Południe jak zwykle było ciepłe i egzotyczne. Słodkie owoce karmiły Wayfarera cukrami, a drobne ssaki zapewniały mu źródło białka. Słońce świeciło intensywnie cały czas, oczywiście z wyłączeniem nocy, zapewniając brązowemu basiorowi zastrzyk witaminy D3. Życie w takich okolicach było przyjemne i wypełnione słodyczą, jednak Way nie chciał sobie wyobrażać znoszenia absolutnych upałów odwiedzających to miejsce latem.
Wilki tutaj miały jasne, skąpe futro, były wątłej budowy i mniejszego wzrostu niż średni mieszkaniec rodzinnej watahy. Za to miały większe uszy i poczucie społeczeństwa. Tu nie tylko polowało i jadło się w grupie, tu zwykłe budowanie nor było zajęciem dla całego stada, a nawet pójście na siku odbywało się co najmniej w dwójkach. Wayfarera jednocześnie zachwycał i irytował taki stan rzeczy, bo osobiście wolałby srać bez czyjegoś wzroku na sobie, ale gościnność, z jaką go przyjmowali i otwartość na pojawienie się półczłonka watahy były doprawdy wyjątkowe.
Istniała na tych ziemiach jeszcze jedna rzecz, a raczej osoba, która sprawiała, że pobyt tutaj aż przeciekał magią. Imię jej było Haizea i była prześliczną waderą o pastelowocytrynowym futrze, wąskim ciałku i falowanych włosach sięgających niewiele poniżej żuchwy. Oczywiście ten krótki opis nijak oddaje urodę Haizei, więc przejdźmy może do formy bliższej sercu Wayfarera.
Haizea była o pół głowy niższa od podróżnika, co dla tutejszych wilków było normą. Jej pysk był wąski, długi, zakończony ostrym, małym noskiem o szarej barwie, zupełnie jak wilgotny, miękki kamyczek, a tuż pod nim jawiły się światu zgrabne, powabne usta niemal cały czas wygięte w uśmiech, za który basior przeniósłby każde góry. Przystrajał on świat niczym najpiękniejszy, najdelikatniejszy kwiat, o który trzeba nieustannie dbać, gdyż jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Niewysoko nad pyszczkiem patrzyły na świat ciemne, okrągłe oczy, z najżyźniejszą ziemią uwięzioną w ich głębi, gdzie można było sadzić zboża miłości i najszczersze ze szczerych uczuć. W tej glebie nie wyrastały nigdy chwasty nienawiści, a jedynie ukazywały się kwiaty smutku, jeśli Haizeę coś przygnębiło. Jednakże nawet w takich sytuacjach ogród wyglądał cudowniej od boskiego Edenu. Głowę stroił czarny wodospad gęstych loków, układających się wokół twarzy wadery niczym ramka dla muzealnego obrazu. Nie sięgał on zbyt nisko, jedynie trochę poniżej żuchwy, ale pasowało to waderze idealnie, nadając szczupłej twarzy odrobinę objętości. Czerń włosów odbijała promienie słoneczne w ten sam sposób, co robiły to krucze pióra, przez co zauroczony podróżnik był przeświadczony, że Haizea była stworzeniem zesłanym z niebios i choć na nią nie zasługiwał, trafiła właśnie na niego. Smukła sylwetka również była boska, każdy łuk ciała miał idealną krzywiznę, każdy wirek znajdował się w doskonałym miejscu. Sierść może i nie była puszysta, ale za to niesamowicie błyszcząca i zadbana, jakby po waderze spływało płynne złoto w barwie o kilka odcieni intensywniejszej od plażowego piasku. Na wierzch bardzo jasnej cytryny wybijała się prawdziwa biel, gdy tylko słońce trafiło w złoto pod odpowiednim kątem. Łapki poruszały się z kocią gracją, każdy krok leciutki i zwiewny, jakby Haizea ważyła tyle, co dmuchawiec, jej ogon niczym smuga goniąca za gwiazdą podążał za nią w zadziwiająco prostej linii. Duże, zaokrąglone uszka wiecznie były w ruchu, z wyjątkiem gdy wadera rozmawiała ze swoim brązowym kochankiem. Wtedy całkowicie była skupiona na nim, tak jak on nie widział poza nią świata, gdy pojawiała się na horyzoncie.
Tak, Wayfarer był zakochany. Zakopał się w tej miłości ponad uszy i ani myślał się wykopywać. Dopóki miał Haizeę, świat miał dla niego sens.
Spędzali ze sobą wiele nocy, zazwyczaj jednak tylko i wyłącznie dla towarzystwa. Choć oboje zostali celnie zestrzeleni przez Kupida, nie przyszło im do głowy wykonać krok dalej w ich relacji. Było dobrze tak, jak było. Way znikał na niecały rok, wracając jeszcze zanim zaczęła się zima. Haizea zawsze czekała na niego w ich wybranym miejscu, odwiedzając je od pierwszych dni, kiedy czuła, że jej kochanek może lada chwila wrócić. Nikt nie kwestionował ich miłości, nikt nie próbował jej rozbić, nikt im nie przypominał, że przecież widzą się tylko przez kilka miesięcy w roku, więc jaki sens ma ich związek? Wręcz przeciwnie, cała wataha Haizei cieszyła się, że ich wadera w końcu kogoś ma.
Tak było już kilka lat. Już kilka lat para była prawie-że-oficjalnie razem, już kilka lat przez kilka miesięcy w roku spędzali ze sobą każdą minutę, aż nadchodził dzień rozłąki i ze łzami w oczach byli zmuszeni się pożegnać. Haizea próbowała pierwszego roku zatrzymać Wayfarera, ale on wytłumaczył, że czeka na niego rodzina i choć kocha waderę całym swoim sercem, za swoją rodziną również tęskni. Haizea rozumiała. Dlatego tkwili w swojej beznadziejnej sytuacji, z sercami wypełnionymi najmocniejszym ze znanych uczuciem, twierdząc za każdym razem, że tak będzie już zawsze. Że Haizea nigdzie nie odejdzie, z nikim innym się nie spotka, a Wayfarer będzie co roku wracał, nie mając w żadnym innym miejscu kogokolwiek, kogo nazywałby kochankiem.
Jednej zimy jednak w końcu nie wytrzymali. Do czego doszło w norze należącej do wadery, to wiedzieli tylko oni, ale następnego dnia byli jeszcze bardziej do siebie przytuleni niż zazwyczaj. Stare, doświadczone życiem wilki wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, w towarzystwie kochanków zachowując się niewinnie. To była najsłodsza zima, jaką Way przeżył i zanim jeszcze opuścił ziemie watahy, zatęsknił za kolejnymi nocami ze swoją waderą.
Przez cały rok myślał o nadchodzących, zimowych miesiącach. Jasne futro śniło mu się po nocach, wywołując w sercu nieznaną wcześniej tęsknotę. Była to tęsknota nie do znajomych od najmłodszych lat terenów i twarzy znanych przez całe życie, a tęsknota do jednej, konkretnej twarzy, którą chciałby spotkać gdziekolwiek, byle była to ona.
Podróż na południe minęła szybko, a może były to większe kroki, które same chciały jak najszybciej dołączyć do tych zgrabnych, kocich, tak obecnie odległych. Gdy na horyzoncie pojawiły się znajome szczyty górskie, serce przyspieszyło bicia. Podróżnik bez zastanowienia pobiegł do miejsca spotkania, które widziało więcej szczerych pocałunków, niż niejedne kościelne ściany. Chciał już zobaczyć ciemne, żyzne oczy, chciał zatopić nos w czarnym wodospadzie.
Spotkał się z pustką.
Było to tak nierealne, że Wayfarer musiał wykonać kilka kółek, opuszczając i wracając na polanę, zanim przekonał się, że to prawda. Haizei nie było w ich miejscu. Nie czekała na niego. Nie dopełniła obietnicy, którą zawsze odnawiali, gdy nadchodził dzień rozłąki. Nie było jej, by pochwyciła zmęczone podróżą łapy i przytuliła do piersi. By użyczyć swojego ramienia ciężkiej głowie. By swoim słodkim, leczącym głosem odgoniła ponure myśli, uraczyła uszy, pocieszyła serce. Nie było jej. Nie było.
Basior jak najszybciej pobiegł do centrum watahy, gdzie zawsze odpoczywało najwięcej wilków. Musiał poznać prawdę, musiał dowiedzieć się, dlaczego obietnica została zerwana. Haizea nie zrezygnowałaby z niego, nie przestałaby go tak nagle, tak nieoczekiwanie kochać, zostawiając w swoim miejscu pustkę. Coś musiało się stać tej podarowanej przez niebiosa bogini i jej wataha z pewnością wiedziała, co to było.
Przywitały go zaskoczone spojrzenia znajomych już wilków.
– Haizea na ciebie nie czekała? – zapytała zaskoczona staruszka, która zawsze pakowała Wayowi małe przekąski na drogę.
– Nie. Czy coś jej się stało? – Podróżnik czuł, jak coraz więcej głazów przygniata jego duszę. Szczególnie wielkie spadły na niego, gdy zobaczył, jak staruszka rozgląda się po swoich towarzyszach zagubionym wzrokiem, jakby była niepewna, co odpowiedzieć.
– Jakby to ująć… – zaczęła. – Zależy, co masz na myśli poprzez „coś”?
– Wypadek, nieszczęście, cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po mnie przyjść!
Gdyby wilki się pociły, Wafel z pewnością miałby teraz na czole niejedną stróżkę zimnego potu. Nie uważał się za szczególnie religijnego, za dużo zwiedził świata, ale teraz modlił się do każdego znanego mu bóstwa, każdej siły wyższej, żeby był to tylko niefortunny zbieg okoliczności. Haizei coś wypadło, nie zapomniała, nie była w stanie przyjść, choć z całej siły chciała, ale nie grozi to jej życiu. Basior jakoś nigdy wcześniej nie był świadomy, jak bardzo można o kogoś się bać. Rodziną przejmował się w zupełnie inny sposób. Może nigdy nie powinien się zakochiwać.
– No cóż, jeśli „cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po ciebie przyjść” wlicza się do twojej definicji „czegoś, co jej się stało” – wtrąciła się inna wadera, dużo młodsza – to czuję się zaszczycona poinformować cię, że Haizea urodziła i ma szczeniaki. – Młodsza zwróciła wzrok ku staruszce, potem z powrotem skierowała go na Waya. – Choć szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się wszyscy, że będzie czekać jeszcze mocniej, żeby ci o tym sama powiedzieć.
Wśród leżących wilków rozległ się szum plotek. Wiele z nich zmartwiło się zaistniałą sytuacją i wyraziło współczucie względem podróżnika. Ktoś zapytał, czy skoro Haizea nie chce się pokazać Wayowi, to nie znaczy to, że szczeniaki nie są jego. Agresywne syknięcie uciszyło bluźniercę.
– Żartujesz sobie? Paco wygląda zupełnie jak Wayfarer, jakby był jego miniaturową wersją! A Corla wygląda jak świętej pamięci brat Haizei, co jest zaskakującym zbiegiem okoliczności, owszem, ale nie nie do przewidzenia.
Szczeniaki. Paco i Corla. Way miał wrażenie, że zaraz zemdleje, i to nie od gorąca. Jeśli dobrze rozumiał zamieszanie, jakoś w ostatnim czasie stał się tatą, nawet o tym nie wiedząc. Po jego nocy z Haizeą był świadomy, że mogą powstać jakieś owoce, ale z jakiegoś powodu myśl ta nie wypaliła się na stałe. A tu proszę. Dwa szczeniaki. Wayfarer był w takim szoku, że nawet nie podziękował uczynnym wilkom, tylko od razu pobiegł do nory Haizei, gdzie miał nadzieję ją znaleźć.
Już na odległość zobaczył mały, ciemny kształt, przypominający bawiącego się szczeniaka. Zwolnił, by go nie przestraszyć, ale bardzo szybko się przekonał, że o dziwo wcale nie było to potrzebne (albo nie o dziwo, patrząc na to, że Way jako szczeniak był gotowy bić się z niejednym dorosłym wilkiem).
– Hej! Jesteś obcy, czego tu chcesz? – Młoda kulka zjeżyła sierść i pokazała swoje ząbki. Nie był już taki mały, w końcu miał swoje kilka miesięcy i choć nie pomogło mu to w odstraszeniu potencjalnego zagrożenia, Wayfarer mógł uświadomić sobie, jak bardzo tamten wilk miał rację.
Patrzył na miniaturową wersję siebie. Dosłownie. Ten sam kolor futra, te same oczy, te same jasne odbarwienia na pysku i brzuchu. Przypomniał sobie te wszystkie razy, gdy za dzieciaka przyglądał się swojemu odbiciu w wodzie. Właśnie odnosił to samo wrażenie, ten sam szczenięcy zachwyt, jak coś zupełnie innego może być tak podobne do niego samego. Jedyne, czego brakowało temu odbiciu, to żółty kapelusz i wąska, długa grzywka między oczami. Ta kopia miała krótszą grzywkę rosnącą w bok.
Z nory, którą odważny Paco zastawił swoim ciałem, wyjrzała druga mała kulka. Miała futerko w kolorze perły, turkusowe oczka patrzące z ciekawością na zamieszanie i wyrastające powoli ciemne włosy. Nie były tak kruczoczarne jak włosy jej matki, ale wciąż miały ten cudowny, kolorowy blask, który jako jedna z pierwszych cech zawróciła Wayowi w głowie. To musiała być Corla. Gdy wytoczyła się z wyjścia, stawiając nogi jak mały kociak, podróżnik stracił wszelkie resztki wątpliwości, że to dzieci jego i Haizei.
– Cola, nie zbliżaj się do niego! To obcy! – warknął braciszek, zastawiając siostrze drogę.
– Na pewno? – Corla przekręciła główkę. – Wygląda jak ty. Dokładnie tak, jak ty. I ma żółty kapelusz! – Uszczęśliwiona z jakiegoś powodu waderka podeszła bez strachu do dorosłego wilka. Paco nieszczególnie był z tego faktu zadowolony, ale nie miał już jak stanąć między obcym a siostrą bez zbytniego zbliżania się do nieznajomego. Corla odwróciła się na chwilę, by sprzedać mu złośliwy uśmiech, po czym wróciła do rozmowy z dorosłym. – Jesteś naszym tatom?
– Tak… tak myślę? – Wayfarer wyraźnie się zmieszał. – Wyglądacie jak moje dzieci.
– Wayfarer? Czy to ty? – ktoś zapytał z nory, podniecony. Podróżnik od razu rozpoznał właściciela słodkiego głosu.
– Haizea!
Para kochanków związała się w ciasnym, pełnym miłości uścisku, który wyrzucił tęsknotę z ich serc. Więc to tu się schowały delikatne łapki i miękkie ramię. Wafel nie posiadał się z radości i słuchając uderzeń drugiego ogona wiedział, że nie jest w tym uczuciu jedyny. Ciężko było dwóm kochankom rozplątać się z własnych ramion, ale głos brązowego malucha wyrwał ich z przeżywanej właśnie ekstazy.
– To nasz tata?!!
Krzyk z pewnością rozniósł się echem po całej dolinie, którą zamieszkiwała wataha, ale nikt się nim nie przejął. Haizea się zaśmiała, a podróżnik poczuł, jak jego wnętrze rozpływa się na ten boski dźwięk. Wszystkie głazy pokruszyły się razem z uroczym chichotem, spadając z grzbietu basiora i pozwalając mu wreszcie oddychać. Jednak warto było się zakochać.
– Tak, kochanie, to wasz tata. Porzucił swoją rodzinę, by się z nami spotkać, tak jak robił to co roku, zanim wy się pojawiliście – wytłumaczyła Haizea, najlepsza mama pod słońcem. Przynajmniej tak widział ją Way.
– A zostanie?
Corla patrzyła na swojego tatę wzrokiem pełnym nadziei. Wayfarer również pragnąłby zostać i stworzyć z nimi szczęśliwą rodzinę, ale niestety wiedział, jak to na niego wpłynie. Nie był typem, który zostaje. Który osiada w jednym miejscu, zakłada rodzinę i do końca życia pracuje, by zapewnić jej dobrobyt. Niestety nie to leżało w jego naturze i choć nieraz pragnął, by było inaczej, taki był stan rzeczy. Wiedział to aż za dobrze. Nierzadko tęsknił za czymś, czego nigdy nie miał, co nigdy nie było częścią jego i nigdy nie będzie mu dane, ale niezależnie od ilości tej tęsknoty, w jego naturze było odejść. Dlatego nigdy nie zostawał w Watasze Srebrnego Chabra. Dlatego nigdy nie zostawał z Haizeą. Dlatego Haizea podniosła jego ciężar razem z nim i dzielnie weszła w pole pełne cierni, jakim jest wytłumaczenie tej rzeczy dziecku.
– Nie, słońce. Wasz tata jest podróżnikiem i nigdy nie zostaje w jednym miejscu na stałe. Za kilka miesięcy wyruszy w podróż i zobaczymy go dopiero za rok.
– Co? Nie! – W oczach małej Corli zakręciły się łzy. Miała prawo płakać, z pewnością od zawsze pragnęła poznać swojego tatę. A jej tata okazał się szmatą, która przychodzi, rozkochuje w sobie wilki i odchodzi, nie patrząc nawet w tył. Tak czuł się w tym momencie Way. Jak najgorsza szmata.
– Wiem, że jest to przykre, ale nie wolno nam zmieniać natury innych. Jak myślisz, jak czuła by się ryba, gdybyś zamknęła ją w szklanym pudle?
– Źle – wymamrotała waderka, pociągając nosem.
– A jakbyś zamknęła jaskółkę i nie pozwoliła jej odlecieć?
– Też źle.
– Widzisz? Czasem, jeśli kogoś naprawdę kochamy, musimy pozwolić mu podążać za swoją naturą. Nawet, jeśli to nas boli.
Corla wytarła nosek łapką. Było jej przykro, ale postanowiła zacisnąć ząbki i przeboleć tą ciężką sytuację. Wayfarer poczuł nową falę miłości zalewającą jego istnienie, zarówno do troski i wyrozumiałości jego kochanki, jak i do dwójki małych istnień, które może nazywać swoimi biologicznymi dziećmi. Ich dojrzałość emocjonalna z pewnością wynikała z dobrego wychowania, za które odpowiadała Haizea.
– A ja się nie zgadzam, żeby tata odchodził! – zawołał Paco. – A jak chce odejść, to ze mną u boku. – Młody wypiął dumnie pierś, próbując swoją postawą przekonać dwójkę dorosłych, że nie zrezygnuje ze swojego pomysłu. Way na ten pokaz pewności siebie zaśmiał się ciepło.
– Nie sądzę, żeby twoja mama się na to zgodziła.
Haizea szybko przegoniła swojego kochanka na stronę. Zdążyła jeszcze dzieciom powiedzieć, żeby wróciły do nory, bo zbliża się największy upał, po czym zwróciła się do podróżnika.
– Przepraszam, że na ciebie nie czekałam – wyznała, uciekając wzrokiem w dół. Uszy położyły się wzdłuż głowy, ogon podkulił między nogi.
– Hej, nic się nie stało. – Basior pocieszająco trącił nosem jasnofutrą. – Ta dwójka to z pewnością masa roboty.
– Ha, mało powiedziane. Corlę trzeba ciągle pilnować, żeby nie wciskała nosa w nie swoje sprawy, a na Paco trzeba mieć oczy dookoła głowy! Czy ty też ciągle gdzieś uciekałeś, jak byłeś mały? – Zea spojrzała podejrzliwie na podróżnika, który cicho się zaśmiał.
– No ba. Tata po pewnym czasie poddał się z pilnowaniem mnie i mogłem chodzić, gdzie mi się podoba, o ile nie wychodziłem poza granice Srebrnego Chabra, eh. I zazwyczaj miałem mówić, w którą stronę się mniej więcej wybieram, żeby wiedział, gdzie szukać ciała, eh.
Wadera pomachała nerwowo ogonem, co dość wyraźnie poinformowało Waya, że nie spodobał jej się ten żart.
– Paco nie może chodzić, gdzie mu się podoba. Nasze tereny nie są takie bezpieczne – zaczęła cicho. Wafel stwierdził, że lepiej nie przyznawać się, co miało miejsce w WSC. – Tłumaczyłam mu to niejeden raz, ale on nie rozumie. Albo rozumie i celowo robi inaczej, nie wiem, które gorsze.
– Ryba zamknięta w akwarium?
Pytanie wzięło Haizeę z zaskoczenia. Przerwała swój wykład, przekręcając głowę w podobny sposób, co zrobiła to wcześniej Corla, kiedy próbowała zrozumieć, z czym ma do czynienia. Świetliki zrozumienia zapaliły się dopiero po kilku sekundach, które basior cierpliwie przeczekał.
– Tak, masz rację. Zamykam dziką rybę w akwarium. Ale co innego mogę zrobić, kiedy on się wręcz panoszy i ciągle wpada w tarapaty? Jak inaczej mogę go chronić?
– Mogę ja go ze sobą wziąć.
Wayfarer zrobił dokładnie, co powiedział, że zrobi. Już przed południem dwójka identycznych kopii wyruszyła w niedaleką drogę, by mały Paco mógł poznać smak podróży. Haizea przygotowała im manierki z wodą, które Way po kryjomu schował do kapelusza. Dostali również małe paczuszki z przekąskami, które doczekały się tego samego traktowania. Do tego wszystkiego doszedł zakaz odchodzenia za daleko od nory, który jako że był wykonany wyłącznie ze słów niesionych przez powietrze, nie mógł podzielić losu swoich poprzedników, ale w pamięci wyrył się równie dobrze.
Paco dreptał za swoim tatą w zadziwiająco szybkim tempie, którego pozwoliło dorosłemu basiorowi utrzymać zwykły chód, zamiast przystosowany pod szczenięce nogi. Młody nie narzekał, nie prosił o powrót do domu, tylko brnął dzielnie do przodu, czasem nawet wyprzedzając bardziej doświadczonego podróżnika i okazjonalnie zatrzymując się na krótką chwilę, by przyjrzeć się czemuś, co przykuło jego uwagę. Way był naprawdę zaskoczony, jak dobrze szło jego synowi i zastanawiał się, czy za dzieciaka był taki sam. Szybki, pewny siebie, pierwszy na drodze, nieważne, w którą stronę. Tak, chyba był taki sam. Teraz już wiedział, dlaczego Paki w pewnym momencie poddał się z pilnowaniem szczeniaka i jedynie nasłuchiwał, czy coś się nie dzieje.
Paco. Paki. Czy Haizea wiedziała, co robi?
Pakoshika.
Chyba nie wiedziała.
Dorosły przystanął w pół kroku, zaintrygowany kolorowym motylem tańczącym wśród drobnych listków krzewu. Szczenię od razu podłapało i podbiegło bliżej, obserwując tego samego motyla. Stali tak we dwóch, dzieciak między nogami ojca, aż Wayfarer nie zorientował się, że zrobiło się zdecydowanie za cicho wśród drzew i traw. Nie wiedział, czy nie zwrócił wcześniej uwagi, czy zrobiło się cicho dopiero teraz, ale w każdym razie totalna cisza, stojące powietrze i zapach wilgoci w powietrzu rozkazały mu szukać jak najszybciej schronienia. Chwycił szczenię za kark, co spotkało się z bardzo głośnym protestem i rozglądał się za jakąś bezpieczną jamą, sadząc przy okazji duże susy, by zwiększyć prędkość.
Usłyszał z oddali agresywny szum, bardzo dobrze mu znany. Zbyt dobrze. Do licha, trzeba było się pospieszyć.
Pierwsze krople pojawiły się, gdy basior wcisnął swojego synka do szczeliny skalnej, która wyglądała na dobrze osłoniętą. Sam wcisnął się zaraz po nim. Gdy w szczelinie zniknęła końcówka ogona, ściana wody uderzyła w ziemię, atakując i miażdżąc wszystko to, co nie zdążyło się schować. Paco obserwował to zjawisko z fascynacją zmieszaną z odrobiną strachu.
– Łał… – wyszeptał, jego głos ledwo słyszalny w szumie wody. Dużo głośniej zwrócił się do taty. – Skąd wiedziałeś, że zaraz uderzy?
– Zrobiło się cicho. Żadnych ptaków, owadów czy innych małych żyjątek, eh. Powietrze stało w miejscu, nie poruszały się żadne liście i nie było zapachu morza. Za to był bardzo mocny zapach wilgoci. A gdy ulewa była bliżej, dało się słyszeć jej szum, eh.
Szczeniak słuchał wyjaśnień dorosłego z otwartym pyszczkiem. Był zachwycony wiedzą i doświadczeniem, z pewnością będzie pytać o więcej. Cała ta sytuacja zamiast go przerazić, wywołała u niego żądzę więcej. Więcej niebezpieczeństwa. Więcej podróży. Więcej ważnych informacji.
Patrząc w te brązowe, błyszczące oczka, Wayfarer widział siebie. Widział swoje odbicie sprzed wielu lat, kiedy świat był jeszcze jedną wielką zagwozdką. Kiedy to, co znał, kończyło się na określonych granicach i dla niego było to za mało. Szczenię, dla którego każda droga to kierunek, w który musi się udać. Gwiazdy były jedynym miejscem, gdzie nie można było dotrzeć, ale zamiast tego można było marzyć. Jakakolwiek opowieść spoza znanego światka była na wagę złota, pożądana, słuchana z całą intensywnością.
Dla Waya czasy tej ciekawości zdążyły się skończyć, teraz była zwyczajna żądza drogi. Wiedza nie była już tajemniczym owocem, a doświadczeniem, które trzeba było po prostu zdobyć. Świat nie miał granic, był otwarty, gotowy do zwiedzania. Szczenięce pragnienie podróży zostało zastąpione bardziej dojrzałą potrzebą, do której jest się przyzwyczajonym i jest ona oczywista. Może i Wayowi nie świeciły się już tak oczy, jak Paco, ale gdyby teraz ktoś chciał przywiązać dorosłego basiora do jednego miejsca, złamałby go w pół i pokruszył jego duszę na drobny pył. Paco był jeszcze podatny na zmiany. Trzeba było tylko zmienić go w dobrą stronę.
Dwójka przeczekała wielogodzinną ulewę, posilając się zapasami i popijając czystą wodę z manierek. Choć Paco bardzo podobało się oglądanie deszczu, a Wayfarer lubił ciszę, w końcu oboje byli zmęczeni robieniem tego samego i zaczęli ze sobą rozmawiać.
– To twoja pierwsza ulewa? – zapytał starszy, przytulając basiorka do siebie, by przypadkiem nie zasnął na twardej, skalnej ziemi. Wyglądał na zmęczonego.
– Nie. Były gorsze, ale zazwyczaj mama nas ostrzegała i biegliśmy do nory. Nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób wie, że zaraz zacznie padać. Teraz już wiem.
– Jestem prawie pewien, że twoja mama akurat po prostu obserwuje chmury. U was dobrze widać, kiedy zacznie padać.
Szczenię przymrużyło podejrzliwie oczy.
– To czemu ty robisz inaczej?
– Bo w miejscach, które odwiedzam, często nie widać nadchodzącej ulewy. Bierze cię znienacka, jeśli nie umiesz jej wyczuć, eh, i jeśli nie zdążysz się schować, kończysz cały mokry, a nawet i podtopiony.
– Podtopiłeś się kiedyś?
– Wiele razy. – Way zaśmiał się w głos. – Zanim nauczyłem się dobrze wyczuwać zawczasu ulewy. A i dzisiaj zdarza się, że jakaś się do mnie podkradnie i mnie zmoczy, choć teraz już nie panikuję, gdy tak się dzieje. Po prostu idę mokry do przodu i uważam na swoje kroki.
– Brzmi nieprzyjemnie, chyba nie chciałbym, żeby mnie jakaś złapała znieznacka – przyznał maluch. Na te słowa jego tata wzruszył ramionami.
– Znienacka. No niestety takie jest życie podróżnika. Spotykamy po drodze ulewy, śnieżyce, zapadają się pod nami mosty, musimy sobie jakoś radzić. Niejeden raz spotkałem kogoś, kto miał krzywo zrośniętą łapę, albo nie miał jej wcale. Podróże to wcale nie prosta sprawa.
– Co to śnieżyca? – Paco nastroszył uszu. Oczywiście, przecież tutaj nie mają czegoś takiego jak śnieg.
– To takie zjawisko podobne do ulewy, ale zamiast deszczu padają bardzo, bardzo zimne, białe, mokre kulki. Są tak zimne, że kłują w oczy, nos i łapki. W ulewie możesz jeszcze spróbować podróżować, ale śnieżycę powinieneś przeczekać, bo możesz zamarznąć na śmierć.
Paco nie wiedział, jak czuje się bardzo, bardzo zimną rzecz ani czym jest zamarzanie, ale mimo to wyraźnie zaniepokoił się, że takie rzeczy istnieją.
– A te kulki pojawiają się tylko, jak jest śpieżyca, czy można je spotkać w formie zwykłego deszczu?
– Śnieżyca. Tak, pojawiają się w formie zwykłego deszczu. Wtedy te kulki są mniejsze, delikatniejsze i mówimy, że pada śnieg.
Mózg młodego zaczął się tak nagrzewać, że Wayfarer prawie widział, jak z uszu leci dym. Choć szczeniak nic nie rozumiał, wciąż próbował pojąć, czym jest śnieg i śnieżyca, i zimne, białe kulki. Jego dedykacja w tym zakresie była naprawdę godna podziwu. W końcu jednak się poddał i bardzo potężnie ziewnął w wyniku zmęczenia.
