sobota, 19 listopada 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Za nic”, cz. 2.13

Dzień dobry, Przyjaciele. Zaglądając tu, prawdopodobnie spodziewacie się spotkać Agresta. A tu licho.
To znaczy, nie żadne licho, tylko ja, jego asystent. Ten jedyny i prawdziwy, Wy mi wierzycie, prawda? Taka drobna zmiana, bo lubię z Wami rozmawiać. Z jednej strony mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będę mieć na to więcej okazji, z drugiej, trochę się tego obawiam. Koniec, zaczynam mówić jak Agrest.
A może tak jak Agrest, z duszy czynu przeobraziłem się w romantyka? Może ostatnimi czasy osłabłem? No pięknie, za to mam na przykład te no... jakieś przemyślenia. Czy Kaj ma takie przemyślenia? Jasne, bo jeszcze sam w to uwierzę. To to w ogóle parapet jest.
Wybaczcie. Nie najlepiej się czuję. O czym to ja...
Było już daleko po północy. Wrona stała nad grobem jak słup soli, lekko kiwając się w przód i w tył. Nie bardzo wiedziałem, jak przerwać ciszę, choć coś podpowiadało mi, że powinienem zrobić to jak najszybciej. Jeszcze chwilę wcześniej wadera była gotowa po raz drugi rozkopać mogiłę własnymi łapami i strach pomyśleć, na co jeszcze mogła wpaść, zostawiona sama sobie. Tyle, że nie miałem ani pomysłu, ani siły by się nią zająć. Przede wszystkim miałem ogromną ochotę przestać jej dotykać, jednak moja noga cały czas spoczywała na jej dygoczącej łapie.
- Dokąd teraz idziesz? - zapytałem wreszcie szeptem. Wzruszyła ramionami, na co dodałem ze zniecierpliwieniem - wiesz, że jako stronniczki Admirała nikt nie powinien cię tu zobaczyć.
- Ciebie też.
- Tym akurat mniej bym się przejmował.
Wilczyca uniosła pysk, pozwalając zatańczyć na nim srebrzystym smugom księżycowego światła.
- Nie odzywaj się do mnie. Oszuście.
Moje brwi zjechały niżej, nad powieki. Nikt mi nie wierzył. Wy też nie wierzycie. Rozumiem.
- Nie oszukuję cię.
- Ale robiłeś to od początku! - Wyrwała swoją łapę spod nacisku i odchodząc od mogiły.
- Wrona, nie...
- Milcz. Zgiń, przepadnij. Nie chcę cię znać - jej głos zadrżał.
- Mogę cię odprowadzić? - Obejrzałem się za nią ostrożnie. W ciągu sekundy na jej pysk wsunął się nieprzyjemny grymas.
- Chodź. - Załkała i nie czekając na mnie poszła swoją drogą. Ostatni raz, na wpół odruchowo na do widzenia skinąwszy głową mogile, powlokłem się jej śladem.
Przecież była mi już właściwie obca. Przecież nic nas nie łączyło. Dlaczego za nią szedłem? Dlaczego wciąż chciałem porozmawiać? O czym? Nadal nie miałem pomysłu. Jeśli jednak miałbym się nad tym zastanawiać, musiałbym wpierw zadać sobie pytanie, dlaczego w ogóle tak ciągnęło i ciągnie mnie do wilków, mimo tego, czym wśród nich jestem. Na to jedno wszak łatwiej znaleźć odpowiedź. Kochają czy poniżają, łaszą się czy gryzą, to moja jedyna rodzina.
Zaraz, czy jedyna? Mniejsza z tym.
- Zajdę na chwilę do jaskini medycznej, dobrze? - zagadnąłem nieśmiało. Moja towarzyszka znów wzruszyła ramionami i pociągnęła nosem. - Poczekaj tu lepiej. Zaraz wrócę.
- Kogo mam się bać, Delty?! - prychnęła.
- Nikogo, ale chyba wiesz o co chodzi.
- Nikt nie powinien nas tu zobaczyć, tak?
- Obiecałem... - Ugryzłem się w język. Szkliwo, co się z tobą dzieje. - Zresztą innym razem, nieważne. Chodźmy.
Wadera przyjęła moje słowa z kompletną obojętnością, uważając spór za wygrany. Dalsza wędrówka upływała zaskakująco gładko, choć każdy głośniejszy szelest wśród drzew był dla mnie sygnałem ostrzegawczym. Wilczyca natomiast zdawała się zupełnie wyciszona.
Granica, przebiegająca przez środek lasu i niepilnowana przez nikogo, powitała nas zupełną ciszą. Tak właśnie w mrokach nocy jaśniał najjaśniejszy dobry znak trwającego pokoju. Tymczasem zbliżaliśmy się do berberysowej polanki. Zatrzymałem się nieopodal wejścia, nie podążając za Wroną, która od razu mnie wyprzedziła. Polana nie był pusta.
- A ty nie wchodzisz? - spytała od niechcenia, odwracając się przez ramię.
