wtorek, 14 maja 2024

Od Sigmy CD Całki - "O Krok Bliżej - do szczytu" 3.3

Całka popatrzyła na swojego brata z niemałym niedowierzaniem. Powiedzieć, że była wściekła to odrobinę za mało. Prawdziwa furia wdarła się w jej duszę i wyżerała dziurę w jej sercu z każdym jego słowem. Otóż. Jej brak idiota zdecydował się odwiedzić jedną z wiosek obok których przechodzili tak spokojnie i skryci, aby właśnie nie skończyć jak on. Bowiem chcąc pójść po jakieś jedzenie, drogę albo coś innego sensownego, wrócił z raną postrzałową i nożem wbitym delikatnie w szyję. Ktoś postrzelił jego tylną łapę a potem rzucił w jego stronę nożem. Nie trafił za dobrze ani razu, gdyż Sigma nadal chodził w miarę prosto, kula mijając wszystkie ważne narządy i nerwy, ale i tak…  to draśnięcie widniało na jego łapie jak to na tej Całki.
—Czemu ty jesteś takim idiotą? — Mediana wypowiedziała słowa która Całka miała w głowie. W końcu jak można być tak głupim?!
—Przepraszam, ok?! — samiec zmarszczył nos, niezbyt zadowolony z nagłej uwagi jaka oferowały mu siostry. On także dostał swój własny prowizoryczny bandaż, opieprz i grupka wilków w pośpiechu ruszyła w dalszą drogę. Całka jak zwykle na przedzie, pilnowała aby przechodzili w jeszcze większym cieniu niż zwykle.

Aż nie doszli. Wielki las otwierał przed nimi swoje ramiona. Drzew nie były tak wysokie i gęste jak w tej niby puszczy przez jaką przechodzili jeszcze paręnaście godzin wcześniej.   Był to lasek… mieszany. Trochę przypominał ten, który wychował ich pod swoimi liśćmi, tylko ze znacznie większa ilością brzóz. Stanowczo większą ilością brzóz. Jakby połowa tego lasu składała się wyłącznie z nich. No ale cóż.
—To nie jest najszybsza droga… — Całka zmierzyła wzrokiem góry, w których stronę zmierzali. — Powinniśmy iść tam… — wskazała ku nim. — Mówiłam wam że powinniśmy obejść to duże miasto na około. —
—I co? Ryzykować śmiercią? Wolę na około a bezpieczniej. —Mediana zaszczekała przechodząc obok siostry. Jej łapy otarły się z miłością o grunt lasu. W końcu, pomiędzy tymi szeleszczącymi liśćmi czuła się jak w domu. Odetchnęła pełną piersią świeżym, leśnym powietrzem.
—Tyle bezpieczniej, że nasz ukochany debil ma postrzeloną łapę. — Całka spuściła po sobie uszy, jej oczy strzelając piorunami w kierunku zawstydzonego brata.
—Już przepraszałem! —
—Do końca życia będziemy ci to wypominać. — Pi wtrąciła się zza jego pleców, jej wzrok pusty, pysk poważny, ale iskierka rozbawienia płonęła gdzieś za tymi słowami, tylko że postawiona bez ognia, który był jej matką.
—Dokładnie. A teraz.. Mediana! Nie idź tak daleko bez nas. Nie wiemy czy ktoś tam nie mieszka!— Całka warknęła na siostrę.
—Dajże mi spokój… Wszystko jest…— Mediana zatrzymała się w pół słowa, jej odwrócony pysk zatrzymując się na czymś miękkim.
—Twoja towarzyszka mówi mądrze. — głos obcej wadery przebił się przez nagłą ciszę.  Jej brązowe futro lśniło delikatnie, zadbane i wyszczotkowane. Jej brzuch pokrywała biała łata ciągnąca się na pysk i oplatając także ogon wyglądała jakby próbowała przejąć jej ciało. Jej delikatne logi opadały swobodnie na jej pysk. A Jej żółte ślepia wbijały się w duszę Całki, która cała zjeżyła się na jej widok. A mimo to jej umysł nie rozpoznawał tego wilka, który stał przed nią.
—Oh.. Em… —Mediana wycofała się powoli. Jej pewność siebie po prostu wyparowała wraz ze spotkaniem jej nosa z białą piersią nieznajomej.
—oh. Nie martw się. — samica zaśmiała się. — Wyglądacie na nieco zgubionych. —
—To akurat najmniej trafne spostrzeżenie. — Pi wysunęła się zza swojego rodzeństwa, jej dwukolorowe oczy wbijając się w obcą równie intensywnie co ona w nich. —Akurat mamy niezawodnego przewodnika, którego powinniśmy byli słuchać i obejść miasto na około, zamiast pchać się tędy. —
—Przepraszam? — Mediana szepnęła niezbyt pewna co powiedzieć, częściowo chowając się za Całką.
—Oh. Rozumiem zatem ,że wiecie doskonale gdzie iść. — samica uśmiechnęła się do nich. Mediana i Całka zadrżały. Za tym uśmiechem było coś złowieszczego, coś czemu nie warto było ufać. — Będziecie przechodzić więc pewnie przez ten las, tak? —
—Tak. — Całka odparła bez zawahania, w końcu opuszczając futro i prostując się. Jej nagła zmiana postawy nieco zbiła z tropu obcą, tak przynajmniej się wydawało.
—No dobrze. Pozwólcie, że się przedstawię. Na imię mi Strzyga! —
—Całka. To jest Mediana. Pi i Sigma. —
—Miło mi was poznać. Witajcie na ternach Watahy Burzowego Wilka! — Strzyga zaśmiała się donośnie i niby szczęśliwie, ale czy tylko Całka usłyszała ten zgrzyt jej zębów? — Zapraszam was do nas, na chociaż mały poczęstunek! —
—Nie wiem czy to najlepszy… —
—Czemu nie! — Sigma przeszkodził Całce w jej wywodzie. Ich oczy spotkały się, zmierzyły. Ale jej brat zdawał się być pewien swoich słów. Jego ślepia bowiem zobaczyły coś czego wcześniej nie widział. Brak cienia. Brak przeszłości. Ten las zdawał się być jedną wielką próżnią w jego umyśle. Sama Strzyga nie miał cienia, a każdy go miał! Najwidoczniej prawi każdy. I to go intrygowało. Więc dlaczego by nie podejść z nimi, skoro i tak zdają się być dość przyjaźni. Mediana miała podobne odczucie w głębi siebie. Poczęstunek wydawał się przyjemną myślą, zwłaszcza że nie jedli nic przez cały dzień. Niby nic wielkiego dla wilka, ale jednak jeśli taka opcja się pojawia dlaczego by z niej nie skorzystać. Do tego wszystkiego, wataha może przyniesie ze sobą odrobinę nostalgii, miłości, potrzeby.

—Z jak daleka przybywacie? — Strzyga próbowała utrzymać jakiś pozór rozmowy, kiedy prowadziła ich przez nieznane im lasy. Całka obserwowała uważnie swoje otoczenie, przez jej głowę przemykały się obrazy ognia. Gdzieniegdzie była w stanie dostrzec popiół pokrywający kawałki ziemi i nowo wzrastającej trawy, tka zielonej że aż serce cieszyło się na jej widok.
—Wataha Srebrnego Chabra. To spory kawał stąd. — Mediana odetchnęła dotrzymując kroku nieznanej waderze. Sigma szedł zaraz po jej drugiej stronie z ciekawością przyglądając się czemuś wokół nich, czego oczy żadnej z samic nie mogły dostrzec. Pi trzymała się za nimi, a Całka w ogóle z tyłu, ostrożna. Musiała zadbać o swoją orientację w terenie.
—Dobry rok podróżowaliśmy. — Sigma szepnął, jakby bojąc się spłoszyć cienie tańczące pomiędzy drzewami. Widział jak małe palmy skakały wokół dużych, jak niektóre uciekały i upadały w jasnych przebłyskach, jakby ognia. Czasami Sigma słyszał ich rozbawione głosy, a krzyk bólu rozmywał się wśród  szczęśliwości i miłości tego miejsca. Cóż za niesamowitość. Cóż za wyjątkowe miejsce. Szkoda tylko, że z tak mroczną przeszłością, która mimo wszystko wydzierała się swoimi szponami spod tej słodkiej przykrywki szczęścia. A cienie uciekały od Strzygi. Sigma spojrzał się na nią, ale ona jakby nie widziała tego przerażenia i pośpiechu w krokach tych niewidocznych fragmentów przeszłości.
—To naprawdę daleko. Uciekaliście od czegoś? —
—Trochę od walk politycznych, trochę także poszukać naszego pochodzenia. — Pi mruknęła zza jej pleców, jej uszy słuchając świata dookoła.
—To koszmarne. U nas nie ma walk politycznych, są wyłącznie debaty. Zobaczycie jak jest tu przyjemnie. Może nawet się osadzicie. W każdym razie. Macie jakiś konkretny cel?—
—Podobno nasz cel leży tam… pomiędzy górami. — Mediana uniosła głowę, ale korony drzew dawno pochłonęły już zamglone szczyty.
—Oh. — Strzyga zdało się, że zjeżyła się na samą myśl o tym miejscu. — Góry Hoem. To koszmarne, koszmarne miejsce, przyniesie wam nic tylko śmierć! —
„Ona coś wie.” Przeszło przez głowę Całki. Jej oczy rozszerzyły się na samą myśl o nowych informacjach.
—Są zabójcze jak się domyślam… — Całka odetchnęła ciężko. — Przypuszczaliśmy że tak może być. Ale jednak coś nas do nich ciągnie. —
—Niemożliwe jest przez nie przejść. Ich magia sprawia, że ludzie, wilki, ptaki… gubią się. Przepadają w nieznane. — Strzyga odchrapnęła gardłowo. Jej ton zmienił się z ostrzegawczego na złowieszczy, a przynajmniej taki podton przybrał. Jakby nie chciała aby wilki nawet zbliżały się w ich kierunku.
—Rozumiem. — Całka odparła, jej głowa już planowała ich przeprawę, po zdobyciu większej ilości informacji. Na razie należałoby leżeć w cieniu, czekać, jak wyrafinowany łowca. A Całka była łowcą doskonałym w swoim skromnym mniemaniu.

Ich domem okazała się polanka otoczona norami i jaskiniami wyżłobionymi z niewielkich pagórkach. Wszystko to przyozdabiało ognisko i  kamień postawiony ponad nim. Pomarańczowa poświata wypalającego się ognia rzucała swoje odcienie na pobliskie drzewa i rośliny, sprawiając, że wszystko wyglądało jakby miało zaraz stanąć w płomieniach. Całka machnęła ogonem z niepokojem. Czyżby trafili do piekła? Piekło przeżyli, z piekła wyszli, przez piekło przeszli. Jeszcze jedno piekło tylko pomuska ich sierść.
—Kochani! — Strzyga z zadowoleniem wkroczyła w ciepło ogniska. Noc powoli wznosiła się na niebo, a zatem wszyscy zdawali się być zebrani mniej więcej do kupy w swoich domach. Głowy wilków powoli wysunęły się z jaskiń, a mały tłum zebrał się wokół tego słodkiego centrum. Wilków nie było wiele, może z dziesięć, a jednak zdawało się jakby były bardzo zżyte. — Przyprowadziłam nam przyjaciół na poczęstunek. Przynieście jedzenia i najlepszego trunku! —
—Oh. Ja nie piję. Wodę poproszę. — Całka odsapnęła.
—Oh. A to dlaczego? — Strzyga puściła jej swój uśmiech, który zdawał się być jej sprawnością firmową. Nic nieznaczący grymas , który musiała nosić na pysku całe swoje życie, tak?
—Mój żołądek  bardzo źle go znosi. — skłamała, ale najwidoczniej to wystarczyło. W rzeczywistości Całka miała swoje za uszami. Zwłaszcza kiedy była młodsza i alkohol był jedyną ucieczką od zabijającej jej rutyny i zmartwienia. Kiedy alkohol był jedyną ucieczką od ścigającej ją poczucia winy, zamieszania w głowie i tego przeszywającego bólu pamiętania. Najgorsze, że nie ważne ile wypiła, nie mogła zapomnieć. Nie mogła zapomnieć nic. Przerażona odnajdowała swoje miejsce w kącie nory i patrzyła przez oczy przeszłości na ojca kulejącego na łapę, zmęczonego w swojej jaskini. Na Sigmę zmęczonego chorobą, na skraju śmierci. Na Pi, która mało nie odeszła razem z nim, która straciła tak wiele za sprawą … czego? Wojny? I Mediana. Ta wariatka, która od zawsze kochała jaskinię wojskową, tak wiele ryzykowała i jej słowa zawsze godziły Całkę prosto w serce. A że Całka, młoda, głupia, niewiele umiała sama powiedzieć bez krzywdzenia wszystkich wokół, nie mogła zapobiec niczemu co działo się między nimi. Do tej pory te same czasy przychodzą do niej nocami, męczą ją. Zabijają powoli od środka przyćmiewając dobre wspomnienia.
—Rozumiem. Wody i najlepszego trunku! —