– Dużo tych rzeczy we świecie. Zabierzesz mnie kiedyś, żebym mógł je zobaczyć? Ale nie śnieg, śnieg brzmi ble.
Cichy, ciepły śmiech wydostał się z ust basiora.
– Jeśli twoja mama się zgodzi.
Zadowolony z odpowiedzi młodzik wtulił się w brązowy bok większej kopii siebie i zamknął oczy. Wkrótce jego oddechy zrobiły się powolne, a głowa zsunęła się z łapek na ziemię. Way patrzył na ten widok z uśmiechem, zastanawiając się, jakim cudem nigdy wcześniej nie czuł potrzeby posiadania własnego potomstwa. Adoptowanie było w porządku, ale patrzenie na pyszczek, który tak bardzo przypominał jego własny, budziło w nim zaskakująco głęboko ukryte emocje. Czy tak wygląda instynkt opiekuńczy?
Paco codziennie podróżował u boku swojego taty, zwiedzając tereny rodzinnej watahy, aż nadszedł dzień rozłąki.
Rodzina bardzo nie potrafiła się rozstać. Przytulali się wciąż na nowo, niby wypowiadali pożegnalne słowa, ale nikt nie odchodził nawet na krok. Było bardzo mokro, bardzo głośno i bardzo smutno. Choć spędzili ze sobą zaledwie kilka miesięcy, stali się niezwykle zżyci, a mimo to Wayfarer wiedział, że nie może tu zostać. Jego serce by tego nie wytrzymało.
– Ja chcę iść z tatą! – Mały, brązowy basiorek wytarł kolejne łzy.
– Jak ty idziesz, to ja też chcę iść! – zawołała Corla, sama nie będąc w lepszym stanie. Jej oczka były czerwone od płaczu, policzki całe wilgotne i miała problemy z oddychaniem. Haizea przytuliła ją do siebie.
– Wiem, kochani, że bardzo chcielibyście towarzyszyć tacie, ale żadne z was nie może. To nie w naturze taty, opiekować się małymi szkrabami podczas jego podróży.
Way ugryzł się w język, zanim wspomniał o dwudziestu czterech problemach, jakie musiał przeprowadzić przez pół kontynentu, by wziąć je do Watahy Srebrnego Chabra i podrzucić młodszemu bratu. To była jedna z tych historii, o których się nie mówi.
– Też będę za wami tęsknić, dzieci. – Głos Wayfarera tkwił jak ostra kula głęboko w gardle, ale basior próbował dzielnie ją przełknąć. – Ale zobaczymy się za niecały rok na tej polance i znowu będziemy się wszyscy razem pięknie bawić. Obiecuję wam.
W końcu udało im się uścisnąć na dobre. Wadera i dwójka szczeniąt machały podróżnikowi na pożegnanie, kiedy ten opuszczał polanę. Nikt nie był w stanie już nic mówić, każdy chciałby, by była już późna jesień, by Way był z powrotem. Sam brązowy basior przyłapał się na takich myślach.
„A może by zostać?” wpadł na pomysł, jednak bardzo szybko został on odrzucony. „Dostaniesz depresji, brachu, eh. Możesz ich kochać całym sercem, ile tylko chcesz, możesz za nimi tęsknić, ile pragniesz, ale jeśli zostaniesz, nie poradzisz sobie. Ja to wiem, ty to wiesz. Wszyscy to wiemy.”
Z głębokim westchnięciem podróżnik przyznał swojemu wewnętrznemu rozsądkowi rację. Nie ważne, jak bardzo kogoś kochał, nigdy nie mógł z tą osobą zostać na zawsze. Takie było przekleństwo włóczykija.
Pierwszy wieczór, pierwszy odpoczynek od początku podróży. Wayfarer wyjął z kapelusza paczuszkę z suszonym mięsem i zabrał się do wyjadania królika. Już przestał myśleć o swojej rodzinie, zarówno tej stworzonej, jak i tej rodzonej, zamiast tego jego myśli cieszyły się tym, co było tu i teraz. Samotność była miła, jeśli ktoś wiedział, jak z takiej samotności korzystać, a tak się zdarzyło, że Wayfarer miał tą umiejętność we krwi. Jeszcze kilka godzin temu przecież płakał, że musi opuszczać swoje rodzone dzieci. Teraz pałaszował suszonego królika, całkowicie spokojny, skupiony na swoim otoczeniu i na sobie.
Gdzieś w krzakach strzeliła gałązka. Way przerwał jedzenie, by nasłuchiwać, co spowodowało ten dźwięk, aż w końcu dosłyszał małe łapki. Były zdecydowanie zbyt małe, by mu jakkolwiek zagrażać, więc wrócił do swojego posiłku bez większego problemu.
A potem kroki pojawiły się bliżej.
I bliżej.
Brązowy basior odwrócił głowę, by stanąć oko w oko z mniejszą wersją siebie. Bardzo umorusaną i nieco zmęczoną, ale nie miał wątpliwości, że widzi całkowicie znajomą twarz. Bez słowa zaprosił swojego syna między nogi i zaczął wylizywać błoto z futra. Pytania zostawi na rano.
„Nie chciałam nic mówić przy Corli, by nie zaczęła narzekać. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Kocham Cię. Haizea.”
List był krótki, ale tłumaczył wszystko, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Haizea pozwoliła swojemu synowi podążyć za Wayfarerem, by dwójka podróżowała przez najbliższy czas razem. Podróżnik miał czas odstawić syna z powrotem pod norę matki, ale nie chciał się tłumaczyć ze swojej decyzji. Postanowił więc zrobić to, co zrobił mało który ojciec w Watasze Srebrnego Chabra i zaopiekował się swoim rodzonym synem. Postanowił zabrać go do swojego domu i dać mu wybór, czy chce wrócić do watahy, w której się urodził, czy chce zostać, czy chce podróżować na własną łapę. Decyzja będzie jego, jak przyjdzie czas, żeby ją podjąć. Na razie Way spełni życzenie Haizei i zaopiekuje się Paco. Koniec końców to jego syn, czyż nie?
Lekcja 1: pod górkę nie kombinuj jak koń
Podróż zaczęła się miło, wyglądała identycznie do tych, które miały miejsce na terenie watahy Haizei. A potem zaczęło robić się pod górkę. Dosłownie i w przenośni.
Młody narzekał, że muszą pokonywać strasznie dużo gór i ciągle pytał, kiedy się skończą. Próbował cieszyć się naturą, naprawdę próbował i Wayfarer to widział, ale ciężko zostać pozytywnym, gdy trzeba skakać po skałach, które twój opiekun pokonywał jednym krokiem. Od strony Waya problem natomiast wyglądał tak, że zwyczajnie nie znał innej, bardziej dostosowanej pod szczenięce nogi drogi, a bardzo chętnie by z niej skorzystał, chociażby po to, by nie słuchać już więcej tych wszystkich narzekań. Nagle bycie ojcem przestało być takie przyjemne.
Na szczęście życie postanowiło wziąć naukę Paco w swoje własne łapy i wykorzystało w tym celu jedną z najbardziej stromych gór, jaką rodzinka musiała pokonać.
Paco dalej stękał, że nie miał ochoty już iść, że chce odpocząć, że dlaczego tak pędzą, aż wpadł na wyśmienity pomysł. Wayfarer nie wiedział, jaki to jest pomysł, bo szedł przodem i nie obserwował cały czas syna. Pytał jedynie co minutę, czy idzie i nie wykonywał kroku, dopóki nie dostał potwierdzającej odpowiedzi.
Dlatego nie spodziewał się, kiedy małe, ostre ząbki zatopiły mu się w ogon. Gdyby wiedział, co planuje ten urwis, z pewnością zacisnąłby zęby i pozwolił mu się tak wspinać, ale to było zbyt nagłe i zbyt bolesne, by to wytrzymać. Basior wygiął się, kopnął tylnymi nogami, a gdy usłyszał spadający w dół miękki przedmiot, odwrócił się na dwóch łapach i na moment stanął jak wryty.
Brązowa kulka staczała się po kamienistym zboczu, skomląc przy każdym uderzeniu o kamień. Był to moment, w którym podróżnik poznał, jak szybko i jak zgrabnie potrafi zbiec po niebezpiecznie stromym zboczu, jak celnie potrafi chwycić kłębek futra i jak gwałtownie potrafi zatrzymać się na skałach, nie tracąc przy żadnej z tych czynności równowagi ani świadomości otoczenia. W tym momencie poczuł się jak superwilk, choć z pewnością był to jedynie zastrzyk adrenaliny.
Gdy dostali się na bezpieczną półkę skalną (dostali, czyli Way niósł Paco w zębach), nie obyło się bez reprymendy.
– Nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz?! – podróżnik podniósł głos. – Jeśli chcesz mnie chwycić, najpierw mi powiedz, bo ja nie wiem, czy to ty, czy jakieś agresywne stworzenie! Chociaż w twoim przypadku drugie się nie wyklucza…
Prychnął, powodując, że Paco skulił się jeszcze bardziej. Nie miał czasu ani ochotę się z tym męczyć. Kurwa, prawie stracił swojego syna przez jakiś głupi pomysł, który wyjątkowo nie był jego. Wayfarer poprzysiągł sobie, że gdy zejdą z drugiej strony, wyjątkowo zmieni trasę, żeby trzymać się jak najbardziej płaskiej ścieżki, nawet jeśli ich podróż na tereny Srebrnego Chabra miałaby zająć o miesiąc dłużej. Cholera, nie będzie ryzykował czyjegoś życia.
– Przepraszam – usłyszał za sobą piskliwy głosik. Odwrócił się, by zobaczyć wciąż skulonego Paco, wylizującego sobie rany.
Dzieci są delikatne.
Podróżnik pomógł swojemu synowi się wylizać, zanim dwójka ruszyła w dalszą trasę. Teraz Paco dreptał przed nim i miał absolutny zakaz schodzenia mu z oczu.
Paco?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz