środa, 30 listopada 2022

Podsumowanie listopada!

Drogie Moje Wilki!
Miesiąc dobiegł końca. Wypada więc posłać kilkoro z nas... na podium. Dobrze, otóż:

Pierwsze miejsce zajmuje dziś ten mały skubaniec Delta z 2 opowiadaniami,
A jego wesoła kompania z miejsca drugiego to CykoriaFalvieKawkaPiwoniaAgrest, C6RubidWayfarer i Variaishika, z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, były MiodełkaKoyaanisqatsi i Szkliwo.

                                                     Wasz Oddany Przywódca,
                                                          Admirał

piątek, 25 listopada 2022

Od Delty - "Wojna smakuje krwią - a przyjaciel wrogowi nierówny" cz.12

Świeca zachwiała się na wietrze. Cichy szum słodko wypełniał świat wokoło. Zaspane oczy Delty powoli przesuwały się wraz z łapami po kolejnych tkaninach przed jego osobą. Zaspanie powoli otumaniające umysł, chciało delikatnie ukołysać go do snu. Ciepło dwóch szczeniąt u jego boku nie pomagało przy zachowaniu sprawnego i szybkiego ruchu. Jednak komu by to przeszkadzało.
—I co dalej? — Frezja zagadnęła Puchacza, który opowiadał jej jakąś historię. Jakaż sielanka ogarniała jaskinię medyczną. Zupełnie jakby deszcz świeżości, ale ciepły i drobny, otoczył ich, spłukując resztki żałoby za zamarłą w łapach wroga watahą. Świat tutaj bowiem toczył się w swoim własnym, delikatnym ruchu. Łapa Delty już nie wisiała na kawałku szmaty, powoli rozprostowywała się, chociaż jej ruchy nie należały do idealnych. Cieszyło jednak medyka to, że jego moce powoli wracały do ich prawidłowego toku. Co prawda dalej były jego własnym przekleństwem, gdyż nie pragnęły wychodzić poza ciało nie ważne ile się o to starał. Więc pozostało mu leczyć ziołami i igłą, czekając aż Flora będzie w końcu w stanie używać swoich mocy w pełni. Bo nie chciał jej pozwolić działać, dopóki jej stan nie będzie perfekcyjny. Nie mógł ryzykować ponownego pogorszenia się jej stanu z powodu wycieńczenia.
Szczenięta Nymerii zaśmiały się cicho z konkluzji tej małej opowieści. Delta zerknął na nie z uśmiechem, aby zaraz potem ziewnąć. Zwinął kolejny bandaż przepinając go agrafką i odłożył na bok, prosto między całą resztę zawiniętych już rolek. Odetchnął głęboko sięgając po kolejny. Jednak jego ucho zastrzygło szybko, wyłapując obcy, szybki dźwięk zbliżający się w ich kierunku. Sierść na jego karku zjeżyła się. Frezja i Puchacz u jego boku unieśli głowy z uwagą. W wejściu stanął właściciel kroków, które Delta poznał prawie od razu. Szurające po kamieniu pazury mogły bowiem należeć jedynie do 3 ptaków jakie znał. Szkliwo , zmachany i w widocznym pośpiechu wyprostował się w progu sypialni. Medyk zmierzył go nieprzychylnym wzrokiem.
—Delta. — jego głos był rozbiegany i pełen intensywnych wdechów. Jego nogi drżały, jego skrzydła poruszały się przy ciele niespokojnie.
—Czego chcesz? — Delta wstał powoli. Jego oczy błysnęły z niechęcią, a mimo to zbliżył się.
—Wojsko jest już w drodze. — zatrzymał się w pół kroku. — Idą po was Admirał i ci jego… —
—Też sobie czas wybrali, wariaci! — prychnął. Łapą machnął w kierunku kupy bandaży. — Frezja, Puchacz, wrzućcie opatrunki do schowka i czekajcie tu razem z babcią Konstancją. Gdzie Legion? — rozejrzał się.
—Nie wiemy. — mała wadera odpowiedziała cicho prawie od razu. Jej małe łapki przerzucały już tkaniny w kierunku schowka. Delta zmarszczył nos.
—Szkliwo, zobacz czy nie ma go w pobliżu jaskini. — ptak od razu zgodził się, mało nie potykając się o własne nogi.
—Kazali wam zabarykadować się w schowku. — powiedział jeszcze. Jego ogon zamiótł po twardym kamieniu. Delta prychnął głośno. Schowek zmieściłby aktualnie ledwo trzy szczenięta, a o Florze już nic nie mówimy.
—Idioci. — no bo jak inaczej. Oczywiście że jaskinia wojskowa, zwłaszcza z tymi czubami z WWN na czele będzie gówno wiedziała o jaskini medycznej. Delta pokręcił głową. Twardym i żwawym krokiem przemieścił się do głównego pomieszczenia po drodze wyjmując odpowiedni słoiczek suszonej mięty. W końcu po co komu mięta do leczenia prawda? O nie. To nie był słój przeznaczony do tego. Szkliwo zniknął poza jaskinią. I dobrze.
—Puchacz! — Delta wydarł się. Jego głos obudził parę chorych, którzy przybyli tu poprzedniego dnia.
—Tak? — młody podbiegł do niego mało się nie potykając. Delta wziął głęboki wdech gotując się na to co powie. — Obudź Florę i każ jej przenieść się w TO miejsce, ok? I… eh… wiesz co dalej robić. — szepnął przytulając go jeszcze szybko.  Szczenię nie wyglądało na zadowolone ale zrobiło co Delta mu kazał. A co dokładnie? Otóż. Flory nie mogli znaleźć w żadnym wypadku. Stąd nastąpiło opróżnienie małego pomieszczona na mięso w schowku. Całość została przyozdobiona klapą przez Ry, którego Delta żwawo włączył do całej akcji zabezpieczającej. Sam raczył rzucić słoikiem o ziemię. Suszona mięta rozpierzchła się po ziemi wypełniając pomieszczenie duszącym zapachem. Delta zmarszczył nos.
— Idźcie spać. — polecił chorym, którzy przymknęli oczy. Serca wszystkich w sali biły jednakowo szybko. Szykowała się burza, a Delta zamierzał stanąć jej naprzeciw.
—C.. co dalej? — Frezja zjawiła się u jego boku. Ewidentnie zestresowana. Przeskakiwała z łapy na łapę.
—Mszczuj i Konstancja do szpary w ścianie, wy pod koce, jak się umawialiśmy. I siedzicie tam, dopóki albo ja, albo Ry po was nie przyjdziemy. — westchnął. Jego łapa przysunęła malca do siebie. Utulił ją na dodanie odwagi. — Dacie sobie redę. Jesteście w kocu najlepsi. — zapewnił bardziej siebie niż ją. Jego oddech powoli  omiótł jej sierść kiedy skuliła się na chwilę w jego uścisku. — Pędź. I wyślij do mnie jeszcze Puchacza. Na chwilę. Na sekundę. —
—Dobrze.— przytaknęła znikając w sypialni medyków. I wyszedł ponownie mały basior. Chociaż już nie taki mały. Im bardziej się im przyglądało tym bardziej zdawało się, że rosną w oczach. Jeszcze chwilę temu nie sięgały jego głowy, teraz jeszcze sekundy i przerosną go, gdyż już teraz ich oczy znajdowały się na poziomie tych jego. Zwłaszcza w przypadku Legiona i Puchacza.
—Już są? —
—Jeszcze mamy chwilę. Zanim się schowasz, mam do ciebie prośbę. Jeśli, ale tylko jeśli wezmą ze sobą mnie, po pierwsze: nie płaczcie za mocno. Admirał nie ma jaj żeby mi coś zrobić. Po drugie: tak wiele umiesz, tak wiele potrafisz i wiesz. Pomożesz Florze i Tii, dobrze? — kiwnął w jego kierunku głową. Widział jak młody zawahał się.
—Ale… ty też się chowasz? — jego oko zmierzyło się z tym medyka. Ten kiwnął głową.
—Nie śmiał bym nie — odpowiedział mu, chociaż prawda była nieco inna. Miał miejsce na schowanie samego siebie, ale Legion dalej był poza zasięgiem jego wzroku.  — Ale wojsko nie może pilnować nas cały czas. — odetchnął. Jego głowa zwróciła się ku drzwiom. — Idź już. I pomagaj dzielnie Tii, same nie dadzą sobie rady! — pomachał do niego i zgrabnym ruchem wskoczył między słoiki na półce. Starannie poprzesuwał je aby uczynić sobie miejsce z tyłu i ułożył się w cieniu. Niewidoczny. A świeciły się tylko jego oczy w głębokiej ciemności niczym dwa ogniki zwrócone ku wejściu do jaskini.

I wkrótce w progu zjawił się on. Admirał w całej swojej okazałości. Jego łapy powoli przesunęły po kamieniu medycznej, a nos skrzywił się. Podopieczni jaskini unieśli głowy, wśród nich młoda Jaśmina, zakamuflowana jako jedna z chorych. Najciemniej pod latarnią, prawda? Właściwie nie dbał czy Adek podbije do niego czy do niej, najważniejsze było zabezpieczenie reszty, a i może nawet siebie. Jednak nie to było istotne.
—Czemu tu tak śmierdzi. — warknięcie tego ćwioka ze stepów obeszło każdy fragment ścian. Delta niewzruszony siedział w bezruchu, nonszalancko rozłożony w wygodnej pozycji.
—To… mięta?— jeden z nich zawęszył. Jego nos zaciągnął powietrze aby potem prychnąć mocno, podrażniony intensywnością zapachu.
—Skurw… Zabezpieczył się. Znaleźć ich! — wydał rozkaz. Jednak wiele kroków w głąb jaskini nie postawili.
—Ani kroku dalej! — gdyż WWN wbiło do wnętrza. Wściekły strażnik? Śledczy? Kij go tam wie kim dokładnie był w tej branży, wpadł za małą grupką zbójów Admirała.
—A wy tu czego? — warczenie wypełniło całe główne pomieszczenie. Chorzy unieśli głowy w strachu, niektórzy nawet pozbijali się w ciasne grupki. Delta skrzywił się. Patrzeć na to nie mógł, a jednak musiał. Jeśli pobiją się w jego domu to najpierw będzie krzyczał na WWN potem na Admirała, serio.
—Pojmać ich — padł rozkaz ze strony wysłańców jaskini wojskowej. Szef nieproszonych gości parsknął.
—Mamy przewagę. — jeden z jego sługusów sapnął głośno.
—Jesteś pewien? — szarawy wilk wyszczerzył wszystkie swoje kły w szyderczym uśmiechu. —  Ercerter, zawołaj szeregowców. — wezwany do akcji rudawy basior wycofał się na parę kroków. Atmosfera zagęściła się momentalnie, a zapłonęła żywym ogniem kiedy nagle role odwróciły się. WWN miało przewagę liczebną i zaskakująco, zdawało się iż także fizyczną. Delta wyprostował się nieco z uwagą przyglądając się sytuacji.
—Gotowe szefie. —
—Cudownie. I co teraz Admirale? —
—Phi. — prychnął. — Wprowadzić plan w życie. — machał na swojego kolegę.
Walka była szybka. Pachołki ze stepów rozpierzchły się odwracając i zbiegając, razem ze swoim szefem. Delta odetchnął ciężko.
—Cholera. Uciekli. — szef podniósł się z ziemi. Z jego ramienia z ugryzienia ciekła powoli krew.  —Czy wzięli jakiegoś medyka?! — rozejrzał się panicznie. Jego klatka piersiowa uniosła się w stresie, oczy rozwarły się w strachu.
—Nie. — Delta odpowiedział mu z półek wstając w końcu. Ziewnął sobie i zeskoczył na ziemię. Jeden ze słoików zakołysał się niebezpiecznie, jednak uspokoił się. Widać było jak całe napięcie ulatuje z ramion przewodnika wojsku.  — Imię? —
—Co? —
—Imię. Siadać, ranni zwłaszcza. — machnął łapą. Wilk odetchnął i uśmiechnął się.
—Eustachy. — kiwnął głową, jego oczy zabłyszczały blaskiem ulgi.
—Więc. Hop, hop na łóżka! — machnął.

Admirał nie uczynił za wiele szkód. Badania przeszły, wilki wyszły, ale nieprzyjemne uczucie w sercu Delty nadal kolało i nie dawało mu spokoju. Czuł się jakby co pominął, przegapił jakiś istotny szczegół. Odetchnął ciężko. Jego łapa przesunęła po bandażu Nymerii. Minęło ledwie parę godzin, a stres zaciskał jego barki i wytrwale utrudniał swobodny ruch.
—Legion dalej nie wrócił? — sapnął niezadowolony. Nikt nie mógł go znaleźć, a więc w umyśle medyka tworzyły się niezwykle mroczne scenariusze.
—Nie. — jego matka też zdawała się być tym faktem sfrustrowana. Oboje się martwili nad losem tego wyrostka.
—Cholera. — Delta wypuścił z pyska przekleństwo. — Niech tylko pojawi się na moich oczach! — parsknął. Będzie pogadanka jak tylko młodego zobaczy. Oby go zobaczył… ta mroczna myśl wpadła do jego umysłu na co zamarł. Jego oddech na chwilę urwał się, aby potem uciec z szumem. Jego łapy ruszyły do pracy ponownie, a myśl została stłumiona w całej swojej okazałości. Nie było nawet możliwości, że znajdą martwe, zimne ciało. Ha! Legion będzie… Ok. na pewno.
—Boję się o niego. — przyznała cicho.
—Ja też… ja też. — kiwnął głową.

Mrok nadszedł szybko. Zima bowiem skracała ich pole widzenia zaskakująco szybko. Delta niezadowolony zadreptał w miejscu w sypialni. Legiona szukali już śledczy, gdyż nie było go odrobinę za długo. Medyk za to wychodził z siebie gdyż złe przeczucie zaciskało się na jego gardle odbierając powietrze z płuc. Krążył w maleńkim kółku przerażony z jakiegoś powodu, ciężko dyszący. Czy to zmartwienie o tego szczeniaka? Może. Zatrzymał się kręcąc głową. Przeszedł kawałek w kierunku wyjścia. Główna sala była zaspana, wszystkie klatki piersiowe poruszały się regularnie wskazując głęboki sen. Delta chciał zastać samego siebie w tym stanie, jednak nie potrafił. Postawił łapę w trawie, która powoli wymierała, męczona mrozem i śniegiem. Odetchnął, a jego płuca wypełniło ziemne powietrze, uciekając przy wydechu chmurką pary. Ta uniosła się w niebo ciągnąc za sobą wzrok medyka.
—Legion mała cholero. Gdzie ty jesteś. — pokręcił głową. Jego nos zawęszył, ucho zastrzygło. W oddali mignęła ciemna smuga. Wilk cofnął się o krok. Jego serce na chwilę zawahało się, wypełniając złością, a zaraz potem strachem. Przerażenie jednak szybko zostało odrzucone na bok przez szalejący instynkt. Skoczył do wnętrza jaskini medycznej.
—Pchacz! — wydarł się. Szczenię, które już nie było wcale takie małe uniosła głowę wyrwane ze snu. To samo uczyniła Nymeria, zmęczona lekami i ciągłym zmartwieniem. — Chować się. — parsknął stawiając go na proste łapy. Dzieciak zachwiał się ale stanął stabilnie. — Już. Flora tam, Jasmina między chorych. JUŻ. — i przeskoczył nad nim. Jego łapy rozbiły szron na zbitym w kupce wspomnieniu zielonej wiosny. Drzewa za to otuliły go swoim cieniem. Zimne powietrze wypełniło płuca, ciężki oddech pozostawiał wiele do życzenia. Tylna łapa uniosła się nieco aby nie dotykać ziemi i pozwolić na zwinny bieg. Daleko się nie wybierał. Bowiem dwa zapachy, które wyłapał zdawały się być aż zbyt bliskie. Z kłami obnażonymi do świata wykonał nagły zakręt zaciskając kły na karku Legiona i rzucając nim na bok. Z racji tego iż dzieciak biegł przeturlał się po trawie i z całym impetem mało nie uderzył w drzewo.
—Do jaskini! — padło. Delta był wściekły zarówno na Legiona jak i na siebie. Admirał może był głupi, ale otaczał się w miarę sprytnymi wilkami. Medyk zgrabnie prześmignął pod łapami jednego z pachołków przybyłego na ziemię tego ćwoka z WSJ. Warknął ostrzegawczo. Jego oko zajrzało tam gdzie jeszcze przed sekundami leżał w puchu szczeniak Agresta. Jednak szare futro już zniknęło. Delta odetchnął z ulgą, ale nie było na to czasu. Silniejszy od niego wilk przyskoczył do jego osoby kłapiąc pyskiem. Mniejszy odskoczył o krok w tył. W bok. W prawo. W lewo. Tańczyli w tym zaciekłym tańcu. Jeden napędzany irytacją, drugi chęcią przetrwania. Jednak Delta nie był w formie, nie mógł uciec, nie mógł ciągle unikać ciosów. Jego tylna łapa nigdy nie ozdrowiała, przednia była świeżo po osłabieniu i teraz jej kość bolała przy każdym silniejszym skoku. W dodatku niedowaga i nikła ilość siły nie ułatwiały intensywnej zabawy z przybyszem. Pozostało tylko wyprowadzić go na polanę przed medyczną w nadziei że ktoś go zauważy. Wykonał sus między drzewa. W sercu palił się ogień nikłej wątpliwości w swoje siły. Przewrócił się na plecy ryjąc po śnieżku i pozwalając aby napastnik z rozpędu przeskoczył ponad nim. Jego łapy zaraz potem żwawo postawiły go do pionu. Odetchnął. Sapnął. Jego kręgosłup zawołał o pomstę do nieba, oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu. Obce kły zacisnęły się na jego karku aby znowu przewalić go na plecy i odebrać łapą dopływ tlenu.
— Wybacz, Delto. — medyk rzucił okiem jeszcze na napastnika, a jego pysk zdał się dziwnie znajomy. Mruknął coś jeszcze zanim brak tlenu ułożył go do przymusowego snu. Jego łapa opadła na śnieg, a ucisk z gardła zniknął. A po chwili był już niesiony, niczym szczenię, w szczękach potężnego wilka. Jak szmaciana laleczka pozostawiał za sobą tylko ślad ogona powłóczącego się po ziemi.

W jaskini medycznej zapanowała przeraźliwie piszcząca cisza. Legion skulił się u boku mamy nie bardzo pewnie wiedząc jeszcze co właśnie się działo. Parę tylko ranek i zadrapań widniało na jego ciele. Jednak szybki oddech i panicznie rozbiegane oczy wskazywały, że nie był jeszcze w pełni spokojny. Zmęczenie i ciepły oddech mamy powoli jednak ułożyły go do snu. Niespokojnego i lekkiego, ale jednak snu.
Z samego rana do wnętrza jaskini wszedł Ry. Jego pysk wykrzywiony był w czystym strachu, konsternacji, a i nawet zmartwieniu. Jego łapy powoli skierowały się do sypialni medyków, w której zastał kompletną pustkę. W milczeniu mijał koce ułożone na podłodze. Całe pomieszczenie pachniało Florą i Deltą na tyle intensywnie, że przez chwilę musiał zastanowić się, do którego koca podejść.
—Dzieciaki. Wyjdźcie. — szepnął ciągnąc za końcówkę jednego z nich. Tkanina opadła ukazując kolejną skórę. Dwie pary uszu wyszły spod innego przykrycia. Ry zamrugał dwa razy i odetchnął z ulgą. Potem znalazł Florę, kiedy Puchacz z Frezią wywołali z ukrycia babcię Konstancję i dziadka Mszczuja. Usiedli razem w porozrzucanych w pośpiechu kocach. Grobowa atmosfera ogarnęła całe miejsce. Przerażenie wdarło się w serca. Jaśmina dołączyła do nich, skołowana przyglądając się wszystkim pyskom.
—G…gdzie Delta? — spytała jako pierwsza po chwili milczenia. Jako jedyna miała odwagę zadać pytanie tak ważne, które ciążyło wszystkim na zaciśniętych gardłach.
—Admirał … wysłał kogoś pod przykrywką nocy. — Ry wyszeptał. Jego głos był wyjątkowo ponur, a treść przekazanej przez niego wiadomości wywołała łzy u trzech osób. Frezja załkała, Flora schyliła głowę w dół aby nakryć ją łapą, a Puchacz tylko usilnie próbował powstrzymać pierwszy spazm.
—C… co teraz? — wysłanniczka z WWN spojrzała po pyskach wszystkich w sypialni.
—Przekażemy wieści Tii, że … dostała awans, Puchacz… wedle życzenia Delty zostaniesz pomocnikiem, na … jakiś czas, a co do ciebie… — Ry zwrócił się ku Jaśminie. — Zgłosimy sprawę do Sekretarza i to on podejmie decyzję czy tu pozostaniesz czy … nie. — przełknął ślinę w dość głośny sposób.
Jaskinia medyczna wrzała głosami, płaczem, przerażeniem. Admirałowi udało się z pewnością jedno, narobić szumu wśród obu watah i zwrócić na siebie ich uwagę.

Tylko czy nie sprowadził sobie do obozu, zupełnym przypadkiem, największej opozycji jaką mógł znaleźć.

Wilka wiszącego na strunach swojego instrumentu, które posklejane odrobiną śliny i taśmy, trzymały się wyłącznie na słowo.

Ale wilka którego pogłos i respekt sięgały poza największe wyobrażenia Admirała, nawet wśród jego własnych pachołków.

<CDN>

sobota, 19 listopada 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Za nic”, cz. 2.13

Dzień dobry, Przyjaciele. Zaglądając tu, prawdopodobnie spodziewacie się spotkać Agresta. A tu licho.
To znaczy, nie żadne licho, tylko ja, jego asystent. Ten jedyny i prawdziwy, Wy mi wierzycie, prawda? Taka drobna zmiana, bo lubię z Wami rozmawiać. Z jednej strony mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będę mieć na to więcej okazji, z drugiej, trochę się tego obawiam. Koniec, zaczynam mówić jak Agrest.
A może tak jak Agrest, z duszy czynu przeobraziłem się w romantyka? Może ostatnimi czasy osłabłem? No pięknie, za to mam na przykład te no... jakieś przemyślenia. Czy Kaj ma takie przemyślenia? Jasne, bo jeszcze sam w to uwierzę. To to w ogóle parapet jest.
Wybaczcie. Nie najlepiej się czuję. O czym to ja...
Było już daleko po północy. Wrona stała nad grobem jak słup soli, lekko kiwając się w przód i w tył. Nie bardzo wiedziałem, jak przerwać ciszę, choć coś podpowiadało mi, że powinienem zrobić to jak najszybciej. Jeszcze chwilę wcześniej wadera była gotowa po raz drugi rozkopać mogiłę własnymi łapami i strach pomyśleć, na co jeszcze mogła wpaść, zostawiona sama sobie. Tyle, że nie miałem ani pomysłu, ani siły by się nią zająć. Przede wszystkim miałem ogromną ochotę przestać jej dotykać, jednak moja noga cały czas spoczywała na jej dygoczącej łapie.
- Dokąd teraz idziesz? - zapytałem wreszcie szeptem. Wzruszyła ramionami, na co dodałem ze zniecierpliwieniem - wiesz, że jako stronniczki Admirała nikt nie powinien cię tu zobaczyć.
- Ciebie też.
- Tym akurat mniej bym się przejmował.
Wilczyca uniosła pysk, pozwalając zatańczyć na nim srebrzystym smugom księżycowego światła.
- Nie odzywaj się do mnie. Oszuście.
Moje brwi zjechały niżej, nad powieki. Nikt mi nie wierzył. Wy też nie wierzycie. Rozumiem.
- Nie oszukuję cię.
- Ale robiłeś to od początku! - Wyrwała swoją łapę spod nacisku i odchodząc od mogiły.
- Wrona, nie...
- Milcz. Zgiń, przepadnij. Nie chcę cię znać - jej głos zadrżał.
- Mogę cię odprowadzić? - Obejrzałem się za nią ostrożnie. W ciągu sekundy na jej pysk wsunął się nieprzyjemny grymas.
- Chodź. - Załkała i nie czekając na mnie poszła swoją drogą. Ostatni raz, na wpół odruchowo na do widzenia skinąwszy głową mogile, powlokłem się jej śladem.
Przecież była mi już właściwie obca. Przecież nic nas nie łączyło. Dlaczego za nią szedłem? Dlaczego wciąż chciałem porozmawiać? O czym? Nadal nie miałem pomysłu. Jeśli jednak miałbym się nad tym zastanawiać, musiałbym wpierw zadać sobie pytanie, dlaczego w ogóle tak ciągnęło i ciągnie mnie do wilków, mimo tego, czym wśród nich jestem. Na to jedno wszak łatwiej znaleźć odpowiedź. Kochają czy poniżają, łaszą się czy gryzą, to moja jedyna rodzina.
Zaraz, czy jedyna? Mniejsza z tym.
- Zajdę na chwilę do jaskini medycznej, dobrze? - zagadnąłem nieśmiało. Moja towarzyszka znów wzruszyła ramionami i pociągnęła nosem. - Poczekaj tu lepiej. Zaraz wrócę.
- Kogo mam się bać, Delty?! - prychnęła.
- Nikogo, ale chyba wiesz o co chodzi.
- Nikt nie powinien nas tu zobaczyć, tak?
- Obiecałem... - Ugryzłem się w język. Szkliwo, co się z tobą dzieje. - Zresztą innym razem, nieważne. Chodźmy.
Wadera przyjęła moje słowa z kompletną obojętnością, uważając spór za wygrany. Dalsza wędrówka upływała zaskakująco gładko, choć każdy głośniejszy szelest wśród drzew był dla mnie sygnałem ostrzegawczym. Wilczyca natomiast zdawała się zupełnie wyciszona.
Granica, przebiegająca przez środek lasu i niepilnowana przez nikogo, powitała nas zupełną ciszą. Tak właśnie w mrokach nocy jaśniał najjaśniejszy dobry znak trwającego pokoju. Tymczasem zbliżaliśmy się do berberysowej polanki. Zatrzymałem się nieopodal wejścia, nie podążając za Wroną, która od razu mnie wyprzedziła. Polana nie był pusta.
- A ty nie wchodzisz? - spytała od niechcenia, odwracając się przez ramię.
- Muszę wracać na stepy - odparłem ostrożnie. Koyaanisqatsi spał w najlepsze. Jego złote pióra połyskiwały w nikłym świetle nocnego nieboskłonu. Taki łagodny i odprężony; okropnie żal byłoby przerwać ten sen. Z pewnością moje nieżyczliwe ślepia nie byłyby tym, co chciałby zobaczyć jako ostatnie, zanim znów zaśnie.
Zacisnąłem powieki, napinając i od razu rozluźniając mięśnie zmęczonych oczu.
Wadera również legła na swoim miejscu, wygniecionym w jesienno-zimowej trawie. Pozostawiwszy ich w błogiej krainie pozbawionej bólu i trudnych wyborów, skierowałem się dalej na południe. Znajoma ścieżka biegła pośród chłodu, znajome drzewa rosły po obu jej stronach. Wszystko wokół było puste. Las był pusty, droga była pusta. Pnie sosen przerzedzały się, a pomiędzy nimi, jeśli wytężyć wzrok, dało się już dostrzec granatowe niebo. Okoliczności zaiste przyjemne, aż chciało się zboczyć z trasy i zaszyć się gdzieś w tej ciemności; albo zapaść pod ziemię.
Stepy były puste. Na otwartej przestrzeni tylko wiatr dął jak przodownik orkiestry. Niósł ze sobą oziębienie, które czuć było w każdej jego cząsteczce.
Grunt na moim kawałku ziemi okazał się zmarznięty. Przełknąłem ślinę, wsuwając sobie na szyję metalowe koraliki i wpełznąłem do nory, szczelnie okrywając się jesionką. Byłem już bezpieczny, tam gdzie powinienem być, jednak serce z jakiejś przyczyny nie chciało zwolnić tempa, a oczy jak na przekór nie zamierzały zamknąć się na dobre.
Sto. Dziewięćdziesiąt dziewięć. Dziewięćdziesiąt osiem. Dziewięćdziesiąt siedem. Podobno działa. Dlaczego akurat od końca? Sam nie wiem, jakoś tak.
Osiemdziesiąt. Gdzie ci się tak śpieszy, serduszko? Nogi, czemu wciąż drżycie?
Sześćdziesiąt pięć. Sześćdziesiąt cztery. Naprawdę czas się uspokoić. Mam najprostszą robotę z możliwych, siedzieć w norze i nie ruszać się z niej na krok. Jak coś się zmieni, dadzą mi znać.
Wiem, znam to... Ha, oczywiście. Jedziemy na tym samym wózku.
Głębszy oddech. W piersi znowu coś uderzyło z hukiem. Trzydzieści.
Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia...
Powiedz mi biedny Szkliwo, co sprawia, że tak bardzo chcesz tu tracić życie?
DWADZIEŚCIA.
Ty.
Dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście.
Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć.
Już nikt nie chce mnie zranić. Wszystko jest w porządku.
Trzy. Dwa. Jeden.
Nic.
Podniosłem się na nogi, na tyle, na ile byłem w stanie w norze, i obróciłem na drugi bok.
Sto. Dziewięćdziesiąt dziewięć.
Dziewięćdziesiąt osiem.