Zapoznali się ze wszystkimi, najedli i siedzieli wokół palącego się ogniska. Ta Wataha, Wataha Burzowego Wilka, została założona wiele lat temu z dala od tych terenów przez Burzowego, wilka który podobno był bogiem i wniósł wilki do ich wyżyn intelektualności. No cóż. Co komu w duszy gra. Potem po pożarach i podróżach wilki znalazły się tu. I przeżyły pożar, który przeniósł się właśnie z gór Hoem, ale odbudowali swoje miejsce, swój ‘dom’. I teraz życia w spokoju. Alfą jest Bazyliszek, brązowy wilk z siwą bródką i siwymi włosami. No cóż. Całkowe pięć lat nie porównywało się do jego dziesięciu. Mógł mieć już te swoje siwe włosy. Strzyga była młodsza i była samicą alfa. Jej prawą ręką była Orzech, a medykiem tego przybytku była Szafira. Do tego wszystkiego alfy miały swoje trzy wyrośnięte już szczeniaki.
—To co? Jak wam się podoba? — Strzyga zagadnęła unosząc kubeczek pełen mocnej nalewki. Sigma zaśmiał się i uniósł swój kubek. Z nich wszystkich miał najlepszą głowę do picia i zaskakująco, najrozważniejszą.
—Jest doprawdy bardzo przyjemnie. To aż zaszczyt spotkać kogoś miłego po takim czasie podróży i tylu.. wypadkach. —
—Wypadkach? — Bazyliszek uniósł swoje zielone oczy w ich kierunku.
—Ah tak. — Mediana odetchnęła ciężko. — Sigma i Całka .. oni… ten.. zostali ten.. postrzeleni nie? — mieszał się jej nieco język .
—Nic wielkiego. — Sigma machnął łapą. Całka mu jedynie przytaknęła.
—Oi. Myślę że mogę na to zajrzeć. — Szafira uśmiechnęła się do nich. Starsza wadera wydawała się mieć równie nieprzyjemnie sztuczny uśmiech co Strzyga, tylko bardziej zmęczony życiem niż złowrogi.
—Znasz zasady Szafiro. — Bazyliszek odetchnął. — Możesz zajmować się tylko członkami watahy i wyjątkami. —
—Pamiętam .— wadera straciła swój uśmiech i rzuciła samcowi wzrok, który Całka kojarzyła tylko ze wzrokiem ojca zirytowanego na swoich pacjentów. Cóż za nostalgiczne pociągniecie za serce. „Chwila..” Tylko członków watahy odbijało się echem w jej głowie przez parę sekund.
—Co za problem. — odparła.
—Nie jesteście wyjątkiem. Nie umieracie. — Szafira mruknęła jakby zażalona, że tak nie jest.
—No właśnie. Żaden problem. — Całka machnęła ogonem, jej oczy mierząc się z tymi Strzygi.  — góry i tak są dla nas zbyt niebezpieczne. —
—Czekaj.. porzuca…— Sigma został kopnięty w pysk zanim wypowiedział swoje słowa. Nie za mocno, ale dotarło do niego że ma pozostawić swojej siostrze planowanie i mówienie.
—Porzucacie swój cel? — Strzyga zamrugała podejrzliwie.
—Tak. — Całka opuściła głowę. Jej oczy zaszkliły się. — Przeszliśmy tak daleko, ale nie chcę ryzykować życia mojego rodzeństwa. — brzmiała tak przekonująco. Na tyle, że nawet Mediana zaskoczona odwróciła na nią głowę. „Co siedzi w głowie tej wilczycy?!”
—To. .. cudownie? Wracacie do domu? —
—A jest do czego wracać? Wszystko pochłonęła wojna. — Całka załkała. Krokodyle łzy polały się po jej policzku. To pierwszy raz jak jej rodzeństwo widziało takie przedstawienie z jej udziałem, ale do jasnej, kiedy ona się nauczyła tak manipulować własnym ciałem?! Jednak ciągłe ukrywanie się za maską obojętności pozwoliło Całce nabrać pewnej umiejętności udawanie emocji, których nie czuje. Tak dla czystego pozoru.
—Oh… Wy biedne dusze. — Orzech pisnęła zakrywając sobie usta łapami. —Może przyłączcie się do nas! — Strzyga zdała się że spięła się na ta propozycję nieco.
—Ah… Ale czy znajdzie się dla nas tutaj miejsce? — Pi przyłączyła się do rozmowy. Nie rozumiała co Całka dokładnie planowała, ale przeczuwała do czego zmierza.
—Znajdzie. — Strzyga nagle rozjaśniła się. Jej psyk rozszerzył uśmiech, który był czysto maniakalny, ale tak szczery, że Całka mało nie przerwała swojego przedstawienia żeby się skrzywić z przerażenia. —To… To jest cudowne! Witajcie w naszej watasze! Wybierzcie swoje stanowiska i przydzielimy wam sypialnię i… w ogóle… od jutra praca i przyjęcie się w naszej małej społeczności! — zachwycona. Była zachwycona tą ideą.  Dobrze. Całka liczyła że to właśnie się stanie.
—Sigma? Kim chciałbyś zostać. — Orzech podano kartkę i węgiel. Jej łapa zabrała się za skrobanie jego imienia na tym kawałku znanego im materiału.
—Żołnierzem .Tak jak byłem w domu. —
—Zdezerterowałeś? — Bazyliszek niewiele brakło a podniósłby się.
—Poszedłem za siostrami. Kocham je tak mocno. — odparł na to popijając trunek. — że gotów byłbym zaprzedać duszę diabłu, zginąć odrodzić się i znowu zginąć aby tylko były bezpieczne… — na jego słowa Strzyga zdawało się że lśniła jeszcze jaśniej niż wcześniej. A więc ona uspokoiła swojego męża ruchem prawej łapy.
—mamy stanowiska wojownika. —
—Niechaj będzie i wojownik. — Sigma przytaknął.
—Też mogę nim zostać. Albo śledczym, stróżem. W tym mam doświadczenie.  — Mediana zajrzała do pustego kubka. Na jej słowa jakby wszystko wokół umilkło.
—O nie… Skarbie… Nie… Wadery nie walczą! — Orzech mało nie upuściła swojego węgielka. Trzy siostry spojrzały po wilkach wokół, wyraźnie przerażonych.
—Właśnie tez dlatego tak uciekałyśmy z tego koszmarnego miejsca. Zmusili nas do pracownia dla polityki i poświęcania własnego życia dla pryncypałów, które o nas nie dbały. — Całka wysapała, jakby znowu na skraju łez.
—Oh.. Wy biedne stworzenia. — jakiś wilk obok nich, z sześcioma łapami, jaki cudak, zmarszczył nos. Jego wzrok wyrażał nic tylko przerażenie i współczucie. Dobrze… Całkowy plan powoli wdzierał się w ich serca, a te niewinne kłamstwa działały na nich jak światło na ćmę.
—No dobrze… To … Może ja spytam się was co lubicie robić? Jako wadery, gdzie byście się widziały, nasze kochane delikatne kwiatki? — jeden z basiorów w tłumie uśmiechnął się do nich ciepło.
—Oh… Ja myślę, że mogę nadać się przy dzieciach. Oh jak ja kocham małe dzieci. — Oh jak Całka ich nienawidziła.  
—Bardzo dobrze. Mamy akurat miejsce na nauczyciela. Potrzebowaliśmy jakiegoś, bo nasza aktualna nauczycielka, Fiołka, zaszła w ciążę w nieznanych okolicznościach… — Orzech odchrząknęła. — A samice w ciąży powinny odpoczywać. Zajmiesz jej miejsce. —
—Cudownie. Nie mogę się doczekać. — praca z dziećmi ułatwi jej szperanie w aktach.  — A  myślę, że Mediana może pomóc tobie. W jaskini wojskowej nauczyła się czytać, pisać i doskonale porządkować dokumenty! —
—Oh! — Pysk Orzech rozjaśnił szeroki uśmiech pełen nadziei jak spojrzała na Strzygę, która zacmokała w zamyśleniu.
—Myślę, że mogę na to pozwolić.— przytaknęła, a Orzech pisnęła z ekscytacją.
—Ja natomiast przyjmę cokolwiek potrzebujecie. — Pi odetchnęła ciężko.
—Cóż… — Orzech spojrzała na listę i zastanowiła się. — Jak stoisz z medycyną? —
—Mój ojciec był medykiem, wśród medycyny się wychowałam. — Pi przyznała. — Więc myślę, że nie powinno być z tym problemu. —
—Cudownie. Witajcie w naszej watasze! — Orzech odkrzyknęła a Strzyga jej przytaknęła.

—Jaki jest twój plan? — Sigma zerknął na Całkę układającą się na jego boku. Pi leżała u jego pleców, a Mediana była nakryta ich ogonami, dawno w krainie snów.
—Też mnie to ciekawi. — Pi szepnęła zza jej pleców.
—Te góry są niebezpieczne. Przez lata nas nie było, nie wiemy co nasz czeka. Posiadanie bazy powrotu, bazy działania może być przydatne. Zdaje mi się też, że wilki w tej watasze wiedzą więcej niż może nam się zdawać. — Całka odpowiedziała im. — Pogrzebcie. Poszperajcie. Ale uważajcie na siebie… Strzyga wydaje się być bardziej niebezpieczna niż może się zdawać… —

I tak nadeszła ich pierwsza noc w nowej watasze. W nowym miejscu.

 

<Całka? Sigma? Pi? Mediana?>

 


sobota, 11 maja 2024

Od Całki CD Sigmy - "O Krok Bliżej - do szczytu" 3.2

Dzień wstał i przeminął. Księżyc pozostawił po sobie resztki snu w kącikach oczu Pi, kiedy ta przeciągnęła się, jej małe pazury zaczepiając o ziemię i ryjąc w niej małe dołki. Jej ciało musiało chwilę jeszcze poleżeć zanim pozwoliło jej unieść się na dziwnie słabych łapach. Pi odetchnęła, jej umysł powoli rozbudzał się, rejestrując środowisko. Wokół nich, ciemny i nieprzejrzysty las zamykał swoje korony nad ich głowami, pyłki i letnie serce świata wdzierały się wytrwale w zmysły, temperując nimi wedle swojego krzywego widzenia. Jednak należało to przetrwać. Czas jeszcze nie przepłynął między ich palcami, pomimo że tak mogłoby się wydawać, że krążą w kółko po tym samym zapomnianym kawałku boskiej ziemi. Całka była święcie przekonana, że wie doskonale dokąd idzie, pomimo braku większego rozeznania w terenach. Jej łapy prowadziły ich tak pewnie ,że nawet racjonalna Pi nie miała odwagi kwestionować tej nieprzewidywalnej wiedzy. Jak Całka była w stanie pamiętać to wszystko? Czy może po prostu była naturalnym przewodnikiem po nieprzebytych gęstwinach  tego świata i gdziekolwiek by się ją wrzuciło trafiłaby powrotem do punktu pożądanego. Była to w każdym razie umiejętność niezwykle przydatna przy przemierzaniu terenów tak gęsto zalesionych.

Sigma wstał zaraz po niej, jego oczy nieco nieobecne, nadal zagubione w nocy przedziwnych snów, które rozmywały się w tle umysłu odurzonego dozą dziwnego przerażenia i osowienia. Jego pierwszą myślą był komentarz dyskomfortu jaki wydarł się z jego gardła w postaci długiego jęku niezadowolenia. Biedak, albo idiota, zależy jak na to spojrzeć, usnął na kamieniu, który całą noc wbijał się coraz to głębiej w jego brzuch, a on, zanurzony twardo w krainie bezczynnych marzeń tylko pochrapywał sobie wesoło. Teraz za to miał ciekawe kształty odbite na futrze i ciele, a jego kości przechodziły tępym bólem. Musiał sobie odetchnąć ciężko.
—Osowiały? — Mediana łypnęła na niego jednym okiem. Jej sen był od jakiegoś czasu był dość lekki. Ta cienka linia jaką samica balansowała już bezbłędnie pozwalała jej czuwać nad tymi dwoma idiotami pod jej opieką. Dwoma? Mediana uniosła głowę zaskoczona. Zupełnie nie słyszała kiedy z ich małego grona zniknęła Całka. A wadera nie znikała ot tak, mimo wszystko dbała o swoje rodzeństwo. Musiała mieć jakiś cel…

—Wstawać lenie. — i otóż zjawiła się dosłownie parę minut później, jej łapy przesuwając bezszelestnie ponad runem leśnym. Jej oczka zmierzyły wszystkich w swoim zasięgu, nie znosząc sprzeciwu.
—Co taka spięta? — Sigma wstał z jęknięciem. Jego pysk wykrzywił się z wyrazie czystego niezadowolenia
—Przemierzamy ten zasrany las już trzy długie dni.— wadera zacmokała, jej pysk kierując się ku gęstemu dachu z liści i gałęzi, wysoko ponad nimi. — Zaczerpnęłam więc świeżego powietrza, wiecie… — uśmiechnęła się. — Bardzo się nie myliłam, idziemy dobrze. Dobra trajektoria. Ale mamy teraz dwie ścieżki przed sobą. —
—Coś mi się zdaje, że jedna z nich sprawi że utkniemy w tym lesie na jeszcze dłużej niż chcemy, a druga jest niezwykle niebezpiecznym przedsięwzięciem, które może nas zabić.. — Mediana przewróciła oczyma. — los zawsze uśmiecha się tak parszywie! —
—No tak. Los… można powiedzieć, że masz rację, ale nie do końca. Jedna z nich to droga przez góry. Góry, które zostały słodko nazwane Górami Śmierci przez … pewnego ptaka jakiego spotkałam na swojej drodze. — Całka odetchnęła na samo wspomnienie, jej umysł wracając na sekundę do domu, za którym i jej się tęskno już robiło. Ale cel mieli jeden, a potem wrócą! Do zimnego domu… — Druga to droga przez tą dzicz, ale.. po drodze zdaje mi się, że  miniemy się z samym cne turm jakiegoś osiedliska wilków lub innych … inteligentnych stworzeń. Nie wiem czego oczekiwać, ale nie oczekiwałabym oklasków na nasze przybycie. —
—Czyli do wyboru mamy… śmierć albo śmierć? — Mediana uśmiechnęła się krzywo.
—do wyboru mamy albo ciężką wędrówkę przez góry albo zgrabne prześliźnięcie się przez obóz jakiegoś tubylczego mieszkańca tego przybytku. — Całka przysiadła sobie mierząc rodzeństwo swoim zdeterminowanym wzrokiem.
—Je jestem za tym aby wbiec na pełnej sile w to obozowisko i równie szybko co się pojawimy zniknąć. — Sigma rozciągnął się. — Skorzystajmy z nocy. —
—To wydaje się być nierozsądne rozwiązanie. — Pi stanęła obok niego, jej łapa powoli masując drugą, jakąś taką osowiałą.
—Nie chcę iść przez góry… — Mediana sapnęła, jej kolana zawsze bolały od chodzenia pod górkę.
—To przemykamy się przez to dziwne obozowisko w takim razie. A teraz śniadanie i ruszamy! — zarządziła, a nikt nie zaoponował.

Po jakże sycącym śniadaniu złożonym z resztek zająca jakiego udało im się przydusić gdzieś w zaroślach tego nieprzebytego gąszczu, ruszyli dalej. Całka śmigała pomiędzy korzeniami, sprawiając że wysokie trawy kłaniały się pod jej łapami. Pewnym krokiem torowała ścieżkę dla swojego rodzeństwa, jej oczy dobrze widząc w ciemnościach, jakie rzucały korony drzew pochłaniające praktycznie każdy promień porannego słońca. Jej ciało, smukłe i zwinne, dawało radę jakoś przebić się przez ta mieszaninę irytujących roślin. Zaraz za nią szła Mediana, najniższa z nich i najcięższa, chociaż by się nie przyznała. Jej ciało przygniatało wszystko co Całeczka pozostawiła po sobie. Gdyby przewodniczka miała wybór to szłaby po korzeniach i gałęziach, ponad trawskiem, niestety jej rodzeństwo nie było w stanie tego zrobić. Dlatego szkliw cichutko. Pi, trzecia w rzędzie, równie chuda co Całka, równie wysoka ale jednak taka inna. Jej krok był cięższy, bez tej emocjonalnej wilczości w sobie. A na końcu, Sigma. Wojownik pierwszej klasy, zwarty i gotowy do ochronienia swoich sióstr, gdyby nadeszła taka potrzeba. Wszyscy jakby trochę zgubieni we własnych myślach.

Całka skupiona na brnięciu w przód, cel na celowniku i cichutkie pragnienie odpoczynku od tego mentalnego wysiłku jaki męczył ją od dzieciństwa.

Mediana, tęskniąca za domem i dokumentami kurzącymi się w jaskini wojskowej, a jednak ciekawa i teoretyzująca co czeka na nich w miejscu do którego tak dążą.

Pi, kompletnie oderwana od samej siebie, zagubiona w kacie racjonalności, nie rozumiejąca dlaczego wszystko w jej ciele zachowywało się w sposób w jaki się zachowywało.

I Sigma. Stęskniony za wojskową musztrą, kwitnący pod okiem Szkła jak mały lotus, a teraz stłumiony nieco przez głosy chwytające myśli w jego głowie. Cienie przeszłości czaiły się za każdym zakrętem naśladując ich kroki, jakby zwidy przeszłości ginęły razem z nimi.

Wioska, którą Całka wypatrzyła była doprawdy daleko, a jednocześnie niewiele ponad dzień drogi. Zatem kiedy pod nią dotarli, minął im dzień wyśmienitego marszu. Trawa przerzedziła się jak się zbliżyli, a obce zapachy ogarnęły ich zmysły, przez co rozproszyli się ze swojego wygodnego rządka. Całka ustąpiła miejsca Medianie, zgrabnie lądując na jednym z wielkich korzeni drzew, który sprawił, że górowała nad trawami. Sigma przemieścił się tak aby jego bok był niedaleko tego najniższej z nich,  a Pi wycofała się na tyły, pozostając kroki za nimi. To była ich najlepsza strategia, niezawodna. Wspinacz u koron drzew, słuchacz na plecach i dwa wilki na przedzie, torujące drogę w milczeniu, w ciszy. Jedyne co im towarzyszyło to skrobanie pazurów całki na drzewnej korze oraz szum trawy pod ich łapami.
Szli tak kawałek, starając się nie zostać złapanymi. To jeszcze były tereny jakiś winkowatych jak oni. Kto wie co mogliby im zrobić. Ich strategia na razie działała, opłacalna. Całka jednak nie była pewna jak długo będą w stanie zatuszować swoją obecność, nawet pod ciemną osłoną matki nocy.  Stworzenia, które tu żyły, musiały mieć dobry wzrok. I cóż. Całka była w błędzie, ale jeszcze nie była tego świadoma. Stworzenia, które żyły tak niedaleko od nich, leżały w swoich posłaniach, tylko jeden na straży ich ciał. I wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że Sigma i Mediana nie należą do najbardziej zwinnych stworzeń.

Przechodzili nad skarpę. To była ścieżka, pomiędzy murem z korzeni drzew i krzaków nie do przebicia dla nich, a skarpą, sunącą w dół, do niewielkiej dolinki w środku tego lasu, wyżłobiona przez wodę, lub mechaniczne starania tego, ktokolwiek spał tam w dole. Rodzeństwo doskonale widziało zarysy ciał futrzastych zwierząt, śpiących jedno obok drugiego, w swojej własnej definicji wygody. Małe światełko obok czegoś co przypominało główne wejście, padało na pysk jakiegoś młodego wilka lub czegoś podobnego. Całka zaczęła. Jej łapy prześliznęły się po cienkiej linii ziemi jakby całe życie chodziły po linach wiszących nad przepaściami.
—Ja powinnam pójść pierwsza. — Mediana szepnęła, niezadowolona z tempa jakie narzuciła siostra. Całka przystanęła, jej głowa odwróciła się nieco, tylko na tyle aby nie straciła swojego delikatnie wyważonego balansu.
—Poszłam, bo sprawdzam wam ziemię pod łapy. Co wpadnie pode mną, musicie przekroczyć. — Mediana opuściła uszy. Całka rzeczywiście zawsze chodziła pierwsza. I tak było. Samica czuła odpowiedzialność za swoje rodzeństwo, w końcu to ona wyciągnęła ich z ciepła ich domu, aby rzucić się z motyką na słońce i walczyć z wiatrakami. Musiała wiec zadbać aby nie umarli pod jej czujnym okiem, inaczej nigdy by sobie nie wybaczyła. Mediana poszła za nią. Całka przedzierała się przez drogę. Mediana szła za nią. Sigma dreptał po jej piętach i na końcu wiła się za nimi jak duch Pi. Pierwszą podpowiedzą dla czwórki wilków, że coś jest nie tak, było ciche kliknięcie. Pi wyprostowała się jak szpic, wilk w dole także. Ich głowy zwróciły się w kierunku małego rozwidnienia w lesistych terenach, małej polanki niedaleko, która zdawała się prowadzić dalej w las aby potem rozjaśniać się wraz z mniejszym zagęszczeniem drzew.
—Całka…  — samica warknęła może nieco za głośno. Jej siostra stanęła i obróciła głowę, jej ciało zastygło w pozycji aby zachować balans. Wbiła swoje przenikliwe spojrzenie, tam gdzie podpowiedziała jej siostra. Ledwo widoczne błyskanie księżyca obiło się od metalowej lufy trzymanej przez myśliwego, wycelowanej w nieokreślonym kierunku.
Drugą wskazówką był cichy szelest liści za nimi.. Gdzieś w oddali, ku drugiej stronie tego dziwnego wgłębienia pojawili się ludzie z siatkami. Trzech rosłych mężczyzn, których szczęki zaciskały się w oczekiwaniu.
—To nie na nas.. — odsapnęła wadera, pewna swojej decyzji. Nikt nie zwracał na nich uwagi, jakby nikt ich nie widział.
—Wiem… Ale… na nich. — Pi wskazała w dół, na tego winkowatego co teraz skonfundowany szukał i źródła ich rozmowy.
—Musimy im powiedzieć. — Mediana pokręciła głową, a Całka tylko mruknęła coś niewyraźnie pod nosem. Chciała iść dalej, chciała porzucić tych śpiących wilców we własnej niepamięci i pójść spać gdzieś w jakimś ustronnym krzaku jaki oferuje ten las. Ale oczywiście, jej rodzeństwo miało znacznie prostszy kręgosłup moralny niż ona, pomimo podobnych warunków wychowania. Samica odetchnęła.
—Jestem najlżejsza. Ja pójdę. — odpowiedziała. — Pi.. proszę cię, przejmij przód. Jakoś… — Całka spojrzała w dół skarpy. Jaj tylne łapy zaparły się porządnie o kawałek stabilnej ziemi, a przednie opuściła już na samą pochyłą.
—uważaj na siebie proszę. — Sigma sapnął nieco za głośno, kiedy jego siostra zza pleców przechodziła po jego plecach na przód, oczywiście z największą odpornością. — Wasza dwójka serio ma jakieś kocie geny…— szepnął.

Całka pozwoliła grawitacji działać, kiedy zsunęła się powoli w dołek. Jej łapki dopiero po chwili zaczęły przebierać, aby nabrać odrobinę panowania nad swoim zbliżającym się upadkiem oraz zniwelować hałas upadających kawałków ziemi jaką poruszała masa jej ciała. Samica wylądowała w dole z największą gracją na jaką było ją stać, mało przy tym nie potykając się o swoje łapy i kuleczki zbitej gleby. Stojąc bardziej stabilnie przycisnęła się do ziemi, świadoma, że wilk, który stróżował im wszystkim usłyszał jej starania nie połamania się przy tym całkiem sporym upadku.
—Kto idzie? — jego głos był stanowczy, krok pewny i szybki. Całka zrezygnowała więc z fasady skradania się.
—Duchy przyszłości, wiesz…— mruknęła pod nosem wstając. Jej ciało górowało ponad tym psem jaki stanął przed nią. Oho. Żaden wilk z tego psa, oczywiście. W końcu pies to nie wilk… W każdym razie. Całka spojrzała mu w oko, kiedy zjeżył się na jej widok. Już zdawało się że miał biec, wyć, szczekać, ale Całka raczyła wykonać pierwszy ruch. Pies zdawał się przeważać nad nią szybkością, ale z pewnością nie refleksem, gdyż bardzo szybciutko leżał pod nią, przygnieciony do ziemie prawie całym jej ciałem.
—Złaź ze mnie… ty.. ty …—
—Cicho siedź  i słuchaj, bo ja nie mam czasu. Nie byłoby mnie tu gdyby nie moje rodzeństwo. Teraz… — pochwyciła jego pysk w swoje plauszki i naprowadziła w kierunku łowcy, który ładował jeszcze jeden nabój w swoją strzelbę. — Nie wiem czy widzisz, ale słuchaj… — klik.
—Strzebla… —
—Czyli wiesz co to… Dobrze. —
—Będą strzelać… Musze ostrzec resztę. —
—Nie będą was zabijać. W górze czekają ludzie  z siatką. — Całka zlazła z nieszczęśnika, który otrzepał się z ciężkim parsknięciem.  —Co? —
—Nic wielkiego. Dzięki. — podziękował jej, po czym powrócił do swoich, budząc ich powoli. Całka za to rozejrzała się. Jej wzrok padł na jej rodzeństwo, skryte pod cieniami drzew, na skarpie, obserwujące ją ze zmartwieniem. Całka w myślach zmierzyła nachylenie tej skarpy. Nie ma szans że wróci drogą ,którą zeszła. Nie bez porządnego rozbiegu.
—Idźcie dalej… Ja dołączę. Prosto.. a potem w  prawo wzdłuż linii drzew. — poinstruowała ich.
—Jesteś pewna? — Sigma zmarszczył się, jego pysk wygięty z zmartwieniu.
—Tak. Idźcie! — ponagliła ich, samej zwracając się ku temu dziwnemu legowisku. Jej łapy szybko podążyły małą ścieżką. Dolinka nie była duża, wręcz paskudnie mała można by powiedzieć, ale musi mieć więcej niż jedno wyjście. Tylko, że wadera nie wiedziała gdzie, a najprościej było się zwyczajnie spytać. Przechodząc do tego zbiegowiska psów, przekroczyła nad szczeniakiem, albo jakimś małym psem. Naliczyła może z 7 osobników, w tym ten śpiący kawałek futra. Większość z tych psów wyglądała na gotową do walki. Ciężko byłoby jej wgrać z każdym z nich a na pewno ze wszystkimi na raz. Upatrzyła więc psa strażnika, czy cokolwiek robił w tym dziwnym zbitku istot.
—Ey… A .. jak stad wyjść? — zapytała go, powodując że przynajmniej trzy psy podskoczyły z zaskoczenia.
—Oh Harasu! Nie strasz! — ten bury, brazowy… ten pies odwrócił się zmieszany.
—Kim jesteś? — mniejszy od niej samiec zbliżył się, jego kły wysunięte na przód. Całka tylko odetchnęła.
—Osobą, która chce stąd wyjść. Więc… W która stronę do wyjścia? —
—i co? Myślisz że puścimy pionka Strzygi wolno? —
—Kogo? Przepraszam cię bardzo, ale ja nie mam czasu na bezwartościowe rozmowy o waszych paranojach. Którędy do wyjś— .Wszyscy unieśli głowy, nagły głośny dźwięk na chwilę odurzył ich zmysły.

—Miałeś rację Brązowy Pysku. —
—Miałem! Oczywiście że miałem. — Całka tylko mlasnęła pyskiem, jej ogon zawirował na powietrzu.
—Ładuje trzecią kulkę. Ma dwie w zapasie. — mruknęła jakby trochę do siebie. Kalkulowała jak bardzo martwa będzie jeśli rzuci się na skarpę i zostanie zauważona.
—Widzisz tak daleko?— jakaś samica zadała pytanie.
—Tak… Jak do wyjścia? —
—Tylko tam. Do ludzi…— szef szefów wskazał jej drogę. Wadera przeklęła pod nosem, nie miała szans z tymi ludźmi, zwłaszcza z bronią palną. Dlatego zostało jej modlić się o cud. Jej ciało sprężyło się kiedy zatoczyła koło. Jej łapy zaryły z ziemi, a plecy wygięły w łuk. Jej pysk wzniósł się ku niebu ,a oko wbiło w nieszczęsnego łowcę. Głośne wycie przerwało noce śpiewanie ptaków, jak jej głos wzbił się w powietrze z przeszywającą siłą. Człowiek zawahał się, jego oczy rozszerzając. Wiec Całka wykorzystała okazję. Jej ciało sprężyło się, łapy zabiły w ziemi, kiedy rozpoczęła swój bieg. Nabrała dobrego rozpędu i z warczeniem na ustach wspięła po skarpie zaraz niedaleko człowieka. Nie było szansy powrotu na cienką dróżkę bez ponownego upadku, a więc pozostało zamienienie defensywy w  jawny atak. Całka kłapnęła pyskiem, sprawiając, że człowiek cały roztrzęsiony zachwiał się w swoim kroku. I dobrze. Kiedy tek ten mężczyzna niezdarnie przekładał strzelbę, ona sama pozwoliła sobie odbić się swoim bokiem od jego ciała i ruszyć dalej swoją drogą. Nie obchodziło jej już co dalej się stanie z tymi psami. Najważniejsze było dogonić rodzeństwo. Jej łapu zgrabnie używały korzeni, a ciało przystosowało się do nowego tempa i nagłego spadku adrenaliny. Mimo wszystko Całka potrzebowała jej trochę aby wykonać skok na tyle wysoki żeby chociaż w połowie skarpy móc odbić się i wspiąć wyżej, bez ryzykowania, że jej kark złamie się przy nieudanej próbie. 

Poczuła tylko pieczenie na boku i zmarszczyła nos. Ten cały pomysł był głupi, mogła nie słuchać się rodzeństwa. Ale przynajmniej to była ona, nie oni. Pozwoliła sobie zwolnić kroku nieco dalej, dyskomfort zmusił ją do tego tylko po części. Tępy ból wżerał się powoli w jej umysł i ciało, ale mimo to nie zatrzymała się. Pilnowała aby jej krok był zakryty, trop najmniejszy, a rana musiała poczekać. Uważnie nawigowała resztki lasu, aby dotrzeć bezpiecznie do swojego rodzeństwa. I wkrótce ich zobaczyła. Z ulga pozwoliła sobie odetchnąć. Gdzieś w oddali rozległ się jeszcze jeden strzał, a potem parę krzyków. Czy to bojowniczych czy panicznych, kto wie. Tylko czas pokaże.
—Jesteś! —
—Oczywiście! — Całka machnęła ogonem z zawadiackim uśmiechem. Jej łapa, przednia łapa na barku piekła diabelsko, ale samica ignorowała ten ból.
—Czekaj… Co to.. — Ale niestety, przed opiekuńczym bratem niczego nie ukryjesz.
—Rana postrzałowa. Wiedziałam, że to głupi pomysł plątać się w to wszystko. — odrzekła na to, jakby nie wzruszona, pomimo że jej ciało wewnętrznie trzęsło się  powodu nagłej świadomości jak blisko rozerwania jej łapy był ten strzał. Rana jaką zyskała przerwała niewiele więcej jak odrobinę mięsa i tkanki z jej ramienia. Nie było nawet widać kości, a więc tym samym nie było powodu do większej paniki. Dla niej. Nie dla jej rodzeństwa, które od razu zaczęło się nad nią użalać. Kochała ich, ale czasami byli niepotrzebnie nadopiekuńczy. Nadopiekuńczy? Też być nad nimi skakała jakby ktoś ich postrzelił! I Całka musiała przyznać sobie rację, dlatego nawet nie zadrżała kiedy wilki zaczęły lizać jej ranę i okładać namoczonymi liśćmi. Prowizoryczny bandaż został nałożony, a ich podróż wznowiona.

Dzień przywitał ich zmęczeniem, mentalnym i fizycznym. Szkli cały dzień i całą noc. A zatem kiedy znaleźli kawałek wygodniejszego cienia, ułożyli się w nim. Daleko od siebie na horyzoncie majaczyło miasto, którego kamienne mury błyszczały się w słońcu. Jeszcze w drugą stronę, pokazywało się ogromne jezioro, usiane paroma domkami. A mimo to wilki mogły pozwolić sobie na chwilę relaksu, skryte z małym kępowisku krzaków i pod cieniem jednego samotnego drzewa. Wszystko inne było otwartą łąką. Jeszcze dalej, za miastem. Tam był las, do które dążyli, a za nim, góry. Góry, które Całce przypominały zapach siarki i głuchą ciszę. Tam czekały na nich odpowiedzi…

 

<Sigma? Pi? Mediana? Może nawet Całka? > To wcale nie tak że mam faworytów ok...


poniedziałek, 6 maja 2024

Nowy członek!

Paco - uczeń

Od Wayfarera – "Piórko i kapelusz" cz.1

Południe jak zwykle było ciepłe i egzotyczne. Słodkie owoce karmiły Wayfarera cukrami, a drobne ssaki zapewniały mu źródło białka. Słońce świeciło intensywnie cały czas, oczywiście z wyłączeniem nocy, zapewniając brązowemu basiorowi zastrzyk witaminy D3. Życie w takich okolicach było przyjemne i wypełnione słodyczą, jednak Way nie chciał sobie wyobrażać znoszenia absolutnych upałów odwiedzających to miejsce latem.

Wilki tutaj miały jasne, skąpe futro, były wątłej budowy i mniejszego wzrostu niż średni mieszkaniec rodzinnej watahy. Za to miały większe uszy i poczucie społeczeństwa. Tu nie tylko polowało i jadło się w grupie, tu zwykłe budowanie nor było zajęciem dla całego stada, a nawet pójście na siku odbywało się co najmniej w dwójkach. Wayfarera jednocześnie zachwycał i irytował taki stan rzeczy, bo osobiście wolałby srać bez czyjegoś wzroku na sobie, ale gościnność, z jaką go przyjmowali i otwartość na pojawienie się półczłonka watahy były doprawdy wyjątkowe.

Istniała na tych ziemiach jeszcze jedna rzecz, a raczej osoba, która sprawiała, że pobyt tutaj aż przeciekał magią. Imię jej było Haizea i była prześliczną waderą o pastelowocytrynowym futrze, wąskim ciałku i falowanych włosach sięgających niewiele poniżej żuchwy. Oczywiście ten krótki opis nijak oddaje urodę Haizei, więc przejdźmy może do formy bliższej sercu Wayfarera.

Haizea była o pół głowy niższa od podróżnika, co dla tutejszych wilków było normą. Jej pysk był wąski, długi, zakończony ostrym, małym noskiem o szarej barwie, zupełnie jak wilgotny, miękki kamyczek, a tuż pod nim jawiły się światu zgrabne, powabne usta niemal cały czas wygięte w uśmiech, za który basior przeniósłby każde góry. Przystrajał on świat niczym najpiękniejszy, najdelikatniejszy kwiat, o który trzeba nieustannie dbać, gdyż jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Niewysoko nad pyszczkiem patrzyły na świat ciemne, okrągłe oczy, z najżyźniejszą ziemią uwięzioną w ich głębi, gdzie można było sadzić zboża miłości i najszczersze ze szczerych uczuć. W tej glebie nie wyrastały nigdy chwasty nienawiści, a jedynie ukazywały się kwiaty smutku, jeśli Haizeę coś przygnębiło. Jednakże nawet w takich sytuacjach ogród wyglądał cudowniej od boskiego Edenu. Głowę stroił czarny wodospad gęstych loków, układających się wokół twarzy wadery niczym ramka dla muzealnego obrazu. Nie sięgał on zbyt nisko, jedynie trochę poniżej żuchwy, ale pasowało to waderze idealnie, nadając szczupłej twarzy odrobinę objętości. Czerń włosów odbijała promienie słoneczne w ten sam sposób, co robiły to krucze pióra, przez co zauroczony podróżnik był przeświadczony, że Haizea była stworzeniem zesłanym z niebios i choć na nią nie zasługiwał, trafiła właśnie na niego. Smukła sylwetka również była boska, każdy łuk ciała miał idealną krzywiznę, każdy wirek znajdował się w doskonałym miejscu. Sierść może i nie była puszysta, ale za to niesamowicie błyszcząca i zadbana, jakby po waderze spływało płynne złoto w barwie o kilka odcieni intensywniejszej od plażowego piasku. Na wierzch bardzo jasnej cytryny wybijała się prawdziwa biel, gdy tylko słońce trafiło w złoto pod odpowiednim kątem. Łapki poruszały się z kocią gracją, każdy krok leciutki i zwiewny, jakby Haizea ważyła tyle, co dmuchawiec, jej ogon niczym smuga goniąca za gwiazdą podążał za nią w zadziwiająco prostej linii. Duże, zaokrąglone uszka wiecznie były w ruchu, z wyjątkiem gdy wadera rozmawiała ze swoim brązowym kochankiem. Wtedy całkowicie była skupiona na nim, tak jak on nie widział poza nią świata, gdy pojawiała się na horyzoncie.

Tak, Wayfarer był zakochany. Zakopał się w tej miłości ponad uszy i ani myślał się wykopywać. Dopóki miał Haizeę, świat miał dla niego sens.

Spędzali ze sobą wiele nocy, zazwyczaj jednak tylko i wyłącznie dla towarzystwa. Choć oboje zostali celnie zestrzeleni przez Kupida, nie przyszło im do głowy wykonać krok dalej w ich relacji. Było dobrze tak, jak było. Way znikał na niecały rok, wracając jeszcze zanim zaczęła się zima. Haizea zawsze czekała na niego w ich wybranym miejscu, odwiedzając je od pierwszych dni, kiedy czuła, że jej kochanek może lada chwila wrócić. Nikt nie kwestionował ich miłości, nikt nie próbował jej rozbić, nikt im nie przypominał, że przecież widzą się tylko przez kilka miesięcy w roku, więc jaki sens ma ich związek? Wręcz przeciwnie, cała wataha Haizei cieszyła się, że ich wadera w końcu kogoś ma.

Tak było już kilka lat. Już kilka lat para była prawie-że-oficjalnie razem, już kilka lat przez kilka miesięcy w roku spędzali ze sobą każdą minutę, aż nadchodził dzień rozłąki i ze łzami w oczach byli zmuszeni się pożegnać. Haizea próbowała pierwszego roku zatrzymać Wayfarera, ale on wytłumaczył, że czeka na niego rodzina i choć kocha waderę całym swoim sercem, za swoją rodziną również tęskni. Haizea rozumiała. Dlatego tkwili w swojej beznadziejnej sytuacji, z sercami wypełnionymi najmocniejszym ze znanych uczuciem, twierdząc za każdym razem, że tak będzie już zawsze. Że Haizea nigdzie nie odejdzie, z nikim innym się nie spotka, a Wayfarer będzie co roku wracał, nie mając w żadnym innym miejscu kogokolwiek, kogo nazywałby kochankiem.

Jednej zimy jednak w końcu nie wytrzymali. Do czego doszło w norze należącej do wadery, to wiedzieli tylko oni, ale następnego dnia byli jeszcze bardziej do siebie przytuleni niż zazwyczaj. Stare, doświadczone życiem wilki wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, w towarzystwie kochanków zachowując się niewinnie. To była najsłodsza zima, jaką Way przeżył i zanim jeszcze opuścił ziemie watahy, zatęsknił za kolejnymi nocami ze swoją waderą.

Przez cały rok myślał o nadchodzących, zimowych miesiącach. Jasne futro śniło mu się po nocach, wywołując w sercu nieznaną wcześniej tęsknotę. Była to tęsknota nie do znajomych od najmłodszych lat terenów i twarzy znanych przez całe życie, a tęsknota do jednej, konkretnej twarzy, którą chciałby spotkać gdziekolwiek, byle była to ona.

Podróż na południe minęła szybko, a może były to większe kroki, które same chciały jak najszybciej dołączyć do tych zgrabnych, kocich, tak obecnie odległych. Gdy na horyzoncie pojawiły się znajome szczyty górskie, serce przyspieszyło bicia. Podróżnik bez zastanowienia pobiegł do miejsca spotkania, które widziało więcej szczerych pocałunków, niż niejedne kościelne ściany. Chciał już zobaczyć ciemne, żyzne oczy, chciał zatopić nos w czarnym wodospadzie.

Spotkał się z pustką.

Było to tak nierealne, że Wayfarer musiał wykonać kilka kółek, opuszczając i wracając na polanę, zanim przekonał się, że to prawda. Haizei nie było w ich miejscu. Nie czekała na niego. Nie dopełniła obietnicy, którą zawsze odnawiali, gdy nadchodził dzień rozłąki. Nie było jej, by pochwyciła zmęczone podróżą łapy i przytuliła do piersi. By użyczyć swojego ramienia ciężkiej głowie. By swoim słodkim, leczącym głosem odgoniła ponure myśli, uraczyła uszy, pocieszyła serce. Nie było jej. Nie było.

Basior jak najszybciej pobiegł do centrum watahy, gdzie zawsze odpoczywało najwięcej wilków. Musiał poznać prawdę, musiał dowiedzieć się, dlaczego obietnica została zerwana. Haizea nie zrezygnowałaby z niego, nie przestałaby go tak nagle, tak nieoczekiwanie kochać, zostawiając w swoim miejscu pustkę. Coś musiało się stać tej podarowanej przez niebiosa bogini i jej wataha z pewnością wiedziała, co to było.

Przywitały go zaskoczone spojrzenia znajomych już wilków.

– Haizea na ciebie nie czekała? – zapytała zaskoczona staruszka, która zawsze pakowała Wayowi małe przekąski na drogę.

– Nie. Czy coś jej się stało? – Podróżnik czuł, jak coraz więcej głazów przygniata jego duszę. Szczególnie wielkie spadły na niego, gdy zobaczył, jak staruszka rozgląda się po swoich towarzyszach zagubionym wzrokiem, jakby była niepewna, co odpowiedzieć.

– Jakby to ująć… – zaczęła. – Zależy, co masz na myśli poprzez „coś”?

– Wypadek, nieszczęście, cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po mnie przyjść!

Gdyby wilki się pociły, Wafel z pewnością miałby teraz na czole niejedną stróżkę zimnego potu. Nie uważał się za szczególnie religijnego, za dużo zwiedził świata, ale teraz modlił się do każdego znanego mu bóstwa, każdej siły wyższej, żeby był to tylko niefortunny zbieg okoliczności. Haizei coś wypadło, nie zapomniała, nie była w stanie przyjść, choć z całej siły chciała, ale nie grozi to jej życiu. Basior jakoś nigdy wcześniej nie był świadomy, jak bardzo można o kogoś się bać. Rodziną przejmował się w zupełnie inny sposób. Może nigdy nie powinien się zakochiwać.

– No cóż, jeśli „cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po ciebie przyjść” wlicza się do twojej definicji „czegoś, co jej się stało” – wtrąciła się inna wadera, dużo młodsza – to czuję się zaszczycona poinformować cię, że Haizea urodziła i ma szczeniaki. – Młodsza zwróciła wzrok ku staruszce, potem z powrotem skierowała go na Waya. – Choć szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się wszyscy, że będzie czekać jeszcze mocniej, żeby ci o tym sama powiedzieć.

Wśród leżących wilków rozległ się szum plotek. Wiele z nich zmartwiło się zaistniałą sytuacją i wyraziło współczucie względem podróżnika. Ktoś zapytał, czy skoro Haizea nie chce się pokazać Wayowi, to nie znaczy to, że szczeniaki nie są jego. Agresywne syknięcie uciszyło bluźniercę.

– Żartujesz sobie? Paco wygląda zupełnie jak Wayfarer, jakby był jego miniaturową wersją! A Corla wygląda jak świętej pamięci brat Haizei, co jest zaskakującym zbiegiem okoliczności, owszem, ale nie nie do przewidzenia.

Szczeniaki. Paco i Corla. Way miał wrażenie, że zaraz zemdleje, i to nie od gorąca. Jeśli dobrze rozumiał zamieszanie, jakoś w ostatnim czasie stał się tatą, nawet o tym nie wiedząc. Po jego nocy z Haizeą był świadomy, że mogą powstać jakieś owoce, ale z jakiegoś powodu myśl ta nie wypaliła się na stałe. A tu proszę. Dwa szczeniaki. Wayfarer był w takim szoku, że nawet nie podziękował uczynnym wilkom, tylko od razu pobiegł do nory Haizei, gdzie miał nadzieję ją znaleźć.