- Muszę wracać na stepy - odparłem ostrożnie. Koyaanisqatsi spał w najlepsze. Jego złote pióra połyskiwały w nikłym świetle nocnego nieboskłonu. Taki łagodny i odprężony; okropnie żal byłoby przerwać ten sen. Z pewnością moje nieżyczliwe ślepia nie byłyby tym, co chciałby zobaczyć jako ostatnie, zanim znów zaśnie.
Zacisnąłem powieki, napinając i od razu rozluźniając mięśnie zmęczonych oczu.
Wadera również legła na swoim miejscu, wygniecionym w jesienno-zimowej trawie. Pozostawiwszy ich w błogiej krainie pozbawionej bólu i trudnych wyborów, skierowałem się dalej na południe. Znajoma ścieżka biegła pośród chłodu, znajome drzewa rosły po obu jej stronach. Wszystko wokół było puste. Las był pusty, droga była pusta. Pnie sosen przerzedzały się, a pomiędzy nimi, jeśli wytężyć wzrok, dało się już dostrzec granatowe niebo. Okoliczności zaiste przyjemne, aż chciało się zboczyć z trasy i zaszyć się gdzieś w tej ciemności; albo zapaść pod ziemię.
Stepy były puste. Na otwartej przestrzeni tylko wiatr dął jak przodownik orkiestry. Niósł ze sobą oziębienie, które czuć było w każdej jego cząsteczce.
Grunt na moim kawałku ziemi okazał się zmarznięty. Przełknąłem ślinę, wsuwając sobie na szyję metalowe koraliki i wpełznąłem do nory, szczelnie okrywając się jesionką. Byłem już bezpieczny, tam gdzie powinienem być, jednak serce z jakiejś przyczyny nie chciało zwolnić tempa, a oczy jak na przekór nie zamierzały zamknąć się na dobre.
Sto. Dziewięćdziesiąt dziewięć. Dziewięćdziesiąt osiem. Dziewięćdziesiąt siedem. Podobno działa. Dlaczego akurat od końca? Sam nie wiem, jakoś tak.
Osiemdziesiąt. Gdzie ci się tak śpieszy, serduszko? Nogi, czemu wciąż drżycie?
Sześćdziesiąt pięć. Sześćdziesiąt cztery. Naprawdę czas się uspokoić. Mam najprostszą robotę z możliwych, siedzieć w norze i nie ruszać się z niej na krok. Jak coś się zmieni, dadzą mi znać.
Wiem, znam to... Ha, oczywiście. Jedziemy na tym samym wózku.
Głębszy oddech. W piersi znowu coś uderzyło z hukiem. Trzydzieści.
Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia...
Powiedz mi biedny Szkliwo, co sprawia, że tak bardzo chcesz tu tracić życie?
DWADZIEŚCIA.
Ty.
Dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście.
Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć.
Już nikt nie chce mnie zranić. Wszystko jest w porządku.
Trzy. Dwa. Jeden.
Nic.
Podniosłem się na nogi, na tyle, na ile byłem w stanie w norze, i obróciłem na drugi bok.
Sto. Dziewięćdziesiąt dziewięć.
Dziewięćdziesiąt osiem.


✃✁✃
- Jedno mnie ciekawi. Nie boisz się spojrzeć sobie w oczy, Szkliwo?
- Dlaczego?
- Kusi cię bycie mordercą?
- Nie. Ale kusi mnie życie. Kusi mnie polityka, własna polanka i kochająca kobieta.
- Skąd wiesz, że nie będziesz musiał na tę miłość od nowa zapracować? Myślisz, że wszystko przyjdzie do ciebie samo? Wrócisz jak pierwszy lepszy ocaleniec i wszystko będzie tak jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło?
- Czy nie tak właśnie miałeś wrócić?
Mundus opuścił wzrok.
- Hm, tak, tylko... ja to ja.
- Ale za to: ja to ty. - Szkliwo zaśmiał się zadziornie.
✃✁✃


Z zielonych oczu kapały łzy, gdy złota wilczyca wysunęła się z ciepłej jamy na pastwę stepowej nocy. Chłód orzeźwił ją i skłonił do przyśpieszenia kroku.
Było już bliżej ranka niż wieczora, gdy usłyszałem odgłos jej kroków. Widziałem, jak przechodziła. Pojawiła się i zniknęła w mroku, nie zerkając nawet w stronę jamy rodziców. Musiała zmierzać na swoją polankę.
Nie ruszając się, pomyślałem, że chciałbym za nią pójść. Nawet jeśli wcale by mnie nie zauważyła, odprowadzić ją na miejsce. Ale po co? Przecież byłem nikim, dla niej i dla jej bliskich. Nie powinienem się do niej w ogóle zbliżać. Admirał miał rację, to było bezcelowe. To po prostu nie mogło się udać.
Otrzymać wiele, oznacza chcieć więcej. Wejść na szczyt, oznacza zapragnąć chmur. Aż w końcu dotrze się tam, gdzie okaże się za wysoko, a gdzie za wysoko: tam tlenu za mało. Ale gdzie ja w tym wszystkim? Czy osiągnąłem chociaż część tego, co chciałem, jeśli zamiast na lukratywnym stanowisku, pod przywództwem godnego tego miana wilka, u boku oddanej duszyczki niewieściej, na swoich włościach, znajdowałem się... tu gdzie się znajdowałem?
„Poczekam, dam sobie czas”, myślałem, wdychając mroźne powietrze przez ściśnięte gardło. „To wszystko tylko czasowe rozwiązanie. Dobrze wiem co robię i wszystko to... za przyszłość”.
Chciałbym pójść za nią aż do końca ścieżki. Położyć się tam, gdzie układała się do snu. Do licha, nie wiem czy powinienem mówić, co chciałbym zrobić.
Nie, to znaczy... To wszystko były czyste myśli. Ale pojawiły się.


✃✁✃
- No dobrze. Chyba czas. Nie mam doświadczenia w zabijaniu dużych zwierząt.
- Może mam ci pomóc? - cyniczny ton głosu dobiegającego z tyłu powiadomił go, że będzie to nawet trudniejsze, niż wcześniej się wydawało.
- Nie. To wszystko przecież proste. Zabić czy zostać zabitym, zwykła to rzecz, prawda?
- Tak. Tyle, że drapieżnik nie podcina ofierze skrzydeł, a zamiast noża używa kłów lub pazurów.
- Ach, myślałem, że ty po prostu nie latasz.
- Bo zazwyczaj nie latam, ale jestem pełnosprawny. Gdyby to ode mnie zależało, dziś pewnie już by mnie tu nie było.
- Walczyć też nie będziesz?
- Nieee. Wolę oszczędzić bólu nam obydwóm. Poza tym jestem z natury ugodowy. I zgodny z samym sobą. O tym też powinieneś pamiętać.
- Ja... - Szkliwo podniósł nożyk, leżący pod jego stopami, i obrócił go w palcach, przyglądając się wędrówce metalicznych błysków jak najciekawszemu spektaklowi. - Pozwoliłbym ci odejść. Mam ochotę to zrobić, ale musiałbyś obiecać, że nigdy już się tu nie pokażesz.
- Dla mnie nie ma życia poza WSC. Zwłaszcza jeśli już wypełniłem swoje zadanie. Zaplanowałem to w ten sposób i widzę coraz wyraźniej, że nie ma innego wyjścia. To dla mnie największe szczęście, to znaczy, że... nie pomyliłem się. Czas trochę odpocząć.
- Tak. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Chyba czas.
✃✁


Powietrze, dostające się do płuc przy każdym głębszym wdechu, było ostre i mroźne. W leniwym rozkojarzeniu obserwowałem, jak łuna rozlewa się po nieboskłonie, a stepy pomału budzą się do swojego sennego życia. Na wydeptanych, piaskowych szlakach pojawiały się kolejne, jeszcze trochę niemrawe wilki. Myślałem, że ostatnim z nich będzie Admirał, który jakoś przed południem, ziewając jak najęty, wytoczył się ze swego leża. Niedługo później okazało się jednak, że w domu był jeszcze ktoś, o kim łatwo było zapomnieć wśród całej tej bieganiny. Ktoś, kto przemykał zaułkami cicho jak kot, nie starając się nawiązać z nikim dłuższej rozmowy, a może wręcz przeciwnie, starając się nie zostać zauważoną przez jakiegoś złego ducha. Ciri pojawiła się na powierzchni jako ostatnia. Gdyby nie to, że nie miałem nic lepszego do roboty, sam bym jej nie dostrzegł. Przynajmniej do chwili, gdy w porze obiadowej nie tylko pojawiła się w zasięgu mojego wzroku, ale i dała o sobie znać nad wyraz nieoględnie, zbliżając się prostą drogą do Górnego Brzegu, z dwoma martwymi myszami w pysku. Niezmiennie od wielu godzin przywierając do ziemi w wyjściu z nory, obserwowałem jej twarde kroki.
Rzuciła mi myszy przed dziób, a następnie z wahaniem ugięła nogi i przykucnęła przede mną.
- Kawka nie wróciła wczoraj na noc - zaczęła ściszonym głosem. - Dziś nigdzie jej nie ma. Widziałeś ją? - rzuciła krótkim pytaniem, na które od razu skwapliwie pokiwałem głową.
- Nad ranem szła stamtąd. - Wskazałem palcem ścieżkę między pagórkami, prowadzącą do jam mieszkalnych. - Tam. - Moja noga zatoczyła półkole na ziemią i zatrzymała się wyciągnięta na północ. Ciri z zastanowieniem machnęła ogonem, zawieszając wzrok na widniejącym w oddali lesie.
- Dobrze więc - mruknęła i nie, dodając ani słowa, ruszyła w tamtą stronę. Niebawem zniknęła wśród leśnych drzew i tyle ją widziałem.
Myszy były kościste, ale całkiem zjadliwe, zwłaszcza po głodówce trwającej od poprzedniego przedpołudnia. Przy tym niestety nie syciły dostatecznie i miałem wrażenie, że krótki obiad skończyłem jeszcze bardziej głodny, niż zacząłem. Resztę dnia spędziłem, przysypiając w norze. Jedno nie ulegało wątpliwości. Smutny był ten nowy świat.
Słońce nieznacznie ogrzało ziemię; piasek rozmarzł, a pod wieczór zaczął nawet wydzielać słabe ciepło. Dzień się zaczął i dzień się skończył. Nie trzeba chyba opowiadać o czymś, co przeminęło bez echa. Krótkie były zimowe popołudnia, choć śnieg nie zdążył jeszcze spaść.
Oczyszczone ze wszelkich zaprzątających myśli paprochów, pozostały mi jedynie samotność we własnej niewidzialności i niekończąca się nuda; zawieszenie w półśnie. Z ciekawością i zasadniczą domieszką nadziei czekałem na nadejście nocy.
Abruan wywiązał się z deklaracji i przyszedł ponownie.

- Dobry wieczór, szefowo.
Głośny wdech i zaspane chrząknięcie powiadomiły mnie, że wyrwałem waderę ze snu. Pomieszczenie na przytulnym uboczu jaskini medycznej było o tej porze ciemne i zupełnie odosobnione, prawdopodobnie aby dać wilczycy możliwość niezakłóconego odpoczynku. Tylko ze strony sypialni medyków wypływało słabe, żółte światło ognia.
- Szkliwo...? Co ty tu robisz? Jesteś sam?
- Przepraszam, że tak późno. Zbierałem się jak sójka za morze, ale tak wyszło, że nie mogę dostać się tu za dnia.
- Dlaczego? - Nymeria podparła ciało przednimi łapami, by podnieść się lekko.
- Myślę że wiesz dlaczego - mruknąłem ciszej. - Nie niepokoiłbym cię, ale Agrest prosił, bym postarał się... dopóki nie wróci, służyć pomocą tobie i waszym dzieciom.
- A co z nim? - Złote ślepia wilczycy niespodziewanie złagodniały. Miałem ochotę uśmiechnąć się na myśl, że w całych tych przygnębiających okolicznościach przynajmniej nie przynoszę złych wieści, ale mimo wszystko jakoś nie wypadało.
- Ma się dobrze. Powiedziałbym, że lepiej niż my wszyscy.
- Zamknięty?
- Nie, ale przez większość czasu siedzi w jaskini strażników. Może poruszać się po WWN w miarę swobodnie, chociaż wyłącznie z obstawą. Jedyną bolączką jest to, że końca nie widać.
- Trzeba go jakoś stamtąd wyciągnąć.
- Tak, byleby nie działać pochopnie.
- Co dla ciebie oznacza w naszej sytuacji „nie działać pochopnie”? - Z lekka opuściła powieki. - Może zupełnie odpuścić?
- Cały czas coś się dzieje. To wszystko idzie... - urwałem, mając nieprzyjemne, acz trzeźwe wrażenie słyszenia swoich własnych słów z boku. Miałem ochotę wcale nie kończyć, ostatecznie jednak wymamrotałem jedyne, co należało uznać za fakt. - W jakąś stronę.
- Doprawdy?
Opuściłem wzrok; nie wytrzymałem jej ciężkiego spojrzenia. Było w jakiś sposób wyzywające, a ja w swoim stanie nie nadawałem się do próby sił. Mieszały się we mnie nieufność w stosunku do cudzych wyborów i pragnienie zrzucenia z siebie odpowiedzialności podporządkowaniem.
Miała prawo do takiego patrzenia. Do tego, a nawet do czegoś więcej: miała prawo pytać, dociekać, wygłaszać opinie, oskarżać. Cóż z tego, jeśli oboje wiedzieliśmy, że żadne słowa nie mogły już niczego zmienić?
- Agrest nie powiedział ci, po co wyprawa do WWN - zauważyłem.
- Zgadłeś.
- Mam na myśli powód. Po co to wszystko.
- By zakończyć wojnę, to rozumiem. Być może nawet na pewien czas da to oczekiwany rezultat. Ale co będzie później? Nikt z nas nie ma nad tym kontroli, bez różnicy, co mi teraz powiesz. To urojenia, Szkliwo. Obawiam się, że to wszystko tylko urojenia kogoś, kto zapomniał, że jego moc sprawcza nie jest nieograniczona. Wręcz przeciwnie, razem ze swoim właścicielem stanowi mizerną wartość, nawet jeśli akurat znajdują się w dobrych rękach.
Choć zamilkła, wciąż patrzyła, bezwzględna i wstrząsająco pewna swojego osądu. Niespodziewanie jedynym, co byłem w stanie z siebie wykrzesać, okazał się tępawy uśmiech.
- Pewnie masz rację. Na pewno.
- Teraz do rzeczy. Potrzebuję tylko wiadomości, jak stoją sprawy w WWN i czy jesteśmy w stanie przewidzieć ich dalsze ruchy.
- Obawiam się, że panuje tam zastój i bez bodźca z zewnątrz w najbliższym czasie niewiele się zmieni. Ale to daje czas...
- Nie. Nie mamy czasu. Nasze dzieci już wyrosły, same, bez ojca. Wataha nie ma samca alfa.
- Nie została bez przywódcy.
- Oczywiście, że została. Ja wciąż prawie nie wstaję z posłania, nie jestem w stanie jej nadzorować, a odkąd to wszystko się dzieje, nie są wprowadzane nowe zarządzenia, pisane i podpisywane ustawy. Nadrzędna wataha ma nas w serdecznym poważaniu. Jeśli tak dalej pójdzie, staniemy się skansenem nierozwijającym się i uprzykrzającym życie. Ponawiam pytanie. Musisz powiedzieć mi wszystko co wiesz, o tym co dzieje się w WWN.
- To kwestia czasu, aż zwrócą nam część władzy. A ty masz jakiś plan?
- Będziemy mieli. Ze mną jest cała wataha, nie zrobię niczego za jej plecami.
- Nymerio, to wszystko wymaga dokładnego...
- Zamilcz - warknęła. - Widzimy wynik obecnych zdarzeń, może teraz czas, by ktoś naprawdę się za to wziął.
- To długoterminowe przedsięwzięcie. - Mój głos również stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Napięcie zawisło w zastałym powietrzu. - Jeśli rozważasz zburzenie tego co już zostało zbudowane, to rzeczywiście świetny pomysł.
- Do czego takiego już doszło? Do zawalenia się całego naszego świata? Jeśli o to chodziło, to rzeczywiście był świetny pomysł.
- A nie przyszło ci do głowy, że nie mieliśmy innego wyjścia? - Zadrżałem. Opanuj się, Szkliwo, spokój.
- Przyszło. To była moja pierwsza myśl gdy usłyszałam, co zrobiliście bez porozumienia z resztą WSC. Wierzyłam Agrestowi, choć nie wiedziałam, jak dwie osoby mogą wpaść na dobry pomysł, jeśli ma on dotyczyć nas wszystkich?! Gdzie generał, całe wojsko, ja? Nigdy nie stanęłabym przeciwko Agrestowi, ale teraz widzę, że to nie przeciwko niemu stanę.
- W porządku, tego się trzymajmy. Na pewno twoje zdanie jest słuszne, ale... moje też jest! - fuknąłem, podpierając się skrzydłem, aby wstać. - I to moje weszło w życie.
- Twoje. - Nymeria uniosła brwi.
- Moje. Więc nie proponuj kruszenia na siłę tego, co się nam w rękach zespaja.
- Twoje - powtórzyła wolno Wilczyca, równocześnie dobitniej ponawiając ruch, jakby chciała dać coś do zrozumienia. Zawahałem się. - A więc naprawdę to wszystko było zaplanowane.
- Oczywiście, że było, przecież mówiłem. Jeszcze raz przepraszam, jeśli cię obudziłem. Gdybyś czegoś potrzebowała... Ale i tak masz się dobrze. Dam znać, jeśli dowiem się czegokolwiek o Agreście. Spokojnej nocy.
Jej dumne wargi zbladły, zaciśnięte na milczącym pysku. Chłodne oczy nie odpowiedziały nawet wymownym błyskiem. Odwracając się, niedbałym lecz już odruchowym szarpnięciem poprawiłem na sobie płaszcz.
Opuszczając jaskinię medyczną byłem pewien, że długo tam nie wrócę. Nie podejrzewałem, jak bardzo się mylę.
Noc była zimna. Szron na ziemi, przejmujący wiatr i ciężkie chmury, wszystkie obrazy przyrody dawały śmiałe znaki zbliżających się opadów śniegu, które miały rozpocząć prawdziwą zimę. Przed moim dziobem miarowo pojawiała się chmurka jasnej pary. Jedna, druga, setna. Niezwykłe oderwanie od rzeczywistości grozi temu, kto w taką noc wędruje przez las i zatrzyma się; temu, czyje oczy przymykają się już sennie. Lecz nie w marzeniach najłatwiej się wtedy zagłębić, a w czym innym, okrutnie przyziemnym. Przystań wtedy wędrowcze na gołej ziemi, a twoje stopy zaczną powoli do niej przymarzać.
Nie zatrzymywałem się, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, zagrzebać się w swojej jesionce, pod ziemią, i usnąć, czekając na nadejście kolejnego dnia, które zdawały mi się wciąż lepsze od samotnego przemykania się nocą po cudzym lub własnym, lecz niemniej wrogim terytorium. Nie potrafiłem już z całą pewnością odróżnić jednej wrogości od drugiej. Wrogości przyjaciół od wrogości wrogów. Nie wiedziałem nawet, czy to dobry, czy zły znak. Nie wiedziałem, czy to w ogóle jakiś znak. Miałem mętlik w głowie.
Chyba podskoczyłem, gdy podniesiony głos dobiegający z oddali otoczył mnie i odbił się echem od drzew. Rozpoznałem go od razu. Co Admirał z jakimiś jeszcze wilkami robił o tej porze w środku lasu, w pobliżu granicy jednej WSC z drugą?
Obróciłem głowę, patrząc za siebie, wstecz. No jasne. Medyk.
Pierwsza myśl brzmiała: powinienem wrócić na Górny Brzeg. Druga myśl nadeszła równie szybko i jednym ruchem zmiotła pierwszą z powierzchni ziemi: wychodząc z jamy i zbierając poddanych musiał dostrzec, że mnie tam nie ma; zaraz może wyczuć mój zapach w jaskini medycznej. Gdzieś pomiędzy moimi uszami rozległ się szum przyspieszonego przepływu krwi. Trzecia myśl nie nadeszła sama, lecz została gwałtem wyszarpnięta spomiędzy gałęzi krwawego strumienia, resztkami sił, jakie wciąż trzymały mnie w równowadze: czy lepiej jest zapobiegać, niż leczyć? Oczywiście, że lepiej.
Zawróciłem wpół kroku, na ścieżce zostawiając kilka draśnięć pazurów zwierzęcia, które jest pewne swojego następnego kroku. Nie sposób było dostrzec na śladach, że to ruch dodaje pewności myślom, a nie odwrotnie. Nie zatrzymując się, rozplątałem wiązanie pod szyją i pociągnąłem. Bordowy materiał spoczął na mojej szyi na wzór szalika. Biorąc głęboki oddech, rozłożyłem skrzydła.
Odległe echo głosów, choć w miarę zbliżania się do centrum WSC coraz bardziej stonowane i ostrożne, towarzyszyło mi przez całą drogę. Wyprzedziłem ekspedycję, ale Admirał był już zbyt blisko, by do końca słusznym zdawało się podążanie dalej, do jaskini wojskowej. Czy spóźniłem się, by w ogóle cokolwiek uczynić?
- Admirał wyprawił się na nasze tereny - wypaliłem wkraczając na posterunek. Z cienia spojrzało na mnie kilka par zaspanych, wilczych ślepiów.
- Gdzie? Z całym oddziałem? - Głos należał do jednego ze strażników w WWN. Znałem go tylko z widzenia. Basior powstał, z cięższym oddechem. - Czegoż oni tu znowu chcą. Wstawać. Wstawać, już! - Zaraz za nim, w ciemności, zaczęły poruszać się inne ciała.
- Są w okolicach jaskini medycznej.
- Diabły, chcą nam znowu ukraść medyków. Nie pozwolimy. Mornowicz, Erceter, zbierajcie szeregowców. Ty. Jak ci tam, Szkliwo? Leć do jaskini medycznej, każ im zabarykadować się w schowku i czekać na nasze przybycie.
- Tak... - Nie powinienem. W żadnym razie nie powinienem, jeśli chciałem bez szwanku doczekać końca tej nocy. - Tak jest. - Przyszło mi na myśl, że to naiwne, sądzić, że wpadając do szpitala chwilę przed wilkami Admirała, jakkolwiek przyczynię się do jego skuteczniejszej obrony. Ale rozkaz był rozkazem, a czas na dyskusję z nim to czas przynajmniej podwójnie stracony.
Dwie, może trzy minuty zajęło mi znalezienie się z powrotem pod jaskinią medyczną. Liczyłem kroki w ciemności, zanim ogarnął mnie blask ognia, rozpalonego w sypialni medyków.
Basior siedział przygarbiony nad stertą świeżych bandaży różnej szerokości, częściowo rozrzuconych po lnianej płachcie, a częściowo poskładanych w poręczne pakunki. U jego boku, w cnotliwym milczeniu, trwały dwa podrośnięte szczenięta. Nieco dalej, pod ścianą, na futrzanym legowisku, spali Konstancja i Mszczuj, a gdzieś za nimi, w najdalszym kąciku, wylegiwała się niegdyś jedyna główna gospodyni tego przybytku, Flora.
- Delta.
Główny medyk odwrócił się ku mnie.
- Czego chcesz? - spytał lakonicznie, lecz jego oczy już przetwarzały każdą moją składową. Przyspieszony oddech; wżerający się w niego wzrok; drżące nogi, jakby zatrzymane nagle po pościgu.
- Wojsko jest już w drodze. Idą po was Admirał i ci jego...
Wilk bez dodatkowych pytań powstał, łapą wskazując na przedmiot swojej pracy.
- Też sobie czas wybrali, wariaci. Frezja, Puchacz, wrzućcie opatrunki do schowka i czekajcie tu razem z babcią Konstancją. Gdzie Legion?
- Nie wiemy - odparła krótko Waderka, niewinnie opuściwszy swój szczupły pysk.
- Szkliwo, zobacz czy nie ma go w pobliżu jaskini - rozkazał Delta, na co kiwnąłem głową.
- Kazali się wam zabarykadować w schowku - powiadomiłem.
- Idioci - burknął granatowy wilk, a zanim ominął mnie i wyszedł, echo jego zasadniczych kroków rozbrzmiało w całej komnacie.
Nie byłem pewien, jak dokładnie wygląda obecnie trzecie z potomstwa Nymerii i Agresta, ale wierzyłem, że podobieństwo do rodziców wskaże mi je bez kłopotu. Zwłaszcza wśród tych dzikich tłumów krążących w środku nocy pod jaskinią medyczną.
Wychodząc usłyszałem jeszcze medyka udzielającego jakichś wskazówek Nymerii i ostatni raz, dla pewności nakazującego spokój.
- A może któregoś z nich rozpoznasz - głos basiora zadźwięczał w ciszy, lecz zajęty swoim zadaniem nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi.
Ostatniego szczenięcia pary alfa nie było na zewnątrz. Wyboru, czy lepiej poszukać go gdzieś głębiej w lesie, czy też uznać za szczęśliwie przebywającego w bliżej nieokreślonej dali i wykorzystać ostatnie chwile na przedostanie się migiem w bezpieczne miejsce, dokonałem szybko, na korzyść troski o organ miejscowej służby wywiadowczej. Moje postanowienie stopniało po zrobieniu dokładnie jednego kroku. Naprzeciwko mnie rozległ się rumor gromady czyniącej spustoszenie wśród podszytu. A na jej czele, jak zwykle, stała postać o posturze wyliniałego niedźwiedzia, sierści barwy zgniłej wiśni i ślepiach o błysku gasnącego płomienia.
Po obu moich stronach stanęli strażnicy.
- Ty wszarzu. - Warczenie wydostało się spomiędzy odsłoniętych kłów bordowego wilka. - To tu cię zaniosło. Żeby merdając ogonkiem przynieść chorej pańci gazetę ze zbiorem opowiadań o naszych najnowszych przygodach?
Nogi ugięły się pode mną, odruchowo podsuwając mi wyjście z trudnego położenia. Napiąłem mięśnie, by nie paść na ziemię, z myślą że niżej, niż leżałem, nie jestem już w stanie się położyć. Nie pójdzie na to drugi raz. Nie po czymś takim.
- Nie, chciałem tylko zobaczyć Nymerię i szczenięta.
- Dwulicowy łachu. - Ruszył dalej, swoim dostojnym, wodzowskim krokiem.
- Masz rację... - Skuliłem się. Miałem przed sobą ten rodzaj Admirała, który nie próbował wywrzeć na moje zachowanie określonego wpływu. Wyglądało na to, że zdecydował już o wyroku. Moja decyzja również musiała być błyskawiczna. - Muszę zobaczyć się z Kawką. Admirał, muszę spotkać się z Kawką!
Wszystko zatem, albo nic.
- Czyżby? - Brwi basiora wygięły się drwiąco. - A po co ci moja córka, śmieciu? Izbor, Dalmur, zabierzcie go. Mamy postronki, nie?
- Oczywiście, ale tylko dwa, do powiązania zdobyczy - usłużnie odpowiedział strażnik, którego już poznałem.
- Zatem pilnujcie go do końca wyprawy. Na pewno nie będę zabijać swoich pod oknami przeciwników.
- Admirał - jęknąłem. - Ostatnie życzenie, proszę!
Wilk zgrzytnął zębami z wyraźnym niezadowoleniem, które nie mogło swobodnie wypłynąć z jego wnętrza, zatrzymywane ściśniętymi wargami i napiętymi mięśniami, a ponad wszystko, wduszone do środka obecnością świadków.
- Zabierzcie go na Górny Brzeg i znajdźcie moją córkę. Tylko niech nie zbliża się do niego dopóki nie wrócę!
Poszedłem za nimi z radością nowonarodzonego dziecka. Może przesadzam; fakt faktem, uzasadniona obawa, co będzie, gdy Admirał dowie się o mojej samowoli, ucichła, zagłuszona świadomością, że nie postanowił zabić mnie od razu. Nie wiedziałem, co działo się później w jaskini medycznej, ale odchodząc przynajmniej uszczupliłem szeregi napastnika o dwa z wilki. 
- Kto cię wypuścił? - Zatrzaskując metalową klamrę na mojej szyi, Izbor łypnął na mnie wrogo. Nie odpowiedziałem. - To nie moja sprawa, pytam z ciekawości. Admirał, jak wróci, i tak zapyta cię po swojemu.
- To mu po swojemu odpowiem - wymamrotałem.
- A może zatrzask jest za słaby i sam sobie poradziłeś? - Lekko wzruszyłem ramionami. Basior westchnął i odsunął się. - Dalmur, idź znaleźć Kawkę.
- Robi się - drugi wilk rzucił za siebie dwa słowa i już go nie było.
- Ja tu z tobą poczekam. Na wszelki wypadek - syknął Izbor nad moim uchem.
Szczelniej otuliłem się płaszczem. „Jak chce, niech tak stoi”, pomyślałem. „Przemarznie i kiedyś w końcu sobie pójdzie. Proszę bardzo”.
Jednak strażnik okazał się bardziej obowiązkowy, niż z początku przypuszczałem. Choć trząsł się cały, wystawiony na przejmujący, stepowy wiatr, dzielnie trwał na swoim posterunku.
- Idź spać. Ja też pójdę - powiedziałem wreszcie.
- Tak, pewnie. Pójdę, a ty znowu znikniesz.
- Nie zniknę.
- Nie wierzę.
- Jak chcesz.
- Jeśli już mówisz, to powiedz mi jedno. Czy to co powiedziałeś gdy przyprowadziłem cię Admirałowi było prawdą? Zakładaliśmy się, kogo miał zabić tamtego razu, podczas protestu w WSC. Wszyscy myśleli, że alfa nie dożyje wieczora.
- Ciekawe...
- A on nie zabił nawet towarzyszącego mu, twojego pobratymca. Dlaczego? Nie kłamałeś?
- Jego zapytaj.
- Nie chcesz, nie mów. Nie znam cię, ale znam Admirała. Nie wiem dlaczego ostatnio darował ci życie, ale uważam, że teraz tak łatwo tego nie zrobi.
Prychnąłem i uśmiechnąłem się bez zapału.
- Nie zabije, jeśli jego córka na to nie pozwoli.
- A myślisz, że nie pozwoli? - zapytał z namysłem. Idąc w jego ślady, w zamyśleniu przeniosłem wzrok na widniejące w oddali cienie krzewów.
- Nie wiem. Mam taką nadzieję.
- Wraca Dalmur. Kawka z nim. Weszła do jamy wodza.
- Widzę.
- No tak, kazał jej poczekać na siebie.
- Ile to może potrwać?
- Być może chwilę. Mieliśmy tylko zabrać ze sobą nowego medyka. Wygląda na to, że coś im się przedłużyło. - Przerwał, gdy wicher zawiał mocniej, z dudnieniem, gdzieś sponad odległych zboczy gór prosto na gołą ziemię wokół nas. - Dalmur poszedł sobie. Ja też pójdę. Zrobiłem co do mnie należało.
- Idź, idź - przytaknąłem, układając się na ziemi.
Kto by pomyślał, że w ciągu niepełnych dwóch dni tak znieczulę się na łańcuch u szyi. I na zimno. Choć wciąż byłem ich świadom.


✃✁
- Jak chcesz to zrobić, nie umiejąc zabijać?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Lśniące ostrze wolno podniosło się ponad ziemię, trzymane kurczowo, niczym rączka ciężkiej walizki, którą przed daleką podróżą, zanim pociąg ruszy, planuje się z rozmachem wrzucić na przedziałową półkę. Szkliwo jeszcze raz ścisnął rękojeść niezdecydowanym ruchem. Gdy podniósł wzrok, pierwszym co mignęło mu przed oczami były masywne szpony, chwytające jego kończynę. Trzask rozorał powietrze, jeszcze zanim do jego świadomości dotarł ból wyłamywanych palców.
Cios. Krew trysnęła jasnym strumieniem.
- Och, Szkliwo. - Szary ptak, wciąż pochylony tuż nad ziemią, odetchnął spazmatycznie i wyciągnął pazury wczepione w gardło gasnącego ciała. - Czas najwyższy bym wziął to, co moje.
Został tylko jeden. Tak, jak powinno być.
Zdjął płaszcz i przykrył nim zwłoki. Odstąpiwszy od nich przełknął ślinę wraz ze spływającymi do gardła łzami, by na drżących nogach wrócić do jaskini.
- To tyle?
- To tyle. Niech go zakopią tam gdzie leży twój ojciec.
- Skąd pomysł żeby akurat tam?
- Wystarczyło zapytać. Między innymi po to przecież... prosiłem byś go tu ściągnął, zamiast zabijać.


Nagłe bodźce przywróciły mi przytomność. Chłód nocy nagle zamienił się w falę gorąca, gdy pomiarkowałem, że ze snu wyrwały mnie mocne drżenie i słowa dobiegające z mojej własnej nogi.
- Ej, zbudź się - ostry głos rozbrzmiewał tuż obok. Otworzyłem oczy. Najwyraźniej to nie noga przemawiała, a wilk. Znajomy. - Żyjesz? - Przede mną stał Izbor. Mrugnąłem dla otrzeźwienia i pchnięty dziwnym przeczuciem przechyliłem szyję, wyglądając zza jego łap. Admirał. Kawka, moja kochana... - Żyje.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz