bo momentalnie ruszył za waderą.
Paki nie mógł tak tego zostawić.
W swoim własnym, spokojnym tempie ruszył za podejrzanym typkiem, zostawiając swojego Mithering Bastard na stole. I tak już prawie wszystko wypił, nie będzie mu żal, jak ktoś dopije resztę.
Ledwo zdążył dojść do korytarza, na którym znajdowały się łazienki, gdy ogon nieznajomego znikał za drzwiami toalet dla pań. Rudzielec był na sto procent, że typek kobietą w żaden sposób nie był i nie miał najmniejszego prawa wchodzić do…
Krzyk. Piski przerażenia w damskiej toalecie. Kilka wader wypruło przez drzwi jak poparzone, zanosząc się płaczem, w ataku paniki niemal nie potrąciły Paketenshiki. Basior skoczył do przodu, bez zastanowienia wbijając do żeńskiej, wiedziony ledwo tlącym się promykiem nadziei, że zdąży, zanim zdarzy się coś poważnie przerażającego.
Gdy jego mniejsze niż u zwykłego wilka łapy wylądowały w ciepłej, pachnącej metalicznie cieczy, wiedział,  że jest za późno. Różana plama krwi otaczała nieruchome ciało szarej wadery, zupełnie jakby ta wpadła do czerwonej kałuży, a nie była jej źródłem. Klatka piersiowa ostatkami sił podnosiła się i opadała, jednak wychowanek lisów czuł wewnętrznie, że nie na długo. To były ostatnie sekundy jego młodszej siostry. Sierść nasiąkała chciwie posoką jak gąbka, barwiąc się na kolor zachodzącego słońca. Piękne barwy, tak samo jak piękna była Charlène. Tylko że wszystko tu było martwe i tylko poezja nadawała tej śmierci piękna.
Tajemniczy wilk znikał w cieniu w narożniku, śmiejąc się bezgłośnie, a jego znikająca powoli twarz przypominała kota z Cheshire. Ten kot, co to tak kochał się śmiać bez powodu, a gdy gdzieś odchodził zawsze uśmiech znikał ostatni. Ale tym razem zdecydowanie sceneria nie nadawała się do śmiechu.
Pakiemu nie było do śmiechu. Nie chciało mu też się płakać. Przyjmował widok martwej la sœur jakby była śpiącym szczeniakiem, który nie wytrzymał do końca zabawy z rówieśnikami.
Zabrał ją na plecy. Tak samo jak tego pamiętnego dnia, gdy jej rodzina i przyjaciele padli ofiarą Demonów Oleandra, a ona sama wypadła przez okno, co uratowało jej życie. Pod tym oknem znalazł ją Paketenshika i zabrał ze sobą na środek szarego morza powojennego krajobrazu, by uciec od tego całego koszmaru. Teraz również ją ratował, tylko nie wiedział jeszcze, przed czym.
Wygramolił się przez okno w łazience. Z jakiegoś powodu było bardzo duże, niemal na całą ścianę, ale w tym momencie bardziej się z tego cieszył niż nad tym zastanawiał. Umykał cieniami, chroniąc się przed światłem neonowych lamp. Przed barem zbierały się wilki, świadkowie okropnego zdarzenia, którzy składali relację wilczej policji z tej straszliwej sytuacji.
Rudy basior o to nie dbał. Starał się jak najdalej odciągnąć swoją siostrę, swoją małą Charlène, od wzroku plugawych i niegodziwych zdrajców świata. Bo czuł, że tym są. Że nie można im ufać. Że jeśli zobaczą Charlène, to dobiorą się do jej pięknego, niewinnego ciała. A on był dobrym oraz lojalnym bratem, więc nie mógł na to pozwolić.
Zabrał Charlène do swojego osobistego schronu, o którym jakoś nigdy nie wiedział, że jest na terenie Watahy Srebrnego Chabra, ale to na pewno był jego dom. Wybrał najpiękniejsze łoże z tych, które posiadał, i położył na nim waderę. Zebrał z okolicznych łąk najładniejsze i najbardziej kolorowe kwiaty, żeby otoczyć nimi łóżko oraz samą wilczycę. To musiało być pożegnanie idealne i on zrobi wszystko, żeby tak było.
Gdy już wszystko było gotowe, wreszcie zaczął wyć. Pieśń pogrzebowa z jego ust brzmiała śpiew z za grobu, ale być może o to właśnie chodziło. A może to nie Charlène umarła, tylko on i teraz nadeszło ostatnie “Żegnaj”. W każdym razie, musiał śpiewać, bo coś miało się wydarzyć. Nie wiedział co, ale coś na pewno. Tak podpowiadał mu wypełniony alkoholem brzuch.
Przez swoją pieść niemal nie usłyszał szeptania od strony ciała szarej wadery. Przerwał w oczekiwaniu, że to powtórzy, może nawet trochę głośniej. Nie pomylił się za bardzo, chociaż martwe, a otwarte oczy wilczycy nieprzyjemnie przeszywały jego duszę na wylot.
– Pamiętasz? Pamiętasz, jak się poznaliśmy, le frère?
– Pamiętam – wyszeptał. Z jego oczu wyciekły łzy, przezroczyste krople krwi duszy, które z cichym bębnieniem uderzały o posadzkę.
– Opowiedz mi – poprosiła. – Chcę pamiętać.
A więc zaczął opowiadać. Opowiadał o ich bardzo wczesnej młodości, kiedy to oboje z czystego przypadku spędzali czas ze swoimi rodzicami w dokładnie tym samym centrum handlowym, jednym z wielu w Morrask’r. On uciekał dla zabawy przed swoim ojcem, który też ze śmiechem udawał, że nie może go dogonić w niemal całkowicie pustych korytarzach. Żadnemu szanującemu się rodzicowi nie przyszłoby do głowy zabrać swojego małego szkraba do centrum handlowego niemal w samym środku nocy, ale tylko w tych godzinach lisia mama była w stanie coś kupić. Lisy zawsze stały niżej w hierarchii w tym mieście Canis Lupus.
Bawił się ze swoim tatą, gdy nagle wyrosła przed nim szyba. Cóż, niekoniecznie wyrosła, ona była tam cały czas, ale jakoś nie zwrócił na nią uwagi. Wpadł na nią z rozpędu, prawie rozbijając sobie nos, ale nie płakał, nie czuł bólu. Zaczął się tylko głośniej śmiać, jaka to z niego niezdara. Aż z drugiej strony szyby coś zapukało.
Przed nim, odgrodzona od niego tylko niewidzialną ścianą, stała najśliczniejsza waderka, jaką kiedykolwiek ujrzały jego złotawe oczy. Była mniej więcej w jego wieku, miała taką błyszczącą szarą sierść, praktycznie nieskazitelną, że odbijało się od niej światło lamp. Patrzyła prosto na niego, odsłaniając w uśmiechu idealnie białe ząbki. On też się uśmiechnął, miło, po przyjacielsku, i do niej pomachał. Ona odpowiedziała tym samym.
Zdołali ze sobą trochę porozmawiać, gdy tata Pakiego w końcu do niego podbiegł, a mama Charlène wyszła z restauracji, w której akurat jadły kolację, by sprawdzić, czy nic się malcowi nie stało. Od tego czasu spotykali się regularnie, najpierw tylko w centrum handlowym, a potem wszędzie indziej w Morrask’r, wystarczająco blisko swoich domów.
Wadera, spoczywająca na łożu śmierci, uśmiechnęła się do niego. Jej oczy były martwe i zmęczone, ale uśmiechała się z głębi serca. Plama krwi zdążyła w czasie tej opowieści wylać się aż na podłogę, prosto w białe kwiaty zebrane specjalnie na pogrzeb.
– To był naprawdę piękny czas… – westchnął rudzielec.
– Był piękny – potwierdziła Charlène, a Paketenshika czuł, że głębiej z serca nie idzie nic powiedzieć.
Siedział przy łóżku, na którym spoczywała jego siostra, maczając łapy w czerwonej, zimnej już cieczy, powoli ciemniejącej od upływu czasu. Nie zwrócił uwagi na śmiechy w oddali, wydawały się zbyt nierzeczywiste. Nie zauważył bie1ejących powoli ścian podziemia, subtelnie przechodzących w panele izolatki. Jego zmysły nie zarejestrowały zacieśniającego się na jego nogach kaftana bezpieczeństwa, w który był potajemnie ubrany.
A gdy się zorientował, było już za późno.
Przez następne kilka dni próbował wydostać się ze szpitala psychiatrycznego. Krzyczał, wyrywał się, próbował rozgryźć kaftan bezpieczeństwa do tego stopnia, że nałożyli na niego kołnierz ochronny. Na podłodze okazjonalnie pojawiały się ślady krwi. Zawsze jednak znikały już po kilku minutach. Nigdy nie zdążył się w nich ubabrać.
Przed jego oczami wciąż pojawiała się Charlène. Próbowała go przekonać do siebie, śpiewała mu tym swoim śliczny, altowym głosikiem, tańczyła w przeróżnych, powabnych strojach. A on siedział pod ścianą, przerażony nienaturalnymi pozami, łapami wykręconymi na drugą stronę, a głową obróconą jak u sowy. Nikt nie słyszał jego błagań o pomoc, nikt nie słyszał jego cierpienia. Był tylko on i zmora przeszłości, którą ledwo co pamiętał. Niemożliwie rzeczywista zjawa. Wspomnienia, których po tylu latach on nie powinien wcale mieć.
Gdzieś z cienia izolatki wychyliła się postać. Wilk, basior, o zbyt szerokim uśmiechu, by mieścił się w czaszce. Wyłaniał się z cienia zupełnie jak… Zupełnie jak…
Zupełnie jak kot z Cheshire.
– Paki, wstawaj! – nagle ktoś wydarł się do jego ucha, gdzieś z innej strony rzeczywistości.
Rudzielec zerwał się na równe nogi, rozglądając dookoła. Był w swojej ukochanej pseudo-lisiej norze, w której schował się przed burzą. Przed nim stała Tiska, śmiejąc się na głos z jego reakcji. Nie była mokra, burza musiała się skończyć.
– Spokojnie, Rudy! Nikt cię nie atakuje! Szukałam cię, bo nie wracałeś. Wszyscy się o ciebie martwią! – wadera zakręciła się w kółko. Pewnie ciasne, zamknięte pomieszczenia kilka metrów pod ziemią nieszczególnie jej służyły, jak zresztą większości wilkom. – Burza była wyjątkowo mocna, chociaż twojego zapachu akurat na szczęście nie zmyła. No chodź! Musisz pokazać, że żyjesz!
Tiska wybiegła na zewnątrz, a Paki susami wyskoczył za nią. Faktycznie, był już biały dzień, a po burzy ani śladu, ale zniszczenia dookoła dowiodły słów sprinterki. Wychowanek lisów zaczął się zastanawiać, jak długo w sumie spał.
Coś mu się też śniło, ale za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie. A im bardziej się starał, tym bardziej oczywiście zapominał. Standard. Postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy i po prostu pokazać swoim kumplom z Watahy Srebrnego Chabra, że nic mu się nie stało podczas burzy. Po co ich stresować?
Przy okazji ciapa Paki potknął się o gałąź na ziemi. Oczywiście, bo jakby inaczej. Śmiech Tiski pojawił się tuż nad nim.
– Nic ci nie jest, fajtłapo? Mówiłam, że burza była mocna!
– Wiem – odpowiedź rudzielca była wymieszana po równi ze śmiechem i warknięciem. Haha, boki zrywać, potknął się jeden raz. – Po prostu myślałem nad czymś i nie zwróciłem uwagi.
– Nad tymi lisami, co to miałeś pilnować?
Wadera uśmiechnęła się pół-złośliwie, a Paketenshika poczuł, jak na jego policzki wypływa gorący rumieniec. Miał nadzieję, że pomarańczowe futro go zakryje… tylko gorzej było z blizną.

Koniec

Od Tiski - 4 trening siły

Jako sprinter muszę biegać szybko. Jednak jako Ja muszę rozwijać się również w innych kierunkach. Tym razem nie rozpoczęłam niczym specjalnym dzisiejszego treningu, po prostu zaczęłam biec. Bardzo, bardzo wolno. Dziś na celu miałam biec po prostu długo.
Tempo było wręcz upokarzające. Łapy musiałam stawiać tuż przy sobie, co wymagało silnej woli. Część mnie po prostu krzyczała, że trucht to tylko strata czasu, ale musiałam się trzymać planu. "Tu chodzi o wytrzymałość. Wolniej!" Choć z samym wysiłkiem radziłam sobie dobrze, nie miałam czym zająć głowy. Najzwyczajniej w świecie nudziło mi się. Mijałam kolejne drzewa z wrażeniem, że moja prędkość im dorównuje, mimo że one tylko stały. Nie mogłam im za to odmówić piękna. Potężne buki górowały nad resztą zieleni. Tak silne, lecz w pełni bezpieczne, same dają schronienie dla wielu owadów, ptaków i niektórych ssaków. Przymknęłam oczy, by usłyszeć las. Delikatny wiatr chybotał gałązkami, gdzieś wiewiórka wykonała swój skok, a całkiem niedaleko kos rozpoczął swój wspaniały koncert. Skierowałam się w jego stronę, wciąż usilnie starając się utrzymać ślimacze tempo. "Tak rodzą się żołnierze" - powiedziałam sobie z cieniem uśmiechu. Okazuje się, że jedyną rozrywką będą moje własne żarty. To będzie ciężki dzień.

Od Tiski - 3 trening siły

Tak więc…
cała moja praca polega na szybkim bieganiu, rzucaniu się na zwierzynę i przegryzieniu jej gardła w odpowiednim miejscu, jak najszybciej. Nie sądzę, by była w tym jakaś filozofia. Jednakże, by ocenić to zadanie jak najbardziej obiektywnie, należy wziąć pod uwagę również inne czynniki i przypadki. Na przykład, działania grupowe, albo nawet… w parach. Słuchajcie, to naprawdę jest ciężkie. Wymaga dużego skupienia, by odczytać w odpowiednim miejscu i czasie, konkretne sygnały. Wszystko po to, by i tak zderzyć się po drodze, ponieważ okazuje się, że to nie ty akurat miałeś skakać, tylko twój partner. Można powiedzieć, że wilki wyraźnie budzą strach wśród leśnej zwierzyny, ale ja razem z Magnusem totalnie łamiemy ten stereotyp. Przyznam się, nieraz wina leży po mojej stronie, ale trudno się dziwić, bo gdy trzeci raz z rzędu ucieka nam jeleń, więcej myślę o tym, jak pozbyć się basiora z branży, niż o kolejnej kiepskiej próbie. Miejcie tylko nadzieję, że później będzie lepiej, bo na razie wychodzi na to, że nie będziecie mieli co jeść.

Od Tiski - 2 trening siły

Skałki wyglądały dziś naprawdę pięknie. Ozłocone wschodzącym słońcem i otulone przez wschodni wiatr. Ciekawe, ile mają lat? Czy powstały kilka tysięcy lat temu, czy może kilkadziesiąt tysięcy? Ile wilków widziało je przede mną? Zastanowiłam się chwilę, po czym pomyślałam, że nieważne jest kiedy, ani w jakim celu powstały, gdy w tak cudowny dzień, jak dzisiaj mogą posłużyć jako idealny tor do rozwijania sprawności fizycznej. Ciało przygotowane do wysiłku, nie miało problemu ze wspinaczką. Łapy sprawnie znajdowały kolejne punkty podparcia i dobrze znosiły monotonną zmianę ciężaru. Wspinałam się dość długo, przypominając sobie znajome półki skalne, na których mogłabym odpocząć. Gdy w końcu dotarłam do jednej z nich, mogłam z zachwytem poprzyglądać się terenom watahy. Odnajdywałam konkretne punkty, z satysfakcją zauważając, że znałam już je lepiej od domu z dzieciństwa. Zostawiając za sobą przeszłość, przygotowywałam się na przyszłość i było w tym coś… pociągającego. Rozciągnęłam mięśnie i ruszyłam dalej, tym razem kierując się do miejsca, gdzie mogę bezpiecznie zakończyć trening.

Od Tiski - 1 trening siły

Słońce wcześnie zajrzało do mojej jaskini, zwiastując kolejny, piękny dzień. Dzisiaj miałam znów potrenować i cieszyłam się jak mały szczeniak. Z podekscytowania wręcz biegłam z kąta w kąt, szykując śniadanie i nie powstrzymując szerokiego uśmiechu na pysku. Sprawnie wyciągnęłam marynowanego zająca, darowanego mi dwa dni temu przez Karę. Od mojej pierwszej kulinarnej próby minęło już trochę czasu i wciąż nie mogłam pojąć, jak coś, co rodzeństwo z wyspy przyrządza „ot tak”, mogło prawie wybuchnąć pod moimi łapami. Coś tu naprawdę nie grało. Zjadłam kilka kęsów, a resztę schowałam na później. Na treningu nie mogłam mieć przecież pełnego brzucha. Ruszyłam w stronę Wysokich Skałek, na których niedawno widziałam wspinającego się Magnusa. Założyłam więc, że to dobre miejsce, by wzmocnić swoją siłę. W ramach rozgrzewki potruchtałam przez Polanę Życia, po drodze płosząc kilku roślinożerców. Z ulgą zauważyłam, że było jeszcze tak wcześnie, że słońce nie urządzało sobie grilla z ziemi. Spojrzałam w górę i szybko oceniłam, że mam jakieś trzy godziny, zanim trzeba będzie się schować w cieniu. Nie ma to jak zacząć dzień od porannych ćwiczeń.

czwartek, 30 lipca 2020

Od Tiski CD Magnusa - "Inna droga"

Gdy Magnus mnie przytulił, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Automatycznie zesztywniałam, a przez głowę przelatywały mi wszystkie obrazy ostatnich dni. Polowanie, kłótnia, pułapka w jaskini, niemiłosiernie długie czekanie, aż basior wybudzi się ze snu. Jednak w tym wszystkim, gdzieś głęboko w moim wnętrzu obudził się płomyk. W każdym tym wydarzeniu czułam...coś. Nie potrafiłam tego zinterpretować, nie mam żadnego doświadczenia. Teraz już wiedziałam, że to były iskierki. Iskierki, które w jego objęciach zapaliły mały płomień otuchy i bezpieczeństwa. Uśmiechnęłam się do siebie. „To naprawdę wspaniały czas na związki”- pomyślałam cierpko. Nie tego się spodziewałam. Miało być to wszystko takie...zakręcone. Lot motyli w brzuchu, spotkania na zielonych łąkach, patrzenie w gwiazdy. Teraz to nawet nie wiem, czy dożyjemy następnych dni.
Mimo wszystko, strach mnie już nie ograniczał tak jak wcześniej. Byłam gotowa odwzajemnić uścisk, lecz nic nie powiedziałam. Wzięłam głęboki wdech, rozkoszując się zapachem jego futra. Czułam się znacznie lepiej. Ale w tej ciemności w moim wnętrzu nie znalazł się jeden płomyk. Ten większy był łatwo widoczny i było jasne, że czuję coś więcej do Magnusa, niż tylko zniecierpliwienie. Wtedy trysnęła z niego skra i wylądowała gdzieś obok, budząc jeszcze jedno światełko. Było bardzo czerwone, właściwie nierzucające swojego światła, pozostawało w cieniu tego większego. Nie byłam pewna, co to jest. Tylko trochę się domyślałam, choć wydawało się to takie nieprawdopodobne. Czy to odwaga? Gotowość do walki?
Nasz uścisk przerwała Kara.
- Hej gołąbki! Mamy robotę do zrobienia! Ludzi do pokonania!
Wspomnienie o ludziach trochę mnie zmrowiło. Ciemny basior odwrócił się do mnie i popatrzył na mnie tak, jak nigdy wcześniej. W tym spojrzeniu było tyle troski…
Poszliśmy za Karą do jaskini dowódczej.

- - -

Kilka dni później wszyscy byliśmy po zasadniczym szkoleniu z rozbrajania min. Uczył nas wilk z WWN, który odbył z rodzeństwem długą naradę, co do wyglądu i działania tych, pochodzących z rezerwatu.
Już zaraz mieliśmy iść na pierwszą misję, przedstawiał nam więc przeróżne scenariusze. Jednym słowem mamy unikać ludzi. Jak dobrze, że mamy to na szkoleniu, inaczej na pewno pobiegłabym do pierwszego lepszego człowieka z bronią i się przywitała, szczerząc kły. Fantastycznie. Wydelegowali tylko mnie i Magnusa, Kara chwilowo było przeznaczona do innych prac. Gdy wyszliśmy z jaskini, słońce skrywało się za chmurami. Delikatny wietrzyk trącał nasze futra. Zanurzyliśmy się w gęsty las, naszą najlepszą ochronę przed niepożądanym okiem. W milczeniu pokonywaliśmy kolejne kilometry na wschód. Teraz byłam naprawdę gotowa. Czułam tę spokojną pewność, że wiem, co mam robić. Na zajęciach bardzo szybko przyswoiłam rozbrajanie min. Było to dla mnie  podobne do plecenia wianków. Mam umiejętności, którym mogę zaufać i to mi wystarczało. Ten czerwony płomyk był coraz większy. Zbliżyliśmy się do odciętego terenu plaży. Basior na migi pokazał mi, bym uważała, bo dookoła mogą kręcić się ludzie. Zbliżyłam się do pierwszej bomby. Łapy nieco mi zadrżały pod wpływem adrenaliny. Odetchnęłam cicho i pociągnęłam za odpowiednie sznurki. Odetchnęłam cicho, po czym usłyszałam charakterystyczne pstryknięcie i urządzenie stało się bezużyteczne. Podeszłam do kolejnej, tym razem poszło mi znacznie szybciej. Rozprawiałam się z nimi jedna za drugą, a zajęcie było na tyle wciągające, że nie usłyszałam cichego wołania Magnusa. Dopiero potężny nacisk na moje uczucia zwrócił moją uwagę. „Wychodzimy” - przekazał mi.
Sprawnie skierowałam się do lasu za towarzyszem. Już byliśmy niemal między drzewami, gdy na niebie rozległ się okropny hałas helikoptera. Zaczęliśmy biec w bezpieczniejsze miejsce, ale maszyna śledziła nas bardzo dokładnie. Dyszałam ciężko, nie tyle z samego wysiłku, ale ze stresu. Myśli galopowały w mojej głowie. Co zaraz spadnie? Bomba? Sieć?
Sieć.



<Magnus?>

Od Magnusa – 7 trening siły i szybkości

Po wytrzymałościowej przebieżce, gdy słońce już zaczęło być nie do zniesienia, skierowałem się w chłodne cienie lasu. Tym razem zająłem się szybkością. Znajdowałem kolejne polany, najlepsze były takie ze stadami. W skupieniu przypatrywałem się jeleniom, które pasły się na polanie. Gdy w końcu wyczułem swój moment, pognałem za jednym z nich, nakierowując go na gęste drzewa, przez które ciężko będzie mu się przedrzeć. Zwierzę zrobiło to czego się spodziewałem, więc po kilku sekundach już zanurzyłem w nim swoje kły. Szybko wgryzłem się w szyje, żeby zabić jak najszybciej.
- O jednak potrafisz polować. – usłyszałem za plecami znajomy głos.
- Wszędzie cię pełno. – powiedziałem do Tiski kładąc jelenia na ziemię.
- Po prosto sprawdzam nowego partnera do polowań.
Zajęliśmy się przenoszeniem jelenia, który trafił do jaskini medycznej Talazy. Zawsze znajdzie się jakiś chory, czy połamany do wykarmienia. Po wszystkim Tiska opuściła mnie a ja wróciłem do treningu. Znalazłem jeszcze jedną polanę, tym razem pustą i sprintem okrążyłem ją kilkanaście razy. Kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa, wróciłem do swojej jaskini na odpoczynek.

Gratulacje! 

Od Magnusa – 6 trening siły i szybkości

Wstałem przed pierwszymi promieniami słońca, żeby standardowo zebrać zioła na dzisiejsze polowanie. Zdążyłem już poznać miejsca w których znajdowały się najbardziej przydatne do spożytkowania zielska. Przez całą drogę poruszałem się truchtem, żeby zrobić od razu rozgrzewkę przed dzisiejszym treningiem. Gdy wróciłem do jaskini, odłożyłem zioła i zjadłem śniadanie przygotowane wcześniejszego dnia. Ryby w marynacie z ziół. Gdy zjadłem tyle, żeby nie czuć głodu i jednocześnie nie czuć się przejedzonym, mogłem rozpocząć trening. Na początku, przed palącym słońcem, postanowiłem ochłodzić ciało i przy okazji złapać parę ryb na jutrzejszy dzień. Nie były to może tak wspaniałe ryby jak na mojej wyspie, ale nie mogłem narzekać. Po kilku kursach z napełnionym rybami pyskiem, zapełniłem zapasy na przynajmniej dwa dni. Następnym razem muszę zapolować na jakieś lądowe mięso... Słońce zaczęło już mocno prażyć, ale piasek na plaży nie był jeszcze na tyle gorący by nie móc po nim biegać. Zacząłem standardowy bieg wysiłkowy, żeby powoli rozkręcić mięśnie.

Od Tiski CD Kary - "Biała Noc"

Ruszyłam razem z Karą i Magnusem z samego rana. Wieczorem długo rozmawiałam z basiorem o planie poszukiwawczym. Wtedy najbardziej dręczył mnie obraz zdziwionego Mundusa, gdy ten dowiedział się, że nie ma z nami przyjaciółki. Przerażało mnie to zdziwienie. Wiedziałam, że coś poszło nie po jego myśli, coś ważnego, ale czerwonooki wilk tego nie zauważył. Scenariusz był dość prosty: on użyje mocy i znajdzie w lesie każdą nadzwyczajną istotę, w tym najprawdopodobniej zaginioną wilczycę. Moje wątpliwości zostały po prostu odrzucone. „To dobry pomysł” - jasne, tylko w innych okolicznościach. Sprawy się dość komplikowały. Dopiero co dowiedziałam się, że ból, jaki przeżyłam, był testem wymyślonym przez jakąś fioletową czaplę. Nie jest to przyjemna wiadomość i zbijała mnie z łap za każdym razem, gdy do tego powracałam. W trakcie wielkiej dyskusji z drugim wilkiem musiałam sobie jeszcze poukładać w głowie, co było prawdą, a co aranżacją. Nic dziwnego, że bez zbędnego szemrania przyjęłam rozwiązanie z innej strony.
Rano skierowaliśmy się prosto w stronę Skrytego Lasu. Szliśmy dość powolnie, ale wszyscy byliśmy dobrze nastawieni. Kara trochę odżyła po wczorajszym wybuchu i wręcz promieniowała energią. Odzyskamy Talazę i wszystko wróci do normy. W tak pozytywnej atmosferze cisza była wręcz niewskazana.
- Kara, jakie są twoje ulubione kwiaty? - wadera była nieco zdziwiona nieoczekiwanym pytaniem, ale bez wahania odpowiedziała.
- Goździki - westchnęła z uśmiechem - Są takie delikatne i rosną w skupiskach. Trzymają się razem, to takie urocze.
- Też je lubię – potwierdziłam - Bardzo przydają się do wianków. I świetnie komponują się z jaskrami i chabrami. Rosną w południowej części Polany Życia. Mogę wam pokazać, gdzie są.
- Wspaniale! Jak to wszystko się skończy, pójdziemy tam razem z Talazą i nauczysz nas, jak się plecie – wadera zaśmiała się radośnie. W powietrzu rozległ się dźwięk podobny do wesołych dzwonków. Nawet jej brat w całej swojej gburowatości, patrząc na nią, uśmiechnął się lekko. To był pierwszy raz, gdy zobaczyłam zadowolonego Magnusa. Było to dla mnie tak zadziwiające, że odwróciłam się w jego stronę i popatrzyłam trochę dłużej, niż zamierzałam, nawet sobie tego nie uświadamiając.
- No co? - popatrzył na mnie ostro, próbując zachować powagę, ale nie wytrzymał długo. Uśmiechnęłam się szeroko, ale wilk odwrócił wzrok. Szliśmy dalej, a ja rozmawiałam z Karą o technice układania łodyg przy różnych rodzajach wianków. Słuchała mnie z pełnym zaangażowaniem, starając się zapamiętać jak najwięcej. Uciszyłyśmy się, dopiero gdy między drzewami pojawiła się mroczna granica Skrytego Lasu.
Magnus odszedł na chwilę, by móc się lepiej skupić na swoim zadaniu, i zaczął poszukiwać takich śladów życia, które chociaż trochę przypominałyby białą waderę. Czekałyśmy minutę, potem pięć i dziesięć. Kara popatrzyła na mnie z niepokojem, wiedząc, że trwa to za długo. Przypominałam sobie atak Talazy jako postaci na granicy materii i mgły. Czy taki twór, może zostać wykryty przez moc ciemnego wilka? Czy forma, w jakiej przebywa, jest pomysłem Mundusa, czy nieoczekiwanym błędem? Basior otworzył oczy i pokręcił głową, dając znak, że nic nie znalazł. Pochyliłam łeb, zastanawiając się, co teraz. Nastąpiła chwila ciszy, po czym odezwała się ruda wilczyca.
- Słuchajcie, to jeszcze nie koniec! - w jej głosie płonął nieoczekiwany płomień - Znajdziemy ją „ręcznie”.
Popatrzyłam jej w oczy z powątpiewaniem i wtedy zobaczyłam błysk, jakiego wcześniej nie widziałam. Kara machnęła łapą, a za nią, jej śladem podążył jasny płomień
– Ćwiczyłam trochę, może się udać – wskazała na brata – tylko ty musisz mi trochę pomóc.
 Byłam pod wrażeniem jej nagłej pewności siebie, ale postanowiłam zaufać. Zawsze jeszcze mamy Magnusa, którego ogień również da radę oświetlić drogę, choć jest niebieski i dużo ciemniejszy. Kara zamknęła oczy, by lepiej się skupić. Basior zrobił to samo, ale nie orientowałam się, na czym polega jego wsparcie. Futro wadery zaczęło falować, jakby wiatr poruszał każdym włosem. Wraz z ruchem pojawiło się światło. Po chwili wadera była chodzącą kulką ognia. Skierowaliśmy się na północ.
Poczułam ten sam przeszywający dreszcz, przekraczając granicę lasu. Trzymałam się jak najbliżej przyjaciółki, która z największym skupieniem kontrolowała swoją moc. Całkiem szybko znalazłyśmy nasze wczorajsze ślady. Dookoła panował mrok, lecz nie taki nieprzenikniony, jak ostatnio. Czułam się o wiele lepiej, bo organy wewnątrz trzymały się na swoim miejscu. W miejscu, gdzie się zatrzymałyśmy, trzecia para śladów była ledwo dostrzegalna, co zgadzało się z moim przypuszczeniem, że Talaza nie była tu obecna fizycznie. Kara popatrzyła na mnie pytająco, wciąż bardzo skupiając się na kontroli swojego ognia. „Gdzie mamy iść?” - pytała niemo. Niestety biała wadera nie zostawiła po sobie zapachu, mogliśmy podążać tylko za ledwo dostrzegalnymi odciskami w ziemi.
- Karo, musimy być bardzo blisko siebie, żebym mogła widzieć grunt – kiwnęła głową, po czym ruszyliśmy w trójkę za tropem. Teren robił się coraz bardziej wilgotny, wokół czuć było bardzo specyficzny zapach. Nie mogłam go nijak dopasować do tych, które poznałam wcześniej. Był jednocześnie nieprzyjemny i pociągający. Jakby pochowano trola w aromatycznych kwiatach. Doszliśmy do miejsca, gdzie po dwóch stronach ścieżki znajdowała się ciemna jak noc woda, a przed nami mała wysepka, do której prowadziły ślady. W ułamek sekundy tchnęło mnie dziwne przeczucie. Zaczęłam biec, czując całą sobą, że jestem blisko, choć, co dziwne, nie towarzyszyła temu poczuciu radość. Biegłam najszybciej, jak mogłam, potykając się po drodze kilka razy. Na wysepce rósł olbrzymi kwiat, a w jego wnętrzu leżała śnieżnobiała postać.
- Talaza! - krzyknęłam. Jak już bardzo chciałam się przywitać, obudzić ją, przytulić. Kara i Magnus dobiegli do wyspy. Dlaczego nie wstaje, skoro już jesteśmy? Basior pochylił się, by ją wyciągnąć, ale zmartwiał po drodze. Odwrócił się w naszą stronę z wyraźnym niepokojem w oczach. Już wiedziałam, co powie.
- Ona nie oddycha.


<Talaza?>

Od Magnusa – 5 trening siły i szybkości

Wstałem z nagrzanej słońcem ziemi i poszedłem w ślady szarej wadery. Przeszliśmy przez Polanę Życia i skręciliśmy w lewo pomiędzy drzewa. Po kilku chwilach moim oczom okazała się laguna z wodospadem spadającym ze skarpy prosto w zbiornik na dole. Zadrżałem gdy wspomnienia do mnie wróciły. Wodospad w którym pływałem w nastoletnich latach, wyglądał prawie identycznie. Nie licząc oczywiście dużych ryb pływających w tamtym stawie. Tiska weszła do wody i zanurkowała. Gdy po kilku sekundach wypłynęła przy wodospadzie, widać było wytchnienie na jej twarzy. Wszedłem za nią do wody, starając się jednocześnie zmyć wspomnienia o przeszłości. Popatrzyłem na waderę starając się nie widzieć w niej kogoś innego. Zanurkowaliśmy w chłodnej wodzie, dając wytchnienie rozgrzanemu ciału i jednocześnie wzmacniając mięśnie od pływania. Po godzinie intensywnego pływania wyszliśmy na brzeg i położyliśmy się w ostatnim skrawki słońca. Dzień się kończył, trening uważałem za udany. Gdy udało nam się wyschnąć, z małą pomocą moich płomieni, rozeszliśmy się do swoich jaskiń. Na tyle na ile wolałem trenować sam, tyle dzisiaj udało mi się poznać trochę umiejętności partnerki do polowań. Na pewno pomoże nam to później.

Od Magnusa – 4 trening siły i szybkości

Zszedłem powoli z góry przy Wysokich Skałkach i skierowałem się z powrotem na stepy. Nie spieszyłem się, żeby trochę rozluźnić obolałe już mięśnie. Nie trenowałem odkąd się tu zjawiłem. Kilka miesięcy bez ruchu zrobiło swoje. Z daleka już mogłem podziwiać zmagania Tiski na zrobionym przeze mnie torze przeszkód. Gdy dotarłem do niej usiadłem na chwilę i patrzyłem na jej ruchy. Zgrabnie przeskakiwała belki, ale z przechodzeniem po nich gorzej jej szło. Jej zwinność nie była tak dobra jak szybkość, ale w końcu była sprinterem. To szybkość była najważniejsza. W końcu dołączyłem do wadery i bez słów, słysząc tylko swoje zmęczone przyspieszone oddechy, ćwiczyliśmy. Raz za razem pokonywaliśmy tą samą trasę, w skupieniu przeskakując kolejne kłody i krzaki. Po kilkudziesięciu próbach zeszliśmy z toru.

- Byłeś już przy wodospadzie obok Polany Życia? – spytała mnie Tiska. Pokiwałem przecząco głową i ruszyłem za nią jak skierowała się w stronę polany. Myśl o zimnej wodzie mnie pokrzepiła. Temperatury były już zabójcze, a po całym dniu treningu mogliśmy się mocno odwodnić.

środa, 29 lipca 2020

Od Tiski - 7 trening szybkości

Dopiero teraz zauważyłam, że jestem naprawdę szybka. Byłam na spokojnym spacerku, gdy ni stąd, ni zowąd usłyszałam, jak ktoś się przewraca. Czy to Magnus? „O taak, będzie zabawa”.
Biegliśmy po plaży, a dmący wiatr czesał nasze futro. Basior był naprawdę wolny i z tego, co widziałam, chyba w końcu postanowił coś z tym zrobić. Ja jako odpowiedzialna współpracowniczka miałam za zadanie go zmotywować. Z nieskrywaną radością przegoniłam ledwo zipiącego wilka. Biegłam tak przez chwilę, po czym pomyślałam, że mogę szybciej. To przecież była okazja do własnego treningu. Przyspieszyłam, zostawiając towarzysza za sobą. Miałam wrażenie, że latam. Kolejne metry nie były przeszkodą, ziemia nie była dla mnie przeszkodą. Zatopiłam się w tym rozkosznym uczuciu, gdy zorientowałam się, że zrobiłam potężne okrążenie i przed sobą znowu widzę ogon Magnusa. „Ale będzie zły” - uśmiechnęłam się szeroko. I z wdziękiem, na jaki tylko było mnie stać, ponownie go wyprzedziłam. Rosło we mnie zaufanie do swoich umiejętności, rosły też same umiejętności. To dobrze.

Gratulacje!!!

Od Magnusa - 3 trening siły i szybkości

Zostawiłem Tiskę na plaży i skierowałem się na stepy. Wadera była tak zaangażowane w bieg, że nawet nie zauważyła mojego zniknięcia. Ułożyłem kilka bali w pobliży wystających krzewów aby zrobić coś na kształt przeszkód. Samo przeciągnięcie wielkich kawałków drewna było wyzwaniem. Na tyle dużym, że po ukończeniu toru postanowiłem zrobić sobie przerwę na  obiad. Wybrałem się na wysokie skałki. Nie spiesząc się szukałem jakiejś małej ofiary. Poczułem nagłe zmęczenie, w końcu nie jadłem śniadania a było już późne popołudnie. Udało mi się jednak upolować niewielkiego zająca, który do wieczora napełni mój żołądek. Po posiłku, korzystając z okazji wspiąłem się na jedną z mniejszych i bardziej bezpiecznych gór. Wybrałem miejsce, w którym nie było stromych stoków, tylko w miarę łagodne podejście. Gdy znalazłem się na górze, rozejrzałem się dookoła, żeby zapoznać się z otaczającym mnie terenem. Na wyspie nie mieliśmy za dużo górzystych terenów. Ludzie postarali się, żeby nie było miejsca, z którego moglibyśmy zobaczyć każdy kawałek wyspy. Moglibyśmy wypatrzyć coś co chcieli ukryć. Westchnąłem pod nosem i popatrzyłem w stronę stepów. Zaśmiałem się cicho gdy zobaczyłem Tiskę korzystającą z mojego toru przeszkód. Nawet nieźle jej szło, zadziwiała mnie coraz bardziej.

wtorek, 28 lipca 2020

Konkurs - "Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie"!

[AKTUALIZACJA ZASAD]

Moi Drodzy Przyjaciele!
Nadszedł czas kolejnej radosnej nowiny, o której zresztą większość z Was już wie. A więc do rzeczy...

ADAPTACJA PIOSENKI W WILCZYM ŚWIECIE
Znów dziś jest jakoś inaczej, prawda? Zupełnie jak wtedy, gdy budzisz się nagle, w obcym ciele... zaraz, chwileczkę. Kim Ty w ogóle jesteś?

Zasady konkursu:
- Całość zamknięta w jednym opowiadaniu;
- Min. 300 słów;
- Termin wysyłania opowiadań włącznie do 16 sierpnia 2020;
- Akcja toczy się w alternatywnej rzeczywistości, wykreowanej przez Twój umysł podczas snu. Losy bohaterów opowiadania konkursowego nie mają wpływu na prawdziwą historię naszej watahy, nie dzieją się w rzeczywistości.
- Tym razem, uczestnicy mają za zadanie wcielić się w postacie z odgórnie ustalonych piosenek i w ciekawy sposób zaprezentować ich fabułę. Każdy otrzymuje swoją, szczególną piosenkę, której adaptację ma napisać.
- Cenne są zarówno elementy potraktowane dosłownie, jak i bardziej nieszablonowa interpretacja tekstu.
- W piosenkach, w których pojawia się wielu bohaterów, mile widziane jest kreatywne wykorzystanie również swoich WSCowych przyjaciół...

Każdy chętny już wie, jaką piosenkę otrzymuje (dla reszty niespodzianka), a kto jeszcze nie wie, niech zgłasza się do mnie! Więcej na stronie Kroniki Taktyki, w zakładce Konkursy.

                                                                                     Wasz samiec alfa,
                                                                                         Agrest

Od Magnusa – 2 trening siły i szybkości

Ruszyłem przed siebie, wskakując między drzewa. Zignorowałem Tiskę, ale czułem, że pobiegła za mną. Przyspieszyłem więc i zacząłem wymijać kolejne drzewa, by zgubić nieznośną waderę. Zwróciłem się w stronę plaży, tak jak zawsze  miałem w zwyczaju. Od pierwszej łapy zanurzonej w ciepłym piasku poczułem się jak w domu. Euforia wypełniła moje ciało, dzięki czemu mogłem przyspieszyć jeszcze bardziej. Nie przebiegłem jeszcze połowy plaży, gdy zobaczyłem szarą plamę biegnącą obok mnie. Nie zajęło jej dużo czasu by mnie dogonić, a później jak się okazało, przegonić. Jednocześnie poczułem złość i podziw. Tiska biegła przede mną przez kilka okrążeni, później zniknęła mi z oczu, po to żeby pojawić się znowu obok mnie. ZDUBLOWAŁA MNIE! Ta wadera naprawdę miała parę w łapach. Pomimo zmęczenia przyspieszyłem nieznacznie. Spojrzałem złowrogo no biegnącą obok mnie Tiskę. Zobaczyłem tylko uśmiech na jej twarzy, zdecydowanie była w swoim żywiole. Wadera ponownie mnie wyprzedziła. Gdy wiedziałem, że już nie widzi mojego pyska, uśmiechnąłem się nieznacznie. Jedno mogłem powiedzieć, z tą wilczycą nudzić się nie będę.

Od Magnusa – 1 trening siły i szybkości

Znacie to napięcie w mięśniach, gdy szykujecie się do skoku? Tę adrenalinę przed sprintem za uciekającą ofiarą? To uczucie, gdy wzbijacie się w powietrze, żeby upadając złapać w pazury zwierzynę? Ja znałem to czasem aż za dobrze. Zwykle polowałem z użyciem mocy, ale lubiłem czasem wrócić do standardowych metod. Poza tym jaki byłby ze mnie bloker, gdybym nie potrafił złapać zwierzyny bez mocy.

Ukryłem się za drzewami i patrzyłem w skupieniu na pasące się na polanie sarny. Jedna z nich oddaliła się nieznacznie od reszty, stając się dla mnie idealnym celem. W ciągu kilku sekund ruszyłem z miejsca i pognałem w stronę parzystokopytnego. Sarna zerwała się do ucieczki a z nią całe stado. Byłem już o włos, właśnie miałem skoczyć i zadać ostateczny cios, kiedy… wystająca gałąź z ziemi udaremniła mi całe polowanie. Krótko mówiąc, przekoziołkowałem i wylądowałem na plecach, patrząc na oddalającą się sarnę.

- No niezły z ciebie bloker. – usłyszałem śmiech zza drzew. Po chwili zobaczyłem szaro białe futro Tiski. Jeszcze tego tu brakowało… Zignorowałem docinki i postanowiłem potrenować na poważnie.

Od Szkła CD Talazy - "Pierwsza Krew"

Teraz już z szybko bijącym sercem biegłem przed siebie, coraz dramatyczniej próbując wychwycić z powietrza niknący zapach przechodzącej tędy może godzinę, może dwie wcześniej wilczycy.
Przystanąłem.
Słyszałem tylko szum drzew i własny oddech. W mojej głowie kłębiły się ciężkie chmury myśli, przytłaczające pierwiastek logiczny, który cały czas próbowałem wypchnąć na pierwszy plan.
Co robić? W którą stronę się udać? Tak naprawdę, mogłem pójść w każdą, rzeczywista woń małżonki mieszała się już z moim własnym jej wyobrażeniem, z każdym wciągnięciem powietrza ustępując mu miejsca coraz bardziej. Teraz w ogóle nie byłem już pewny, czy czuję jeszcze cokolwiek poza wilgocią i leśnymi roślinami.
W pewnym momencie przeciął mi drogę świeży ślad zająca. Zwróciłem głowę w kierunku, w którym przypuszczalnie uciekł i węszyłem przez krótką chwilę. Wreszcie odetchnąłem cicho i truchtem ruszyłem dalej. Poruszałem się coraz wolniej, w sumie bardziej już odruchowo, niż przez jakieś ostatnie dotknięcie nadziei. Straciłem rachubę próbując obliczyć czas, który minął od mojego rozpoczęcia poszukiwań, nie wyobrażałem sobie, co mogło się stać i nie miałem pomysłu na to, co dalej. Utknąłem chyba w martwym punkcie czegoś. W niemal panicznym kroku ograniczyłem poszukiwania do lasu, podążając przez cały czas śladem, który przestawał już móc mnie prowadzić.
Wtem do moich uszu dotarł trzask łamanych gałązek i poruszanego igliwia.
- O, dzień dobry, Szkiełko - zwrócił się do mnie pogodny, kobiecy głos.
- Dzień dobry... Opal? - odwróciłem się, wzrokiem napotykając sylwetkę wadery stojącej nieopodal - co robisz na terenach WSC?
- Nie jesteśmy jakoś specjalnie daleko od granicy - uśmiechnęła się - pomyślałam, że zahaczę o nie podczas obchodu terenów, wiesz, wy macie teraz inne sprawy na głowie.
- Szukam Talazy - wypaliłem - spotkałaś ją może? Wyszła rano, nie widziałem jej od tamtej pory.
- Chyba nie - zawahała się - ostatni raz widziałyśmy się wczoraj wieczorem. Ale... możemy przejść się i popytać tam, gdzie nie byłeś jeszcze ani ty ani ja. Razem. Co ty na to?
- W porządku - mruknąłem, w przyspieszonym tempie analizując swoją wcześniejszą trasę.

Głębokie i przenikliwe wycie rozniosło się po ziemiach watahy, lecz ani pora, ani sytuacja nie przywodziły na myśl porządnego wezwania. Dokładniej okrywając się płaszczem, Mundus ze zdumieniem podniósł głowę i spojrzał na słońce, by odczytać wskazówkę co do wyjątkowo wczesnej godziny, starając się przez chwilę nie zwracać uwagi na ból głowy rodem z dnia wczorajszego.
Przeszły go nagłe dreszcze. Być może dlatego, że dojmujący, choć wyciszony nieznacznie przez setki rosnących wokół drzew dźwięk, w połączeniu ze specyficzną jego lokalizacją, bez uprzedzenia przywołał jedno z jego bardziej ponurych wspomnień. A w zasadzie nie wspomnień, a ich mglistych obrazów z czasu, gdy zapisując się w półżywym umyśle przypominały bardziej sny. Lub koszmary.*
Rozejrzał się wokół. Potem, w duchu używając mocnych słów w odniesieniu do swojej ciekawości, wyszedł na małą polankę, by zerwać pierwszy kwiat, jaki zobaczył (a był nim tym razem niepozorny, ciemny okaz wrzosu z rosnącej pośród mchów kępy) i skierować się tam, gdzie według wszelkich logicznych przesłanek powinno znajdować się źródło owego brzmienia.
W oddali dostrzegając swój cel, zatrzymał się na chwilę. Czy na pewno tego chciał? Przecież, tak czysto teoretycznie, mogło okazać się, że tego źródła tam wcale... no bo kto i po co?
Znów zaczął iść, próbując zagłuszyć swoje myśli.
- Dzień dobr... - zajrzał do jaskini, przyzwyczajając wzrok do panującego w niej półmroku, kontrastującego z silnym słońcem nad nielicznymi chmurami. Dwie, siedzące wewnątrz osoby naraz popatrzyły na niego, jakby oczekiwały kogoś, kto lada chwila miał nadejść.
Odetchnął głębiej, zbierając siły, aby zadać to pytanie.
- Pewnie to głupie pytanie, ale czy wy... nie wołałyście kogoś? - zapytał cicho - przed chwilą?
- Można tak powiedzieć. Z dala było dobrze słychać? - odpowiedziała Talaza, choć w jej głosie wyczuwalne było wahanie. Wszystko jedno. Kogo wołała? Też mniejsza z tym.
Po ścianie zsunął się na ziemię i zaśmiał nerwowo, ignorując niewątpliwie życzliwe spojrzenia.
- Jeśli znowu ci gorzej, po prostu powiedz - Etain zmierzyła go kątem oka.
- Hihihi... nie, jest wspaniale - uśmiechnął się z jakimś dziwnym wyrazem szczęścia, po czym nagle podniósł się z ziemi i położył roślinkę przed wilczycą - wybacz, zupełnie zapomniałem. Powiedział, że wyrósł specjalnie dla ciebie.

< Talazuś? Mój gołąbeczku w pomidorkowym sosiku? ♡ >

poniedziałek, 27 lipca 2020

Od Talazy CD Szkła - "Pierwsza Krew"

Słońce powoli zaczęło rysować na niebie nowy kąt, zwiastując dyskretnie nastanie pierwszych godzin popołudniowych wszystkim, którzy akurat wolni byli od zajęć i trosk, błogosławieni wolnością, która pozwalała im poświęcić chwilę na beztroską obserwację płonącego nieba. A nie dalej niż kwadrans temu, w tym szczęśliwym dniu po raz pierwszy zauważyłam, że jest to zajęcie zadziwiająco relaksujące, może nie mniej nawet niż herbata z rumianku, jaką zaparzyła moja starsza towarzyszka. Zioła ze szpitalnego wyposażenia nie były może i najświeższe, ale popijane powoli pozwoliły nawet wydobyć z siebie odrobinę smaku, a charakterystyczny, słodki aromat nadawał napojowi charakteru.
Odłożywszy kubek bliżej przestrzennego wejścia, poruszyłam się niespokojnie na miejscu. Patrząc, jak para znad naczynia drży w spotkaniu z wiatrem, westchnęłam nagle głęboko. Gest ten okazał się wystarczająco niesubtelny, by przykuć uwagę medyczki, która od zawsze zdawała mi się raczej lodowo chłodną osobą.
– Długo się nie zjawia, co? – powiedziała, przysiadając tak blisko, że przez chwilę miałam wrażenie, jakby chciała otoczyć mnie ramieniem w geście przyjacielskiego uścisku.
Pokiwałam głową. Szczerze to nie wiem, na co konkretnie liczyłam, pomyślałam, ostatecznie decydując się na pozostawienie tego spostrzeżenia wyłącznie dla siebie.
– Mogłabym go poszukać, ale nawet nie wiem, gdzie mieszka – parsknęłam śmiechem, uświadomiwszy sobie nagle, że takie słowa nie brzmią nawet odrobinę lepiej. – Może już pracuje. Może jest gdzieś w lesie, ale, szczerze mówiąc, naprawdę nie chcę tam iść. – wzruszyłam ramieniem. – Łapa mnie boli. Nie mam siły. – dodałam, tłumacząc się całkowicie obojętnym tonem.
– Może spróbujesz zawyć? – poradziła towarzyszka. W jej głosie dostrzegłam nutę szczerego zainteresowania, przez którą zrobiło mi się nagle jakoś lżej na duszy. Uśmiechnęłam się niemal bezwolnie, natychmiast jednak spoważniałam, gdy obok tonu głosu dotarła do mnie także treść wypowiedzi. Uniosłam głowę w geście nagłego zdziwienia, wbijając wzrok w śliczne oczy wadery.
– Myślisz, że to zadziała? Rozpozna mój głos? – W sumie nie tak wiele wilków używało tego sposobu komunikacji w środku dnia, gdy na niebie nie było nawet śladu po księżycu.
– Może. – wadera sięgnęła po swój kubek, przez chwilę obracając naczynie w łapie. – Nawet jeśli wiadomość dotrze do złej osoby, herbaty starczy jeszcze dla kilku niezapowiedzianych gości. – uśmiechnęła się gorzko, jakby po kolejnym łyku swojego naparu.
– Może masz rację. – szepnęłam bardziej do ściany niż towarzyszącej mi wadery. Pogrążywszy się na chwilę w myślach, pokiwałam głową w geście zgody oraz uznania dla geniuszu wadery, po czym, podnosząc się nieśpiesznie, wyszłam na zewnątrz, gdzie uderzył mnie lekki podmuch wiatru.
Pokonawszy parę kroków od jaskini, usiadłam na trawie. Poświęciwszy chwilę na przeczyszczenie podrażnionego nocną zabawą gardła, wydałam z siebie przeciągłe wycie. Choć nie oczekiwałam żadnej odpowiedzi, za sprawą impulsu mającego źródło zapewne w którymś z ukrytych instynktów, całkowicie umilkłam. Wyprostowawszy się na miejscu, wychyliłam głowę, głęboko wytężając słuch. Choć odpowiedziała mi jedynie muzyka lasu, ponowiłam wołanie, po czym, spokojna i dziwnie zadowolona z siebie, zapewne za sprawą poczucia wypełnienia obowiązków, obróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku jaskini, by powrócić do plotek i smacznej herbaty.

< Szkło? Kwiatuszku? >

Od Magnusa – „Rezerwat” cz. 3

- Idziesz na polowanie? – zapytała Karou wparowując jak kometa do mojej jaskini. Już zmachana, pewnie po porannym treningu i z wielkim uśmiechem na pysku. Ta wilczyca była żywym ogniem, który oddawał swoją energię wszystkim naokoło, a nadal miała zapasu na lata.

- Pewnie. – powiedziałem krótko i wstałem z posłania. Przechodząc obok wadery, otarłem swój pysk o jej, w geście przywitania. Kara odwzajemniła czułość. Nie byliśmy razem. Przynajmniej nie w romantycznym znaczeniu. Byliśmy jeszcze zbyt młodzi, ale nie potrafiliśmy żyć bez siebie i każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem. Nasza przyjaźń w ciągu ostatniego roku galopowała niczym mustang po bezbrzeżnej równinie. Szybko, bez ustanku i w kierunku, który każdy wokół dobrze odgadywał. Nie widzieliśmy dla siebie innej przyszłości niż wspólne życie. Było nam beztrosko i nawet problemy wydawały się błahe, gdy rozwiązywaliśmy je razem. Można by powiedzieć: Żyć, nie umierać.

Wyszliśmy z jaskini i od razu skierowaliśmy się w głąb wyspy. Mało kto się tu zapuszczał ze względu na latające wokół maszyny, ale my wiedzieliśmy już jak unikać ich czujnego wzroku. W samym środku wyspy było małe, acz głębokie oczko wodne. Z jednej strony otoczone skarpą góry i wodospadem a z drugiej ukryte gęsto rosnącymi drzewami. Wyglądało jakby natura chciała jak najlepiej ukryć to miejsce. Odkryliśmy je w zeszłym tygodniu. Jak na razie tylko siedzieliśmy nad brzegiem i napawaliśmy się otaczającą nas naturą. Nie mieliśmy odwagi wejść do lazurowej wody. Tym razem jednak chcieliśmy w niej zapolować. Ryby pływające w tej wodzie były wyjątkowe. Trzy razy większe niż te pływające w morzu i lśniące niczym księżyc w pełni. Nie czekając długo oboje wskoczyliśmy do wody i zanurkowaliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Wielkość ryb, ułatwiała ich złapanie, dlatego już po kilku minutach wypłynęliśmy oboje z dwiema soczystymi okazami. Wyszliśmy na brzeg i odłożyliśmy zdobycze na bok. Następnie rozdzieliliśmy się, żeby znaleźć gałęzie na opał i krzesiwo, żeby rozpalić ogień. Nie trwało to długo. Po jakiś piętnastu minutach jedliśmy już niezwykle soczyste ryby, przypominające w smaku łososia na sterydach.

- Daaawno nie jadłam czegoś tak dobrego. – powiedziała Kara leżąc do góry brzuchem. Przysunąłem się do niej i oparłem pysk na jej piersi, wylizując po raz kolejny resztki „łososia” z pyska.

- Nooo… musimy to częściej powtarzać.

Wadera obróciła się w moją stronę, wymuszając na mnie zmianę pozycji. Leżeliśmy teraz obróceni w swoją stronę, patrząc sobie w oczy.

- Jak myślisz, – zaczęła Kara. – jacy będziemy jak już będziemy dorośli?

- Tacy sami. – wzruszyłem ramionami. – czemu mielibyśmy się zmieniać?

- Ja jakoś nie wyobrażam sobie dorosłości… zupełnie jakbym miała jej nie dożyć.

Zamyśliłem się na chwilę i spojrzałem z konsternacją na waderę.

- Głupoty opowiadasz. – uśmiechnąłem się do niej. – Poza tym, jeśli ty nie dożyjesz… to ja też. – po tych słowach polizałem ją po policzku, a ona wtuliła się w moje, jeszcze dziecięce, futro.

---

Poszliśmy spać w mojej jaskini. Kara nadal mieszkała w rodzinnej, a mój ojciec nie za bardzo się mną przejmował. Zwykle nie wracał na noc, widywałem go raz w tygodniu, maksymalnie dwa. Zasnęliśmy na oddzielnych skórach, długo rozmawiając przed zapadnięciem w sen.

Śniąc czułem niepokój. Jakbym był w niebezpieczeństwie, a co ważniejsze… Jakby Kara była w niebezpieczeństwie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to nie był tylko sen. Obudziłem się przestraszony i przepocony. Spojrzałem na waderę śpiącą obok mnie, ale już nie spała. Patrzyła na mnie oczami wielkimi jak spodki. Zakładałem, że miała taki sam sen jak ja. Sen tak rzeczywisty, że z pewnością był prawdziwy… i na pewno nie wróżył nic dobrego.

CDN


niedziela, 26 lipca 2020

Od Cuore - "Błędne Koło", cz. 4

Czasem coś kończy się, jesteśmy przekonani, nieodwołalnie i ostatecznie. Raz żegnamy to z uśmiechem, przekonującym bądź nie, raz ronimy najszczersze łzy. Tak jak ustaliliśmy już poprzednio, wszyscy jesteśmy pewnego rodzaju morskimi stworzeniami, a czy zrozumieliśmy podstawową rzecz, zrozumieliśmy, że wszyscy jesteśmy tylko śmiertelnikami?
Oczywiście każdy z nas doskonale to wie, ale warto raz na jakiś czas przypomnieć sobie i zrozumieć, czym jest owa śmiertelność, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Tu nie ma wyjątków, tu jest najwyżej...
Odroczenie przychylnego losu. Lub, bardziej być może prawidłowo, ślepy zbieg naszych pragnień i części jego planu. Czasem więc coś już prawie zapomnianego, powraca.

Aby historia ta była jak najbardziej pełna, tym razem chciałbym opowiedzieć Wam o wydarzeniu, w którym nie brałem udziału, a jeśli jestem w stanie cytować słowo po słowie treści rozmów i nazywać wykonane przez jego bohaterów gesty, to tylko tym samym, magicznym sposobem, którym mój porzeczkowy przyjaciel był w stanie opowiadać o mnie przy okazji własnej historii, gdy niewątpliwie błyskotliwie postanowił zrobić to, już dosyć dawno temu. Ale, jak być może zauważyliście (chociaż kogo, nawiasem mówiąc, obchodzą takie szczegóły), obaj używamy podobnej narracji.
Wtedy też, w przerwach od piania peanów na cześć swojego intelektu i wielkości, mówiąc o swoim nieszczęśliwym, nędznym przyjacielu, mimo wszystko dobrodusznie powstrzymał się od bardziej tendencyjnych komentarzy, dlatego i ja nie będę komentować niczego.

Niebo osłaniała gruba warstwa chmur.
Szary basior westchnął ciężko i potarł palcami czoło. Na moment jeszcze zawiesił głos, zatrzaskując się w stanie pomiędzy zamyśleniem, a rozkojarzeniem.
Atmosfera tego dnia była wyjątkowo ciężka, a ciśnienie powietrza rekordowo niskie. Każdy ruch mijanych niekiedy na swojej drodze postaci, w jego zmęczonych oczach przypominał zwolnione tempo. Wszyscy oni wlekli się jak po nocy spędzonej na torturach, sunąc przez las jak bankruci, a pierwszą myślą, towarzyszącą przy dokładniejszym zwróceniu uwagi na ich kroki, było otwarcie ukrytej w myślach mapy watahy i szukanie najbliższego mostu nad rwącą rzeką, mającego być celem ich agonalnej wędrówki.
- Uciekłeś, chłopczyku. Dlaczego? - mruknął, gdy wczesnym przedpołudniem wyszli z jaskini - zostałeś tu sam tylko na chwilę. Dlaczego nie poczekałeś na mnie, na ciocię albo naszego przyjaciela? - odczekał chwilę, bystro próbując nadać mocniejszy wydźwięk swoim przywołującym do porządku słowom. Wreszcie znudziło mu się czekanie, a nie usłyszawszy odpowiedzi, ziewnął opieszale i kontynuował - nie może być tak, że znajdujemy cię po kilku godzinach pod granicą, ryczącego i szukającego innych wilków. Nigdy więcej. Wiesz, do czego mogłeś doprowadzić? Gdyby ktoś teraz dowiedział się, że ty... uf... - wypuścił powietrze z przepełnionych płuc. Porzucając pomysł złapania kontaktu wzrokowego ze stojącym za jego plecami dzieckiem, z drżeniem rozciągnął mięśnie przednich łap i zrobił parę sennych kroków do przodu - dzisiaj idziemy na twoje stare ziemie.
Zamilkł, podświadomie spodziewając się usłyszeć jakiegoś sygnału zadowolenia, może radości, głębszego oddechu, przestąpienia z nogi na nogę, cokolwiek. Zmarszczył brwi. Wewnętrzna potrzeba sprawdzenia, czy z małym gnomem wszystko w porządku, zaczęła kłócić się z jakimś nerwowym, przekornym pragnieniem pozostania w miejscu. Zamiast więc odwrócić się, mówił dalej.
- Idziemy do tamtejszej zielarki. Znasz ją?
Uśmiechnął się z rozdrażnieniem i po prostu zaczął iść. Nie był pewien, co dotknęło go bardziej. Trwająca przez cały czas, bezczelna cisza, czy złowieszczy odgłos stąpających za nim, małych nóżek.
Byli już blisko granicy, gdy uspokoił się trochę. Bezmyślne poruszanie nogami korzystnie wpływało na postrzeganie rzeczywistości, a widok jasnego, białoszarego nieba pogłębiał uczucie wyswobodzenia się z niewidzialnego uścisku.
- Zaszczycisz mnie słowem?
Drobne kroki przyspieszyły. Po chwili wilczek szedł już obok niego. Dopiero teraz spojrzał na dziecko niechętnie.
- Tak, znam ją.
Ostatnie minuty drogi przyozdobione zostały anemicznym początkiem deszczu.

- Dzień dobry - mruknął, zatrzymując się w wejściu do jaskini.
- Dzień... o - odrywając się od swojego poprzedniego zajęcia, najpierw odruchowo ruszając w ich kierunku, zahamowała nagle.
- Może mnie jeszcze pamiętasz.
- Tak, tak mi się wydaje.
- Znasz jego matkę, prawda? - skinął głową na stojącego obok szczeniaka. Wadera niepewnie przeniosła na niego wzrok.
- Oczywiście.
- A jego znasz?
- Nie... - odrzekła po chwili wahania.
- Świetnie, zatem pewnie oboje wiemy, że to przygarnięta sierota - weszli do środka, a wilczyca przytaknęła gorąco - potrzebujemy twojej pomocy. Mam na myśli oczywiście zioła.
- O jakie zioła chodzi? Jest chory?
- Jest... po prostu muszę go wyciszyć. Mam wrażenie, że nie rozwija się tak, jak dzieci powinny.
- Wiesz, nie ma jednoznacznej normy, miarodajnej dla wszystkich. Może  po prostu potrzebuje na coś więcej czasu.
- Dziękuję za diagnozę. Widzę, że nie zachowuje się, jak powinien.
- O to więc chodzi - wadera skrzyżowała przednie łapy na piersi - nie, nie mogę dać żadnych działających ziół. Mogłyby zbyt mocno wpłynąć na jego psychikę.
- Dawaj - warknął - później już poradzimy sobie sami.
- Mam lepszy pomysł - lekko zmrużyła oczy, odczekując kilka sekund, zanim zdecydowała się wtajemniczyć basiora w swe myśli - mam znajomego, bardzo ciekawy osobnik. Lubi takie... trudne przypadki. Może będzie w stanie pomóc mu w inny sposób.
- Tak mówisz? W porządku, zaprowadź nas do niego.
Dziewczyna kiwnęła głową, oddychając głębiej i delikatnie odkładając na ziemię szmatkę, którą przez cały wcześniej ścisnęła w łapach.
Wyszli od razu, nie dbając o padającą słabą, z gęstych chmur, mżawkę. Droga nie była długa, a jednak mój przyjaciel nie znał jej wcześniej. Szybko dotarli do ciemnego zaułka w niewielkim, piaszczystym wąwozie niewiadomego pochodzenia, o lekko tylko podłużnym kształcie i łagodnych wyjściach po dwóch leżących naprzeciw siebie stronach. W powietrzu unosił się zapach dziwnych i prawdopodobnie niejadalnych substancji, a pomiędzy pochyłymi szczelinami w piaskowych ścianach przyozdobionych bogato starymi korzeniami rosnących wokół drzew widać było poutykane drobne przedmioty wytworzone ludzką ręką, nie pasujące do nieskalanego człowiekiem lasu. Były więc materiały, były drobne narzędzia i trochę większe sprzęty, których przeznaczenia nie znał nikt z obecnych, oprócz gospodarza posiadłości.
Wilk nieruchomo stał pośrodku, a w jego oczach trudno było wyczytać czy zupełnie lekceważy przybyłych, czy też oczekuje ich wyjaśnień.
- Te wilki potrzebują chyba twojej pomocy - oznajmiła wadera bez niepotrzebnych wstępów. Basior kiwnął głową - mały ma jakieś problemy z... - zawahała się.
- Czy jest kimś, kogo szukałem?
- Możliwe - pewnie nie zauważył jej niewyraźnego wzruszenia ramionami.
- Dzięki. Jakbyś czegoś potrzebowała, to wiesz...
- Na razie nie potrzebuję niczego - odparła szybko - korzystam tylko z ziół, a te sama zbieram.
- No dobrze - szybkim ruchem odwrócił głowę do nowych gości - być może jestem w stanie mu pomóc.
- Chodzi mi tylko o odpowiednie środki na uspokojenie - odparł szary wilk.
- To też da się załatwić. Na początek. Proponowałbym jednak zdecydować się na stały pobyt u mnie, w celu obserwacji pacjenta.
- To... nie, raczej nie wchodzi w grę - odpowiedziały mu szybko, zaskoczone słowa - nie mogę zostawić go tu samego - nie mam pojęcia, czy mój przyjaciel tylko półświadomie zademonstrował obawę, czy poczuł ją naprawdę. Fakt faktem, propozycja owego uzdrowiciela wydawała mu się niebezpieczna z wielu powodów.
- Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem - uśmiechnął się wilk, znikając na chwilę gdzieś wśród odmętów swego wąwozu, by po chwili powrócić z małym, lnianym woreczkiem wypełnionym ugniecionymi, zielono-fioletowymi liśćmi. Bez słowa wręczył je gościom.

   C. D. N.

Od Szkła CD Talazy - "Pierwsza Krew"

Podążając jej śladem, szybko straciłem jasne poczucie czasu, nie będąc już pewnym, czy idę chwilę, dłuższą chwilę, godzinę, czy miesiąc.
Dosyć szybko też zdałem sobie sprawę, że zaczynam gubić ślad, jaki wcześniej niemal już odruchowo wychwytywałem w głowie. Szedłem więc coraz mniej mechanicznie, swoje myśli zwracając w stronę rosnącego problemu.
W końcu doszedłem do momentu, w którym każdy mój następny krok zdawał mi się bardziej nerwowy, a w głowie zaczęły gnieździć się coraz bardziej dramatyczne wizje. Nie pomagały już niespójne tłumaczenia, że może sąsiedzi, że może zaraz wróci bo po prostu wolniej niż niecierpliwie przewidywałem idzie przez las.
- Hej, Agrest! Widziałeś Talazę?
- A tso, zgubiłeś ją? - zaspany basior z wyraźnym trudem rozchylił powieki - mówiłem Ci już, że z nią rozmawiałem...
Odetchnąłem szybko, rezygnując z ciągnięcia rozmowy i ruszając dalej. Po chwili już kłusowałem, wyłapując słabnący zapach spośród leśnych roślin. Pół kilometra biegiem, potem nagły zwrot, chwila wahania z nosem przy ziemi, czy aby znajomy zapach nie zatrzymał się na kępie traw. Znów kilka kroków, a teraz wyżej, unosząc głowę do góry, przymrużając oczy, wciągałem przyjemne, świeże powietrze napełniając nim płuca, coraz bardziej łapczywie, szukając wokół siebie jak największego stężenia Talazy. Gdy znajdowałem, ruszałem znów przed siebie.
Z jednej strony, przebywanie w pobliżu jakiegokolwiek śladu wadery, podtrzymywało mnie na duchu. Myślałem, że może po prostu odeszła dalej, niż wcześniej zamierzała. A może wróciła już na miejsce spędzonej nocy i zastanawia się, gdzie zniknąłem? O czym pomyśli?
Bycie młodym małżonkiem jest trudniejsze, niż wcześniej mi się wydawało. Nic dziwnego, że will w tak nowej sytuacji głupieje.
Przynajmniej poziom adrenaliny zdążył mi już podskoczyć i skutecznie sprawić, że zapomniałem o dolegliwościach, które męczyły mnie rano.
Z irytacji niemal potrząsnąłem głową. W zasadzie już wszystkie możliwe, nawet te najłagodniejsze scenariusze, stawały się nie do zniesienia. Przestawałem być pewny, że dobrze robię, podążając za nią, ogarniały mnie coraz większe wątpliwości co do tego, jak będąc dobrym partnerem powinienem teraz się zachować i gdzie być. Nie chciałem móc zostać uznanym za przesadnie ostrożnego, lub mówiąc kolokwialniej, po prostu panikarza, ale oczekiwanie przez kolejną godzinę na wilczycę, która zwyczajnie zniknęła, wydawało mi się jeszcze bardziej bezsensowne.
Nagle woń zniknęła zupełnie. Zatrzymałem się, zdezorientowany stojąc teraz pośrodku lasu.
W tamtej chwili naprawdę poważnie się już martwiłem.

< Talazo? Moja Słodka Chmurko? >

sobota, 25 lipca 2020

Od Talazy CD Szkła - "Pierwsza Krew"

Nie minęło przecież jeszcze tak wiele czasu od poranka, od momentu, w którym zaczęliśmy pierwszy nasz taki wspólny dzień – ot, słońce znajdowało się teraz co najwyżej w zenicie. A jednak, mimo upływu tych zaledwie paru kwadransów, ja już po raz drugi poddałam się oszałamiającemu zmęczeniu, a przed moimi oczami na nowo rozrósł się błękit nieba.
– Nie, Talazo – powiedziałam do siebie, najwyraźniej chwytając się już najbardziej absurdalnych sposobów, by tylko spróbować zmusić się do stanięcia do drugiej rundy w walce z bezsilnością. – Musisz wstać. Czeka na ciebie, gotów pomyśleć, że go wystawiłaś.
Zaśmiałam się natychmiast w odpowiedzi na swe własne słowa. Nie tak to powinno wyglądać. Nie powinnam się martwić, że podobna myśl może mu przyjść do głowy, tak samo jak on nie miał prawa zakładać, że zostawiłabym go w tak podły sposób. Jesteśmy teraz małżeństwem, prawda? Nic nie powinno być w stanie stanąć pomiędzy nami, rozdzielić nas, bo czyż istniała jeszcze jakaś większa unia, gwarant wzajemnego zaufania i jedności? Niejasna myśl przeszła mi przez głowę.
– Nie – odpędziłam ją jeszcze zanim zdążyła przybrać wyraźną formę. – Nie.


Szelest kroków przybierał na sile. Mieszając się z muzyką wiatru szumiącego wśród liści, kreował wrażenie, jakby jego źródło nie było czymś materialnym, a nadprzyrodzonym, wypełniającym każdą komórkę powietrza, każdy milimetr materii, znajdującym się wszędzie i nigdzie zarazem. Prawda, jak to zwykle bywa, okazała się mniej niesamowita, zaraz bowiem spomiędzy szmaragdu wyłonił się wilk z krwi i kości, stworzenie o sierści w kolorze mokrej ziemi.
Nie szukam kłopotów – pomyślałam, skacząc mu do gardła z niemym warknięciem. Nieznany nie zdradził ni krztyny duszy ani rozumu, zamiast do słów uciekając się do chrapliwego skowytu, szybko przerodzonego w pełne wściekłości, dzikie warczenie przeplatane na dodatek niemiarowym dyszeniem.
Tak jak nie umiałam rozstrzygnąć, kto naprawdę rozpoczął tę walkę, nie potrafiłam też określić, za czyją inicjatywą się ona skończyła. Nadszedł taki moment, w którym rozdzieliśmy się na chwilę z brutalnej, bezpośredniej szarpaniny i stanęliśmy naprzeciwko siebie z obopólnymi zamiarami wykonania kolejnego ataku lub też uniku, w odpowiedzi na ewentualny pierwszy ruch ze strony drugiej osoby. Patrzyliśmy na siebie wzajemnie jak na łowną zwierzynę, w pełnym milczenia skupieniu, analizując bezwiednie rany, jakie zdążył otrzymać przeciwnik. Nim jednak ktoś wykonał ruch, zdawało mi się, coś niewidocznego przemknęło przez powietrze – samiec uniósł nagle wzrok ponad moją głowę, a gniew na jego twarzy zelżał, przeradzając się w obraz podobny chwilowej konsternacji, po czym, jak gdyby nigdy nic, odwrócił się on i zniknął w szmaragdzie liści.
Pomimo rodzących się raczej w sercu niż w głowie chęci, nie miałam siły na ewentualny pościg. Zresztą, cała sytuacja, a zwłaszcza jej zakończenie wprawiło mnie w zdziwienie nie mniejsze od tego, które wymalowało zakończenie bójki ze strony przeciwnika. Nawet nie zamienił ze mną słowa. Czy on w ogóle był prawdziwy? Rany na moim ciele mówiły, że tak, a jednak pozostałam nieprzekonana, gdy zamykałam ten epizod w życiu głęboki westchnięciem, które miało stać się pierwszym krokiem ku wolnemu powrotowi do mych własnych spraw. Odwróciwszy się od wydeptanej ziemi, pierwszym co ujrzałam, był rozbity dzbanek. Należało mu się – pomyślałam, przesuwając łapę wzdłuż ostrej krawędzi, ledwo zauważając jeden dodatkowy impuls bólu – Zmarnował całą moją wodę.
Z wodą czy bez, chciałam po prostu wrócić już do ukochanego, porozmawiać i wyjaśnić moje wątpliwości, same jednak chęci okazały się niewystarczające, nie później bowiem niż po postawieniu dwóch kroków zachwiałam się, opadając bezwładnie na plecy.


Wdech i wydech, powtarzałam więc, usunąwszy na dalszy plan wszystkie inne myśli i obawy. Amatorskie metody medytacyjne okazały się minimalnie skutecznie, jako że przytępiły ból głowy do stanu, który pozwolił mi podnieść się na cztery – no, trzy i pół łapy, jedna z moich przednich kończyn ucierpiała bowiem w walce i próba oparcia na niej większego ciężaru kończyła się nieznośnym bólem. Całe ćwiczenia oddechowe świata nie mogłyby jednak usunąć z mojej głowy palącego gniewu; nie na siebie, nie na przeciwnika, raczej na tajemniczą siłę rządzącą równowagą świata, bowiem kac to jedna sprawa, ale w połączeniu z bólem kilku świeżych ran szarpanych, to już jest za dużo do zniesienia jak dla jednej osoby. Dobrze, że wcześniej udało mi się dostać trochę wody, gorzej, że nie była to jakaś tłusta pieczeń.
Mimo wszystko nie mogłam zaprzeczyć, że wściekłość w odpowiedniej dawce okazała się przydatna, stając się siłą napędową, dzięki której byłam w stanie przejść te kilkaset metrów, by znaleźć się ponownie na terenach watahy. Nie Watahy Nadziei; nie, Szkło, przepraszam, ale będziesz musiał jeszcze trochę poczekać. Trasa ta była bowiem ponad moje siły, zwłaszcza że w podczas jej pokonywania raz zdążyłam się już zgubić.
Jaskinia medyczna znajdowała się szczęśliwie w łatwym do osiągnięcia centrum watahy, a jej jedyna stała mieszkanka, też pomyślnym zrządzeniem losu, znajdowała się akurat w środku. Jeśli jednak pomyśleć dłużej, nie było to znowu tak wielkim cudem, czy ta wadera bowiem w ogóle stamtąd wychodziła? Biorąc pod uwagę szereg asystentów i zielarzy, względnie lata pokoju, nie mogłam pomyśleć o powodzie, dla którego miałaby opuszczać swe cztery ściany.
Pod wpływem niezagojonych wspomnień zatrzęsłam się mimowolnie na widok wilczycy, choć przyczynił się do tego także znajomy zapach sterylnej, przynajmniej według założenia, jaskini. Ostrożnie nachylając się do środka, usiadłam tuż przy wejściu i żadne drwiny, przekonywania ani pytania fiołkowookiej wadery nie potrafiły przekonać mnie do przejścia w głębsze strony groty. Wadera, mając zapewne ważniejsze sprawy na głowie, szybko dała za wygraną. Usztywniając moją łapę bandażem, który sięgał od pazurów do klatki piersiowej, powiedziała chłodnym, a jednak w miarę przyjacielskim tonem:
– Gratulacje z okazji ślubu.
Choć ani słowa, ani też sposób ich wypowiedzenia nie zdradzały żadnego urazu ani wyrzutu, jaki mogła nosić w sobie wadera, ja i tak poczułam się pod ich wpływem w pewien sposób winna. Odetchnęłam głęboko, uśmiechając się w trochę niezręczny sposób. Przez chwilę milczałam, bezskutecznie próbując ułożyć jakąś odpowiedź.
– Dziękuję – powiedziałam po chwili, zdrową łapą przeczesując włosy. – Wiesz… to była bardzo spontaniczna decyzja. Szkło nie dał mi czasu do zastanowienia, i… Nie miałam nawet czasu nikogo zaprosić.
Medyczka ucięła moją wypowiedź machnięciem łapy.
– Wie o tym? – zgrabnie zmieniła temat, skinieniem głowy wskazując moją łapę.
– Nie – pokręciłam głową. – Rozdzieliliśmy się na chwilę.
– Pewnie się martwi? – uśmiechnęła się w sposób, jaki można by było odczytać jako złośliwy. A może to wrażenie powodowane przez te jej zadziwiające oczy?
Wzruszyłam ramionami.
– Lepiej by było, gdyby sam mnie tu znalazł. Wiesz, niosłam dla niego leki i…
Ponownie poczułam, że brakuje mi słów. Ujrzawszy jednak, jak Etain uśmiecha się w porozumiewawczym geście, straciłam potrzebę dalszego zgłębiania tematu.
Doświadczona wadera szybko uporała się z opatrunkami. Palący ból zdawał się teraz jakkolwiek przytępiony; rany przestały krwawić, a opatrzona łapa dawała mi zadowalający poziom mobilności. Nic nie stało na przeszkodzie, bym wróciła do swojego ukochanego, a mimo to wciąż siedziałam na miejscu, obojętnie patrząc, jak wadera odkłada na miejsce swoje przyrządy, leki i bandaże. Nieświadomie spuściłam wzrok, nerwowym gestem splatając ze sobą palce. Gdy nagle uświadomiłam sobie te niepodobne do mnie reakcje, zatrzęsłam się jak oparzona, z determinacją zagryzając wargę.
– Etain? – niemal krzyknęłam do brązowej wadery.
– Hmm? – odpowiedziała lakonicznie, jakby nie dostrzegając mojego nagłego ożywienia. Nie uniosła nawet wzroku sponad swojej pracy.
– Wiem, że minęło bardzo niewiele czasu – przerwałam, ponownie wbijając kieł w wargę, jakby dla dodania sobie odwagi i trzeźwości myśli – Ale… Myślisz, że umiałabyś powiedzieć, czy ja… My… Ja i Szkło… Powiedz, czy jest szansa, że…?

< Szkło? Kochanie? >

Od Szkła CD Talazy - "Pierwsza Krew"

Rozciągnąłem się na tyle mocno, na ile pozwalały resztki po-nocnego bezwładu, leniwie położyłem przednie łapy na linii prostej od moich oczu do stojących nieopodal drzew i przez chwilę równie leniwie przyglądałem się im, jakby były najpiękniejszym, co mogę tego dnia zobaczyć. Gdyby były nogami mojej olśniewającej jak zawsze małżonki, może mógłbym nie zaśmiać się w duchu. Ale niestety, hahaha.
"Jak zawsze"? Pozwoliłem sobie pomyśleć to, jakbyśmy kilka czy kilkanaście dni wcześniej nie udawali, że się nie znamy. Jakby wspomnienia jaskini szpitalnej i, chociażby, wojskowej, były odleglejsze, niż naprawdę przeźroczyste już wspomnienia z dzieciństwa.
Tym sposobem moje myśli, rozbudzone już nieco przedłużającym się oczekiwaniem i rozmyślaniami zastępującymi praktyczne postępowanie, przyspieszyły i skierowały się w stronę Talazy.
Wtedy też zauważyłem, że czekam już naprawdę długo. Ile czasu minęło od momentu, gdy oddaliła się tylko na chwilę, by znaleźć trochę wody, która w naszym lesie była wszak niemal wszędzie? Być może dwadzieścia minut, być może trzydzieści. Dawało to wynik już pełnej połowy godziny, a w dłuższą trasę nie chciało mi się wierzyć.
"Być może spotkała kogoś znajomego i zatrzymała się na chwilę, by porozmawiać?" - przyszło mi do głowy - "nie, niemożliwe, by trwało to tak długo. Po weselu zapasy wody musiały być gdzieś w pobliżu, a wokół nikogo zdatnego do tak długiej rozmowy".
Mijały kolejne minuty, a z czasem moje rosnące zastanowienie, zaczęło zostawać zastępowane przez coraz głębszą podejrzliwość. obracając się na grzbiet i podwijając przednie łapy teraz na klatce piersiowej, mruknąłem z niezadowoleniem.
"Czy nie wie, że czekam tutaj i tęsknię?" - przyszło mi do głowy, lecz równie szybko odeszło z chichotem - "oczywiście, że wie" - wyszeptały jednak gdzieś wśród pozostałych myśli inne, złe duszki. I te jakoś nie chciały tak łatwo odejść.
"Może jej nie zależy...?" - z jednej strony ledwie wychwycone w odmętach umysłu, z drugiej prymitywnie proste, ale mimo wszystko szczere słowa zagnieździły się tam również, dając podstawę do swoich własnych rozwinięć, interpretacji i nadinterpretacji.
Wreszcie zdecydowałem się wstać, zrozumiawszy, że z tą decyzją i tak dosyć długo czekałem. Ruszyłem prosto przed siebie, dokładnie tam, gdzie widziałem po raz ostatni jej znikającą wśród drzew sylwetkę, krokiem wystarczająco wolnym, by delikatnie przygotować się do ewentualnego większego wysiłku i wystarczająco szybkim, aby tłumić w sobie nikłe iskierki niepokoju.

< Talazo? Słonko? >

piątek, 24 lipca 2020

Od Kary CD Talazy - ''Biała Noc''

Nie potrafiłam zrozumieć co się stało. Tiska zniknęła nagle, jakby pożarta przez ciemną, mglistą istotę. Zaledwie kilka sekund później wróciła i wypowiedziała imię. Imię tak bardzo znane i nieznane jednocześnie. Nie wiedziałam jak mogłyśmy zapomnieć kogoś, kto wydawał się tak ważny. Tiska zaczęła sobie wszystko przypominać dużo wcześniej niż ja, ale we dwie byłyśmy w stanie ułożyć wspomnienia w jedną całość. Wyszłyśmy z lasu i skierowałyśmy się w stronę jaskini alfy. Trzeba było zacząć działać skoro odblokowanie pamięci nie zwróciło nam naszej przyjaciółki. Spiesząc się, wbiegłyśmy do jaskini Agresta, który smacznie sobie spał, a obok niego leżała Konwalia. Dopiero po chwili zdałyśmy sobie sprawę, że jest środek nocy. Nie mogłyśmy jednak czekać i postanowiłyśmy obudzić basiora, żeby jak najszybciej odnaleźć Talazę.

- Zostawcie ich. – usłyszałyśmy szept przy wyjściu z jaskini. W świetle księżyca stała smukła postać, można by wręcz powiedzieć, że wychudzona. Mundus – pomyślałam i pospiesznie wyszłam z kwatery Agresta. Na zewnątrz spojrzałam na czaple otoczoną srebrzystą poświatą. Zaczęłam chaotycznie opowiadać co się stało. Słowa wylewały się ze mnie bardzo szybko. Moja sierść zaczęła poruszać się coraz szybciej, zupełnie jak ogień na wietrze. Byłam już prawie przy końcu, gdy zauważyłam, że ptaszysko zupełnie nie reagowało na moją opowieść. Nic nie robiło na nim wrażenia, gdy Tiska opowiedziała co widziała w swojej „wizji”, nawet nie zamrugał. Wydawał się wręcz znudzony. Spojrzałam na stojącą obok mnie Tiskę, która od pewnego czasu siedziała cicho. W jej oczach zobaczyłam cichy gniew, dopiero po chwili mnie olśniło.

 - TO TY! – krzyknęłam nagle, wręcz plując na fioletowo szare pióra Mundusa. – Co zrobiłeś!? Dlaczego nikt jej nie pamiętał!?

- Magnus pamiętał… jakbyście go posłuchały, może szybciej byście odnalazły przyjaciółkę. – powiedział Mundus, a ja parsknęłam w gniewie.

- Co z ciebie za…  – urwałam nie do końca wiedzieć jak go określić. Miałam wrażenie że mógł być zarówno przyjacielem jak i wrogiem watahy. Nie potrafiłam nawet określić jego zamiarów. Tiska wyjątkowo cicho analizowała całą sytuację. Ja nie mogłam opanować emocji, delikatne płomienie zaczęły wypalać trawę w miejscu gdzie moje łapy sotykały ziemi. Mundus odchrząknął, nie wyglądał na zadowolonego.

- No dobrze. A więc wasza trójka jako pierwsza zdała mój test. To chyba oznacza tylko jedno…

- TEST? To był ten twój test!? – usiadłam z bezsilności i ogromu emocji. Nie wiedziałam co mam myśleć. Kto robi takie rzeczy?

- A gdzie trzecia? Gdzie Talaza? – spytał fioletowy zdrajca, a ja bez namysły rzuciłam się na niego. Moje pazury i płomienie okalające moje ożywione ciało prawie zanurzyły się w jego puszystych piórkach. Byłby już martwy albo chociaż podpieczony, gdyby nie czyjaś interwencja… Otoczyło mnie kojące ciepło i mocne łapy złapały mnie w pasie. Tiska patrzyła nadal zamyślona, ale teraz obserwowała Magnusa próbującego mnie uspokoić. Gdy przestałam się szamotać, w końcu się odezwała.

- Już wiem co robić. Najpierw jednak musimy odpocząć. – zarządziła szara wadera. Spojrzała krótko na Mundusa i odwróciła się w stronę morza. Miałam wrażenie jakby zmieniła się o 180 stopni. Teraz to ona była tą rozsądną. Rzuciłam tylko jeszcze do czapli, że Talaza przez niego zaginęła i żeby lepiej udało mu się odkręcić całą sytuację. Ptaszysko nie ukrywało zdziwienia, po chwili zniknął tak szybko jak się pojawił.

Magnus musiał wpłynąć jakoś na mój umysł, bo w drodze do jaskini czułam się wyjątkowo pusta. Mój umysł błądził po niezbyt istotnych sprawach. Tiska z moim bratem rozmawiali cicho, jakby nie chcieli żebym ich usłyszała. Z resztą było mi to obojętne. Patrzyłam na ich puszyste ogony poruszające się w jednym rytmie i szłam powoli za nimi. Czułam się bezużyteczna, ale jednocześnie nie przeszkadzało mi to. Poszliśmy do jaskini Magnusa, który wprowadził nas w swoje skromne progi, dał kolacje i rozłożył skóry do spania. Nie poznawałam go, znał Tiskę tak krótko, a już zaprosił ją do swojej jaskini… Z tą myślą błogo zasnęłam, jakbym nie miała żadnych zmartwień.

---

- Kara wstawaj. – usłyszałam pospieszne słowa Tiski. Szybko się podniosłam, czując nagły powrót emocji. Dostałam jedzenie, po czym Magnus wprowadził mnie w początek pierwszego planu, który omówili wczoraj. Basior używając swojej mocy miał przeczesać las i znaleźć każdą dziwną lub bliżej nieokreśloną istotę w nim przebywającą. Później w zależności od wyniku, mieliśmy wybrać dalszą drogę poszukiwań. Tiska wyglądała jakby miała inny plan, ale nie chciałam nic mówić. Wczorajsza bezużyteczność dobiła mnie, dlatego postanowiłam tym razem się na coś przydać. Z tą śmiałą myślą ruszyłam za bratem i przyjaciółką, starając się utrzymać pozytywny nastrój. Najwyraźniej emocje nie wpływały na mnie korzystnie…

<Tiska?>