Już na odległość zobaczył mały, ciemny kształt, przypominający bawiącego się szczeniaka. Zwolnił, by go nie przestraszyć, ale bardzo szybko się przekonał, że o dziwo wcale nie było to potrzebne (albo nie o dziwo, patrząc na to, że Way jako szczeniak był gotowy bić się z niejednym dorosłym wilkiem).

– Hej! Jesteś obcy, czego tu chcesz? – Młoda kulka zjeżyła sierść i pokazała swoje ząbki. Nie był już taki mały, w końcu miał swoje kilka miesięcy i choć nie pomogło mu to w odstraszeniu potencjalnego zagrożenia, Wayfarer mógł uświadomić sobie, jak bardzo tamten wilk miał rację.

Patrzył na miniaturową wersję siebie. Dosłownie. Ten sam kolor futra, te same oczy, te same jasne odbarwienia na pysku i brzuchu. Przypomniał sobie te wszystkie razy, gdy za dzieciaka przyglądał się swojemu odbiciu w wodzie. Właśnie odnosił to samo wrażenie, ten sam szczenięcy zachwyt, jak coś zupełnie innego może być tak podobne do niego samego. Jedyne, czego brakowało temu odbiciu, to żółty kapelusz i wąska, długa grzywka między oczami. Ta kopia miała krótszą grzywkę rosnącą w bok.

Z nory, którą odważny Paco zastawił swoim ciałem, wyjrzała druga mała kulka. Miała futerko w kolorze perły, turkusowe oczka patrzące z ciekawością na zamieszanie i wyrastające powoli ciemne włosy. Nie były tak kruczoczarne jak włosy jej matki, ale wciąż miały ten cudowny, kolorowy blask, który jako jedna z pierwszych cech zawróciła Wayowi w głowie. To musiała być Corla. Gdy wytoczyła się z wyjścia, stawiając nogi jak mały kociak, podróżnik stracił wszelkie resztki wątpliwości, że to dzieci jego i Haizei.

– Cola, nie zbliżaj się do niego! To obcy! – warknął braciszek, zastawiając siostrze drogę.

– Na pewno? – Corla przekręciła główkę. – Wygląda jak ty. Dokładnie tak, jak ty. I ma żółty kapelusz! – Uszczęśliwiona z jakiegoś powodu waderka podeszła bez strachu do dorosłego wilka. Paco nieszczególnie był z tego faktu zadowolony, ale nie miał już jak stanąć między obcym a siostrą bez zbytniego zbliżania się do nieznajomego. Corla odwróciła się na chwilę, by sprzedać mu złośliwy uśmiech, po czym wróciła do rozmowy z dorosłym. – Jesteś naszym tatom?

– Tak… tak myślę? – Wayfarer wyraźnie się zmieszał. – Wyglądacie jak moje dzieci.

– Wayfarer? Czy to ty? – ktoś zapytał z nory, podniecony. Podróżnik od razu rozpoznał właściciela słodkiego głosu.

– Haizea!

Para kochanków związała się w ciasnym, pełnym miłości uścisku, który wyrzucił tęsknotę z ich serc. Więc to tu się schowały delikatne łapki i miękkie ramię. Wafel nie posiadał się z radości i słuchając uderzeń drugiego ogona wiedział, że nie jest w tym uczuciu jedyny. Ciężko było dwóm kochankom rozplątać się z własnych ramion, ale głos brązowego malucha wyrwał ich z przeżywanej właśnie ekstazy.

– To nasz tata?!!

Krzyk z pewnością rozniósł się echem po całej dolinie, którą zamieszkiwała wataha, ale nikt się nim nie przejął. Haizea się zaśmiała, a podróżnik poczuł, jak jego wnętrze rozpływa się na ten boski dźwięk. Wszystkie głazy pokruszyły się razem z uroczym chichotem, spadając z grzbietu basiora i pozwalając mu wreszcie oddychać. Jednak warto było się zakochać.

– Tak, kochanie, to wasz tata. Porzucił swoją rodzinę, by się z nami spotkać, tak jak robił to co roku, zanim wy się pojawiliście – wytłumaczyła Haizea, najlepsza mama pod słońcem. Przynajmniej tak widział ją Way.

– A zostanie?

Corla patrzyła na swojego tatę wzrokiem pełnym nadziei. Wayfarer również pragnąłby zostać i stworzyć z nimi szczęśliwą rodzinę, ale niestety wiedział, jak to na niego wpłynie. Nie był typem, który zostaje. Który osiada w jednym miejscu, zakłada rodzinę i do końca życia pracuje, by zapewnić jej dobrobyt. Niestety nie to leżało w jego naturze i choć nieraz pragnął, by było inaczej, taki był stan rzeczy. Wiedział to aż za dobrze. Nierzadko tęsknił za czymś, czego nigdy nie miał, co nigdy nie było częścią jego i nigdy nie będzie mu dane, ale niezależnie od ilości tej tęsknoty, w jego naturze było odejść. Dlatego nigdy nie zostawał w Watasze Srebrnego Chabra. Dlatego nigdy nie zostawał z Haizeą. Dlatego Haizea podniosła jego ciężar razem z nim i dzielnie weszła w pole pełne cierni, jakim jest wytłumaczenie tej rzeczy dziecku.

– Nie, słońce. Wasz tata jest podróżnikiem i nigdy nie zostaje w jednym miejscu na stałe. Za kilka miesięcy wyruszy w podróż i zobaczymy go dopiero za rok.

– Co? Nie! – W oczach małej Corli zakręciły się łzy. Miała prawo płakać, z pewnością od zawsze pragnęła poznać swojego tatę. A jej tata okazał się szmatą, która przychodzi, rozkochuje w sobie wilki i odchodzi, nie patrząc nawet w tył. Tak czuł się w tym momencie Way. Jak najgorsza szmata.

– Wiem, że jest to przykre, ale nie wolno nam zmieniać natury innych. Jak myślisz, jak czuła by się ryba, gdybyś zamknęła ją w szklanym pudle?

– Źle – wymamrotała waderka, pociągając nosem.

– A jakbyś zamknęła jaskółkę i nie pozwoliła jej odlecieć?

– Też źle.

– Widzisz? Czasem, jeśli kogoś naprawdę kochamy, musimy pozwolić mu podążać za swoją naturą. Nawet, jeśli to nas boli.

Corla wytarła nosek łapką. Było jej przykro, ale postanowiła zacisnąć ząbki i przeboleć tą ciężką sytuację. Wayfarer poczuł nową falę miłości zalewającą jego istnienie, zarówno do troski i wyrozumiałości jego kochanki, jak i do dwójki małych istnień, które może nazywać swoimi biologicznymi dziećmi. Ich dojrzałość emocjonalna z pewnością wynikała z dobrego wychowania, za które odpowiadała Haizea.

– A ja się nie zgadzam, żeby tata odchodził! – zawołał Paco. – A jak chce odejść, to ze mną u boku. – Młody wypiął dumnie pierś, próbując swoją postawą przekonać dwójkę dorosłych, że nie zrezygnuje ze swojego pomysłu. Way na ten pokaz pewności siebie zaśmiał się ciepło.

– Nie sądzę, żeby twoja mama się na to zgodziła.

Haizea szybko przegoniła swojego kochanka na stronę. Zdążyła jeszcze dzieciom powiedzieć, żeby wróciły do nory, bo zbliża się największy upał, po czym zwróciła się do podróżnika.

– Przepraszam, że na ciebie nie czekałam – wyznała, uciekając wzrokiem w dół. Uszy położyły się wzdłuż głowy, ogon podkulił między nogi.

– Hej, nic się nie stało. – Basior pocieszająco trącił nosem jasnofutrą. – Ta dwójka to z pewnością masa roboty.

– Ha, mało powiedziane. Corlę trzeba ciągle pilnować, żeby nie wciskała nosa w nie swoje sprawy, a na Paco trzeba mieć oczy dookoła głowy! Czy ty też ciągle gdzieś uciekałeś, jak byłeś mały? – Zea spojrzała podejrzliwie na podróżnika, który cicho się zaśmiał.

– No ba. Tata po pewnym czasie poddał się z pilnowaniem mnie i mogłem chodzić, gdzie mi się podoba, o ile nie wychodziłem poza granice Srebrnego Chabra, eh. I zazwyczaj miałem mówić, w którą stronę się mniej więcej wybieram, żeby wiedział, gdzie szukać ciała, eh.

Wadera pomachała nerwowo ogonem, co dość wyraźnie poinformowało Waya, że nie spodobał jej się ten żart.

– Paco nie może chodzić, gdzie mu się podoba. Nasze tereny nie są takie bezpieczne – zaczęła cicho. Wafel stwierdził, że lepiej nie przyznawać się, co miało miejsce w WSC. – Tłumaczyłam mu to niejeden raz, ale on nie rozumie. Albo rozumie i celowo robi inaczej, nie wiem, które gorsze.

– Ryba zamknięta w akwarium?

Pytanie wzięło Haizeę z zaskoczenia. Przerwała swój wykład, przekręcając głowę w podobny sposób, co zrobiła to wcześniej Corla, kiedy próbowała zrozumieć, z czym ma do czynienia. Świetliki zrozumienia zapaliły się dopiero po kilku sekundach, które basior cierpliwie przeczekał.

– Tak, masz rację. Zamykam dziką rybę w akwarium. Ale co innego mogę zrobić, kiedy on się wręcz panoszy i ciągle wpada w tarapaty? Jak inaczej mogę go chronić?

– Mogę ja go ze sobą wziąć.

Wayfarer zrobił dokładnie, co powiedział, że zrobi. Już przed południem dwójka identycznych kopii wyruszyła w niedaleką drogę, by mały Paco mógł poznać smak podróży. Haizea przygotowała im manierki z wodą, które Way po kryjomu schował do kapelusza. Dostali również małe paczuszki z przekąskami, które doczekały się tego samego traktowania. Do tego wszystkiego doszedł zakaz odchodzenia za daleko od nory, który jako że był wykonany wyłącznie ze słów niesionych przez powietrze, nie mógł podzielić losu swoich poprzedników, ale w pamięci wyrył się równie dobrze.

Paco dreptał za swoim tatą w zadziwiająco szybkim tempie, którego pozwoliło dorosłemu basiorowi utrzymać zwykły chód, zamiast przystosowany pod szczenięce nogi. Młody nie narzekał, nie prosił o powrót do domu, tylko brnął dzielnie do przodu, czasem nawet wyprzedzając bardziej doświadczonego podróżnika i okazjonalnie zatrzymując się na krótką chwilę, by przyjrzeć się czemuś, co przykuło jego uwagę. Way był naprawdę zaskoczony, jak dobrze szło jego synowi i zastanawiał się, czy za dzieciaka był taki sam. Szybki, pewny siebie, pierwszy na drodze, nieważne, w którą stronę. Tak, chyba był taki sam. Teraz już wiedział, dlaczego Paki w pewnym momencie poddał się z pilnowaniem szczeniaka i jedynie nasłuchiwał, czy coś się nie dzieje.

Paco. Paki. Czy Haizea wiedziała, co robi?

Pakoshika.

Chyba nie wiedziała.

Dorosły przystanął w pół kroku, zaintrygowany kolorowym motylem tańczącym wśród drobnych listków krzewu. Szczenię od razu podłapało i podbiegło bliżej, obserwując tego samego motyla. Stali tak we dwóch, dzieciak między nogami ojca, aż Wayfarer nie zorientował się, że zrobiło się zdecydowanie za cicho wśród drzew i traw. Nie wiedział, czy nie zwrócił wcześniej uwagi, czy zrobiło się cicho dopiero teraz, ale w każdym razie totalna cisza, stojące powietrze i zapach wilgoci w powietrzu rozkazały mu szukać jak najszybciej schronienia. Chwycił szczenię za kark, co spotkało się z bardzo głośnym protestem i rozglądał się za jakąś bezpieczną jamą, sadząc przy okazji duże susy, by zwiększyć prędkość.

Usłyszał z oddali agresywny szum, bardzo dobrze mu znany. Zbyt dobrze. Do licha, trzeba było się pospieszyć.

Pierwsze krople pojawiły się, gdy basior wcisnął swojego synka do szczeliny skalnej, która wyglądała na dobrze osłoniętą. Sam wcisnął się zaraz po nim. Gdy w szczelinie zniknęła końcówka ogona, ściana wody uderzyła w ziemię, atakując i miażdżąc wszystko to, co nie zdążyło się schować. Paco obserwował to zjawisko z fascynacją zmieszaną z odrobiną strachu.

– Łał… – wyszeptał, jego głos ledwo słyszalny w szumie wody. Dużo głośniej zwrócił się do taty. – Skąd wiedziałeś, że zaraz uderzy?

– Zrobiło się cicho. Żadnych ptaków, owadów czy innych małych żyjątek, eh. Powietrze stało w miejscu, nie poruszały się żadne liście i nie było zapachu morza. Za to był bardzo mocny zapach wilgoci. A gdy ulewa była bliżej, dało się słyszeć jej szum, eh.

Szczeniak słuchał wyjaśnień dorosłego z otwartym pyszczkiem. Był zachwycony wiedzą i doświadczeniem, z pewnością będzie pytać o więcej. Cała ta sytuacja zamiast go przerazić, wywołała u niego żądzę więcej. Więcej niebezpieczeństwa. Więcej podróży. Więcej ważnych informacji.

Patrząc w te brązowe, błyszczące oczka, Wayfarer widział siebie. Widział swoje odbicie sprzed wielu lat, kiedy świat był jeszcze jedną wielką zagwozdką. Kiedy to, co znał, kończyło się na określonych granicach i dla niego było to za mało. Szczenię, dla którego każda droga to kierunek, w który musi się udać. Gwiazdy były jedynym miejscem, gdzie nie można było dotrzeć, ale zamiast tego można było marzyć. Jakakolwiek opowieść spoza znanego światka była na wagę złota, pożądana, słuchana z całą intensywnością.

Dla Waya czasy tej ciekawości zdążyły się skończyć, teraz była zwyczajna żądza drogi. Wiedza nie była już tajemniczym owocem, a doświadczeniem, które trzeba było po prostu zdobyć. Świat nie miał granic, był otwarty, gotowy do zwiedzania. Szczenięce pragnienie podróży zostało zastąpione bardziej dojrzałą potrzebą, do której jest się przyzwyczajonym i jest ona oczywista. Może i Wayowi nie świeciły się już tak oczy, jak Paco, ale gdyby teraz ktoś chciał przywiązać dorosłego basiora do jednego miejsca, złamałby go w pół i pokruszył jego duszę na drobny pył. Paco był jeszcze podatny na zmiany. Trzeba było tylko zmienić go w dobrą stronę.

Dwójka przeczekała wielogodzinną ulewę, posilając się zapasami i popijając czystą wodę z manierek. Choć Paco bardzo podobało się oglądanie deszczu, a Wayfarer lubił ciszę, w końcu oboje byli zmęczeni robieniem tego samego i zaczęli ze sobą rozmawiać.

– To twoja pierwsza ulewa? – zapytał starszy, przytulając basiorka do siebie, by przypadkiem nie zasnął na twardej, skalnej ziemi. Wyglądał na zmęczonego.

– Nie. Były gorsze, ale zazwyczaj mama nas ostrzegała i biegliśmy do nory. Nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób wie, że zaraz zacznie padać. Teraz już wiem.

– Jestem prawie pewien, że twoja mama akurat po prostu obserwuje chmury. U was dobrze widać, kiedy zacznie padać.

Szczenię przymrużyło podejrzliwie oczy.

– To czemu ty robisz inaczej?

– Bo w miejscach, które odwiedzam, często nie widać nadchodzącej ulewy. Bierze cię znienacka, jeśli nie umiesz jej wyczuć, eh, i jeśli nie zdążysz się schować, kończysz cały mokry, a nawet i podtopiony.

– Podtopiłeś się kiedyś?

– Wiele razy. – Way zaśmiał się w głos. – Zanim nauczyłem się dobrze wyczuwać zawczasu ulewy. A i dzisiaj zdarza się, że jakaś się do mnie podkradnie i mnie zmoczy, choć teraz już nie panikuję, gdy tak się dzieje. Po prostu idę mokry do przodu i uważam na swoje kroki.

– Brzmi nieprzyjemnie, chyba nie chciałbym, żeby mnie jakaś złapała znieznacka – przyznał maluch. Na te słowa jego tata wzruszył ramionami.

– Znienacka. No niestety takie jest życie podróżnika. Spotykamy po drodze ulewy, śnieżyce, zapadają się pod nami mosty, musimy sobie jakoś radzić. Niejeden raz spotkałem kogoś, kto miał krzywo zrośniętą łapę, albo nie miał jej wcale. Podróże to wcale nie prosta sprawa.

– Co to śnieżyca? – Paco nastroszył uszu. Oczywiście, przecież tutaj nie mają czegoś takiego jak śnieg.

– To takie zjawisko podobne do ulewy, ale zamiast deszczu padają bardzo, bardzo zimne, białe, mokre kulki. Są tak zimne, że kłują w oczy, nos i łapki. W ulewie możesz jeszcze spróbować podróżować, ale śnieżycę powinieneś przeczekać, bo możesz zamarznąć na śmierć.

Paco nie wiedział, jak czuje się bardzo, bardzo zimną rzecz ani czym jest zamarzanie, ale mimo to wyraźnie zaniepokoił się, że takie rzeczy istnieją.

– A te kulki pojawiają się tylko, jak jest śpieżyca, czy można je spotkać w formie zwykłego deszczu?

– Śnieżyca. Tak, pojawiają się w formie zwykłego deszczu. Wtedy te kulki są mniejsze, delikatniejsze i mówimy, że pada śnieg.

Mózg młodego zaczął się tak nagrzewać, że Wayfarer prawie widział, jak z uszu leci dym. Choć szczeniak nic nie rozumiał, wciąż próbował pojąć, czym jest śnieg i śnieżyca, i zimne, białe kulki. Jego dedykacja w tym zakresie była naprawdę godna podziwu. W końcu jednak się poddał i bardzo potężnie ziewnął w wyniku zmęczenia.

– Dużo tych rzeczy we świecie. Zabierzesz mnie kiedyś, żebym mógł je zobaczyć? Ale nie śnieg, śnieg brzmi ble.

Cichy, ciepły śmiech wydostał się z ust basiora.

– Jeśli twoja mama się zgodzi.

Zadowolony z odpowiedzi młodzik wtulił się w brązowy bok większej kopii siebie i zamknął oczy. Wkrótce jego oddechy zrobiły się powolne, a głowa zsunęła się z łapek na ziemię. Way patrzył na ten widok z uśmiechem, zastanawiając się, jakim cudem nigdy wcześniej nie czuł potrzeby posiadania własnego potomstwa. Adoptowanie było w porządku, ale patrzenie na pyszczek, który tak bardzo przypominał jego własny, budziło w nim zaskakująco głęboko ukryte emocje. Czy tak wygląda instynkt opiekuńczy?

Paco codziennie podróżował u boku swojego taty, zwiedzając tereny rodzinnej watahy, aż nadszedł dzień rozłąki.

Rodzina bardzo nie potrafiła się rozstać. Przytulali się wciąż na nowo, niby wypowiadali pożegnalne słowa, ale nikt nie odchodził nawet na krok. Było bardzo mokro, bardzo głośno i bardzo smutno. Choć spędzili ze sobą zaledwie kilka miesięcy, stali się niezwykle zżyci, a mimo to Wayfarer wiedział, że nie może tu zostać. Jego serce by tego nie wytrzymało.

– Ja chcę iść z tatą! – Mały, brązowy basiorek wytarł kolejne łzy.

– Jak ty idziesz, to ja też chcę iść! – zawołała Corla, sama nie będąc w lepszym stanie. Jej oczka były czerwone od płaczu, policzki całe wilgotne i miała problemy z oddychaniem. Haizea przytuliła ją do siebie.

– Wiem, kochani, że bardzo chcielibyście towarzyszyć tacie, ale żadne z was nie może. To nie w naturze taty, opiekować się małymi szkrabami podczas jego podróży.

Way ugryzł się w język, zanim wspomniał o dwudziestu czterech problemach, jakie musiał przeprowadzić przez pół kontynentu, by wziąć je do Watahy Srebrnego Chabra i podrzucić młodszemu bratu. To była jedna z tych historii, o których się nie mówi.

– Też będę za wami tęsknić, dzieci. – Głos Wayfarera tkwił jak ostra kula głęboko w gardle, ale basior próbował dzielnie ją przełknąć. – Ale zobaczymy się za niecały rok na tej polance i znowu będziemy się wszyscy razem pięknie bawić. Obiecuję wam.

W końcu udało im się uścisnąć na dobre. Wadera i dwójka szczeniąt machały podróżnikowi na pożegnanie, kiedy ten opuszczał polanę. Nikt nie był w stanie już nic mówić, każdy chciałby, by była już późna jesień, by Way był z powrotem. Sam brązowy basior przyłapał się na takich myślach.

„A może by zostać?” wpadł na pomysł, jednak bardzo szybko został on odrzucony. „Dostaniesz depresji, brachu, eh. Możesz ich kochać całym sercem, ile tylko chcesz, możesz za nimi tęsknić, ile pragniesz, ale jeśli zostaniesz, nie poradzisz sobie. Ja to wiem, ty to wiesz. Wszyscy to wiemy.”

Z głębokim westchnięciem podróżnik przyznał swojemu wewnętrznemu rozsądkowi rację. Nie ważne, jak bardzo kogoś kochał, nigdy nie mógł z tą osobą zostać na zawsze. Takie było przekleństwo włóczykija.

Pierwszy wieczór, pierwszy odpoczynek od początku podróży. Wayfarer wyjął z kapelusza paczuszkę z suszonym mięsem i zabrał się do wyjadania królika. Już przestał myśleć o swojej rodzinie, zarówno tej stworzonej, jak i tej rodzonej, zamiast tego jego myśli cieszyły się tym, co było tu i teraz. Samotność była miła, jeśli ktoś wiedział, jak z takiej samotności korzystać, a tak się zdarzyło, że Wayfarer miał tą umiejętność we krwi. Jeszcze kilka godzin temu przecież płakał, że musi opuszczać swoje rodzone dzieci. Teraz pałaszował suszonego królika, całkowicie spokojny, skupiony na swoim otoczeniu i na sobie.

Gdzieś w krzakach strzeliła gałązka. Way przerwał jedzenie, by nasłuchiwać, co spowodowało ten dźwięk, aż w końcu dosłyszał małe łapki. Były zdecydowanie zbyt małe, by mu jakkolwiek zagrażać, więc wrócił do swojego posiłku bez większego problemu.

A potem kroki pojawiły się bliżej.

I bliżej.

Brązowy basior odwrócił głowę, by stanąć oko w oko z mniejszą wersją siebie. Bardzo umorusaną i nieco zmęczoną, ale nie miał wątpliwości, że widzi całkowicie znajomą twarz. Bez słowa zaprosił swojego syna między nogi i zaczął wylizywać błoto z futra. Pytania zostawi na rano.

„Nie chciałam nic mówić przy Corli, by nie zaczęła narzekać. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Kocham Cię. Haizea.”

List był krótki, ale tłumaczył wszystko, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Haizea pozwoliła swojemu synowi podążyć za Wayfarerem, by dwójka podróżowała przez najbliższy czas razem. Podróżnik miał czas odstawić syna z powrotem pod norę matki, ale nie chciał się tłumaczyć ze swojej decyzji. Postanowił więc zrobić to, co zrobił mało który ojciec w Watasze Srebrnego Chabra i zaopiekował się swoim rodzonym synem. Postanowił zabrać go do swojego domu i dać mu wybór, czy chce wrócić do watahy, w której się urodził, czy chce zostać, czy chce podróżować na własną łapę. Decyzja będzie jego, jak przyjdzie czas, żeby ją podjąć. Na razie Way spełni życzenie Haizei i zaopiekuje się Paco. Koniec końców to jego syn, czyż nie?

Lekcja 1: pod górkę nie kombinuj jak koń

Podróż zaczęła się miło, wyglądała identycznie do tych, które miały miejsce na terenie watahy Haizei. A potem zaczęło robić się pod górkę. Dosłownie i w przenośni.

Młody narzekał, że muszą pokonywać strasznie dużo gór i ciągle pytał, kiedy się skończą. Próbował cieszyć się naturą, naprawdę próbował i Wayfarer to widział, ale ciężko zostać pozytywnym, gdy trzeba skakać po skałach, które twój opiekun pokonywał jednym krokiem. Od strony Waya problem natomiast wyglądał tak, że zwyczajnie nie znał innej, bardziej dostosowanej pod szczenięce nogi drogi, a bardzo chętnie by z niej skorzystał, chociażby po to, by nie słuchać już więcej tych wszystkich narzekań. Nagle bycie ojcem przestało być takie przyjemne.

Na szczęście życie postanowiło wziąć naukę Paco w swoje własne łapy i wykorzystało w tym celu jedną z najbardziej stromych gór, jaką rodzinka musiała pokonać.

Paco dalej stękał, że nie miał ochoty już iść, że chce odpocząć, że dlaczego tak pędzą, aż wpadł na wyśmienity pomysł. Wayfarer nie wiedział, jaki to jest pomysł, bo szedł przodem i nie obserwował cały czas syna. Pytał jedynie co minutę, czy idzie i nie wykonywał kroku, dopóki nie dostał potwierdzającej odpowiedzi.

Dlatego nie spodziewał się, kiedy małe, ostre ząbki zatopiły mu się w ogon. Gdyby wiedział, co planuje ten urwis, z pewnością zacisnąłby zęby i pozwolił mu się tak wspinać, ale to było zbyt nagłe i zbyt bolesne, by to wytrzymać. Basior wygiął się, kopnął tylnymi nogami, a gdy usłyszał spadający w dół miękki przedmiot, odwrócił się na dwóch łapach i na moment stanął jak wryty.

Brązowa kulka staczała się po kamienistym zboczu, skomląc przy każdym uderzeniu o kamień. Był to moment, w którym podróżnik poznał, jak szybko i jak zgrabnie potrafi zbiec po niebezpiecznie stromym zboczu, jak celnie potrafi chwycić kłębek futra i jak gwałtownie potrafi zatrzymać się na skałach, nie tracąc przy żadnej z tych czynności równowagi ani świadomości otoczenia. W tym momencie poczuł się jak superwilk, choć z pewnością był to jedynie zastrzyk adrenaliny.

Gdy dostali się na bezpieczną półkę skalną (dostali, czyli Way niósł Paco w zębach), nie obyło się bez reprymendy.

– Nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz?! – podróżnik podniósł głos. – Jeśli chcesz mnie chwycić, najpierw mi powiedz, bo ja nie wiem, czy to ty, czy jakieś agresywne stworzenie! Chociaż w twoim przypadku drugie się nie wyklucza…

Prychnął, powodując, że Paco skulił się jeszcze bardziej. Nie miał czasu ani ochotę się z tym męczyć. Kurwa, prawie stracił swojego syna przez jakiś głupi pomysł, który wyjątkowo nie był jego. Wayfarer poprzysiągł sobie, że gdy zejdą z drugiej strony, wyjątkowo zmieni trasę, żeby trzymać się jak najbardziej płaskiej ścieżki, nawet jeśli ich podróż na tereny Srebrnego Chabra miałaby zająć o miesiąc dłużej. Cholera, nie będzie ryzykował czyjegoś życia.

– Przepraszam – usłyszał za sobą piskliwy głosik. Odwrócił się, by zobaczyć wciąż skulonego Paco, wylizującego sobie rany.

Dzieci są delikatne.

Podróżnik pomógł swojemu synowi się wylizać, zanim dwójka ruszyła w dalszą trasę. Teraz Paco dreptał przed nim i miał absolutny zakaz schodzenia mu z oczu.

Paco?

niedziela, 5 maja 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo niechęci”, cz. 1.12

Nastroszone pióra na mojej szyi zadrżały od lekkiego podmuchu wiatru. Szum mojego oddechu zagłuszał czyjeś kroki. Gdy zatrzymałem powietrze w płucach, by zlokalizować ich źródło, ustały raptownie. Kolejny wdech i kolejne kroki. Tym razem pośpieszne, gotowe zatrzymać się, gdy tylko zapadnie demaskujący bezgłos. I coraz donośniejsze.
Na sztywnych nogach, powoli obracam się wokół własnej osi, przebiegając wzrokiem po zakamarkach gęstej roślinności porastającej dróżkę z obu stron. Z przodu i z tyłu nie ma nikogo. Przez chwilę nie słyszę niczego oprócz własnego oddechu i narastającego bicia serca. Być może powinienem zawołać i zapytać, kto nadchodzi, a raczej skrada się ku mnie. Ale obawiam się wydobyć z siebie głos, by hałasem nie ośmielić zagrożenia. Zamiast tego zamieram w zupełnej ciszy i nasłuchuję. Mój oddech przyspiesza przewrotnie, a nieposłuszne tony serca zagłuszają każdy leśny szelest. Rozglądam się uważnie, jeszcze raz próbując dostrzec, do kogo mogły należeć kroki; gałęzie drzew, jakby poruszone moim ruchem, zaczynają falować i szumieć przy tym nachalnie. Kulę się, a pióra na moim karku jeszcze bardziej jeżą się dla równowagi.
Gdy w gęstwinie wreszcie widzę ruch, fala gorąca uderza mi do głowy. Próbuję wycofać się, ale moje nogi przyrastają do ziemi. Muskularna sylwetka, pokryta bordową sierścią, dynamicznie zmierza w moim kierunku. Z jednej strony tak dobrze znana, z drugiej sprawiająca wrażenie zupełnie obcej. Pysk wilka jest szeroko otwarty, a zęby powykrzywiane na wszystkie strony; oczy zieją pustką.
Nogi uginają się pode mną, gdy koszmarna postać staje przede mną, a lepki jęzor wysuwa się z paszczy i ociera o rząd powykoślawianych kłów.
- Czego chcesz?
- Chcesz wiedzieć kim jestem? Przeszłością, od której nie uciekniesz. - Kły wyszczerzają się w pogardliwym uśmiechu.
- Wiem, kim jesteś. - Mój oddech przyspiesza. W wyschniętym gardle coś ścisnęło i zadrapało. - Wiem.
Dreszcze otrzeźwiły mnie jak ulewny deszcz z oberwanej nagle chmury. Las wokół mnie pociemniał, drzewa znieruchomiały. Rozejrzałem się, by upewnić, że postać zniknęła, choć rozsądek nakazywał wierzyć, że ani przez chwilę nie było jej w pobliżu. Dlaczego ciągle nasłuchiwałem kroków?
Ścieżka prowadziła mnie dalej, na północ. Wlokąc się naprzód, odetchnąłem nieprzyjaznym powietrzem mroźnego poranka. Wbiłem wzrok w drogę przed sobą, starając się nie myśleć, czy wspomnienie, czy obecne otoczenie zdawało mi się bardziej rzeczywiste; ani dlaczego czułem, jakbym nadal śnił, choć pamiętałem wyraźnie moment przebudzenia. Każdy trzask gałązki mógł być stąpaniem widma. Każdy powiew wiatru mógł przynieść kolejne jego słowa. Las był przecież identyczny. Nie, wszystko tak diametralnie się zmieniło. Nogi naprawdę zaczęły dotykać ziemi, a poranny mrozek osiadał na piórach i ściskał położone pod nimi tkanki. Trząsłem się, bo na to tylko miałem siłę, by trochę się ogrzać. Chyba jednak w pewnym sensie jeszcze nie do końca się obudziłem.
Lecz jaskinia medyczna była zbyt rzeczywista, bym mógł ją wyśnić. Wyrosła wśród drzew, potężna jak zawsze, oświetlona świecami, zapalonymi przez skrupulatne łapy Delty. Nieporuszona siłą wyobraźni czy złud ani o centymetr. Przyciszone rozmowy pacjentów ożywiały ją powoli, jak co dzień.
- Dzień dobry. Jest Wrona?
- Tam. - Medyk machnął głową w stronę ginącego w mroku pomieszczenia w głębi jaskini. Wahanie myśli nie powstrzymało ciała przed niemrawym podążeniem za jego wskazówką. - Chwila, chwila, ptaku!
- Delta, daj mi do diabła spokój. Chociaż dziś.
- O nie. - Mały basior zagrodził mi drogę. Zesztywniałem, wkłuwając podenerwowany wzrok w jego zadartą do góry głowę. Absolutnie nie przeszkadzało mu, że patrzy na mnie z dołu. I tak był wszechmocnym duchem tego miejsca. - Myślisz, że tak bez zaproszenia możesz sobie wtargnąć na salę chorych?
- Tak myślę.
- Wrona nie chce nikogo widzieć. Więc...
- To szkoda. - Ominąłem go w dwóch krokach.
- A ty po coś przylazł?! - Jej powitanie było więcej, niż chłodne. Skrycie ściągnąłem brwi.
Wtedy na mojej nodze kłapnęły czyjeś kły. Nie ostrzegawczo, a z całej siły. W jednej chwili wszystkie wnętrzności podeszły mi do gardła, a krew opuściła mózg i tłumną falą wybrała się na pielgrzymkę do serca. Poczułem, że kość lada moment trzaśnie. Gdyby nie zaciśnięte z bólu szczęki, przekleństwem pobudziłbym wszystkich pacjentów śpiących na sali; zebrałem jednak wszystkie siły, aby nie krzyknąć z bólu i zastygłem jak słup soli. W nietaktownym pysku rozpoznałem Puchacza.
- Czy on ma wyjść? - zapytał mały wilk, stając tuż obok mnie, daleko za granicami mitycznej strefy osobistej. Uścisk nie zwalniał mojej kończyny. Wilczyca zmierzyła mnie pełnym odrazy wzrokiem.
- Po co przyszedłeś?
- Kiedy... - wysyczałem. - Wracasz do domu?
- Po moim trupie.
Delta westchnął ciężko.
- Puść go, Puchaczu. Gołąbeczki muszą sobie pogruchać. Tylko mnie, Wrona, więcej o nic nie proś.
Mały i większy wilk oddalili się w atmosferze niemego krytycyzmu. Odniósłszy połowiczne zwycięstwo, ale z koniecznością spędzenia reszty rozmowy na jednej nodze, drugą, ścierpniętą i obolałą, trzymając nad ziemią, kiwnąłem się lekko i wróciłem do powodu swoich odwiedzin.
- Mówię poważnie. Proszę. O co się gniewasz?
- Nie chcę z tobą gadać - warknęła. 
- Zniknęłaś. Martwiliśmy się.
- Niby dlaczego?
Sam nie byłem przekonany. Scenariusz, w którym wszystko było z nią w porządku przez cały czas był bardziej możliwy, niż szansa, że pożarł ją tygrys lub inny drapieżnik. Mogła ewentualnie spaść ze skały, wdać się w morderczą bójkę czy też utopić, ale nawet kumulacja szans nie przerastałaby prawdopodobieństwa całkiem niewinnej, Wroniej nieprzewidywalności. 
A mimo to, coś kłuło mnie między żebrami na myśl o jej ostatnich przygodach.
- Przepraszam cię za moje nerwy. Wracaj do domu, jest też twój. Jak chcesz to pozamieniamy jakoś posłania, żebyś miała większą swobodę i więcej miejsca. Możemy się tak umówić?
- Mieszkać z wami na jednej polanie? Nigdy w życiu - rzuciła przez zaciśnięte zęby. - Jak tylko się zbiorę, to pójdę do sekretarza, żeby mi znalazł jakiś przytulny kąt w WWN. Żebym nie musiała więcej na was patrzeć!
- Wrona... Weź się uspokój - powiedziałem, choć, przyznam szczerze, sam nerwowo machnąłem ogonem. Brakowało mi cierpliwości dla jej dziecinnego uporu. - Chociaż porozmawiajmy.
- Wynoś się! - Wilczyca odwróciła się do mnie swoim wystającym kręgosłupem i z pomrukiem umościła na sienniku. Bezsilnie zacisnąłem powieki i poczułem pod nimi piekący napływ wilgoci. Serce uderzyło mocniej, jakby chciało zaalarmować mnie, a może nawet zganić za bezzasadną impulsywność.
- Dobrze. W takim razie wspomnę sekretarzowi, że przyjdziesz ze sprawą.
- Nawet mi się nie waż. Nie jestem szczeniakiem! Sama dam sobie radę!
Westchnąłem.
- A mogę cokolwiek dla ciebie zrobić?
- Ta. Zgiń, przepadnij i niech cię diabli. Amen.
Przepadłem więc, bo nie był to zbyt dobry dzień, by ginąć.
Na odległym od całego życia watahy południu, cichość płynęła od ziemi martwą falą. Wciągała zmęczone zmysły i zapraszała do pozostania z nią na dłużej. Wszystko, co kryło się pod spodem, było nieruchome, uśpione. Każde nasionko spało. Każdy zalążek drobniusieńkiego listeczka dostojnej jabłoni, zwinięty w kłębuszek, oddychał swoim nieuchwytnym tchnieniem.
Usiadłem przygarbiony na zmarzniętym piasku. Przyglądałem się ziemi, która wyglądała na martwą, tak jakby już zaraz miały wychylić się spod niej pierwsze pędy młodych jabłoni. Choć było jeszcze stanowczo za wcześnie, wcale nie widziało mi się zmieniać tego stanu rzeczy. Mógłbym tak zostać do kolejnego poranka. Wtopić się w ziemię i drzewa, przestać myśleć i wsłuchać w las, jak łodyżka mchu lub kawałek topolowej kory. Przyszedłem właściwie tylko, aby sprawdzić, czy z naszą małą świątynią wszystko w porządku. Miejsce wciąż spało. Tylko wiatr zawiał znad stepowych równin; chyba przeniknął mnie na wskroś, bo drżenie w jednej chwili znów owładnęło moim ciałem. Może jakaś część mnie wciąż jeszcze spała.
Przysunąłem do gruntu pazury jednej z nóg, ale od razu je cofnąłem. Trochę obawiałem się zrobienia czegoś głupiego. Wreszcie jednak przemogłem się i jeden z pazurów dotknął ziemi. Zadrapał ją lekko, potem trochę mocniej. Rozgrzebałem ją delikatnie, mniej więcej w miejscach, gdzie spoczywały nasionka. Na tyle, by trochę ją spulchnić, lecz nie na tyle, by rozkopać. Dla spokojności zrobiłem to w połowie dołków, drugą połowę zostawiając nietkniętą.
Dość niechętnie zebrałem się do dalszej drogi. Przyszło mi do głowy, że Agrest ma rację, a ja potrzebuję więcej odpoczynku, niż go sobie dostarczam. A potem bezrefleksyjnie wstałem i poszedłem dalej na południe, nie zatrzymując się nad tą myślą. Tyle jeszcze było do zrobienia. Tak dużo dla kogoś, kto chciał być przynajmniej w trzech miejscach jednocześnie, a miał tylko jedną cielesną powłokę.
Dwaj strażnicy, trwający u wrót do jaskini sekretarza, zajęci cichą rozmową, wpuścili mnie bez mrugnięcia okiem. Powolutku, lecz konsekwentnie stawałem się dla nich tym, czym najkorzystniej na moim stanowisku było być dla strażników: powietrzem. Któż teraz powie, że bycie nikim nie może być zaszczytem? Kto inny może wchodzić dokąd chce i z zasady nie tłumaczy się, co tam robi?
- Och. - Sekretarz uśmiechnął się łagodnie i stuknął brzegiem pliczku kartek o kamienną ławę. Zdawało się, że w jego oczach mignęło zaskoczenie. - Na zebranie jeszcze za wcześnie. To dopiero pojutrze.
- Przyszedłem porozmawiać. - Szybko wziąłem głębszy wdech.
- Akurat... - Zerknął na swoje dokumenty przelotnym, lecz nieśpiesznym spojrzeniem. Położył je przed sobą, nieco z boku. - Zresztą czego się nie robi dla rzecznika tak zacnej watahy. Zamieniam się w słuch.
- Jakie macie plany co do WSC? - zapytałem, siadając nieopodal niego.
- A jak myślicie, towarzyszu? - odpowiedział pytaniem, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Mam jakieś?
- Trudno uwierzyć, by było inaczej.
- Nie zdobyłem tej krainy. Dostałem ją w spadku. Chciałbym, żeby rozwijała się, tak jak całe nasze ziemie. - Zrobił krótką pauzę, choć nie wiem, czy bardziej dla siebie, czy dla mnie. - Możecie być spokojni, wasz dom jest w dobrych łapach. - Odezwał się nagle przyjaźnie i nadspodziewanie lekko. W jego głosie odezwała się dobrotliwość przesiana delikatnym politowaniem, na które nie byłem przygotowany. Ów wilk, zawsze perfekcyjnie wyważony, kalkulujący każde słowo, podczas tej rozmowy w cztery oczy pozwolił sobie na coś krztynę innego. Dlaczego? A może to tylko oszukiwały mnie własne zmysły, a zmęczony umysł zapomniał, że nie jest w najlepszej formie i próbował, jak zwykle, interpretować i analizować niekoniecznie istotne szczegóły?
- Nie pytam o to - odparłem bardziej stanowczo.
- Szczerze życzyłbym sobie, byście w końcu mi zaufali. I przyjęli do wiadomości, że znacie wszystkie moje plany, gdy jakieś się pojawiają. Taka wasza rola, towarzyszu Szkliwo.
- Po prostu doskonale wiem, że układacie przede wszystkim plany wieloletnie. Zaprzeczanie temu nie wzbudza mojego zaufania, to prawda - zniżyłem głos. Żadne słowo nie było w stanie zmazać z jego pyska enigmatycznego uśmiechu.
- Macie przecież swój udział w naszym najbardziej długodystansowym planie związanym z rolnictwem. Chodzicie na zebrania i wszystko słyszycie na bieżąco.
- To, co dzieje się na zebraniach, to ułamek planów, a jeszcze mniejszy ułamek decyzji, które są podejmowane - stwierdziłem i umilkłem, dając mu czas na reakcję.
- Ciągniecie mnie za język. Nieładnie.
- Pytam o to, co mnie interesuje. Nie widzę w tym niczego niestosownego.
- Wiecie, jak to u nas w WWN wygląda, prawda? Nasze stowarzyszenie łączy moich najbliższych doradców. Nie mam bliższych - powtórzył z rozmysłem. - Uczestniczycie w tym wszystkim, nie zatajamy przed wami ani słowa. Prosicie o wiele. Czy nie macie wrażenia, że o zbyt wiele w obecnej sytuacji?
- Liczy się dla mnie, że jest o co prosić.
- Źle się wyraziłem. - Ableharbin westchnął bezgłośnie. - Byłbym nierozważny, gdybym dokładał wam teraz rozterek. Nie sposób nie zaniepokoić się waszym stanem, towarzyszu.
Tym razem się nie przesłyszałem. Mógłby równie dobrze nazwać mnie wariatem. Czy jednak nie była to tylko próba wyrwania się spod nacisku, argumentem, któremu nie wypadało się sprzeciwić?
Myślał, że naprawdę tego nie zrobię?
- Przyszedłem porozmawiać o czym innym. Moimi osobistymi sprawami nie musicie chyba zaprzątać sobie głowy.
- Nie, jeśli wyglądałoby na to, że wszystko jest w porządku. Ale obowiązkiem pracodawcy jest dbać o dobrostan podwładnych. Kto inny to zrobi, jeśli sami nie zważają na swoje zdrowie? - Chwilę ciszy wykorzystał lepiej niż ja, bo zanim zdążyłem odpowiedzieć, zapytał nagle: - A wy nie u Agresta? Wczoraj też was tam nie zastałem.
- Mam wolne. Nie samą pracą się żyje.
- Mówicie to, a zamiast u alfy, siedzicie tutaj - zauważył wesoło. - Doceniam wasze poświęcenie służbie, ale jeśli Agrest dał wam wolne, ja nie mogę być gorszy. Nie wnikam w przyczynę. Czy tydzień wystarczy?
- Rozumiem, że mam to wziąć za wasze milczenie? - zapytałem szorstko. Basior nie odpowiedział. - Jasne. Jeden dzień - mruknąłem. - Tyle wolnego mi zostało u alfy.
- Dość skąpo, lecz nie mi o tym decydować.
- Tyle zupełnie wystarczy. Na kolejne zebranie rad bym jednak wpaść. Bywajcie, towarzyszu sekretarzu.
Miałem ochotę zabrać mu wodzowski uśmiech, którym mi odpowiedział, i niezwłocznie utopić go w słonym morzu. Ale świat straciłby wtedy zbyt wiele.
Zapach spalenizny wgryzł się w moją krtań; fuknąłem aby jak najszybciej się od niego uwolnić. Wraz z każdym kolejnym oddechem był jednak bardziej natarczywy. Przyspieszyłem kroku i rozejrzałem się, szukając wzrokiem choć śladów dymu, albo, co gorsza, płomieni. Mimo ich pozornej nieobecności, sygnały, które do mnie docierały, jasno i wyraźnie wskazywały na pożar toczący jakąś część lasu. Byłem już całkiem niedaleko domu. Fakt ten zaniepokoił mnie jeszcze bardziej.
Rozłożyłem skrzydła na pełną rozpiętość, już szykując się do lotu, gotów sprawdzić z góry, czy przypadkiem nie zobaczę gdzieś w leśnej gęstwinie charakterystycznego wyszarzenia. Wtedy właśnie ostatnie pióra, na samych ich końcach po obu stronach, zawadziły o otaczające ścieżkę chaszcze. Zamarłem.
Znałem tę drogę, chodziłem nią często. Tak przestronna, zwłaszcza w zimie, umożliwiała swobodne wzbicie się w powietrze. Tymczasem nagie gałązki chwyciły mnie za lotki, jakby chciały powyrywać je z kończyn. Wzdrygnąłem się, machając już nie by polecieć, lecz by utorować sobie drogę wśród roślin. Z każdą sekundą były trochę bliżej, a nad moją głową zamykał się dach splątanych koron. Szybko zasłonił niebo. Oswobodziwszy skrzydła, przycisnąłem je do tułowia i opatulony jesionką ruszyłem pieszo, nienaturalnie, lecz skutecznie pochylony, unikając zetknięcia z gałęziami.
Cień wilka, snujący się pomiędzy sosnami, skłonił mnie do przystanięcia. Gdy to zrobiłem, swąd dał się odczuć ze zdwojoną siłą. Oczy zaczęły mi łzawić, a kiedy zmrużyłem je, by ulżyć im choć na chwilę, wreszcie dostrzegłem niewyraźną chmurę dymu; na wprost, przed sobą.
- Kim jesteś? - zapytałem, obserwując ciemną sylwetkę, która przechadzała się, to w jedną, to w drugą stronę. Zwierzę popatrzyło na mnie i straciłem wątpliwości: nie miałem przed sobą żywego zwierzęcia, a upiora. Nie odpowiedział, za to dym wokół niego stawał się coraz gęstszy. Niespokojnie machnąłem ogonem. Biorąc pod uwagę, co stało na mojej drodze, obawiałem się iść dalej, ale mocno czułem, że powinienem. Im bliżej do domu, tym bliżej znajdowało się źródło pożaru.
Zrobiłem niepewny krok w stronę wilka. Wbił we mnie pusty wzrok.
I skoczył. Poczułem każdy mięsień naprężający każde, pojedyncze piórko, jakby ktoś wystrzelił prosto we mnie całą kaskadę igieł. W samoobronie zamachnąłem się skrzydłem i chyba trafiłem, nie dane mi było jednak iść za ciosem. Upiór z furią ponowił atak. Poczułem tylko uderzenie, za którym nie zdążył podążyć prawdziwy ból; w jednej chwili wszystkie moje zmysły zgasły.
Gdy otworzyłem oczy, jedynym o czym pomyślałem było, że musiały zamknąć się same; być może pod wpływem owej namiastki bólu lub po prostu strachu. Na szczęście znów stałem na szerokiej ścieżce, a szareńkie od chmur promienie słoneczne oświetlały każde ziarenko piasku leżące u moich stóp. Odetchnąłem, szukając w powietrzu woni spalenizny. Nie czułem jej już. Właściwie nic nie czułem. Trochę natomiast kręciło mi się w głowie i przez tę niewygodę żadna myśl nie chciała zostać w niej na dłużej. Chwilę zajęło mi zebranie chociaż ich pęczka, aby mieć z czym pójść dalej. Uniosłem jedno skrzydło i wyciągnąłem je daleko przed siebie, by dotknąć gałęzi jałowca. Tak jak się spodziewałem, przestrzeni wokół znów było wiele. Rośliny stały nieruchomo, każda na swoim miejscu, i były zupełnie niezainteresowane polowaniem na rublię w jesionce. Tylko na sosnowej gałązce, gdzieś w górze, kołysał się kos i śpiewał jakąś zaczepną piosenkę ze swojego stałego repertuaru. Wgapiłem się w niego jak pijany.
Polana powitała mnie swoim zwykłym, sennym spokojem. Kawka wylegiwała się w trawie i można byłoby pomyśleć, że śpi, gdyby nie jej uszy, które czujnie nasłuchiwały mojego powrotu.
Cóż wspaniałego jest we wspólnych spacerach, że zyskały taką rzeszę zwolenników? „Chodźmy na spacer”. Czy ktoś z nas kiedyś tego nie słyszał? Spacerują ze sobą przyjaciele, rodzina, wybrankowie, wspólnicy, sąsiedzi, pewnie i wrogowie. A niekiedy nawet zupełnie przypadkowi przechodnie, którzy wpadają na pomysł, by umilić sobie czas rozmową. Chyba o tę rozmowę tu chodzi. Nie licząc wyjątków, takich, jak na przykład sekretarz WWN, spacerowicze nie podejmują zazwyczaj szczególnie istotnych tematów, które rzeczywiście należy omówić. Ot, idą i ględzą, i spędzają czas. Prawie na pewno ani się wtedy porządnie nie odpocznie, ani nie wymyśli niczego przełomowego. A tak wiele istotnych myśli zniknie, zagłuszonych przez bezmyślną paplaninę.
- Szkliwo, naprawdę znasz tego wilka? Czy tylko o nim słyszałeś?
„Ach. Cóż za ponura ironia. Czy moje słowa są tu konieczne?”, przeszło mi przez myśl. „Na pewno nie da się bez nich obejść?”.
- Mówiłem, że wiem kim jest. Nie znam go, skąd miałbym go znać?
- Nie wiem.
- Admirał uczył się u niego w młodości - rozwinąłem w poczuciu obowiązku. - A potem... długo razem pracowali. Jeszcze w czasie wojny.
- I nigdy się wtedy nie spotkaliście?
- Czemu tak wypytujesz?
- Chcę wiedzieć - odrzekła ze zniecierpliwieniem. - Mam go zaraz prosić o pomoc.
- Zaufaj mi trochę, co? - mruknąłem, za wszelką cenę chcąc móc wreszcie umilknąć. Mój ton dał o tym znać chyba wyraźniej, niż zamierzałem. Wilczyca zacisnęła wargi. - Zaraz będziemy na miejscu - powiadomiłem. Tymczasem teren wokół wznosił się i opadał, tworząc gładkie pagórki, a leśna ścieżka prowadziła nas coraz niżej. W końcu stanęliśmy u wejścia do piaskowego wąwozu.
- Witam. - Głos suchy zupełnie jak gardło, z którego się wydostał, odbił się od żółtych, kruchych ścian. Stanął przed nami chudy jegomość o wyblakłej sierści i nieco sztywnych ruchach. Czas odcisnął na jego ciele swoje unikalne piętno. Domownik zmierzył nas znużonym spojrzeniem, czekając aż wyjawimy powód wizyty. Chrząknąłem, lecz zanim zdążyłem się odezwać, uprzedził mnie. - Co u Admirała?
- Zmarł - odparłem tym razem bez wcześniejszego zastanowienia. Dopiero gdy stwierdzenie wybrzmiało, naszły mnie wątpliwości, czy na pewno to dobry początek wieści na temat starego przyjaciela.
- Doprawdy? Co za historia. Pozwólcie mi zgadnąć: sam jest sobie winien.
- Tak... Poniekąd tak. - Coś zazgrzytało pomiędzy ząbkami trybików w mojej głowie.
- Oczywiście wataha, w której nie cieszył się powszechną sympatią, nie może powiedzieć niczego innego.
Byłem prawie pewien, że nie powinienem dyskutować o tym z osobnikiem, którego właściwie nie znałem. Z powodzeniem powstrzymałem niewinną chęć odbicia piłeczki, by przeskoczyć na kwestię, która sprowadzała nas w progi Achpila.
- To Kawka. - Imię musiało mu wystarczyć. Jeśli był osobnikiem dostatecznie zaufanym, sam połączył je z terminem „córka Admirała”. Nawet jeśli nie, wiele nie tracił. - Przychodzimy w sprawie, w której metody naszej jaskini medycznej nie są w stanie pomóc.
- Tak, słucham. - Nacisnął delikatnie.
- Niepłodność - oświadczyła wadera. Oczy basiora błysnęły przelotnie.
- Medyk to zdiagnozował?
- Tak, bez cienia wątpliwości. - Zniżyła głos. - Czynnik ojca jest wykluczony.
- Co to znaczy?
- Że... To ze mną jest jakiś kłopot. 
- Eeech. - Stęknął, ostentacyjnie wykrzywiając pysk. Miałem wrażenie, że jego wychudłe łapy zaraz zaczną trzeszczeć, gdy odwrócił się powoli i podreptał w głąb swojego lokum. - Nie lubię tego określenia.
- Że ojców było... kilku - uzupełniła spolegliwie i nieśmiało ruszyła za nim.
- Czy któryś z nich był sprawdzonym dawcą nasienia?
- Czy miał już potomstwo? - dopytała. - Nic mi o tym nie wiadomo.
- Więc mogłaś mieć pecha. Ale to mało prawdopodobne. Kiedy ostatnia cieczka? Czy cykle były regularne?
- Musiałabym policzyć. - Kawka zafrasowała się.
- No to policzyć i wracać. Pamiętajcie, że do specjalisty od rozrodu przychodzi się lepiej przygotowanym, niż na rozmowy z prezesem partii.
- Zaraz to zrobię.
- Muszę wiedzieć też, kiedy spodziewasz się następnej.
- Właśnie rzecz w tym, że całkiem niedługo.
Wilczyca wyruszyła na spotkanie sam na sam ze swoimi myślami, a gospodarz rozsiadł się wygodnie na legowisku z bardzo starej słomy rozrzuconej pod ścianą i, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z naszej wizyty, przymknął oczy, szykując się do drzemki. Choć nie miałem pojęcia, czy zawsze tak właśnie miewał w zwyczaju obsługiwać swoich pacjentów, odruchowo zadałem sobie pytanie, czy odpowiedzią na pozostałe pytania, które cisnęły mi się do głowy, mogła być starość.
Dopóki trwał względny spokój, zacząłem rozglądać się po domostwie. Wbrew pierwszym pozorom, które spadały na gościa po zawitaniu do siedziby Achpila, miejsce było pełne najróżniejszych, mniej lub bardziej tajemniczych, lecz bez wątpienia użytecznych narzędzi, sprzętów i sprzęcików. Wszystko to powpychane było pod korzenie drzew wystające ze skał, albo pochowane w przykrytych suchą trawą dołkach i ściennych skrytkach. Nieopodal legowiska basiora stało kilka blaszanych wiader, powkładanych jedno w drugie. Kubeł u szczytu do połowy wypełniony był piaskiem.
Moje oczy wodziły po narzędziach, czasem błyszczących, czasem nadrdzewiałych. Umiałem nazwać tylko niektóre. W pewnej chwili zatrzymałem wzrok na sześciennym, stosunkowo dużym przedmiocie, owiniętym podartą szmatką. Był za ciężki i za szeroki, aby zmieścić się za jednym z korzeni, leżał więc w dołku, oparty na kilku kamieniach, które prawdopodobnie miały chronić go przed wilgocią.
- Na co tak patrzysz? - Nagle dobiegł mnie ochrypły głos Achpila. Zdałem sobie sprawę, że basior przygląda mi się jednym, uchylonym do połowy okiem. - Tak cię ciekawi ludzka elektronika? I tak nie działa od lat. Jeśli chcesz, proszę, dotknij - oznajmił łaskawie, na co pośpiesznie pokręciłem głową.
- Nie, nie trzeba. - I żeby podkreślić to jeszcze dobitniej, odsunąłem się o krok.
- Samym pomacaniem nic nie zepsujesz - burknął. - Tobie to też nic złego nie zrobi. To umie tylko świecić.
- Daruję sobie. Nie ufam ludzkim narzędziom tego rodzaju. - Zmusiłem się do lekkiego uśmiechu.
- Barbarzyńcy. - Basior znowu przymknął oko.

Cdn.