✃✁✃
- Jedno mnie ciekawi. Nie boisz się spojrzeć sobie w oczy, Szkliwo?
- Dlaczego?
- Kusi cię bycie mordercą?
- Nie. Ale kusi mnie życie. Kusi mnie polityka, własna polanka i kochająca kobieta.
- Skąd wiesz, że nie będziesz musiał na tę miłość od nowa zapracować? Myślisz, że wszystko przyjdzie do ciebie samo? Wrócisz jak pierwszy lepszy ocaleniec i wszystko będzie tak jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło?
- Czy nie tak właśnie miałeś wrócić?
Mundus opuścił wzrok.
- Hm, tak, tylko... ja to ja.
- Ale za to: ja to ty. - Szkliwo zaśmiał się zadziornie.
✃✁✃


Z zielonych oczu kapały łzy, gdy złota wilczyca wysunęła się z ciepłej jamy na pastwę stepowej nocy. Chłód orzeźwił ją i skłonił do przyśpieszenia kroku.
Było już bliżej ranka niż wieczora, gdy usłyszałem odgłos jej kroków. Widziałem, jak przechodziła. Pojawiła się i zniknęła w mroku, nie zerkając nawet w stronę jamy rodziców. Musiała zmierzać na swoją polankę.
Nie ruszając się, pomyślałem, że chciałbym za nią pójść. Nawet jeśli wcale by mnie nie zauważyła, odprowadzić ją na miejsce. Ale po co? Przecież byłem nikim, dla niej i dla jej bliskich. Nie powinienem się do niej w ogóle zbliżać. Admirał miał rację, to było bezcelowe. To po prostu nie mogło się udać.
Otrzymać wiele, oznacza chcieć więcej. Wejść na szczyt, oznacza zapragnąć chmur. Aż w końcu dotrze się tam, gdzie okaże się za wysoko, a gdzie za wysoko: tam tlenu za mało. Ale gdzie ja w tym wszystkim? Czy osiągnąłem chociaż część tego, co chciałem, jeśli zamiast na lukratywnym stanowisku, pod przywództwem godnego tego miana wilka, u boku oddanej duszyczki niewieściej, na swoich włościach, znajdowałem się... tu gdzie się znajdowałem?
„Poczekam, dam sobie czas”, myślałem, wdychając mroźne powietrze przez ściśnięte gardło. „To wszystko tylko czasowe rozwiązanie. Dobrze wiem co robię i wszystko to... za przyszłość”.
Chciałbym pójść za nią aż do końca ścieżki. Położyć się tam, gdzie układała się do snu. Do licha, nie wiem czy powinienem mówić, co chciałbym zrobić.
Nie, to znaczy... To wszystko były czyste myśli. Ale pojawiły się.


✃✁✃
- No dobrze. Chyba czas. Nie mam doświadczenia w zabijaniu dużych zwierząt.
- Może mam ci pomóc? - cyniczny ton głosu dobiegającego z tyłu powiadomił go, że będzie to nawet trudniejsze, niż wcześniej się wydawało.
- Nie. To wszystko przecież proste. Zabić czy zostać zabitym, zwykła to rzecz, prawda?
- Tak. Tyle, że drapieżnik nie podcina ofierze skrzydeł, a zamiast noża używa kłów lub pazurów.
- Ach, myślałem, że ty po prostu nie latasz.
- Bo zazwyczaj nie latam, ale jestem pełnosprawny. Gdyby to ode mnie zależało, dziś pewnie już by mnie tu nie było.
- Walczyć też nie będziesz?
- Nieee. Wolę oszczędzić bólu nam obydwóm. Poza tym jestem z natury ugodowy. I zgodny z samym sobą. O tym też powinieneś pamiętać.
- Ja... - Szkliwo podniósł nożyk, leżący pod jego stopami, i obrócił go w palcach, przyglądając się wędrówce metalicznych błysków jak najciekawszemu spektaklowi. - Pozwoliłbym ci odejść. Mam ochotę to zrobić, ale musiałbyś obiecać, że nigdy już się tu nie pokażesz.
- Dla mnie nie ma życia poza WSC. Zwłaszcza jeśli już wypełniłem swoje zadanie. Zaplanowałem to w ten sposób i widzę coraz wyraźniej, że nie ma innego wyjścia. To dla mnie największe szczęście, to znaczy, że... nie pomyliłem się. Czas trochę odpocząć.
- Tak. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Chyba czas.
✃✁


Powietrze, dostające się do płuc przy każdym głębszym wdechu, było ostre i mroźne. W leniwym rozkojarzeniu obserwowałem, jak łuna rozlewa się po nieboskłonie, a stepy pomału budzą się do swojego sennego życia. Na wydeptanych, piaskowych szlakach pojawiały się kolejne, jeszcze trochę niemrawe wilki. Myślałem, że ostatnim z nich będzie Admirał, który jakoś przed południem, ziewając jak najęty, wytoczył się ze swego leża. Niedługo później okazało się jednak, że w domu był jeszcze ktoś, o kim łatwo było zapomnieć wśród całej tej bieganiny. Ktoś, kto przemykał zaułkami cicho jak kot, nie starając się nawiązać z nikim dłuższej rozmowy, a może wręcz przeciwnie, starając się nie zostać zauważoną przez jakiegoś złego ducha. Ciri pojawiła się na powierzchni jako ostatnia. Gdyby nie to, że nie miałem nic lepszego do roboty, sam bym jej nie dostrzegł. Przynajmniej do chwili, gdy w porze obiadowej nie tylko pojawiła się w zasięgu mojego wzroku, ale i dała o sobie znać nad wyraz nieoględnie, zbliżając się prostą drogą do Górnego Brzegu, z dwoma martwymi myszami w pysku. Niezmiennie od wielu godzin przywierając do ziemi w wyjściu z nory, obserwowałem jej twarde kroki.
Rzuciła mi myszy przed dziób, a następnie z wahaniem ugięła nogi i przykucnęła przede mną.
- Kawka nie wróciła wczoraj na noc - zaczęła ściszonym głosem. - Dziś nigdzie jej nie ma. Widziałeś ją? - rzuciła krótkim pytaniem, na które od razu skwapliwie pokiwałem głową.
- Nad ranem szła stamtąd. - Wskazałem palcem ścieżkę między pagórkami, prowadzącą do jam mieszkalnych. - Tam. - Moja noga zatoczyła półkole na ziemią i zatrzymała się wyciągnięta na północ. Ciri z zastanowieniem machnęła ogonem, zawieszając wzrok na widniejącym w oddali lesie.
- Dobrze więc - mruknęła i nie, dodając ani słowa, ruszyła w tamtą stronę. Niebawem zniknęła wśród leśnych drzew i tyle ją widziałem.
Myszy były kościste, ale całkiem zjadliwe, zwłaszcza po głodówce trwającej od poprzedniego przedpołudnia. Przy tym niestety nie syciły dostatecznie i miałem wrażenie, że krótki obiad skończyłem jeszcze bardziej głodny, niż zacząłem. Resztę dnia spędziłem, przysypiając w norze. Jedno nie ulegało wątpliwości. Smutny był ten nowy świat.
Słońce nieznacznie ogrzało ziemię; piasek rozmarzł, a pod wieczór zaczął nawet wydzielać słabe ciepło. Dzień się zaczął i dzień się skończył. Nie trzeba chyba opowiadać o czymś, co przeminęło bez echa. Krótkie były zimowe popołudnia, choć śnieg nie zdążył jeszcze spaść.
Oczyszczone ze wszelkich zaprzątających myśli paprochów, pozostały mi jedynie samotność we własnej niewidzialności i niekończąca się nuda; zawieszenie w półśnie. Z ciekawością i zasadniczą domieszką nadziei czekałem na nadejście nocy.
Abruan wywiązał się z deklaracji i przyszedł ponownie.

- Dobry wieczór, szefowo.
Głośny wdech i zaspane chrząknięcie powiadomiły mnie, że wyrwałem waderę ze snu. Pomieszczenie na przytulnym uboczu jaskini medycznej było o tej porze ciemne i zupełnie odosobnione, prawdopodobnie aby dać wilczycy możliwość niezakłóconego odpoczynku. Tylko ze strony sypialni medyków wypływało słabe, żółte światło ognia.
- Szkliwo...? Co ty tu robisz? Jesteś sam?
- Przepraszam, że tak późno. Zbierałem się jak sójka za morze, ale tak wyszło, że nie mogę dostać się tu za dnia.
- Dlaczego? - Nymeria podparła ciało przednimi łapami, by podnieść się lekko.
- Myślę że wiesz dlaczego - mruknąłem ciszej. - Nie niepokoiłbym cię, ale Agrest prosił, bym postarał się... dopóki nie wróci, służyć pomocą tobie i waszym dzieciom.
- A co z nim? - Złote ślepia wilczycy niespodziewanie złagodniały. Miałem ochotę uśmiechnąć się na myśl, że w całych tych przygnębiających okolicznościach przynajmniej nie przynoszę złych wieści, ale mimo wszystko jakoś nie wypadało.
- Ma się dobrze. Powiedziałbym, że lepiej niż my wszyscy.
- Zamknięty?
- Nie, ale przez większość czasu siedzi w jaskini strażników. Może poruszać się po WWN w miarę swobodnie, chociaż wyłącznie z obstawą. Jedyną bolączką jest to, że końca nie widać.
- Trzeba go jakoś stamtąd wyciągnąć.
- Tak, byleby nie działać pochopnie.
- Co dla ciebie oznacza w naszej sytuacji „nie działać pochopnie”? - Z lekka opuściła powieki. - Może zupełnie odpuścić?
- Cały czas coś się dzieje. To wszystko idzie... - urwałem, mając nieprzyjemne, acz trzeźwe wrażenie słyszenia swoich własnych słów z boku. Miałem ochotę wcale nie kończyć, ostatecznie jednak wymamrotałem jedyne, co należało uznać za fakt. - W jakąś stronę.
- Doprawdy?
Opuściłem wzrok; nie wytrzymałem jej ciężkiego spojrzenia. Było w jakiś sposób wyzywające, a ja w swoim stanie nie nadawałem się do próby sił. Mieszały się we mnie nieufność w stosunku do cudzych wyborów i pragnienie zrzucenia z siebie odpowiedzialności podporządkowaniem.
Miała prawo do takiego patrzenia. Do tego, a nawet do czegoś więcej: miała prawo pytać, dociekać, wygłaszać opinie, oskarżać. Cóż z tego, jeśli oboje wiedzieliśmy, że żadne słowa nie mogły już niczego zmienić?
- Agrest nie powiedział ci, po co wyprawa do WWN - zauważyłem.
- Zgadłeś.
- Mam na myśli powód. Po co to wszystko.
- By zakończyć wojnę, to rozumiem. Być może nawet na pewien czas da to oczekiwany rezultat. Ale co będzie później? Nikt z nas nie ma nad tym kontroli, bez różnicy, co mi teraz powiesz. To urojenia, Szkliwo. Obawiam się, że to wszystko tylko urojenia kogoś, kto zapomniał, że jego moc sprawcza nie jest nieograniczona. Wręcz przeciwnie, razem ze swoim właścicielem stanowi mizerną wartość, nawet jeśli akurat znajdują się w dobrych rękach.
Choć zamilkła, wciąż patrzyła, bezwzględna i wstrząsająco pewna swojego osądu. Niespodziewanie jedynym, co byłem w stanie z siebie wykrzesać, okazał się tępawy uśmiech.
- Pewnie masz rację. Na pewno.
- Teraz do rzeczy. Potrzebuję tylko wiadomości, jak stoją sprawy w WWN i czy jesteśmy w stanie przewidzieć ich dalsze ruchy.
- Obawiam się, że panuje tam zastój i bez bodźca z zewnątrz w najbliższym czasie niewiele się zmieni. Ale to daje czas...
- Nie. Nie mamy czasu. Nasze dzieci już wyrosły, same, bez ojca. Wataha nie ma samca alfa.
- Nie została bez przywódcy.
- Oczywiście, że została. Ja wciąż prawie nie wstaję z posłania, nie jestem w stanie jej nadzorować, a odkąd to wszystko się dzieje, nie są wprowadzane nowe zarządzenia, pisane i podpisywane ustawy. Nadrzędna wataha ma nas w serdecznym poważaniu. Jeśli tak dalej pójdzie, staniemy się skansenem nierozwijającym się i uprzykrzającym życie. Ponawiam pytanie. Musisz powiedzieć mi wszystko co wiesz, o tym co dzieje się w WWN.
- To kwestia czasu, aż zwrócą nam część władzy. A ty masz jakiś plan?
- Będziemy mieli. Ze mną jest cała wataha, nie zrobię niczego za jej plecami.
- Nymerio, to wszystko wymaga dokładnego...
- Zamilcz - warknęła. - Widzimy wynik obecnych zdarzeń, może teraz czas, by ktoś naprawdę się za to wziął.
- To długoterminowe przedsięwzięcie. - Mój głos również stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Napięcie zawisło w zastałym powietrzu. - Jeśli rozważasz zburzenie tego co już zostało zbudowane, to rzeczywiście świetny pomysł.
- Do czego takiego już doszło? Do zawalenia się całego naszego świata? Jeśli o to chodziło, to rzeczywiście był świetny pomysł.
- A nie przyszło ci do głowy, że nie mieliśmy innego wyjścia? - Zadrżałem. Opanuj się, Szkliwo, spokój.
- Przyszło. To była moja pierwsza myśl gdy usłyszałam, co zrobiliście bez porozumienia z resztą WSC. Wierzyłam Agrestowi, choć nie wiedziałam, jak dwie osoby mogą wpaść na dobry pomysł, jeśli ma on dotyczyć nas wszystkich?! Gdzie generał, całe wojsko, ja? Nigdy nie stanęłabym przeciwko Agrestowi, ale teraz widzę, że to nie przeciwko niemu stanę.
- W porządku, tego się trzymajmy. Na pewno twoje zdanie jest słuszne, ale... moje też jest! - fuknąłem, podpierając się skrzydłem, aby wstać. - I to moje weszło w życie.
- Twoje. - Nymeria uniosła brwi.
- Moje. Więc nie proponuj kruszenia na siłę tego, co się nam w rękach zespaja.
- Twoje - powtórzyła wolno Wilczyca, równocześnie dobitniej ponawiając ruch, jakby chciała dać coś do zrozumienia. Zawahałem się. - A więc naprawdę to wszystko było zaplanowane.
- Oczywiście, że było, przecież mówiłem. Jeszcze raz przepraszam, jeśli cię obudziłem. Gdybyś czegoś potrzebowała... Ale i tak masz się dobrze. Dam znać, jeśli dowiem się czegokolwiek o Agreście. Spokojnej nocy.
Jej dumne wargi zbladły, zaciśnięte na milczącym pysku. Chłodne oczy nie odpowiedziały nawet wymownym błyskiem. Odwracając się, niedbałym lecz już odruchowym szarpnięciem poprawiłem na sobie płaszcz.
Opuszczając jaskinię medyczną byłem pewien, że długo tam nie wrócę. Nie podejrzewałem, jak bardzo się mylę.
Noc była zimna. Szron na ziemi, przejmujący wiatr i ciężkie chmury, wszystkie obrazy przyrody dawały śmiałe znaki zbliżających się opadów śniegu, które miały rozpocząć prawdziwą zimę. Przed moim dziobem miarowo pojawiała się chmurka jasnej pary. Jedna, druga, setna. Niezwykłe oderwanie od rzeczywistości grozi temu, kto w taką noc wędruje przez las i zatrzyma się; temu, czyje oczy przymykają się już sennie. Lecz nie w marzeniach najłatwiej się wtedy zagłębić, a w czym innym, okrutnie przyziemnym. Przystań wtedy wędrowcze na gołej ziemi, a twoje stopy zaczną powoli do niej przymarzać.
Nie zatrzymywałem się, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, zagrzebać się w swojej jesionce, pod ziemią, i usnąć, czekając na nadejście kolejnego dnia, które zdawały mi się wciąż lepsze od samotnego przemykania się nocą po cudzym lub własnym, lecz niemniej wrogim terytorium. Nie potrafiłem już z całą pewnością odróżnić jednej wrogości od drugiej. Wrogości przyjaciół od wrogości wrogów. Nie wiedziałem nawet, czy to dobry, czy zły znak. Nie wiedziałem, czy to w ogóle jakiś znak. Miałem mętlik w głowie.
Chyba podskoczyłem, gdy podniesiony głos dobiegający z oddali otoczył mnie i odbił się echem od drzew. Rozpoznałem go od razu. Co Admirał z jakimiś jeszcze wilkami robił o tej porze w środku lasu, w pobliżu granicy jednej WSC z drugą?
Obróciłem głowę, patrząc za siebie, wstecz. No jasne. Medyk.
Pierwsza myśl brzmiała: powinienem wrócić na Górny Brzeg. Druga myśl nadeszła równie szybko i jednym ruchem zmiotła pierwszą z powierzchni ziemi: wychodząc z jamy i zbierając poddanych musiał dostrzec, że mnie tam nie ma; zaraz może wyczuć mój zapach w jaskini medycznej. Gdzieś pomiędzy moimi uszami rozległ się szum przyspieszonego przepływu krwi. Trzecia myśl nie nadeszła sama, lecz została gwałtem wyszarpnięta spomiędzy gałęzi krwawego strumienia, resztkami sił, jakie wciąż trzymały mnie w równowadze: czy lepiej jest zapobiegać, niż leczyć? Oczywiście, że lepiej.
Zawróciłem wpół kroku, na ścieżce zostawiając kilka draśnięć pazurów zwierzęcia, które jest pewne swojego następnego kroku. Nie sposób było dostrzec na śladach, że to ruch dodaje pewności myślom, a nie odwrotnie. Nie zatrzymując się, rozplątałem wiązanie pod szyją i pociągnąłem. Bordowy materiał spoczął na mojej szyi na wzór szalika. Biorąc głęboki oddech, rozłożyłem skrzydła.
Odległe echo głosów, choć w miarę zbliżania się do centrum WSC coraz bardziej stonowane i ostrożne, towarzyszyło mi przez całą drogę. Wyprzedziłem ekspedycję, ale Admirał był już zbyt blisko, by do końca słusznym zdawało się podążanie dalej, do jaskini wojskowej. Czy spóźniłem się, by w ogóle cokolwiek uczynić?
- Admirał wyprawił się na nasze tereny - wypaliłem wkraczając na posterunek. Z cienia spojrzało na mnie kilka par zaspanych, wilczych ślepiów.
- Gdzie? Z całym oddziałem? - Głos należał do jednego ze strażników w WWN. Znałem go tylko z widzenia. Basior powstał, z cięższym oddechem. - Czegoż oni tu znowu chcą. Wstawać. Wstawać, już! - Zaraz za nim, w ciemności, zaczęły poruszać się inne ciała.
- Są w okolicach jaskini medycznej.
- Diabły, chcą nam znowu ukraść medyków. Nie pozwolimy. Mornowicz, Erceter, zbierajcie szeregowców. Ty. Jak ci tam, Szkliwo? Leć do jaskini medycznej, każ im zabarykadować się w schowku i czekać na nasze przybycie.
- Tak... - Nie powinienem. W żadnym razie nie powinienem, jeśli chciałem bez szwanku doczekać końca tej nocy. - Tak jest. - Przyszło mi na myśl, że to naiwne, sądzić, że wpadając do szpitala chwilę przed wilkami Admirała, jakkolwiek przyczynię się do jego skuteczniejszej obrony. Ale rozkaz był rozkazem, a czas na dyskusję z nim to czas przynajmniej podwójnie stracony.
Dwie, może trzy minuty zajęło mi znalezienie się z powrotem pod jaskinią medyczną. Liczyłem kroki w ciemności, zanim ogarnął mnie blask ognia, rozpalonego w sypialni medyków.
Basior siedział przygarbiony nad stertą świeżych bandaży różnej szerokości, częściowo rozrzuconych po lnianej płachcie, a częściowo poskładanych w poręczne pakunki. U jego boku, w cnotliwym milczeniu, trwały dwa podrośnięte szczenięta. Nieco dalej, pod ścianą, na futrzanym legowisku, spali Konstancja i Mszczuj, a gdzieś za nimi, w najdalszym kąciku, wylegiwała się niegdyś jedyna główna gospodyni tego przybytku, Flora.
- Delta.
Główny medyk odwrócił się ku mnie.
- Czego chcesz? - spytał lakonicznie, lecz jego oczy już przetwarzały każdą moją składową. Przyspieszony oddech; wżerający się w niego wzrok; drżące nogi, jakby zatrzymane nagle po pościgu.
- Wojsko jest już w drodze. Idą po was Admirał i ci jego...
Wilk bez dodatkowych pytań powstał, łapą wskazując na przedmiot swojej pracy.
- Też sobie czas wybrali, wariaci. Frezja, Puchacz, wrzućcie opatrunki do schowka i czekajcie tu razem z babcią Konstancją. Gdzie Legion?
- Nie wiemy - odparła krótko Waderka, niewinnie opuściwszy swój szczupły pysk.
- Szkliwo, zobacz czy nie ma go w pobliżu jaskini - rozkazał Delta, na co kiwnąłem głową.
- Kazali się wam zabarykadować w schowku - powiadomiłem.
- Idioci - burknął granatowy wilk, a zanim ominął mnie i wyszedł, echo jego zasadniczych kroków rozbrzmiało w całej komnacie.
Nie byłem pewien, jak dokładnie wygląda obecnie trzecie z potomstwa Nymerii i Agresta, ale wierzyłem, że podobieństwo do rodziców wskaże mi je bez kłopotu. Zwłaszcza wśród tych dzikich tłumów krążących w środku nocy pod jaskinią medyczną.
Wychodząc usłyszałem jeszcze medyka udzielającego jakichś wskazówek Nymerii i ostatni raz, dla pewności nakazującego spokój.
- A może któregoś z nich rozpoznasz - głos basiora zadźwięczał w ciszy, lecz zajęty swoim zadaniem nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi.
Ostatniego szczenięcia pary alfa nie było na zewnątrz. Wyboru, czy lepiej poszukać go gdzieś głębiej w lesie, czy też uznać za szczęśliwie przebywającego w bliżej nieokreślonej dali i wykorzystać ostatnie chwile na przedostanie się migiem w bezpieczne miejsce, dokonałem szybko, na korzyść troski o organ miejscowej służby wywiadowczej. Moje postanowienie stopniało po zrobieniu dokładnie jednego kroku. Naprzeciwko mnie rozległ się rumor gromady czyniącej spustoszenie wśród podszytu. A na jej czele, jak zwykle, stała postać o posturze wyliniałego niedźwiedzia, sierści barwy zgniłej wiśni i ślepiach o błysku gasnącego płomienia.
Po obu moich stronach stanęli strażnicy.
- Ty wszarzu. - Warczenie wydostało się spomiędzy odsłoniętych kłów bordowego wilka. - To tu cię zaniosło. Żeby merdając ogonkiem przynieść chorej pańci gazetę ze zbiorem opowiadań o naszych najnowszych przygodach?
Nogi ugięły się pode mną, odruchowo podsuwając mi wyjście z trudnego położenia. Napiąłem mięśnie, by nie paść na ziemię, z myślą że niżej, niż leżałem, nie jestem już w stanie się położyć. Nie pójdzie na to drugi raz. Nie po czymś takim.
- Nie, chciałem tylko zobaczyć Nymerię i szczenięta.
- Dwulicowy łachu. - Ruszył dalej, swoim dostojnym, wodzowskim krokiem.
- Masz rację... - Skuliłem się. Miałem przed sobą ten rodzaj Admirała, który nie próbował wywrzeć na moje zachowanie określonego wpływu. Wyglądało na to, że zdecydował już o wyroku. Moja decyzja również musiała być błyskawiczna. - Muszę zobaczyć się z Kawką. Admirał, muszę spotkać się z Kawką!
Wszystko zatem, albo nic.
- Czyżby? - Brwi basiora wygięły się drwiąco. - A po co ci moja córka, śmieciu? Izbor, Dalmur, zabierzcie go. Mamy postronki, nie?
- Oczywiście, ale tylko dwa, do powiązania zdobyczy - usłużnie odpowiedział strażnik, którego już poznałem.
- Zatem pilnujcie go do końca wyprawy. Na pewno nie będę zabijać swoich pod oknami przeciwników.
- Admirał - jęknąłem. - Ostatnie życzenie, proszę!
Wilk zgrzytnął zębami z wyraźnym niezadowoleniem, które nie mogło swobodnie wypłynąć z jego wnętrza, zatrzymywane ściśniętymi wargami i napiętymi mięśniami, a ponad wszystko, wduszone do środka obecnością świadków.
- Zabierzcie go na Górny Brzeg i znajdźcie moją córkę. Tylko niech nie zbliża się do niego dopóki nie wrócę!
Poszedłem za nimi z radością nowonarodzonego dziecka. Może przesadzam; fakt faktem, uzasadniona obawa, co będzie, gdy Admirał dowie się o mojej samowoli, ucichła, zagłuszona świadomością, że nie postanowił zabić mnie od razu. Nie wiedziałem, co działo się później w jaskini medycznej, ale odchodząc przynajmniej uszczupliłem szeregi napastnika o dwa z wilki. 
- Kto cię wypuścił? - Zatrzaskując metalową klamrę na mojej szyi, Izbor łypnął na mnie wrogo. Nie odpowiedziałem. - To nie moja sprawa, pytam z ciekawości. Admirał, jak wróci, i tak zapyta cię po swojemu.
- To mu po swojemu odpowiem - wymamrotałem.
- A może zatrzask jest za słaby i sam sobie poradziłeś? - Lekko wzruszyłem ramionami. Basior westchnął i odsunął się. - Dalmur, idź znaleźć Kawkę.
- Robi się - drugi wilk rzucił za siebie dwa słowa i już go nie było.
- Ja tu z tobą poczekam. Na wszelki wypadek - syknął Izbor nad moim uchem.
Szczelniej otuliłem się płaszczem. „Jak chce, niech tak stoi”, pomyślałem. „Przemarznie i kiedyś w końcu sobie pójdzie. Proszę bardzo”.
Jednak strażnik okazał się bardziej obowiązkowy, niż z początku przypuszczałem. Choć trząsł się cały, wystawiony na przejmujący, stepowy wiatr, dzielnie trwał na swoim posterunku.
- Idź spać. Ja też pójdę - powiedziałem wreszcie.
- Tak, pewnie. Pójdę, a ty znowu znikniesz.
- Nie zniknę.
- Nie wierzę.
- Jak chcesz.
- Jeśli już mówisz, to powiedz mi jedno. Czy to co powiedziałeś gdy przyprowadziłem cię Admirałowi było prawdą? Zakładaliśmy się, kogo miał zabić tamtego razu, podczas protestu w WSC. Wszyscy myśleli, że alfa nie dożyje wieczora.
- Ciekawe...
- A on nie zabił nawet towarzyszącego mu, twojego pobratymca. Dlaczego? Nie kłamałeś?
- Jego zapytaj.
- Nie chcesz, nie mów. Nie znam cię, ale znam Admirała. Nie wiem dlaczego ostatnio darował ci życie, ale uważam, że teraz tak łatwo tego nie zrobi.
Prychnąłem i uśmiechnąłem się bez zapału.
- Nie zabije, jeśli jego córka na to nie pozwoli.
- A myślisz, że nie pozwoli? - zapytał z namysłem. Idąc w jego ślady, w zamyśleniu przeniosłem wzrok na widniejące w oddali cienie krzewów.
- Nie wiem. Mam taką nadzieję.
- Wraca Dalmur. Kawka z nim. Weszła do jamy wodza.
- Widzę.
- No tak, kazał jej poczekać na siebie.
- Ile to może potrwać?
- Być może chwilę. Mieliśmy tylko zabrać ze sobą nowego medyka. Wygląda na to, że coś im się przedłużyło. - Przerwał, gdy wicher zawiał mocniej, z dudnieniem, gdzieś sponad odległych zboczy gór prosto na gołą ziemię wokół nas. - Dalmur poszedł sobie. Ja też pójdę. Zrobiłem co do mnie należało.
- Idź, idź - przytaknąłem, układając się na ziemi.
Kto by pomyślał, że w ciągu niepełnych dwóch dni tak znieczulę się na łańcuch u szyi. I na zimno. Choć wciąż byłem ich świadom.


✃✁
- Jak chcesz to zrobić, nie umiejąc zabijać?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Lśniące ostrze wolno podniosło się ponad ziemię, trzymane kurczowo, niczym rączka ciężkiej walizki, którą przed daleką podróżą, zanim pociąg ruszy, planuje się z rozmachem wrzucić na przedziałową półkę. Szkliwo jeszcze raz ścisnął rękojeść niezdecydowanym ruchem. Gdy podniósł wzrok, pierwszym co mignęło mu przed oczami były masywne szpony, chwytające jego kończynę. Trzask rozorał powietrze, jeszcze zanim do jego świadomości dotarł ból wyłamywanych palców.
Cios. Krew trysnęła jasnym strumieniem.
- Och, Szkliwo. - Szary ptak, wciąż pochylony tuż nad ziemią, odetchnął spazmatycznie i wyciągnął pazury wczepione w gardło gasnącego ciała. - Czas najwyższy bym wziął to, co moje.
Został tylko jeden. Tak, jak powinno być.
Zdjął płaszcz i przykrył nim zwłoki. Odstąpiwszy od nich przełknął ślinę wraz ze spływającymi do gardła łzami, by na drżących nogach wrócić do jaskini.
- To tyle?
- To tyle. Niech go zakopią tam gdzie leży twój ojciec.
- Skąd pomysł żeby akurat tam?
- Wystarczyło zapytać. Między innymi po to przecież... prosiłem byś go tu ściągnął, zamiast zabijać.


Nagłe bodźce przywróciły mi przytomność. Chłód nocy nagle zamienił się w falę gorąca, gdy pomiarkowałem, że ze snu wyrwały mnie mocne drżenie i słowa dobiegające z mojej własnej nogi.
- Ej, zbudź się - ostry głos rozbrzmiewał tuż obok. Otworzyłem oczy. Najwyraźniej to nie noga przemawiała, a wilk. Znajomy. - Żyjesz? - Przede mną stał Izbor. Mrugnąłem dla otrzeźwienia i pchnięty dziwnym przeczuciem przechyliłem szyję, wyglądając zza jego łap. Admirał. Kawka, moja kochana... - Żyje.

C. D. N.

środa, 16 listopada 2022

Od Variaishiki - "Przypadkiem ukryta prawda"

Rudzielec przyglądał się swojej siostrze, która właśnie w tym momencie segregowała zioła i inne lecznicze składniki na półkach. Zdecydowanie miała do tego łapę, sprawnie układała pojemniki oraz wiązanki w zrozumiały dla każdego nowicjusza sposób, jednocześnie była bardzo delikatna, dzięki czemu nawet suszki nie traciły dużo masy, kiedy brała je do łapy. Variaishika był naprawdę pod wrażeniem, o ile można było tak nazwać myśli, że wadera zna się na rzeczy. Wilk w rzeczywistości niczego nie czuł, siedział w jaskini pseudo-medycznej, bo brak zajęcia spowodował u niego dosyć skomplikowane myśli typu "po co ja w ogóle istnieję?". Odwiedzenie obecnie niby niepracującej Tii wydawało się lepszym zajęciem.

– Dlaczego robisz tu swoją własną jaskinię medyczną, skoro jedna już istnieje? – zapytał wreszcie, żeby zacząć jakąkolwiek rozmowę. Siedzenie w ciszy też nie było przyjemne, po jakimś czasie się nudziło.

– To nie jest jaskinia medyczna, to... – Tia się zawahała. – No dobra, nazwijmy to jaskinią medyczną. Chociaż nikt tutaj nie przychodzi się leczyć, wszyscy idą do prawdziwych medyków.

– To po co przynosisz tutaj te leki?

– Są zapasami, które sama uzbierałam w tajemnicy przed Deltą i Florą. Póki co nie są potrzebne, więc ich do nich nie przynoszę, tylko zostawiam sobie, żeby z nimi pracować. Chcę odkryć nowe zastosowania tych leków, może stworzyć nowe maści, wiesz, chcę się na coś przydać.

Vari zamilkł, obracając usłyszane słowa w głowie. Nie mógł powiedzieć, że pomocniczka medyków ma się nie przejmować tym, że nie ma takiej władzy jak prawdziwi medycy, bo nie wiedział, jak wygląda sytuacja. No i nie można było kłócić się z faktem, że odkrywanie nowych zastosowań będzie przydatne. Jeżeli Tia faktycznie odkryje coś ciekawego, może nawet dostanie jakieś specjalne stanowisko naukowca, czy tam alchemika, w zależności, jak by chcieli to nazywać w tej watasze. Jasnobrązowa wadera nawet pasowała na naukowca, była ciekawska, miała rozległą wiedzę, potrafiła czytać i pisać, znalazła nawet sprzęt, w którym mogła robić eksperymenty. Variaishika nie wiązał tego sprzętu ze swoją przeszłością, bo nie było to dla niego nic traumatycznego, chętnie by nawet pomagał siostrze w badaniach. Pamiętał co nieco z laboratorium, w którym go trzymali. Gdyby Tia sobie zażyczyła, oddałby trochę swojej krwi, by mogła robić na niej badania.

Wilk lubił tą siostrę za to, że była taka zainteresowana światem. Poza Wayfarerem, który zdążył pójść w świat, nikt z rodziny Variego nie cechował się wystarczającą ciekawością, by dowiadywać się nowych rzeczy. Strażnik uważał, że to intrygująca cecha. Takie osoby mogły dużo rozmawiać o swojej pasji w żywy, nie nudzący się sposób, robiły to z własnej woli i wystarczyło tylko odpalić iskierkę, żeby wybuchnął wielki pożar. Dzięki tej pasji Variaishika uczył się przedstawiać emocje w inny sposób niż tylko uśmiechem, więc mógł lepiej się wtapiać w otoczenie. Tym bardziej, że z taką osobą nietrudno było ciągnąć rozmowę. Jedno dodatkowe pytanie i już wylewał się kolejny potok słów. I tak w kółko, dopóki temat się nie wyczerpał, albo rozmówcy nie znudziło się mówienie. Fajny sposób na uczenie się nowych rzeczy.

– Wiesz już, od czego zaczniesz?

– Chyba. Tłuszcz króliczy może byś stosowany do robienia maści, myślałam nad przetestowaniem, z jakimi ziołami mogę go wymieszać, żeby zrobił się jeszcze bardziej przydatny. Mam parę pomysłów, ale nie wiem, jak daleko z nimi zajdę. Mam też zapasy ziół przyniesionych dla mnie przez Waya. Mówił mi ich zastosowanie, mam to wszystko nawet zapisane, ale chcę zobaczyć, z czym je można mieszać i w jaki sposób najlepiej je wykorzystać. Może trochę marnotrawstwo, ale dopóki medycy nic nie wiedzą to pal licho. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

– Gdybyś miała możliwość, spróbowałabyś stworzyć wilka z cudzych genów?

Dlaczego postanowił zadać to pytanie, Variaishika sam nie miał pojęcia. Z jakiegoś powodu pomyślał o swojej i Pinezki przeszłości, jak oboje zostali stworzeni w potencjalnie ten sam sposób, ale też jak bardzo się różnią. I siup, wymksnęło mu się pytanie z ust. Wątpił, że usłyszy pozytywną odpowiedź, ale co się powiedziało, tego się nie odpowie i trzeba poczekać na rezultaty. Póki co, Tiarefiri milczała, wyraźnie zastanawiając się, co w tej sytuacji zrobić.

– Nie, to nie miałoby miejsca. Nie zamierzam bawić się w cudotwórcę. Niech znajdzie się jakiś alchemik, który to załatwi. Pewnie pomyślałeś o sobie i o Pinezce, co? – zagadała przyjaźnie. Vari w charakterystyczny dla siebie, płynny sposób przechylił głowę.

– Tak. Oboje powstaliśmy z genów Paketenshiki i Yira, ale diametralnie się różnimy. Pinezka nawet nie przypomina żadnego z nich. Mam wrażenie, że nad tym ubolewa.

– Trochę. Ale ja wiem coś, czego ona nie wie. Ojciec miał jej powiedzieć, ale nigdy nie przydarzyła się okazja.

– Och? – Długie, spiczaste uszy naprostowały się i skierowały ku waderze.

– Pinezka strasznie przypomina matkę Yira. Podobno władają nawet tymi samymi mocami, tylko matka Yira umiała wylądować. Ojciec często dyskutował ze mną na ten temat.

– Musiał ci mocno ufać.

– Taa, powiedzmy. – Niedoszła medyczka uśmiechnęła się pod nosem. Nie uszło to uwadze rudzielca. Przekręcił łeb w drugą stronę, ukazując swoje zainteresowanie. Na ten widok Tia zaśmiała się na głos. – Z początku mnie nie lubił, ale chyba moja pasja, żeby uczyć się medycyny, go do mnie przekonała. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i oboje czailiśmy się na stanowisko medyka, ale jakoś tak się nie udało. Może dla mnie jest jeszcze szansa, ale... – Głos Tii załamał się na ostatnim wyrazie. Widać trudno było jej mówić o niespełnionych marzeniach. Variaishika nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest nie spełniać marzeń, gdyż sam żadnych nie miał, ale po minie siostry zgadywał, że nie było to przyjemne. W tym momencie nie był pewien, czy powinien zostawić ją samą, czy zostać i ją wspierać, ale postanowił dmuchać na zimne i zostać. Jemu nie zaszkodzi, a może zacieśni jego więź z rodziną.

– Dlaczego nie powiesz tego Pinezce? Że przypomina matkę ojca? – zmienił zapobiegawczo temat. Wadera wydawała się wdzięczna.

– Powinnam, wiem, tylko wypadało mi to ciągle z głowy. A teraz chyba będzie najlepszy czas, skoro ty się pojawiłeś. – Tiarefiri spojrzała na naczynie przepełnione wodą. Vari jeszcze nie umiał go czytać, ale dla wilczycy było niezwykle proste w obsłudze. – Już prawie wieczór, muszę się zbierać, prawdziwe obowiązki wzywają. Przy okazji poszukam też Pinezki, póki o niej pamiętam. Ty też mógłbyś się czymś innym zająć, może Mi potrzebuje pomocy w szykowaniu pola treningowego. Ja znikam, pa!

Z tymi słowami pomocniczka medyków wymknęła się ze swojej własnej uleczalni i znikła w świecie zewnętrznym. Rudemu wilkowi nie spieszyło się nigdzie iść, ale dobrze wiedział, że zostać też nie miał po co. Dlatego też dość szybko poszedł w ślady swojej siostry.

<Koniec>

wtorek, 15 listopada 2022

Od Rubida CD Kawki - Wyblakłe Słońce cz.7.3

 

 W poprzednich częściach:

Życie jest jednak pełne kontrastów. We wnętrzu Rubida rozgrywała się wojna. Nie taka, na którą przygotowuje się tysiące żołnierzy, w której wylewa się krew. Świat był nią wystarczająco przepełniony.
Walczył teraz z samym sobą. Jego wnętrze wrzało, narządy wewnętrzne rozrywały się, a umysł próbował nie utonąć w zalewających go myślach.
 

Patrzył na wszystko sarkastycznie, z wyższością, licząc, iż w ten sposób uniknie cierpienia, jakie niesie ze sobą życie. Bawił się w boga, a jego gniew mógł łatwo przeistoczyć się w piekło. Tak samo, jak Zeus, który jednak postacią boga usprawiedliwiał wszystkie swoje czyny, licząc, że kiedy poświęci dla niego wszystko, ten tak po prostu spełni jego prośby. Rubid był podległy temu basiorowi, mimo że tak trudno podporządkowywał się autorytetom. Zaczęło się od tego, że stali się przyjaciółmi. Zeusowi życie nigdy nie układało się dobrze, zawsze był wyszydzany przez innych, wszystko, co zaczynał, szybko obracało się w proch. Potem zmarła jego najukochańsza matka, po której dziurę załatał słodką wilczycą, z którą łączyła go młodzieńcza, platoniczna miłość... i choć starał się ukrywać przed większością wilków to, że w ogóle istniała i tak część doskonale wiedziała, co się z nią stało. Był więc nieporadnym, łatwym do wykorzystania wilczkiem. Czystym niczym łza dzieckiem. W jaki sposób Rubid miał przewidzieć, że właśnie rozpoczyna relację z pełnym nienawiści potworem i rasistą? Czy wiedział, że to doprowadzi go aż do WSC, gdzie stanie się wroną łakomą na najpiękniejsze ziarna znajdujące się w tej ziemi?

Głóg po kilku minutach szarpaniny leżał w kałuży własnej krwi. Był obrazem wstydu Rubida, pokazywał doskonale, że nakrapiany basior bywał impulsywny, mimo że tak bardzo starał się ukryć to przed światem. Z boku wyglądało to jednak na idealnie zaplanowaną akcję.
  — Tak skończysz i ty, jeżeli mi się postawisz. Mam armię, która jest gotowa postawić się za mną i obrócić was w proch...

 — Przyszedłem tu powiedzieć, że wasz przyjaciel, członek rodziny oraz szef Głóg zginął. I to wcale nie przypadkowo — szepty pośród tłumu, zaczęły stawać się głośniejsze- Proszę o ciszę. Stałem się politykiem w WSC, ponieważ moja wataha zgłosiła, że pewien szary alfa porywa dzieci, gwałci młode wilczyce i torturuje naszych szeregowców. Chciałem sprawdzić, jak ma się sytuacja i jest gorzej niż myślałem. W trosce o nich chciałem wypowiedzieć mu wojnę i wtedy okazało się, że wszyscy zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Możecie sobie wyobrazić mój gniew. Teraz zaczęli stosować prowokacje w waszym kierunku i jedną z nich było zabójstwo tego biednego towarzysza. Dowiedziałem się, jak niesprawiedliwie was potraktowano, zrywając z wami sojusz. W krainie Chabrów trwa już wojna domowa, bo obywatele zaczęli się buntować...

 — Musimy odchudzić ilość szeregowców w WSC — mruknął Zeus — Rubid jednak nie może się tym zająć ze względu na to, aby nie ucierpiała jego reputacja. Masz może ochotę sprzątnąć kogoś z tego świata, Holnirze?

 — Tak, Zeusie. Nie uważam, aby był sens to dłużej ciągnąć. Popełniłem ogromny błąd i to ja zapłodniłem Mitriall. Możesz mnie stracić nawet w najokrutniejszy sposób, jaki przyjdzie ci do głowy. Zgodnie z twoją prośbą, dokonałem jednak wszelkich starań, aby zabić to, co zaczęło się w niej rodzić. Przepraszam was za zawiedzione zaufanie, ale wiedzcie, że byliście mi drogimi, towarzysze.

— Dzień dobry, Kawko — Rubid pewnie rozpoczął rozmowę.
— Dzień dobry. Co cię do mnie sprowadza? — odpowiedziała mu z gracją, jednak w całej swojej słodkości, jaka uwidaczniała się w jej rysach, była jeszcze łyżka dziegciu w postaci dozy niepewności, jaka czaiła się w jej środku, która zbudziła się, kiedy ujrzała swojego rozmówcę.
— Tak się składa, że jestem szczerze zaniepokojony sytuacją w watasze. Obawiam się, że jak większość z nas. Ostatnio podsłuchałem rozmowę Admirała z Porzeczką, kiedy mówił, że zamierza zaciągnąć WWN do współpracy przy buncie — wyznał, lekko się trzęsąc dla dodania dramatyzmu.

- Buncie?
- Buncie.
- Opowiesz coś więcej?
- Więcej? Nie wiem dużo więcej. Uważam, że powinniśmy zbadać sprawę.
- A szkoda, bo o tym wszyscy wiemy od dawna. Prawdę mówiąc nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, Rubidzie. - Uśmiechnęłam się ciepło, zakładając, że to, co potrafiłam z siebie jeszcze wykrzesać, było bliskie choć widmu sił witalnych.
- Działania, Kawko. Wydajesz się zaangażowana w życie watahy. Mi także zależy na jej przyszłości. Razem moglibyśmy być może nawet skutecznie mu zapobiec.
- Konkretny, Rubidzie. Potrzebuję konkretów. Liczysz... że co?
 
꧁↝↝꧂
 
Chciałbym zawahałem się, mój język zdradliwie się zaplątał, chcąc zaprowadzić rozmowę na mniej grząski grunt na którym nie można by było sobie niepotrzebnie ubrudzić łap czyimś bałaganem - Niczego nie chciałbym bardziej niż pokoju. Na razie jest to utopijna wizja, ale każdy dzień obserwacji wroga może być cenny, aby tego dokonać.
  — I co stoi ci na przeszkodzie, aby zrealizować ten cel? Jesteś politykiem, ja jestem politykiem. Czy wchodzimy sobie w drogę? — mruknęła Kawka - Jestem niemalże pewna, że nikt nie podda się bez walki w przypadku wojny. Podoba mi się pomysł sojuszu, ale Agrest najwidoczniej potrzebuje trochę czasu dla siebie.
  — Nie chcę was zmuszać do zaufania tak kruchego w obliczu tych dantejskich scen, to coś, na co trzeba sobie zapracować. Po prostu chciałem się zjednoczyć w myśli z kimś, kto też czuje, że cały świat jest mu wrogi starałem się uderzyć w czuły punkt, w odpowiedzi otrzymując tylko nieprzyjemne spojrzenie wadery. Przez chwilę wyglądała, jakby nad czymś intensywnie myślała, a później gwałtownie potrząsnęła głową, starając skupić się na swoim rozmówcy.
 — Wykonuj rozkazy Agresta. Jestem pewna, że wie, co robi. Walczymy przecież po tej samej stronie, prawda?

Nieprawda.

Zabrnąłem już po prostu zbyt daleko w swoich kłamstwach, aby porzucić to wszystko, co zacząłem. Dlatego właśnie postanowiłem udać się do WWN, aby dokończyć swoje dzieło, najprawdopodobniej po prostu zabijając własne dziecko. Pytacie pewnie, jakie ja mogę mieć dzieci, skoro nawet panna lekkich obyczajów by mnie nie tknęła. Nawet Was to nie obchodzi? Cóż, tak czy inaczej, odpowiem. Cóż, my politycy, czasami tak właśnie odbieramy własne plany i idee, za które jesteśmy w stanie oddać własne życie. Bachory często roztapiają serca swych ojców, prawda? Moje metafory są doprawdy beznadziejne, ale może mimo braku ciętego języka posiadam inne ważne kompetencje?
Delektowałem się swoją podróżą, póki jeszcze dane mi było widzieć jaśniejące słońce. Ktoś kiedyś powiedział, że ta złota, gorąca kula próbuje się do mnie śmiać. Wtedy to ja wyśmiałem tego wilka, a on bezczelnie stwierdził, iż pewnie za bardzo mnie napromieniowało i dlatego tak mi do śmiechu. Wiecie, że 'napromieniowało' rymuje się z 'pojebało'? Teraz już na pewno. A macie świadomość, że wszystkich tu pojebało? Ach, zapewne już od dawna. Odkąd zaczęła się... no właśnie.

Wojna? Czy to jakiś synonim dążenia do celu po trupach?

Pewnie jestem złym bohaterem tej powieści. Chociaż osobiście uważam, że mimo wszystko najlepszym, przepraszając za skromność. Cóż, taki już się urodziłem, że nawet nie próbuję dorównać Słońcu, nie pragnę oświetlać wszystkich wokół, aż udławią się moją wielkością. Czy to od razu skreśla mnie jako przyjaznego wilka, który chętnie opowie Ci bajeczkę o głowie ukręconej sekretarzowi? Dokładnie to samo robi Agrest, tylko on stawia się po stronie tego durnego... dobrego... czasami plątają mi się słowa.

Agrest wielki.

Agrest wszechmocny.

Agrest tylko odrobinę zbyt idealny, aby był prawdziwy.

Odwróćcie wzrok, muszę sobie rzygnąć.

Koniec pierdolenia. Czas pokazać, że ten konflikt ma więcej stron niż słaby móżdżek Agresta jest w stanie zliczyć. Móżdżek to chyba nie jest mały mózg...ale wszyscy biologiczni świrowie, jakich znałem prędzej czy później skończyli lub skończą marnie.
Byłem przepełniony gniewem i chęcią zemsty, która sprawiała, że moje kroki były coraz szybsze, a oddech znacząco przyspieszył. Adrenalina pulsowała w moich żyłach, mięśnie twardością przypominały stal. Twarz wyrażała mdłe zobojętnienie, chłodne spojrzenie przeczesywało teren w poszukiwaniu potencjalnego wroga, aby choć na chwilę zdusić groźby natarczywej ostrożności.
Wydawało mi się, że jestem gotowy na wszystko. W rzeczywistości byłem tylko roztrzęsionym szczeniakiem, który bojąc się motyla, udawał większego niż jest.

Jesteś mordercą.
Zawołał głosik, dręczący mnie od dzieciństwa.
Nie.
Głóg zginął słusznie, mając własną krwią przemyć ich ślepia.
Głóg... Głóg... Głóg to mój ojciec!
Teraz byłem już przekonany, że ów głosik wcale nie jest wytworem mojego umysłu.
Młoda wilczyca zagrodziła mi drogę.
W jej oczach prócz morza przytłaczającego bólu dostrzegłem swoje odbicie i poczułem przeszywający mnie chłód, przekuwający boleśnie stykający się z moim rozżarzonym sercem, drgającym na myśl o swoich politycznych planach. Kim naprawdę się stałem?
 —Widziałam Cię, kiedy z zimną krwią go zabijałeś, a później podle kłamałeś. Mnie też możesz zabić. Wiem, że i tak nie masz serca dla zwykłych cywili, prawda? — mogłem stwierdzić, że jest tylko buntowniczą gówniarą bez prawa do zabierania głosu. Mogłem spektakularnie zakończyć jej cierpienia i przemyć łapy o plecy jakiegoś innego wpływowego samca. Zamiast wyrafinowanej akcji, o które podejrzewałbym siebie i wysokie poczucie własnej wartości, niedopuszczające swoich błędów i uchybień, gotowe już zaserwować stek wymówek na przystawkę... po prostu zamilkłem, szukając jakby resztek zrozumienia u kogoś, kogo początkowo określiłem jako wroga. W rzeczywistości wróg był ze mną bardziej szczery niż mój przyjaciel Zeus, dążący jedynie do tego, abym rozwalił swój szpetny pysk. A może to już po prostu moja rola na tym łez padole?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, odwróciła się, wkrótce pozostawszy jedynie wspomnieniem rozmytym gdzieś pośród mlecznej mgły.
Nie miałem jeszcze planu, co mógłbym powiedzieć do tłumu, który jeszcze ostatnio zdawał się mnie popierać, ale jednak myśl o tym, że ktokolwiek był gotowy wstawić się za mną, sprawiała, że czułem się choć trochę potrzebny. Ruszyłem dalej i miło mi, że mogę wciąż opowiadać, ale w innych okolicznościach moje kroki mogły okazać się ostatnimi w moim żałosnym żywocie. Nie, nie postanowiłem jeszcze skoczyć z klifu, choć z pewnością świat odetchnąłby z ulgą.
Słuch oraz węch strażników tym razem okazał się nieomylny, gdyż naprowadził ich na mój trop. Stanęli na mojej drodze i kiedy myślałem nad dyplomatycznym przywitaniem, otoczyli mnie niczym łowną zwierzynę, patrząc wyzywająco w moim kierunku. Czyżby mnie nie pamiętali? Gdzież są te wilki, których pyski poparły moją przemowę, a ich pełne trwogi serca zalały się nadzieją na nową, lepszą przyszłość?
  — Godność - mruknął jeden z wysportowanych basiorów — i cel podróży. Nie wpuszczamy tu włóczęg i szpiegów.
Zdyszana wilczyca dobiegła do swoich towarzyszy i ustawiła się obok mówiącego, przez dłuższą chwilę łącząc fakty. Wzięła głęboki wdech, uważnie analizując zapach docierający do jej nozdrzy. Czas zdawał się dla niej zatrzymać, nie mogąc napatrzeć się na urok wyrazu konsternacji na jej mordce.         — Jakieś obiekcje, Opal?
 — To Rubid, mój znajomy. Myślę, że możemy puścić go wolno pod warunkiem, że opowie mi trochę o swoich planach. Zostawcie nas samych puściła do mnie oczko. Nie wierzyłem własnym zmysłom, mimo że całkiem prawdopodobne było spotkanie byłej sojuszniczki w jej rodzinnych stronach. Po prostu nasze drogi rozeszły się już jakiś czas temu, niezbyt pokojowo i nigdy nie byliśmy niczym więcej niż partnerami we własnych interesach, które zwyczajnie przestały się pokrywać.
  — Jesteś pewna? Możemy zostać tutaj, aby ochronić Cię w razie, gdybyś była w niebezpieczeństwie - ten sam groźny strażnik, który byłby w stanie mnie zabić, przyjął rolę opiekuńczego ojca.
  — Poradzę sobie z nim, gdyby miał plany mi zaszkodzić. Niejedno chucherko posłużyło mi już za worek treningowy. Zaraz do was wrócę  —  uśmiechnęła się, odpowiadając mu głębokim, również pełnym ciepłych uczuć spojrzeniem.
  — Dziękuję wyszeptałem, gdy pozostali oddalili się na niekrępującą mnie odległość.
  —Więc? Co tu robisz? Znów macie zamiar robić swoje beznadziejne eksperymenty i dręczyć wszystkich mieszkańców, nawet w obliczu trudnych czasów, jakie nastały? Wszyscy są teraz nieufni, każdy gotowy do ataku, aby bronić swoich wartości. Co prawda, niektórzy już je zatracili, ale wciąż niechętnie podchodzą do nowych idei. W końcu dobrymi chęciami jest wybrukowane każde piekło.
 — Chciałbym się do nich zwrócić w sprawie mojej ostatniej przemowy. Nie pamiętasz jej?  — miałem szczerą nadzieję, że przypomni sobie, o czym mówię.
 —Yyy... przypominam sobie. Nie sądzę, żeby chcieli cię aktualnie słuchać, mają teraz poważniejsze sprawy na głowie niż życie prywatne Agresta i utracone tereny  przez moją myśl przeszło, że Opal może zwyczajnie perfidnie manipulować mną, ale pozwoliłem temu wrażeniu po prostu odpłynąć, czując, że nie mam siły na dalsze ruchy.
  — Ech... właściwie to chciałem, żebyś przekazała im, że myślę o nich, ale postanowiłem dać im wybór pójścia własnymi ścieżkami i nie zostawać inicjatorem kolejnych konfliktów ze względu na ich potencjalną brutalność  zdawałem sobie sprawę, jak nielogicznie brzmią moje słowa, lecz zamiast parafrazować sam siebie w celu doprecyzowania wypowiedzi, westchnąłem ciężko. Miałem nadzieję, że ta rozmowa szybko się skończy i wszyscy odejdziemy w swoje strony.
  — Myślę, że masz zbyt wiele emocji do polityki, wiesz? Osobiście sądzę, że nie jest to najlepsza odezwa, ale na twoim miejscu zapewne też nie chciałabym zostawić swoich odbiorców w stanie napięcia, co dalej. Zresztą, nie będę się mieszać w twoją karierę. Obiecaj mi tylko, że szybko stąd znikniesz i nie będziesz robił zbędnego bałaganu  zastanawiając się nad sensem słów Opal, pokiwałem głową, mimo że miałem przeczucie, że nie będę w stanie dotrzymać tego układu.
— Jeszcze raz dziękuję. Miłej pracy, do zobaczenia  chciałem zadać jej tak wiele pytań, ale perspektywa zakopania się pod ziemią w wielkim dole wstydu okazała się bardziej kusząca.

Wspominałem kiedyś, że mam siostrę? Cóż, już wiecie. Zastanawiam się, czy bardzo po mnie płacze. Pominąłem tak ważny szczegół? Wybaczcie, duchy czasami tak mają.

Czekajcie, bo okazało się, że dalej stąpam po tym, pożal się boże, łez padole, po prostu na chwilę mi się przysnęło i się rozmarzyłem. Jeszcze się na mnie jakaś wadera wydarła, że za głośno pierdzę w nocy. Jakby to była moja wina! Kto to w ogóle był? Nymeria? My się przespaliśmy? Ależ ona jest seksowna. I... i... taka władcza! Głowa mnie boli.

Nie chciałem wracać do tych notatek. Pierwszy raz od czterech lat się upiłem i chyba oprócz kilku mokrych wizji niewiele się stało, ale wciąż się sobą brzydzę. Dziwię się, że po tym złożyłem jeszcze względnie zrozumiałe zdania...może to było już kilka godzin po fakcie. Albo kilkanaście? Naprawdę powinienem przestać się kompromitować i nie uprzykrzać już swoją egzystencją życia nieco normalniejszych wilków ode mnie.

Teraz naprawdę idę zwymiotować.

Jestem już trzeźwy, po prostu źle się czuję.

...

...

Dalej tutaj jesteście? Miło mi, kiedy patrzycie, czekając, aż ostatecznie się stoczę. Ostatnio coraz bardziej przytłacza mnie strach, że niedługo dobiegnie mój polityczny kres.

Jak sobie wtedy poradzę? Co się robi w takich sytuacjach? Nie tego uczyli mnie rodzice.

Prawdę mówiąc, rodzice uczyli mnie dobrych manier, ale nie zauważyłem, aby coś z nich zostało.

Moja siostra jest dla mnie kimś, kto sprawia, że czuję się lepiej we własnej skórze. Mam kogo chronić, mam za kogoś odpowiedzialność. To piękna, złota w blasku zachodzącego słońca istota o grzywce w kolorze róż nad różanym wodospadem i pięknych okrągłych oczach o tym samym kolorze. Nigdy nie byłem dobry w poezję... poezji... wybaczcie, przynajmniej teraz jestem chociaż szczery.

Moja siostra stała się niedostępna odkąd znalazła własnego basiora. Basiora tylko trochę bardziej seksownego niż jej brat. Może trochę rozważniejszego...?

 Pierdolenie.

Mam dość.

Uderzyłem głową o zimną ścianę, która z taką samą siłą mnie odepchnęła. Poczułem szybkie bicie serca, które zdawało się zdolne do rozerwania mojej klatki piersiowej. Od początku życia nic sobą nie reprezentowałem, będąc jedynie ślepym pionkiem Zeusa. Moje całe życie uczuciowe to tkwiący jeszcze we mnie nieugaszony żar do wadery zapatrzonej w chabrowego alfę jak w obrazek.

Chciałbym móc się poddać.

Vitale powiedział mi, że choroba Mitriall to moja wina.

Vitale został zabity.

Jakim cudem ja zasługuję na życie, skoro on tylko próbował pomóc?

Zaraz, próbował pomóc? Cały czas obrzydliwe bawił się jej kosztem. Mieszał w jej umyśle niczym najwybitniejszy kucharz, przygotowujący wyrafinowaną truciznę. A teraz uciekł od świata i odpowiedzialności jak zwykły tchórz.

Więc czym jestem? Zwykłym tchórzem, skoro także chcę się poddać?

Vitale nigdy nie powiedział, że utrzymuje ich relację dla przywilejów z naszej strony. Nigdy nie przyznał się słownie do swoich zboczeń, do czegoś co skrywał pod dumnie brzmiącym płaszczykiem nauki. Ile tak naprawdę można oddać za wiedzę? I tak wilki nie szukają logicznych rozwiązań, a jedynie tego, co potwierdzi ich wizję świata. Socjaliści, komuniści... Wszyscy są tacy sami.

A może Mitriall nie jest wcale chora? Może odkryła w świecie coś, czego my, ślepcy, przekonani o swoich racjach nie dostrzegamy? Jaki był motyw jej zabójstwa? Dlaczego cały czas plami swój wizerunek? Może nikt nie nauczył jej, czym jest ten mistyczny honor. Cóż, któż miał ją tego nauczyć? Nikt z nas go dawno nie posiada.

Espoir. Nadzieja. Nadzieja, którą nieustannie w niej zabijaliśmy, kiedy próbowała wylęgnąć się ze swojego stłamszonego cierniami gniazdka.
Idę. Jestem pajacem, ale wrócę do domu. Zacząłem jak pajac, lecz nie chcę tak skończyć.
Zresztą, na co ja liczę? Mój głos i tak nigdy nie był usłyszany. Po prostu odbędę karę za to, że się poddałem, a później błąkałem się bez celu, topiąc się we własnej beznadziei.

Byłem szczerze zdziwiony tym, że nikt mnie nie szukał, lecz doszedłem do wniosku, że i tak zapewne wiedzą, gdzie aktualnie jestem i mają świadomość, że wrócę. Przecież i tak nie mogę się zbuntować, bo nikt za mną nie pójdzie i skończyłbym zapewne rozcięty na pół.
  — Wróciłeś - przywitał mnie zmęczony głos Zeusa  Jestem z Ciebie zadowolony - na dźwięk tych słów zadrżałem, będąc pewnym, że to sarkazm. Myślałem, że nie boję się śmierci tak bardzo, ale teraz nagle odżyło we mnie silne pragnienie przeżycia. Przecież zmarnowałem okazję naszego życia.
  — Wróciłem  odpowiedziałem, a później emocje przejęły nade mną kontrolę i już ani cal mojego ciała nie przypominał dumnego polityka.
 — Ja też czasem zastanawiałem się, czy moje decyzje są uzasadnione. Wydawały mi się głupie, ale z perspektywy czasu dostrzegłem ich mądrość  szef przerwał, jakby się nad czymś zastanawiając, a głucha cisza zawisła nad nami niczym ostrze  WSC samo się wykończy. Admirał rośnie w siłę. Nie mam więcej powodów do interwencji. Oszczędziliśmy Szklankę oraz Irysa, może jeszcze zobaczymy ich bardziej romantyczną śmierć.
  — Skąd ta nagła zmiana poglądów? - —zapytałem, czując jak zalewa mnie fala niepewności. Więc te wszystkie podchody, intrygi, zamieszanie i tajemnice były warte... nic? Nasze działania okazały się jedynie żałosnymi, niepowiązanymi w logiczny sposób epizodami? Straciliśmy swój honor i tyle nerwów... by teraz nic z tym nie zrobić? To nie brzmiało, jak słowa tego samego napakowanego testosteronem samca, który mnie tresował na swojego pomocnika, gdy planował w punktach zniszczenie WSC.
  — Mogę Ci zaufać?  — nieśmiało pokiwałem głową, wiedząc, że to pytanie zapewne otworzy jakiś wywód — Sypiemy się. Wiele planów nie wyszło. Holnir oddał się służbie WSJ i... musiałem... Verdum przyznał się do zgwałcenia Mitriall. Później jeszcze... prawie zabiłem ją, moją córkę, próbując pozbyć się jej dziecka - chaotyczna wypowiedź zakończyła się rozpaczliwym piskiem. Pierwszy raz widziałem Zeusa w takim stanie od czasu śmierci jego dziewczyny.
Chyba pierwszy raz usłyszałem prawdę zamiast steku kłamstw. Nie byłem na to gotowy, moje uszy prawie się rozdarły, nie będąc przyzwyczajone do przetwarzania takich informacji, mimo że byłem świadomy treści, jaką za sobą niosły.
  — Admirał... bardzo mi go przypomina, nawet bardziej niż Agrest, mimo że krew tego pierwszego zmieszana jest jeszcze z jakimiś innymi ochłapami społeczeństwa. Obawiam się, że też mógłby mi coś odebrać  wyszeptał.
Spojrzałem w jego zaszklone ślepia. Zeus, mój przyjaciel. Zeus, mój wróg. Zeus, mały, głupi wilczek, który trochę za daleko poszedł w swojej żałobie. W rzeczywistości był tylko roztrzęsionym szczeniakiem, który bojąc się motyla, udawał większego niż jest.
 — Co takiego?
 — Nie... nie... wiem, ale nie jestem w stanie ciągnąć tego dalej... Nie mogę już się oszukiwać...

Psst


Pewnie, ktokolwiek teraz słucha mojego monologu wypowiadanego w przestrzeń, słyszeliście już wiele o Mitriall. O tym, że jej wizje spowodowane są alkoholem i manipulacją, może dotarliście do wersji z kodeiną. Czy kiedykolwiek jednak spodziewaliście się, że za wiele wizji odpowiedzialny jest jej własny ojciec? Wykorzystywał do tego swą bezużyteczną w jego oczach moc wcielania się w ciała zmarłych wilków i przejmowania niektórych ich zachowań. Za jaką częścią stoi on, a za jaką pozostałe okoliczności, przez które przechodziła wilczyca?
Dlaczego wybrał postać, która stoi za jego nieszczęściami? Dlaczego w nienawiści niej, wykorzystywał jej wizerunek do zabawy emocjami śledczej?

A może po prostu przeznaczenie było tak silne, że Espoir musiała po prostu spotkać tego, jednego z wielu szaleńców w tym świecie i na jej drodze, nawet jeśli nasze umysły są zbyt ograniczone, aby to pojąć?

Coś w sposobie, jakim patrzysz w moje oczy
Nie wiem, czy uda mi się z tego wyjść żywo


<Espoir?>

piątek, 11 listopada 2022

Nowy członek!

Variaishika - obrońca

Od Wayfarera - "Znalezisko"

Pinezka patrzyła na szklaną tubę wypełnioną zielonkawym płynem. Skrzywiła się z obrzydzenia.

– Chcesz mi powiedzieć, że to...

– Tak... Niestety.

Kolorowa wilczyca wraz ze swoim brązowym bratem u boku wpatrywali się w organizm unoszący się w środku płynu. Miał bez dwóch zdań wilczą sylwetkę, aczkolwiek ułożony był w pozycji płodowej, więc ciężko było ujrzeć jego twarz. Zielonkawy, gęsty płyn oraz słabe oświetlenie pomieszczenia nie ułatwiały sprawy, nawet kolor futra był trudny do rozpoznania. Ten twór na pewno nie miał bardzo jasnych barw, tylko tyle mogli stwierdzić. Istota była żywa, na co wskazywały drobne ruchy oraz pikająca linia na ekranie postawionym tuż obok tuby. Wokół ekranu leżały nieskładnie różne ludzkie zapiski, które Zendayafiri zdołała rozkodować z pomocą znającego się podróżnika. Tylko dzięki temu wiedzieli, na co patrzyli.

– Myślisz, że powinniśmy to wyciągnąć? – zapytała wadera, zbliżając się ostrożnie do szkła.

– Nie wiem. Niby to rodzina, ale nie czuję się z tym jakoś powiązany. Słyszałaś? Ma geny naszych ojców, ale zmutowane. To może być niebezpieczne.

W pomieszczeniu słychać było tylko szumienie płynu oraz basowe buczenie instrumentów, zapewne mających na celu utrzymanie eksperymentu przy życiu. Wilki nie wiedziały, jak to działa, ale miały w sobie na tyle rozumu, żeby nic z tego nie dotykać. Mimo wszystko nie chciały przypadkiem zabić nowo znalezionego krewnego. Nawet jeśli był efektem jakiegoś chorego pomysłu wymyślonego przez gatunek ludzki.

– Nie wierzę, że przypadkiem udało ci się znaleźć takie laboratorium. – Way sięgał już do kapelusza, by wyjąć swoją fajkę, jednak zrezygnował. Nie wiadomo, jak ten budynek zareaguje na tytoniowy dym.

– To lepiej uwierz – zirytowana Pinia wywróciła oczami. – Bo musimy coś z tym zrobić. Nie wiem, wydostać to, zabić...

– Tylko nie zabić – przerwał jej basior.

Biała cisza ponownie wypełniła pomieszczenie. Eksperyment drgnął, jakby reagując na propozycję, że mogą go zabić. Chyba nie chciał. Nic dziwnego, mało kto chciałby zostać zabity jeszcze zanim zdążył zobaczyć świat. Cztery ogon zawinęły się ciaśniej wokół ciała, węże podpięte do organizmu napięły się niebezpiecznie. Pinezka wycofała się w popłochu. Wayfarer zauważył błysk oka, jakby to coś ich obserwowało. Nagle sam poczuł się nieswojo. Coś z tym stworem było poważnie nie tak.

W dokumentach utworzonych przez ludzi była zapisana historia tego eksperymentu. Grupa naukowców przybyła przeszukać miejsce, gdzie kiedyś stało jakieś stare laboratorium. Podobno nic po nim nie zostało, jednak w okolicach ludzie naukowców znaleźli DNA jakichś dziwnych wilków, które postanowili wykorzystać do stworzenia jakiejś nowej hybrydy. Rozłożyli znalezione DNA na czynniki pierwsze, poznali, jakie geny przenosi i zmienili je według swoich wyobrażeń. Dokumenty, które zawierały dokładne informacje na temat tych zmian, zostały zniszczone, prawdopodobnie podczas ucieczki ludzi. Przed czymkolwiek uciekali. W jakiś sposób ci naukowcy utworzyli za pomocą tego DNA całkiem nowy organizm, dokładnego procesu Wayfarer nie rozumiał, za dużo skomplikowanych słów. Eksperyment urósł bardzo szybko dzięki specjalnym substancjom (ponownie, Way nie miał pojęcia, co ludzie tam napisali, gdyż słowa były zbyt obce), w pewnym momencie zaczął nawet rosnąć bez tych substancji, co wystraszyło naukowców, jednak mimo to nie przerwali projektu. W dokumentach istota widniała pod nazwą, czy raczej numerem "RSC-091". Inne dokumenty również posiadały podobne oznaczenia, ale bez odnośnika wilki nie wiedziały, o jakich istotach mówią. Pinezka dziwnie zareagowała, gdy usłyszała, że "RSC-057" powstał na bazie kota sfinksa połączonego z człowiekiem, ale szybko się opanowała. Podróżnik nie wnikał.

Oczywiście nie mogli się domyślić po samych tych informacjach, że RSC-091 powstał z DNA Yira i Paketenshiki. Co na to bezsprzecznie wskazywało to były obrazy, które naukowcy stworzyli bazując na genotypie znalezionym w pozyskanym DNA. Wilk o trzech ogonach, z umaszczeniem podobnym do lisiego i posiadający zdolność panowania nad piaskami (Pinezkę zaskoczyła informacja, że moce mogą być przekazywane przez DNA, ale stwierdziła, że pewnie dzieci eliksiru się to nie tyczy). Druga postać to był basior o ciemnoniebieskiej sierści i czarnych włosach. Była też mowa o kolorowych oczach, które prawdopodobnie owy osobnik posiadał, jednakże naukowcy nie mogli się upewnić, więc tego nie zawarli w rysunku. Te opisy były zbyt spójne. Wayfarer kojarzył, że jego rodzice kiedyś udali się na jakąś dziwną wyprawę. Citlali wiedziała dokładnie, że jej ojcowie odwiedzili kiedyś jakieś laboratorium, chociaż na głos nigdy tego nie powiedziała. Dlatego oboje mieli pewność, że RSC-091 jest ich rodzeństwem. Musieli się tylko zastanowić, co z tym faktem, do licha, zrobić.

– Nazwiemy to jakoś? – wadera przerwała ciszę.

– Po co?

– Żeby był dla nas bardziej wilczy. Wtedy będę się go mniej bać.

– No dobra. – Wafel zbliżył się do szkła, wbijając wzrok w dziwny twór. Instynkty podpowiadały mu, że to coś jest niezwykle niebezpieczne i powinno się od tego uciec. Pewnie by tak zrobił, gdyby nie fakt, że to jednak rodzina. Nie powinni tego zostawiać, tym bardziej, że wygląda na to, że żaden człowiek tu nie został. – Masz jakiś pomysł?

– Eeeee...

No tak. Łatwo rzucić pomysłem, trudniej faktycznie się do niego przyłożyć. Wygląda na to, że jak zawsze to Way musi przejąć inicjatywę. Nie pierwszy raz musi wymyślać imię, więc miał już w tym nieco wprawę. Tym razem miał całkiem niezłą weną na imię, takie idealnie pasujące do kogoś, kto nieustannie ich męczy swoim istnieniem. Podczas ostatniej podróży nauczył się nowego języka i poznał, w jaki sposób nazywa się w nim dzieci. Świetna okazja, żeby tą zdolność wykorzystać.

– Niedamirshika – rzucił.

– Pojebało cię.

– No dobra. Biezdarshika?

– Możesz być dla niego milszy?

– OKEJ! Łapię! Niech ci będzie... – A jednak jego siostra też rozumiała znaczenie tych imion. Niech to piorun trzaśnie. – To może jednak masz jakieś pomysły?

– Tak. Żeby to imię miało pozytywne znaczenie.

Teraz to Wayfarer wywrócił oczami. Taka ważna sprawa, a zaczynają się kłócić o głupią drobnostkę. Dobra, niech będzie, będzie miało ładne, pozytywne imię. Męskie, bo męskie, ale będzie pozytywne, jak życzy sobie tego Zendayafiri.

– Sobieborshika. Albo nie, Siecieborshika. Widać, że wyczuwa, kiedy myślimy o zabiciu go, więc to imię będzie mu pasować.

– A co ono dokładnie znaczy? – Pinia podejrzliwe zerknęła na brata.

– "Siecie" znaczy czuć. "Bor" znaczy walka. Czyli Sieciebor znaczy "ten, co wyczuwa przyszłą walkę".

– Okej, wierzę ci. Niech będzie. Siecieborshika. Myślisz, że tata byłby zadowolony z tego imienia?

– Nie wiem – odpowiedział szczerze Vandrareshika. – Nazwaliśmy to zgodnie z rodzinną tradycją, bo niby jest rodziną. Tata zawsze chciał jak najwięcej szczeniąt.

– Siecieborshika jest akurat dorosły.

– Ale jest dzieckiem taty.

RSC-091, teraz już przemianowany na Siecieborshikę, poruszył się w swoim cylindrycznym zbiorniku. Tym razem nie było to jednak zwykłe drgnięcie będące efektem losowego spięcia mięśni. Ogony rozłożyły się jak płatki kwiatu, a głowa, wcześniej przytulona do piersi, podniosła się ku górze, pozwalając istocie lepiej spojrzeć na dwójkę przybyszy. Kolorowe oczy zabłysły delikatnym światłem, przepełnione ciekawością, co też wygadują te dwa śmieszne stworki. Czy to naprawdę rodzina? Sieciebor powoli wyprostował całe ciało, próbując odwrócić się w stronę rodzeństwa, jednakże jego ruchy powstrzymały wciąż przypięte do niego węże i tuby. Citlali w strachu schowała się pod starszym bratem.

Brązowy podróżnik podniósł rondo od kapelusza, by lepiej przyjrzeć się stworowi przed nim. Teraz mógł obejrzeć go w pełnej okazałości, skoro postanowił wyprostować się na pokaz. Cztery ogony były bardzo widoczne od początku, więc im Waf nie musiał się przyglądać. Nowa pozycja Sieciebora ukazywała jego brzuch, co odsłoniło podobne do lisich odmiany - na nogach znajdowały się skarpetki, a cały brzuch oraz spód szyi były jasne. To samo tyczyła się pyszczka, zaskakująco podobnego do pyszczka Paketenshiki. Samą głowę stroiła ciemna grzywka z prostych włosów, łudząco przypominających te należące do Yira. W przeciwieństwie do Pinezki Cieć faktycznie wyglądał jak dziecko Yira i Paksa. Wayfarer poczuł, że wyjdzie z tego rywalizacja. Niebezpiecznie. Ale przynajmniej ostatnie wątpliwości zostały rozwiane i basior wiedział już, co musi począć.

Zbliżył się do ekranu tuż obok szklanego cylindra. Zauważył tu wcześniej przycisk, którego nie wyczytał na głos Zendayafiri, żeby przypadkiem nie zaczęło jej odbijać. Prosty, czerwony przycisk, podpisany "Otworzyć", niewątpliwie nawiązujący do otworzenia tego więzienia. Oby odnosił się tylko do tuby Siecieborshiki, pomyślał podróżnik do siebie, kiedy wcisnął guzik.

– Way!

Zielonkawy płyn stopniowo zaczął opuszczać pojemnik. Wraz z jego opadaniem, każdy z węży po kolei został automatycznie odłączony od ciała eksperymentu, powoli opuszczając je na dół. Wreszcie Siecieborshika stanął chwiejnie na nogach, w bardzo niepewnej pozycji przypominającej małe koźlę sarny, które dopiero uczy się chodzić. Szklana ściana podniosła się ku górze, wystawiając nieporadne stworzenie na bodźce ze świata dookoła. Mokre, rude futro przykleiło się do skóry, tak samo jak czarne włosy, przez co wilk jeszcze bardziej wyglądał jak świeżo odebrany z dróg porodowych. Ktoś inny może nawet poczułby litość w kierunku tego czegoś, jednak Wayfarer nie przejmował się nim w żaden sposób. Spełnił swój rodzinny obowiązek, tylko tyle. Cieć łypnął na niego okiem.

– Gdzie... Gdzie są moi stwórcy? – stworzeniu ciężko było oddychać po tej nagłej zmianie ze środowiska wodnego na lądowe. – Kim jesteście?

Głos RSC-091 był cichy, ledwo słyszalny wręcz, przez co trzeba było się dobrze wsłuchać, żeby go zrozumieć. Pinezka wciąż trzymała się brzucha starszego braciszka, więc to on postanowił przejąć inicjatywę. Trzeba było wprowadzić to... coś... do ich rzeczywistości, nawet jeśli od razu za tym nie przepadał.

– Nie wiemy, gdzie zniknęli ludzie, którzy cię stworzyli. A my jesteśmy twoją rodziną, więc nie musisz się nas bać.

Uszy Siecieborshiki zastrzygły do góry na te słowa. Były dość długie i szpiczaste jak na wilka. Geny, które nosił w sobie Paks.

– Też jes... teście... RSC?

– Wiesz, co to RSC? – Nere'e nareszcie wydostała się spod brzucha basiora, od razu unosząc się w powietrze. Ich nowy krewny nie wydawał się tym poruszony. Być może gdy się przekona, że to wcale nie jest normalne, będzie bardziej dopytywał o powód takiego zachowania.

– Rosea Sol Consilium – wyrecytował wolno Sieciebor. – Projekt Różowego Słońca.

Pinezka odskoczyła do tyłu jak poparzona. Vandrareshika nie wiedział, o co chodzi, ale domyślał się, że jego siostra ma tej wiedzy całkiem sporo. Nie bez powodu strach zawitał w jej różowe oczy, a białe futro najeżyło się jak u wystraszonego jeżyka. Tylko czy był jakiś sens pytania, o co chodzi? Jeżeli młoda coś przed nim ukrywa, nie będzie się przecież dobijał do prawdy, z kolei Cieć był zbyt ogłupiony zmianą środowiska, żeby odpowiadać, o ile w ogóle miał jakieś pojęcie o Projekcie Różowego Słońca. Mogło mu się to tylko obić o uszy, kiedy zyskiwał na krótkie momenty świadomość, co nie robiło z niego znawcy. Spokojny umysł przejdzie przez największy chaos. Wayfarer odetchnął.

– Nie, nie jesteśmy RSC. Ale według notatek zostawionych przez twoich "stwórców" powstałeś z genów Paketenshiki i Yira, którzy byli naszymi rodzicami. Więc tym samym jesteśmy twoją rodziną, choćby ci się to nie podobało.

– Czemu ma mi się nie podobać? – Siecieborshika przekręcił głowę w sposób, który przyprawił Waya o ciarki. Przypominał drapieżnika, który przygląda się ofierze złapanej w pułapkę i się z niej śmieje. Jak mogłeś być taki głupi, żeby tu wpaść? Teraz zostaniesz zjedzony i nikt nie będzie za tobą tęsknić.

– Nie wiem, tak mi się tylko powiedziało...

Way ukrył wzrok pod kapeluszem, unikając drapieżnego spojrzenia. Natomiast Citlali poczuła się pewna siebie i wyfrunęła do przodu. Nagle jej strach gdzieś zniknął, w gałkach zabłysnęła ciekawość i chęć poznania zaginionego brata. Niebiesko-fioletowy ogon machał na boki w przyjaznym geście, uszy nastawione do przodu gotowe były słuchać. Siostrzyczka już teraz chciała zabrać Ciecia ze sobą do domu, najlepiej przedstawić go od razu wszystkim członkom rodziny oraz watahy. Dobrze, że rozumiała przynajmniej, że póki co Cieć jest za słaby, żeby gdzieś iść. Więc zamiast tego postanowiła go pomęczyć rozmową.

– To pasuje ci, że jesteśmy twoją rodziną? Bo wiesz, jest nas trochę więcej. Tata i ojciec już nie żyją, ale my przyjmiemy cię z otwartymi łapami. Nadaliśmy ci już nawet imię, bo nie wyglądało na to, że takie masz. Siecieborshika. Co o nim myślisz?

Sieciebor zastanowił się chwilę. Jego wzrok wpatrzony był w ziemię, choć Way miał przeczucie, że i tak ten twór uważnie ich obserwuje.

– Nie. Nie podoba mi się – rudzielec odwrócił głowę w kierunku Pinezki w ten sam drapieżny sposób, który wciąż przyprawiał Wayfarera o ciarki. – Możesz mi nadać inne?

– No... dobra. Way, mógłbyś...

– Nie, nie Way – ostry głos zaskoczył dwójkę rodzeństwa. Do podróżnika nagle dotarło, dlaczego ten głos był dla niego taki niepokojący. Wcześniej nie zwrócił na to takiej uwagi, ale głos RSC-091 nie był zabarwiony żadną płcią. Nie miał ani damskiego, ani męskiego brzmienia, nie był też niczym pomiędzy. Był po prostu bezbarwnym, pozbawionym wszelkich emocji głosem. Być może tak brzmią bogowie, kiedy przemawiają. – Chciałbym dostać imię od ciebie. Od... siostrzyczki.

Brązowy basior skrzywił się na to słowo. Nie kombinuj, koleś, pomyślał do siebie. Może i uznaliśmy cię za członka rodziny, ale nie próbuj zaskarbić sobie naszej sympatii takimi słodkimi słówkami, bo to się źle skończy.

Waflowi nie umknął groźny błysk w kolorowym oku stwora.

– No dobra – zgodziła się niepewnie Pinezka, nie zauważywszy tego błysku. – Ale ostrzegam! Nie jestem w tym dobra.

<>

Variaishika podążało za swoim nowo odnalezionym rodzeństwem, ledwo trzymając się na łapach. Wayfarer oraz Pinezka co prawda oferowali mu pomoc, jednak uparcie odmawiało. Jak twierdziło, "w ten sposób najszybciej nauczy się chodzić". Basior nie oponował.

– Trochę nam to zajmie – skomentował, kiedy znowu musieli się zatrzymać, by Variaishika złapało oddech.

– Oj tam, daj spokój! Przynajmniej uczy się samodzielności – zbeształa go Pinia. – Poza tym, między tobą a mną, nawet się cieszę, że nie musimy go nieść. Te ogony ciężko by było ogarnąć.

– Prawda, eh. Przecież ojciec często na nie narzekał, kiedy musiał nosić tatę, a tata miał tylko trzy.

Strażniczka spojrzała na brata rozbawiona.

– Dawno nie słyszałam, żebyś używał swojego akcentu!

– Zdarza się. Czasem, kiedy jestem zmęczony albo poirytowany, eh. Albo kiedy strasznie się nudzę i wracam do korzeni. – Teraz, gdy opuścili laboratorium, podróżnik mógł spokojnie zapalić fajkę, co nareszcie poczynił. Siwe dymki uniosły się w górę, szybko rozwiane przez delikatny wiatr. Mimo, że trwała jesień, ten dzień był wyjątkowo ciepły. W górze rozległ się znajomy hałas. – Kaczki. Niedługo pora się zbierać. Dobrze, że przyszłaś z tym do mnie teraz, eh.

– Też się cieszę. Nie chciałabym sprowadzać tu kogoś z trójki.

– A gdybyś musiała, kogo byś wzięła?

Zendayafiri zastanowiła się chwilę.

– Nie wiem. Nikt z młodych nie zna tak dobrze ludzkiego języka ani technologii jak ty. Pewnie wzięłabym Mi, bo jest pewna siebie i zawsze stara się robić najlepiej. I jest mocno nastawiona na rodzinę, tak jak ty.

– Nastawiony na rodzinę, dobre sobie, eh – w głosie pojawiła się nieskrywana pogarda. – Dobre określenie dla kogoś, kto na dniach zostawia tą rodzinę, żeby iść w długą.

– Ale wiem, że wrócisz. Nie musiałbyś, przecież nikt by cię za to nie gonił, bo i tak nie umieliby cię znaleźć. I tak nie lubisz powracać do tego samego miejsca dwa razy. A jednak do nasz wracasz co roku i zostajesz aż do jesieni. Robisz to specjalnie dla rodziny. Włóczykij z domem, do którego zawsze może wrócić.

– Wiesz, że kiedyś nie wrócę. Po prostu stwierdzę, że to niekonieczne.

– Wiem.

Zamilkli, wsłuchując się w dźwięki otaczającego ich lasu. Variaishika dyszał ciężko gdzieś z boku, oparty o drzewo. Wbrew ich przewidywaniom, nie zachwycał się światem dookoła, nie przyglądał się każdej spotkanej roślinie i zwierzątku, tylko skupiał się, żeby za nimi iść. Teraz dopiero wziął głęboki wdech, napełniając płuca czystym, leśnym powietrzem. Było o wiele zimniejsze niż to w laboratorium, więc bez przeziębienia się później nie obędzie, ale przynajmniej mógł nabierać odporności. Kolejny atak kaszlu wstrząsnął słabym ciałem.

Mimo że z początku nie miał tego w planach, Wayfarer postanowił się zlitować. Zgasił fajkę i schował ją do kapelusza.

– Dobra, ty, Pinia, znajdź dla nas bezpieczne i osłonięte miejsce do spania. Ja idę zapolować. Przypilnuj, żeby Cieć się nigdzie nie zgubił.

– Możesz przestać nazywać go "cieć"? To nie jest miłe!

– Mi nie przeszkadza – wymamrotał pomiędzy kaszlnięciami Vari.

Nere'e tylko wywróciła oczami.

<>

Nocne niebo przystroiło się w szal ciemnych barw obrzucony białym brokatem, migoczącym w miarę, jak się w niego wpatrywało. Las zasnął, zniknęły wszystkie dźwięki. Nawet wiatr ukołysał sam siebie, zwijając się w w senny kłębek gdzieś daleko między wysokimi wzgórzami. Ursa Major patrzyła na samotnego podróżnika i nawoływała do drogi.

U boku Wayfarera nagle pojawił się wieloogoniasty rudzielec o bliżej nieokreślonej płci, który sam czasem mieszał się z rodzajem, kiedy mówił o sobie. Tak zwany Variaishika, a po wayfrajerowemu, Cieć.

– Cześć – rzucił brązowy basior, nawet nie odwracając się w stronę dziecka probówki.

– Cześć – w ten sam sposób odpowiedział Vari, naśladując zachowania swojego rodzeństwa. – Dokąd idziesz?

– Jeszcze nigdzie.

– Jeszcze.

Vandrareshika odetchnął głęboko. Tak, jeszcze. Nie potrafił przyznać się Pinezce w twarz, ale po zobaczeniu kolejnego klucza kaczek postanowił, że właśnie ta noc idealnie nadaje się na podróż na południe. Robiło się coraz zimniej, grube futro porosło już każdego wilka w tej okolicy (może z wyjątkiem Variaishiki, który dopiero co się urodził). Ta spokojna, księżycowa noc aż prosiła się, by ją wykorzystać. Odejść bez słowa, bez żadnego pożegnania. Jak ostatnio często zdarzało się Wayowi. W ten sposób było łatwiej, nie musiał patrzeć, jak jego krewni płaczą za nim, bo znika na długie miesiące. Jemu wystarczyło nie myśleć. Zapomnieć i od razu droga była przyjemna. Owszem, póki co przewidywał, że w przyszłym roku ponownie wróci, z nowymi historiami do opowiedzenia, nowym poznanym językiem i szczęśliwą piosenką na ustach. Ale do tego dnia było jeszcze daleko, a póki co czekała wędrówka w drugą stronę, na południe, daleko od rodziny. Pora ruszać i nikt nie mógł temu już zapobiec.

– Co roku to robię, eh. Na okres zimowy idę na południe, żeby zwiedzać. Wataha ma jedną gębę mniej do wykarmienia, a ja mogę spełnić swoją potrzebę podróży. I ostatnio mam brzydki zwyczaj, żeby robić tak bez zapowiedzi, eh.

– Pinezce będzie przykro.

– Wiem. Nic na to nie poradzę, taką mam naturę. Ale nie martw się, zobaczysz wiosną, jaka Pinia będzie szczęśliwa, eh. Rzuci mi się na szyję, o ile nie do szyi.

– Co to wiosna? – zaciekawione oczy Ciecia spojrzały na starszego basiora. No tak, mimo że był dorosły, nigdy nie miał okazji nawet usłyszeć o wiośnie.

– To taka pora roku. Wtedy wszystko robi się zielone, na drzewach rosną liście, kwitną pierwsze kolorowe kwiaty. Kwiaty ładnie pachną, a część z nich można nawet jeść. Pinezka na pewno ci je pokaże, kocha je zbierać, gdy się pojawią, eh. W lasach pojawia się więcej zwierzyny. Kojarzysz tego królika, którego dla ciebie przyniosłem? One wiosną mają dzieci i robi się ich więcej. Myślę, że przez zimę zdążysz nauczyć się tych wszystkich pojęć i co mam na myśli, eh. Wiosna to pora odrodzenia, kiedy świat budzi się z zimowego snu. Wszyscy się wtedy cieszą, robi się ogólnie weselej, eh. Zobaczysz, spodoba ci się ta pora roku. Może nawet będzie twoją ulubioną, jak poznasz wszystkie – Way uśmiechnął się delikatnie. Widział ten błysk w kolorowych oczach, kiedy Vari go słuchał.

– A ile ich jest?

– Cztery. Teraz mamy jesień, kiedy świat szykuje się do snu. Drzewa robią się kolorowe i gubią liście, zwierzyna zbiera się w grupy albo też szykuje do snu zwanego hibernacją. Po jesieni przyjdzie zima, spadnie zimny śnieg, wszystko będzie białe i będzie trudno o jedzenie, ale niektóre wilki lubią zimowe widoki. Po zimie przychodzi właśnie wiosna, wtedy ja wrócę i świat zrobi się na nowo zielony. A pomiędzy wiosną a jesienią jest lato, jest bardzo gorące i leniwe, czasem aż za bardzo, ale można kąpać się w jeziorkach bez obawy, że się pochorujesz. To całkiem fajne.

Variaishika wpatrywało się w Wayfarera jak zaczarowane. Wcześniej, przez całą drogę, nie okazywało żadnych emocji, teraz jednak wyraźnie zaintrygowało się opowiadaniami starszego brata. Dalej poruszało się jak drapieżnik, ale nabrało przyjaźniejszej mimiki ciała. Może jednak ich relacja nie będzie taka zła.

Vandrareshika zacisnął kapelusz na uszy. Podniósł zad z ziemi, obejrzał się na wnękę, w której przywiązana do kamienia spała Pinezka, po czym ruszył ścieżką w głębię lasu. Vari zastrzygł uszami. Dużo słuchał.

– Więc teraz idziesz?

– Tak. Teraz tak.

<Koniec>