niedziela, 12 lipca 2020

Od Eothara Atsume - ,,Niecny Owoc" cz. 5

Torba, gdzie ja ci tu znajdę torbę. 
Zatrzymałem się na rozwidleniu dwóch dróżek, służących głównie kopytnej zwierzynie. Zaczynałem żałować, że swojej poprzedniej nie próbowałem jakoś specjalnie wydostać z ciernistych zarośli na skalistym zboczu góry, gdy podczas podróży zamiast mojej osoby w dół poleciał tylko worek. Dodatkowo potrzebowałem jakiegoś zamkniętego naczynia do przechowania płynu. Wśród wilków zauważyłem parę ludzkich cacek, zatem istniało duże prawdopodobieństwo, że w pobliżu znajdowała się wioska, jednak gdzie, nie miałem bladego pojęcia. Szlag, że też wcześniej o tym nie pomyślałem. Tak czy siak dane mi było podążać w kierunku swojego legowiska.
Po uspokojeniu oddechu po forsownym marszu już miałem znów ruszyć przed siebie, kiedy szczęście się do mnie uśmiechnęło. Usłyszałem przeszywający, ptasi krzyk z góry, na niebie mignęła majestatyczna, brązowo-biała sylwetka drapieżnika. Uśmiechnąłem się lekko do siebie, po czym wystrzeliłem do przodu, starając się dotrzymać kroku ptasiemu kompanowi. Prędko wbiłem pazury w najbliższe drzewo, z całej siły podciągnąłem się do góry, wskoczyłem wyżej, na jedną z gałęzi, skąd dostrzegłem oddalającego się orła. Wdrapałem się jeszcze trochę, by mieć lepszy widok, po czym w skupieniu zmrużyłem oczy. Chwila zawahania, na którą nie było czasu, i czaszka poszybowała z ogromną prędkością w jego stronę, niczym wystrzelona z procy. W ostatnim przebłysku zobaczyłem, jak drapieżnik obraca głowę do tyłu, zwalniając.
Zaraz potem przede mną rozpościerał się idylliczny widok zielonych połaci lasu w dole oraz intensywnego błękitu firmamentu rozjaśnionego blaskiem słońca w górze, przeplatanym bielą chmur, a ja jeszcze czułem ból z tyłu od uderzenia czaszki i pęd powietrza pod skrzydłami. Czaszka! Błyskawicznie obróciłem się do tyłu i po krótkim pikowaniu w dół jak najdelikatniej ująłem w szpony kość. Następnie powróciłem do miejsca, gdzie zostało moje ciało. Pusta powłoka na szczęście zawisła na gałęzi drzewa. Dopóki ktoś nie spojrzy w górę i nie uzna tego za zwykłą drzemkę w nietypowym miejscu, nie powinno być kłopotów. Opuściłem czaszkę na głowę, dopiero wtedy przeniosłem na nią wzrok. Przez moment poczułem lekkie szarpnięcie, jednak miałem nad tym pełną kontrolę. Uśmiechnąłem się i podleciałem jak najwyżej, by ogarnąć wzrokiem okolicę. Ogromna puszcza poprzerywana płatami polan, bory dworkowe w oddali, na lewo od nich stepy. Wstęga rzeki, za nią mój cel podróży - majestatyczne szczyty gór. Gdzieś pomiędzy nimi krył się szaman. A dalej... dalej naprawdę spory kawał otwartej przestrzeni, a za nim - niewyraźne, zamglone, ale jednak nienaturalne szare kwadraty i mur. Na 100% ludzka siedziba, jak z opowieści starszych. Mój wzrok powędrował jednak na prawo. Miałem teraz idealną okazję. Młoda, niecierpliwa część duszy ciągnęła do zbadania obcych terenów z bliska w tej chwili, tyle że z poziomu gruntu na niewiele by mi się taki rekonesans zdał. Z drugiej strony, z góry często można dojrzeć to, co z dołu niewidoczne. Taka okazja mogła się nie powtórzyć. Jak się wilk spieszy, to się diabeł cieszy? Zajebiście. 
Wpierw postanowiłem zbadać tereny WWN, by ładną pętlą powrócić do pierwotnego celu podróży. Na wejściu ukazały mi się sosnowe zagajniki i kolejne zagospodarowane pola za nimi, zaś po prawej, co zaskakujące, dosyć niewielka żwirowa pustynia. Jeszcze za nią rozciągały się ogromne, otwarte przestrzenie łąk, idealne miejsce do żerowania dla kopytnych. Tuż przede mną pojawił się wkrótce potężny, wysoki łańcuch górski. Z tego, co mi było wiadomo, część terenów z nim włącznie była w pewien nieoficjalny sposób dzielona pomiędzy sąsiadów. Taka bezpieczna strefa przygraniczna, może nawet ,,ziemia niczyja".
Przez większość czasu obserwowałem to, co dzieje się w dole. Ulistnione korony drzew prawie że uniemożliwiały realizację tego zadania, ale największy ruch zauważyłem niedaleko podnóża gór, lecz wciąż w puszczy. Znajdowało się tam zapewne główne legowisko, z siedzibą władz bym polemizował. Ostatecznie zdecydowałem się również zmarnować energię na lot nad szczytami. Przez większość czasu nie działo się nic ciekawego, ot, górska przyroda. W pewnym momencie jednak dostrzegłem nienaturalnie wystającą ze stoku krawędź. Gdy się przyjrzałem bliżej, stało się oczywiste, że to mocno zarośnięta kamienna budowla, składająca się z wielu niewielkich, misternie połączonych bloków. Ruiny były jeszcze w całkiem dobrym stanie, praktycznie tylko niektóre korytarze, pomieszczenia i jedna wieża się zawaliły. Ku memu rozczarowaniu nie znalazłem tu żywej duszy. Ominąłem już gołoborza i zawróciłem ku ziemiom Chabrów.
Tu najpierw miałem do pokonania wąski pas stepów, ciągnący się na wschód, gdzie w oddali widać było rozpalone słońcem piaski kontrastujące z chłodem morza. Wszystko się zgadzało. Potem przede wyrastała dolina otoczona kolejnym, niższym łańcuchem górskim, następnie gęstszy kawałek lasu z jakąś ogromną, wyróżniającą się skałą po lewej. Suchy, nieprzyjazny teren z masą martwych drzew sobie odpuściłem, to nie pora na walkę z ciemnymi masami. Zakręciłem jeszcze tylko lekko ku centrum, by upewnić się, że niczego nie przegapię. Czułem już porządne zmęczenie nawet w kościach, popołudnie rozkwitało w pełni. Jedyny szczegół, jaki zapamiętałem w drodze do wioski, to jakaś niebieska czapla siedząca na szczycie modrzewia.
Wylądowałem na średniej wysokości murku i powoli przyjrzałem się otoczeniu, chłonąc zadziwiające nowości tego obcego, odrębnego świata wyrosłego w środku lasu. Piaszczystymi, mocno wydeptanymi ścieżkami przechadzały się dwunogie, prawie bezwłose istoty (jedynie głowy były nimi gęsto pokryte), otulone materiałowymi szatami, młodsze i starsze, wyglądające mniej lub bardziej groźnie. Biła od nich dziwna, bardziej niepokojąca niż dająca nadzieję energia. Jednak najbardziej moją uwagę przykuły wszelkiego rodzaju wynalazki wokół. Podziwiałem je dosyć długo, by mieć wymówkę na odpoczynek. Teraz wystarczyło zwinąć ekwipunek, aczkolwiek przypuszczalnie ludzie nie są przyzwyczajeni do wizyt orłów w domach. To oznaczało konieczność przemyślanego wybrania ofiary.
Obserwowałem okolicę z jednego punktu na kołku czy murze, po czym po kilku minutach przelatywałem gdzie indziej. Istoty przyglądały mi się z zaciekawieniem, ale nie były skore do jakichkolwiek działań. Wreszcie na skraju wioski trafiłem na obiecującą, nieco większą chatę z ogrodem pełnym ziół na tyłach. Praktycznie zaraz po moim przylocie z domu wyszedł starszy człowiek i oddalił się ku centrum. W lśniących czystością szybach nie było widać żadnego cienia. Wcisnąłem się do wnętrza przez jedno z otwartych okien i zlustrowałem wzrokiem pomieszczenie. Torba leżała na widoku, paskiem zawieszona na jakimś drzewo-podobnym sprzęcie. Znalazłem też kilka ślicznych błyskotek i w miarę cienką, kilkumetrową linę. Przeleciałem do kolejnego segmentu i rozglądałem się właśnie za innymi przydatnymi przedmiotami, gdy usłyszałem stukot pazurów na posadzce. Przez uchylone drzwi do pokoju wszedł duży pies o gęstej, białej sierści ze zmarszczonymi brwiami.
— Co ty tu robisz? - warknął ze zdziwieniem i niezadowoleniem w głosie.
— A ty? - odparłem spokojnie, z wyższością, siedząc pośrodku na stole przykrytym miękkim, jasnym kocem. Obok leżała tacka z zestawem... chyba narzędzi tortur.
— Pilnuję mojego domu. - mruknął groźnie samiec. W tym samym czasie podleciałem do półki z upragnionymi, szklanymi naczyniami i zacząłem w nich przebierać, kiedy kątem oka zauważyłem nagły ruch. Obróciłem się prędko i wyciągnąłem przed siebie pazury, wczepiając się nimi w pysk zwierzęcia. Pies zawył z bólu, zataczając się do tyłu. Krew zaczęła skapywać na posadzkę.
— Więc radziłbym ci najpierw pilnować własnego nosa. - rzekłem, szybko zwijając z sześć mniejszych fiolek, po czym wrzucając je torby na resztę klamotów. Wilczy kuzyn próbował mnie dosięgnąć z dołu szczekając zawzięcie, jednak na próżno. Chwyciłem mocno sakwę przy nasadzie pasków i wyleciałem przez to samo okno w momencie, kiedy rozległo się skrzypienie drzwi wejściowych.
Całe szczęście odnalazłem siebie we właściwym miejscu. Orzeł wycieńczony i skołowany leżał u moich łap, ale wolałem upolować na szybko gołębicę. Mają smaczniejsze mięso. Po szybkim posiłku poprawiłem torbę przewieszoną przez bark i ruszyłem na zachód, ku przygodzie.
Dopiero późnym wieczorem, po forsownym marszo-biegu przez las, natknąłem się w końcu na wymarzony cel. Na napotkane dorosłe, nieznajome wilki nie zwracałem zbytnio uwagi, pytania zbywałem wyjaśnieniem pomiędzy ,,rzucam to i jadę w Bieszczady" a ,,w odwiedziny po odczynniki". Z bandą, którą spotkałem na początku mojego pobytu w WSJ było ciężko, ale ostatecznie po pokazaniu drogi do orła dali za wygraną. Teraz siedziałem wysoko na grubej, acz dobrze osłoniętej gałęzi dębu, z lekkim uśmiechem przypatrując się gromadce szczeniaków ganiających się beztrosko na leśnej polanie. Skrzyżowałem wygodnie łapy przed sobą. Miały najwyżej cztery miesiące, trzy basiorki i dwie waderki. Większość o burym lub czarnym umaszczeniu, tylko jeden miał białe odmiany. Ich śmiech niósł się echem po lesie. To cud, że jeszcze nie zgarnął ich jakiś większy drapieżnik... Ale skoro takie kanalie jak ja się jeszcze trzymają. Nie ma cudów zbyt wielkich. Dłuższą chwilę przyglądałem się tej błogiej beztrosce, może nawet poczułem ukłucie zazdrości, zanim się ocknąłem i przekierowałem swoją uwagę na oryginalne dążenie.
— Kioto, wracajcie już! - rozległo się wołanie gdzieś z naprzeciwka.
— Dobrze, mamo, tylko chwilka! - szczenięta przedyskutowały jeszcze coś między sobą, po czym zaczęły się rozchodzić. W tym momencie powoli ściągnąłem czaszkę i kość pacnęła o ziemię. Szurnąłem jeszcze raz, kusząco, zachęcając nawet w myślach do sprawdzenia tego. U dwójki naiwna, dziecięca ciekawość ostatecznie zwyciężyła. Zmarszczyłem brwi i sprawiłem, że przedmiot z klekotem uciekł za drzewo, niczym wystraszona mysz. Biało-czarny basiorek wysunął się teraz na prowadzenie, szepcząc coś do kości, ale siostra wciąż siedziała mu na ogonie. Z poirytowaniem pchnąłem czaszkę ku zbliżającemu się szczenięciu. Zamrugałem parę razy, by oswoić się z nagłą zmianą perspektywy.
— Kioto? Co tam masz? - usłyszałem za sobą zaniepokojony, dziewczęcy głos. Odwróciłem głowę z lekkim uśmiechem.
— Nie wiem, chyba zwiało, ale poszukam jeszcze. Ty już wracaj do mamy. - odparłem łagodnie, wracając do parodiowania nerwowego rozglądania się.
— Czekaj, pomogę ci... - mruknęła lekceważąco waderka, podchodząc bliżej.
— Nieee, wracaj i powiedz, że ja też zaraz będę. Inaczej zaraz tu przyjdzie i da po uszach nam obojgu. - zaśmiałem się krótko. Samica westchnęła coś o ,,samolubach", jednak słysząc kolejne wołanie wreszcie się odczepiła. Wyciągnąłem ukochany przedmiot z wnęki w korzeniach, otrzepałem lekko i westchnąłem ciężko, spoglądając w górę, a potem przenosząc wzrok na zwalone drzewo nieopodal. Po chwili czaszka pięła się po nim ku koronie jednego z drzew, lekko uniesiona, kołysząc się w takt szybkich ruchów moich szczenięcych kończyn. Byłem już na samym końcu, wyciągając się do skoku na trzęsącej się gałęzi. Odbiłem się w ostatnim momencie, kiedy konar się ułamał. Uspokoiłem oddech i spojrzałem przed siebie z uśmiechem. Skok na dąb, mimo braku wielkiego wyczucia równowagi u szczeniaka, był już tylko formalnością. Wróciłem do siebie, prędko nałożyłem czaszkę i, odzyskawszy swój komfort, przygarnąłem nieprzytomnego szczeniaka bliżej. Był nawet niezły, wyrośnięty, z lśniącym futrem i dużymi uszami, aczkolwiek to miało poboczne znaczenie. Linami przywiązałem szczeniaka do grzbietu i ponowiłem wędrówkę w koronach drzew, sadząc długie susy, by zostawić za sobą drżące wołanie matki. 

CDN
Ok, to się robi coraz bardziej chore
1676 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz