wtorek, 30 listopada 2021

Podsumowanie listopada!

Kochani!
Dziś, jak co miesiąc, kończy nam się miesiąc. Jak pewnie wszyscy już zresztą zauważyli, wyjątkowo udany. Nie tylko przez liczbę opowiadań, bo nie była ona rekordowa (aczkolwiek bardzo zadowalająca, co trzeba zaznaczyć!) ale przez wszystko to, co się w tym czasie działo. A trochę się działo, przyznajcie! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, WSC obudziła się z październikowej hibernacji, byliśmy przez ten cały czas razem, a ci, których nie widzieliśmy od dawna, pojawili się znowu. Aż serduszko rośnie!
Ale przejdźmy do rzeczy, bo wszyscy czekamy na...
Podsumowanie aktywności, które przedstawia się następująco:

Na miejscu pierwszym stoi dziś Delta, który napisał bezsprzecznie najwięcej, bo 5 opowiadań;
Na miejscu drugim widzimy córeczkę i tatusia, o imionach Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka i Paketenshika, oboje z 3 opowiadaniami;
A miejsce trzecie zajmują NymeriaAlmette, C6, Wayfarer oraz Kamael z 2 opowiadaniami.

Innymi postaciami, które spotykaliśmy w naszych opowiadaniach, były SinterifiriMiodełkaSodrokniwaMundus.

A oto podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
Agrest, 6 głosów (Największy pijak)
Flora, 3 głosy (Najbardziej zatwardziały abstynent)
Delta, 4 głowy (Najszybsza postać)

To tyle na dziś. A przede wszystkim, dziękuję, Moje Serduszka, że mogę alfować w towarzystwie właśnie takich Duszyczek, jak Wy!

                                                            Wasz samiec alfa,
                                                               Agrest

Od Almette CD Wayfarera - "Otwarte Szlaki"

Almette siedziała na jakimś losowym kamieniu naburmuszona nieco. Dlaczego nie pozwolił jej iść. Wyglądała dużo bardziej jak pies niż on. No tak. Niby to jest niebezpieczne, ale czy nie po to idzie się na przygody? Czy nie po to opuszcza się dom? Żeby zobaczyć świat, napotkać przygody i nauczyć się paru lekcji od życia. Dlatego Almette nie była zadowolona z decyzji przyjaciela jednak uszanowała ją. Czekała i czekała. Aż w końcu zbliżył się ten czas kiedy podekscytowana wbijała wzrok w ścieżkę prowadzącą w kierunku tego małego przyportowego miasta. Jednak nie pojawiała się tam żadna ruda figura ani nie powiewał żaden kapelusz. Minęła minuta, dwie i czas tak sobie spokojnie płynął, a serka z niepokojem zadzierała głowę przyglądając się słońcu, które usilnie uciekało coraz to bliżej horyzontu. Co się stało, że Way się spóźniał? Odpłynął bez niej? Trochę absurdalna myśl. W końcu wziął ja. No tak. Nie obiecał, że jej nie zostawi w pewnym momencie, ale bądźmy szczerzy. Głupim i nieczulym byłoby pozostawić Serkę bez słowa. Jeśli tak rzeczywiście było to ona już mu pokarze jak się tylko na wiosnę wróci do watahy. Już ona mu wytłumaczy, że jej uczuć się nie rani. Wystarczyłoby w końcu w twarz jej powiedzieć, że to już czas. Że ich drogi tu mogą się rozejść! A nie uciekać! Ale pozostawała jeszcze opcja druga. Popłynął sobie! Ba! I teraz nie może wrócić. Może przypadkiem wsiadł na statek i akurat teraz jest już na morzu. No nie szkodzi. W takim wypadku wybaczyłaby mu, no bo przecież płynął do brzegu nie będzie. Ale, przecież istniała jeszcze opcja, że nieszczęśnikowi coś się stało. Tylko co? Mówił że ludzie nie atakują intruzów jak im się w paradę nie wchodzi ze swoją obecnością. Może się potknął? Albo jednak wszedł im w paradę i teraz gdzieś się chował przed ich złością! Nie było to istotne, gdyż zniecierpliwiona serka uzbrojona w zmysł węchu ruszyła mu naprzeciw. Może go znajdzie, a może spotkają się po drodze. Na pewno tak będzie! Way jest cały, jest zdrowy tylko się zagapił. Nigdzie nie odpłynął i nie zostawił jej samej na pastwę losu. W końcu to bardzo… porządny wilk.
—Way?— Almette nieśmiało wystawiła głowę zza jakiegoś śmietnika. Czuła niedaleko zapach wilka jednak przez ten odór ryb ciężko było go dokładnie śledzić. Złwłaszcza że ten plątał się i kręcił jakieś fikołki, jakby Way robił to samo. Almette westchnęła nie słysząc odpowiedzi, więc szła dalej. Widziała jak mało ludzi zwraca na nią uwagę. Może to i dobrze. Jeszcze tylko nauczy się szczekać i nikt nie zwróci na nią nawet głowy.  Hau, Hau i będzie podszywała się pod psa. Bardzo grzecznego psa! Nieśmiałym krokiem i dość ostrożnym jak na swoją osobowość podążała śladami swojego towarzysza. W którymś momencie straciła go znajdując go szybko w innym miejscu. Ale tyle dobrze, że ponownie go miała. Jednak z tym tropem pojawiło się coś jeszcze. Jakiś… człowiek zgadywała. I siarka? Czyżby ktoś strzelał? Ale do kogo? Odtrąciła jednak tą myśl i zgrabnie dotarła do końca zapachu. W małym zaułku było głośno od szczekania psów, a zapach znikał w dziurze w drewnianym płocie.
—WAY?! — zarzuciła głośno ponad ten nieziemski skowyt.
— Almette…? — usłyszała tylko w odpowiedzi, dość niewyraźnie i pospiesznie ,ale z pewnością głos należał do rudawego basiora.
—WY! Potwory! — zza jej pleców dobiegł jakiś krzyk i wystrzał. Jednak strzelający miał oko jak kret gdyż kula przecięła powietrze trafiając w szybę jakiegoś domostwa.
— Oh… — i Almette zmarszczyła się. — Biedny domek. Teraz będzie im zimno w środku. Ha! Głupi człowiek. — pokręciła głową i przysadziła się wykonując skok.
— Potwory? Almette uciekaj  stamtąd! —Way odkrzyknął zza płotu jednak pysk Serki już wystawał ponad nim. Wadera podciągnęła się na niestabilnej deseczce i przetoczyła na drugą stroną spadając na jednego z psów, który sadził się do jej przyjaciela. Ona szybko wstała, pies jeszcze leżał.
— Ale czemu mam uciekać? — spytała z niezrozumieniem. Nie była do końca świadoma że celowano akurat w nią. W końcu była taka grzeczna.
— Bo… zresztą… Nie ważne . — Way zbył ją na tą chwilę, ale ona mu tak łatwo nie odpuści. Później jej na pewno wytłumaczy.
—A oni czego chcą?— spytała Serka patrząc na parę pozostałych kundli różnych wielkości. — Nie wyglądają na miłych. — mruknęła mrużąc oczy. Czy oni próbują skrzywdzić jej przyjaciela?
—To nieistotne. Co ty tu robisz? Miałaś zostać i czekać. — Way mruknął chyba powarkując w kierunku tych bezczelnych psowatych baranów.
— No i czekałam… ale nie przychodziłeś więc poszłam cię szukać, bo no… myślałam że albo odszedłeś bez słowa, albo przypadkiem wsiadłeś na statek i teraz gdzieś płyniesz, albo no… stąło ci się coś. Więc postanowiłam cię poszukać. No i patrz! Jestem. Ale spokojnie! Byłam ostrożna. Tylko ten gościu był jakiś dziwny. Kompletnie go nie rozumiem. Wara! — przerwała swój mały monolog aby owarczeć jakiegoś chojraka który podszedł bliżej. Ten cofnął się. Może Almette miałaby trudność ze skrzywdzeniem muchy, ale to nie zmieniało faktu że warknięcie i wycie miała jak na dużego wilka przystało. Głośne, gardłowe i robiące wrażenie. Jej najlepsza broń zaraz za krytykowaniem i zasypywaniem innych swoją gadaniną

<Way?>

Ja nie wiem co ty chciałeś z tymi psami więc teraz masz kompana i myśl jak to rozwiązać XD 

Od Delty CD Paketenshiki - "Powód, żeby się zgodzić" cz.7

 Można w pewnością powiedzieć, że Delta nie spodziewał się żadnych przygód spotykając się ze swoim przyjacielem na herbatę. Jednak czy oni kiedykolwiek nie przeżywali czegoś kiedy spotykali się wzajemnie na tej porypanej ścieżce, która jakoś dziwnie zawsze wrzucała im pod nogi kłody albo inne przeszkody. Zawsze szło się umęczyć, spocić, umoczyć, w końcu któryś z nich zawsze czegoś potrzebował. Ale dzięki temu też śmiechów nie było końca, zawsze było o czym pomówić i to w sumie Delcie dlatego nie przeszkadzało zupełnie. W końcu przygody z przyjacielem u boku były najlepszymi przeżyciami na świecie, pomimo że mały basior wolałby siedzieć w zaciszu jaskini medycznej lub swojej nory.

—No to Paki. Opowiadaj. Miesiąc miodowy, jak wam minął? — zagadnął któregoś popołudnia Delta stawiając przed nimi dwa kubeczki ciepłej, ziołowej herbatki. Oboje stwierdzili że napiją się na zewnątrz korzystając z wyjątkowo ciepłego dnia. Oczywiście mrozy zdarzały się coraz częściej, a oko coraz rzadziej rozstawało się z widokiem deszczu, jednak w takie dni jak ten aż chciało się żyć. Drzewa już prawie bez liści pozwalały ciepłym promieniom słońca ostatni raz nagrzać futro przez nadejściem zimy.
—A jak miało być? – zaśmiał się rudzielec popijając napar. — Z Yirem jest cudownie i w sumie lepiej ni było, być nie może!
—Mówisz? A co ze szczeniakami?
—Szczeniakami?
— Oi Paki nie znam cię od wczoraj. Gdybyś mógł to przygarnąłbyś nawet zagubionego kotka. Widać w twoich oczach przyjacielu, że marzy ci się szczenię. Kolejne. — zaśmiał się Delta widząc jak Paki przewraca oczyma.
— Jeszcze nie rozmawiałem o tym z Yirem, ok? — odpowiedział wymijająco, ale jednak nie zaprzeczył. Rozmawiali potem jeszcze chwilę śmiejąc się do akompaniamentu wiatru, gdy nagle towarzysz Paketenshika zamilkł.
—Coś się stało?— Delta także przysłuchał się otoczeniu widząc jak uszy trzyogonowego basiora tną powietrze. I rzeczywiście coś słyszał, jednak ciężko było mu powiedzieć co. Brzmiało jak piszczenie, ale czego? Może jakaś wiewiórka, albo o zgrozo mamie niedźwiedzicy zbiegło jej dziecię i teraz ją woła.
—Chodź. — Paki po prostu jednak wstał i ruszył w kierunku dźwięku.
— Ey! Czekaj! To może być… coś niebezpiecznego. — Delta prawie rzucil kubkiem o ziemię doganiając prawie biegnącego przyjaciela w podskokach. Jego znacznie mniejsze nóżki ledwo nadążały.  — Zwolnij trochę. CO jeśli to niedźwiadek. Jego mama nie będzie zadowolona aa — Delta mówiąc to wpadł w Pakiego, który nagle zatrzymał się. Jego małe ciałko uderzyło w rudą sierść i upadło na ziemię. Większy wilk niewiele sobie z tego zrobił nawet nie zaglądając na niego. Był zbyt zafascynowany dźwiękiem. Mniejszy jednak zirytowany kopnął go delikatnie jak tak leżał i dopiero potem wstał z ziemi otrzepując się. Paki jedyni pomachał łapą w jego kierunku jakby odganiając natrętną muchę, więc Delcie pozostało jedynie przewrócić oczyma i stanąć u jego boku . W ciszy słuchali jak coś popiskuje coraz bliżej kiedy wolnym i ostrożnym tempem zbliżali się do tego. Delta oczywiście bardziej wycofany gotowy schować się za silniejszym z ich dwójki.
Dlatego też kiedy wilk zajrzał na krzaki i zatrzymał się jakby oszołomiony Delta nie miał lepszego wyjścia jak wystawić łeb pod nim. Spotkał zażenowane złote oczy dosłownie na sekundkę kiedy powróciły do przyglądania się trzem kuleczkom ze znajomym błyskiem. Delta westchnął cichutko kładąc się nadal mając nad sobą przyjaciela.
Rudy w końcu przekroczył mniejszego i zbliżył się do kupeczki kolorów. Ciche skiełczenie nasiliło się. Kolejno ciemnożółte i złote oczy spojrzały na nich z zaskoczeniem. Delta podszedł więc bliżej jak przyjaciel. Delta trącił delikatnie ostatnie ze szczeniąt z zamkniętymi oczyma. Kiedy ten je otworzył zmierzył się z oczami o tym samym problemie. Dwa kolory. — Jejusiu. Ślicznotki z nich. —
— Ciekawe gdzie ich matka. — Mruknął Paki przyglądając się tym wilczym dzieciom.
— Nie wiem. Nie czuć tu nic poza nimi. — Delta smętnie odpowiedział na to zdanie, choć to nie było pytanie. — Jakby pojawiły sie z nikąd.
— Myślisz, że…
— Paki. Jeśli ich nie weźmiesz zamarzną. W końcu noce już nie te same co latem. — Delta zmierzył przyjaciela wzrokiem, wiedząc doskonale co ten miał na myśli. — Będziesz musiał pogadać z Yirem szybciej niż myślałeś. —
— Ja… No tak. —

<Paki?>

 

Od Eothara Atsume - ,,Niecny Owoc" cz. 23

Nie chciałem tego niepotrzebnie przedłużać. Rzuciłem mu krótkie spojrzenie z czymś w rodzaju współczucia, po czym odwróciłem się na pięcie i ze wzrokiem wbitym w ziemię ruszyłem przed siebie, otoczony dwoma warstwami obcych z każdej strony. Konwój poruszał się tempem zbliżonym do truchtu. Nikt nie śmiał się odezwać, toteż zyskałem trochę czasu na przemyślenia. 

W sumie było mi go nawet żal. Wyglądał na naprawdę spoko gościa. Kogoś, na kim można polegać, kto ma wiedzę większą, niż cała reszta Alf razem wziętych. Może mi nie sprzyjał, ale byłaby wielka szkoda, gdyby okazał się patriotą zbyt wielkim, by ścierpieć zrzucenie ze stanowiska. Może nie jest tak źle. Przed rewoltą wolałem pozostawać w cieniu, ale kto wie, może potem byłaby okazja się zakolegować? Choćby i z jego litości...

Ocknąłem się, gdy tuż za granicą WWN opuścili nas strażnicy. Rzucili krótkie słowo pożegnania i ruszyli z powrotem do obozu, a chwilę potem doleciał do nich pierwszy wilk z tym samym celem. Będąc już niecały kilometr od jaskiń WSC napotkaliśmy kolejne nieodwzajemnione spojrzenie. Druga, ufniejsza wadera dopytywała się, czy to prawdziwy sygnał. Kazałem jej spadać, jednak w centrum nie sposób się już było ogonić od pytań, co takiego stało się w WWN. Z marszu odpowiadałem, że powinni o to spytać swojego ,,Alfę".  Nie miałem jeszcze ustalonego wytłumaczenia. Społeczeństwo już je sobie dorobi, i to o wiele szybciej, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. Wydałem jeszcze parę poleceń, jak się pożegnać z imigrantami; tudzież dodałem jak najwięcej papierkowej roboty. To ich trochę przytrzyma i dopełni czarę goryczy. Swoją ,,świtę" zostawiłem w jaskini wojskowej. I wtedy po wyjściu z tłumu o moje futro zaczepiło się coś innego. Mianowicie - pióro.

— Tu jesteś! - wyrzekł z czymś w rodzaju ulgi i zdenerwowania jednocześnie.

— Jestem, ale nie wiem, czy zauważyłeś, dość zajęty. - odparłem, machając szybko ze zniecierpliwieniem ogonem.

— Zaczekaj. Wyjaśnij mi chociaż, co tu się dzieje, to będę w stanie ci pomóc. - odpowiedział ptak ze spokojem godnym świętego. 

— Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, to odczep się i rusz tyłek do jaskini wojskowej ogarnąć tę tępą ferajnę. To nie czas na plotki. - zrobiłem już krok do przodu, kiedy zatrzymało mnie ciężkie westchnienie Mundusa:

— Właściwie... nie po to tu przyszedłem. Przed chwilą znalazłem coś dziwnego w krzakach koło twojej jaskini. Lepiej, żebyś to zobaczył. - z dzioba wylał się potok napiętych słów. Zatrzymałem się w pół ruchu, mimowolnie otwierając szeroko oczy. Nie chcąc kaleczyć drogocennych gałek czytelników i naszego pięknego języka nie będę przytaczać przekleństw, które w liczbie mnogiej przewinęły się przez moją głowę, ale były to z pewnością nie najlżejsze wyzwiska, jakie w wilczym języku istnieją. Teraz jednak tym bardziej zależało mi na spławieniu towarzysza.

— Pokażesz mi później. A teraz weź się wreszcie do roboty. - fuknąłem wrogo, odwracając głowę w jego stronę. Wodziłem wzrokiem za ptasią sylwetką, dopóki nie zniknęła za skalnym rogiem, po czym sprintem udałem się w stronę jaskini Alfy. Strach szybko ustąpił miejsca złości, która wbijała moje pazury głębiej w ziemię i dodawała pół metra do każdego skoku. Byłem na siebie wściekły. Jak mogłem być tak naiwny?! O tyle dobrze, że z wypowiedzi ptaka wynikało, iż nie domyślił się, czym jest niewidzialny kształt. W zamian za skrzydła matka natura odebrała również pierzastym cudowny zmysł węchu, zresztą eliksir już robił w tej kwestii kawał roboty; jednak na bank wzbudzi to pewne podejrzenia. Żeby rozszyfrować moją osobę to stanowczo za mało, ale i tak o jedna poszlaka za dużo. Będę musiał się pilnować bardziej, niż kiedykolwiek, ale w tej chwili nie to było moim największym problemem. Należało sprawić, żeby ta przyszłość w ogóle nie skończyła się na tym jednym błędzie.

Westchnąłem z poirytowaniem, kładąc łapę bodajże na swoim brzuchu. Mikstura niewidzialności na szczęście wciąż świetnie się trzymała. Stukając ze zdenerwowania pazurem w skałę, rozglądałem się po najbliższym otoczeniu. I wtedy powoli mój pysk rozjaśnił uśmiech ulgi.

~~~

Szybko wróciłem do centrum. Poudawałem jeszcze Wielkiego Najjaśniejszego Nam Panującego Naczelnego Wodza Reżimu, głównie przyglądając się ze zmrużonymi oczami pracy strażników, frustracji członków WWN i biegając po całej watasze bez celu. Prędzej czy później musiałem się natknąć na Mundusa. A raczej podejrzewam, że cały czas mnie obserwował. Tylko w tym momencie, kiedy wypytywałem stróża, jak idzie ewakuacja i emocje opadły, stwierdził, że to dobry moment na powrót do gry.

— Chodź, mam ci coś do powiedzenia. - mruknąłem na stronie. Ptak kiwnął tylko lekko głową i w ciszy udaliśmy się w stronę jaskini Alf. Szedłem jak najszybciej, nie chcąc tracić cennego czasu. 

— Więc co takiego chciałeś mi przekazać? Może masz ochotę mi wyjaśnić, jaki sens ma przepisywanie teraz każdej karty członkowskiej z osobna? Nie lepiej by było jeszcze zrobić dwie kopie? - odezwał się towarzysz, gdy tylko oddaliliśmy się wystarczająco od zgiełku.

— Dobry pomysł. Cieszę się, że tak myślisz. - odparłem całkiem spokojnie, pół żartem, pół serio. - A poza tym, nie odwiedzaj więcej WWN. - dodałem twardo.

— Dlaczego? Co tam się stało, do cholery?

— Powiedzmy, że nie chciałbym zepsuć tego, co między nami jest. - ściany. 

— A myślałeś, żeby samemu przestać się o to starać? - westchnął Mundus, przyglądając mi się badawczo. 

— Masz jakiś problem? Nie wytrzymasz dnia bez konszachtów ze swoimi kolegami spod Nadziei? A zresztą. Miałeś mi coś pokazać. - uciąłem, zanim ptak zdążył jakkolwiek pociągnąć rozmowę lub zacząć się tłumaczyć.

— Tak... - mruknął cicho, wychodząc nieco na prowadzenie. Doszliśmy do krzaków, które towarzysz ostrożnie rozgarnął skrzydłem. Jeszcze chwilę ze zdziwieniem przeczesywał piórami pustą przestrzeń, zanim wyrzekł:

— Ciekawe. Jeszcze niedawno tu było... - ptak zaczął rozglądać się po okolicy ze zmarszczonymi brwiami.

— Ale co? - mruknąłem z nutką zniecierpliwienia, drapiąc się za uchem. Również chodziłem leniwie w tę i we wtę przed legowiskiem Alfy.

— Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. - Mundus wzruszył ramionami, stając w miejscu.

— No raczej ciężko by było, jeśli jest to niewidzialne. Zostawiło jakieś ślady? - przestąpiłem z nogi na nogę, udając choć trochę zaangażowanego w śledztwo. 

— Nie. - odparł towarzysz z lekkim wahaniem. Zapadła chwila milczenia.

— Więc myślę sobie, że nie ma co się nad tym rozczulać. Teraz nic z tym nie zrobimy, a w tych lasach dzieje się wiele dziwnych rzeczy... - zniżyłem nieco głos, wstając z miejsca. - My tu gadu-gadu, a w centrum zaraz zaczną tłuc butelki. Aczkolwiek, myślisz, że to może mieć jakiś związek z tym, co się ostatnio wyprawia? - spytałem delikatnie, odchodząc już od groty. Nauka z ostatniej rozmowy nie poszła w las. 

— Nie mam pojęcia, ale wątpię, żeby dobry duszek z ciasteczkami czekał tylko w krzakach na nasze przybycie. 

~~~

Nieprzytomna wadera kołysała się irytująco z boku na bok na moim grzbiecie. Gdyby nie fakt, że jeszcze świadoma ważyła niewiele, pewnie bym jej nie uniósł w takim stanie. Więcej ważyła chyba sama sierść. Nazywała się Toph, Tofi, czy jakoś tak, a z tego, co udało mi się ustalić podczas krótkiej rozmowy, była medyczką. Dość miłą, spokojną, ale naiwną medyczką. Pomimo mojej jakże wybitnej gry aktorskiej, naprawdę uwierzyła w bajeczkę o dodatkowych papierach w jaskini Alf. Walka trochę się przeciągnęła w porównaniu do moich oczekiwań - gdyby nie ten wystający korzeń, o który się potknęła, byłbym już spalony... potem na szczęście poszło jak z płatka i szedłem teraz w stronę łańcucha górskiego, kiwając się trochę nienaturalnie na boki. Poza tym nic nie zdradzało obecności niewidzialnego ciężaru, przywiązanego niewidzialną liną do szarych pleców. Mimo to za każdym razem, gdy spotykałem na swojej drodze jakiegoś wilka, wstrzymywałem oddech. Może zachowywałem się trochę dziwnie, ale bądźmy fair, czy pierwsze, co przyszłoby wam do głowy po spotkaniu z Agrestem, to że właśnie na oczach wszystkich porywa waderę z wrogiej watahy? Osobiście obstawiałbym, że dobrał się do zapasów spirytusu w medycznej. Zrobiłbym to sam, ale uniesienie wilczycy pozostawało poza zasięgiem moich możliwości. 

Pod górę zrobiło się pustawo, ale i ciężko. Wytężając wszystkie siły, dotarłem gdzieś głęboko w górskie chaszcze, gdzie sam już nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Związałem jeszcze pysk wadery i zostawiłem ją na ziemi, by obejrzeć okoliczne jaskinie. Upatrzyłem sobie grotę z najwęższym wejściem. Kiedy wróciłem, moja ofiara niestety odzyskała już przytomność. Na chwilę zamarłem w bezruchu, przyglądając się uważnie kamieniowi obok. Ostatecznie, spoglądając w do szczętu przerażone ślepia wilczycy, westchnąłem tylko i przeniosłem ją do jaskini. Musiałem trochę odpocząć, zanim wyjście z niemałym mozołem zablokowałem większym głazem, zostawiając niewielką szczelinę u góry. Po tym wszystkim jako Agrest nie byłem w stanie zrobić nic więcej, jak położyć się obok. Wadera nie kwapiła się aby rozwiać opary nudy, więc zacząłem pleść jakieś brednie, co by urozmaicić odpoczynek:

— Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj; kiedy sfałszowaliśmy wybory w NIKL-u i wróciłem tu jako Alfa. Piękne czasy... Aż się dziwię, jak byli w stanie tak długo tego nie zauważyć! To trzeba mieć talent. A Dergud,  ta szuja ma tak mocne plecy, że gdyby wbił komuś nóż w kark na oczach całej watahy, puściliby go wolno i dali dwie skrzynki spirytusu zadośćuczynienia... Zabawne, co się dzieje tu na górze, prawda? A zastanawiałaś się kiedyś, jak to się stało, że w WSC pojawiła się wścieklizna? Chociaż nie, oszczędzę ci tej świadomości na tę resztkę życia.

Moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Miałem w końcu niepowtarzalną okazję pisać karty historii na żywo. Naopowiadałem jej jeszcze trochę bzdur o tym, jak to NIKL zamierza zrobić z tych ziem jedną wielką niewolniczą republikę, a WSJ to dobre ziomki som i muszą współpracować z WSC przeciwko WWN, której władze nie widzą w tym problemu. O tym, jak za tydzień zaatakuje ich banda żandarmerii z południa i o tym, co ptaszki ćwierkają o nieczystych, irytujących zagraniach Mundusa. Jakiego to podłego lenia i niewdzięcznika mam za brata, no jak ja mam w takich warunkach starać się o dalszy przemyt dokumentów z WWN? Nie można było też nie pominąć faktu, jak Kwazar bezczelnie oszukuje w karty. 

Wadera przez cały czas milczała, z pętlą strachu zaciśniętą mocno na gardle. Wreszcie, gdy zaczęło się ściemniać, upolowałem naprędce i wrzuciłem do środka zająca, choć w sumie nie musiałem. W zależności od refleksu znajdą ją najpóźniej za kilka dni. Udzieliłem jej ponownie paru wskazówek na temat niepotrzebnych krzyków i zbędnych prób uwolnienia, po czym zapewniłem, że... wszystko będzie dobrze, i odszedłem. Nie wiem, co mi odbiło, może za dużo ostatnio przebywam w towarzystwie...

W połowie stoku, gdzie roślinność rosła nieco bujniej, wytarzałem się raz jeszcze w trawie, aby zmyć gdzieniegdzie kropelki niewidzialności, i wróciłem okrężną drogą do jaskini Alfy. Po dzisiejszym rajdzie czułem, że najchętniej padłbym na glebę tu i teraz, jednak widok nieznanej mi wilczycy w środku znowu postawił mnie na nogi. Miała sierść koloru świeżego capuccino, z małym, srebrnym chabrem zatkniętym za ucho. Przeglądała jakieś dokumenty. Jako że przywitała się ze mną zupełnie swobodnie, ja również jej obecność w tej grocie uznałem za normalną. Może to jakaś poseł? Upewniwszy się, że nikogo w pobliżu nie ma, wszedłem do środka. I mówię sobie - w sumie czemu nie?

Po krótkim wstępie o pogodzie zacząłem z nią zwyczajnie flirtować, z satysfakcją obserwując jej reakcję. Ale kiedy nazwała mnie wujkiem, zrobiło się tak jakoś niezręcznie... nie muszę chyba dodawać, że zostałem w grocie sam. Tym większą miałem ochotę zasnąć, gdy łapą szukałem sporego zagłębienia w skale. Od porzucenia tego stanu dzieliło mnie już przecież tak niewiele! Podciągnąłem się tylko na tyle, by dotknąć pazurem niewidzialnej czaszki, leżącej na szczycie stropu, i już po chwili byłem wypoczęty i rześki, jak skowronek, i jeszcze bardziej posiniaczony. Choć Agrestowi, którego ciało zgodnie z siłą grawitacji opadło na dół, też pewnie dostało się po tyłku. Kości były całe, nic, z czego nie mógłby się wylizać. Wciągnąłem nieprzytomne ciało nieco w głąb jaskini. Poukładałem kończyny wilka w bardziej naturalny sposób, jak gdyby spał tu od dawna. Po zamianie w mojej głowie znów zrobiło się pstro od najbardziej odjechanych pomysłów, jak jeszcze mógłbym w pełni wykorzystać ten pobyt, tyle pięknych scenariuszy, projektów piramid z butelek... ale czas gonił. I nie tylko on - na zewnątrz widać było kolejnego zbliżającego się wilka. Torba rozpruła się trochę na górze; poprawiłem ją sobie na łopatce i chycnąłem lekko ku zaroślom, w kierunku zachodniej granicy. 


1944 słowa

<Agrest? No pokaż, jakie tam masz asy w rękawie *)>

poniedziałek, 29 listopada 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Wspomnienie" cz. 11

Deszcz. Deszcz był tym co Delta usłyszał jako pierwsze. Jak to w życiu jednak bywa wzrok nie powrócił do jego władania jeszcze przez dłuższą chwilę. Czuł się jakby uderzył głową w jakiś kamień, a potem przebiegło po nim stado łosi. Świadomość jeszcze przez chwilę także płatała mu figle. Wspomnienia w powolnym tempie składały się w bezładną całość, mieszając wyznaczniki czasowe i przeszłość w nieporządną linię pełną wcięć, gór i dolin. Jednak kiedy w końcu jego stan zatrzymał się na w miarę standardowym poziomie myślenia jego oczy rozwarły się momentalnie. Szkielet i jego obraz powróciły do niego z e zdwojoną siłą, a jasne światło, pomimo tłumienia przez deszczowe chmury sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Nie wstawał. Nie czuł się na siłach na najmniejszy ruch, a bolesne pulsowanie nie ułatwiało mu zachowania skupienia.
Wstałeś. Echo. Długie i nieprzyjemne szybko zastąpione w umyśle równie męczącym piszczeniem. Podniósł łapy i w geście desperacji zakrył uszy jakby miało mu to coś dać. Zaraz ci przejdzie. Głos pochodził jakby znikąd. Tajemniczy i obcy, ale tak znajomy ton. Chwilę potem rzeczywiście piszczenie ustało, jednak dyskomfort w czaszce pozostawał.
Jak się czujesz? Tym razem słowa nie wywołały tego samego efektu. Jednak nadal pozostawiały niewyraźny ból w umyśle, młodym i nie przystosowanym do tego nowego przeżycia. Grymas na pysku szczeniaka pojawił się i zniknął.
—Jakoś — padła cicha i szumna odpowiedź, mało co nie zagłuszona przez krople deszczu.
To dobrze. Zmarszczył nos w bólu. Martwiłem się, że przyprawiłem cię o zawał serca. Nieprzyjemne echo znowu powróciło. Spokojnie. Za jakiś czas zupełnie to minie. Głos jakby wiedział o co Delcie chodzi uspokajał go, ale jedyne co się działo to pogorszanie sytuacji. Dlatego zapadła pozorna cisza. Natura kontynuowała swoją symfonię smutku jeszcze długie godziny. Szczeniak o oczach w różnych kolorach skulił się przy kamiennej ścianie kiedy w końcu jego łapy raczyły powstać z otumanienia. Wsłuchiwał się w napięciu w dźwięki świata wokoło jakby miały ucieleśnić się i uratować go z tej niezręcznej i przerażającej sytuacji. Dziwne stworzenie za to siedziało kawałek dalej cierpliwie wbijając w niego te dwie kuleczki o jaskrawej niebieskiej barwie, jakby sądząc Deltę i rozważając coś w duszy.
Kiedy ruszyli się zrobili to niekontrolowanie i jednocześnie wstając i spoglądając na wejście do jaskini. Ich ciała zastygły widząc jak natura znęca się nad swoim własnym dzieckiem zrzucając na ziemię pioruny. Jeden z nich niekorzystnie uderzył w bogu ducha winne drzewa, powodując że to stanęło w żywym ogniu, którego nawet deszcz nie był w stanie okiełznać. Jedno, samotne i oddalone od innych płonęło teraz, pośród kojącego deszczu nie mogąc zaznać tego ukojenia. Niczym metafora kruchości rozpadało się powoli pod władaniem płomieni. Delta spuścił po sobie uszy. W pewnym sensie bał się ognia, jednak miał do niego respekt, milczący i zagłębiony w sercu, gdyż to właśnie ogień pozwolił mu uciec od śmierci. Jednak w obliczu tego żywiołu przeważał strach. Ten zwyczajnie, typowy dla szczenięcia niezrozumiały strach. Dlatego niewiele myśląc, zapewne kierując się wyłącznie naturalnymi impulsami skrył sie za kościstym ciałem. Przedziwne stworzenie jedynie spojrzało na ciemnego szczeniaka i jakby z westchnięciem usiadło. Ogień ucichł po czasie pozostawiając tylko czarny i osmolony szkielet tego co niegdyś było drzewem. Liście, kora, korzenie, wszystko zdawało się teraz być niezwykle kruchą strukturą gotową zawalić się w każdej sekundzie.
Spojrzeli się po sobie.
—Skądś cie znam — zamazane wspomnienia jednak niewiele mu podpowiadały.
Wiem. Musisz mnie znać. Pewność w tym głosie była znajoma.
—Skąd taki wniosek? — Delta zamrugał dwa razy zaskoczony. Może wilk znał jego.
Ja… Nie mam pojęcia. Kiedy się obudziłem jedyne co pamiętałem to twoje imię. Dlatego wiem że musisz mnie znać. Jeśli mnie nie znasz…. Nikt mnie nie zna.
—To… Ty nie wiesz kim jesteś? — szczenię nie spotkało nigdy szkieletu. Mówiącego zwłaszcza. Ale w końcu każdy miał imię i znał je. To było coś co czyniło z wilka członka większej społeczności i nadawało mu swoistą wartość.
Nie wiem. Ale czy to ma jakieś znaczenie skoro ty wiesz?
—Ale ja… też nie wiem. Nie mam pojęcia kim jesteś! — zapewnił chociaż w głębi serca i pamięci coś odbijało mu się w głowie.
Jak to? Przecież powiedziałeś, że mnie skądś znasz! Niczym przerażenie dziki błysk przeciął przez te dwie kulki udające oczy.
—No… NO tak. Ale… to nie znaczy, że wiem kim jesteś! – bronił się. Atmosfera nagle uderzyła o ziemię.
JA… No cóż. Nie szkodzi. Kiedyś może się dowiesz. Cisza. Deszcz stukał jedynie o skały, a samotne spalone drzewo uciekało z wiatrem nie pozostawiając po sobie nawet śladu.

Słońce po deszczu grzało wyjątkowo mocno. Zwłaszcza kiedy łapy powoli przemarzały od chłodnej skały i mokrej nawierzchni.
—Czemu za mną idziesz tak właściwie? — Delta rzucił tym pytaniem za siebie, gdzie z całą pewnością  kroczył dziwny szkielet.
A gdzie indziej miałbym iść, skoro nie wiem kim jestem, skąd jestem ani jak mam być. Bez imienia, bez domu i bez pamięci. Więc idę za tobą.
—Nie chcesz sobie poszukać domu? Nadać imienia? — w szczenięcej niewinności wierzył, że potem życie mogłoby wrócić na stary tor i biec tak jak wcześniej.
Nie, ponieważ coś mówi mi, że z tobą dowiem się co było kiedyś. Może… wtedy odzyskam pamięć o przeszłości i mojej rodzinie!
—Ale po co tak właściwie? Nie lepiej żyć nie pamiętając o przeszłości? Ja to bym chciał zapomnieć. —przyznał basior przeskakując z nogi na nogę i w zabawie omijając dołki w skalnym podłożu gdzie uzbierała się deszczówka.
Kiedy ja chcę pamiętać! Poza tym… dlaczego miałbyś chcieć zapomnieć. Z przeszłości można się wiele nauczyć, jak nie popełniać tych samych błędów czy komu zaufać.
— Do tej pory moja przeszłość była tylko błędami innych. Śmiercią i smutkiem. A ja jestem tylko zwykłym wilkiem. Drapieżnikiem. — mruknął zaprzestając swojej zabawy. — Wszystko co miałem zagarnęła choroba. Bliskich, braci, ukochanego „ojca” — załkał z żalem zatrzymując z trudem łzy — Potem przyjaciół i na koniec zostałem tylko ja!
Straszne. Ale jeśli zapomniałbyś, kto pamiętałby o duszach tych których kochałeś? Kto dawałby im drugie życie w opowieściach, które zaniesiesz światu? Nikt. Zostałyby zapomniane i zanikłyby w przeszłości jak wszyscy inni.
Ponowna cisza tym razem nieco inna zapadła. Słońce nasiliło się jakby zapowiadając lepsze dni. Ale czy na pewno będą lepsze?

Dokąd idziemy tak właściwie? Padło pytanie po dwóch dniach prawie nieustannej wędrówki. Moje kości chrapoczą. Chcę przerwy. A mówią że to szczenię bywa nieznośne.
— Gdzie wiatr prowadzi — mruknął Delta przystając i słuchając. — Tam jest rzeka. Może złapiemy jakieś ryby! — powiedział i ruszyli dalej. Monotonny krajobraz znudził się już szkieletowi, który dalej pozostawał niezadowolony z obrotu spraw. Miał znaleźć Deltę i go znalazł. Dlaczego więc razem z nim nie powróciły wspomnienia i dlaczego to małe stworzonko powtarzało mu, że nie pamięta kim był. W takim razie po co był? Czy był potrzebny? Delta zdawał sobie radzić całkiem nieźle pomimo bycia niespełna półrocznym szczenięciem.
I po co ja ci jestem? Szepnął do siebie w myślach, a uszy malca zadrgały. Te fascynujące oczy tak znajome, które pobudzały jego nieistniejące serce spojrzały na niego.
—Nie wiem. Ale wydajesz się być ważny — ucieszył się na te słowa. I może dlatego tylko nie zreflektował się, że malec słyszał coś czego nie powinien.

Złowione ryby szkielet upiekł. Delta właściwie nigdy do tej pory nie widział ogniska w środku lasu. W końcu takie mierne szczenię jak on niewiele mogło samo zrobić. Jednak pomoc od kościanego towarzysza sprawiła, że w końcu zjadł coś ciepłego i smakującego znacznie lepiej niż mokra ryba. CO prawda to dalej był smak ryby, ale pomińmy ten szczegół.
Powiedz mi. Kim tak właściwie jesteś Delto?
—Kim mam być? W jakim sensie? – odbił pytanie skonfundowany szczeniak obracając delikatnie główkę na bok.
No. Skąd jesteś? Może od tego zacznijmy.
— Nie pamiętam już nazwy tej watahy, ale była duża. Pomiędzy wieloma szczytami, wataha w dolinie!  — odpowiedział mrugając oczkami i biorąc kolejnego gryza ze swojej porcji.
Między górami. Oh. Ja wstałem między górami. Właśnie w takiej dolinie. Wszystko było spalone.
— Spalone? — Delta zmarszczył nos. No tak. Jego dom rzeczywiście płonął kiedy z niego uciekał, ale wątpił że wszystko mogłoby spłonąć. — Nie sądzę że w moim domu wszystko spłonęło, więc na pewno to nie ta sama dolina. — chociaż wątpił w swoje słowa. I nie za bardzo rozumiał skąd to zwątpienie się wzięło.
Oh. Ale… nie ważne! Kto był twoimi rodzicami?
— Neo. Medyk i opiekun sierocińca, bo ja… nie miałem rodziców. — i z tą odpowiedzią jakby coś nagle trzasnęło w oddali. Delta zląkł się nieco widząc nagle sypiące się na ziemię kości sowjego towarzysza. Martwe bez życia.

 

Y̷̛̙̌͒͊̾͋̃͂̎̓͑̾̈̒͆͊͘͘͘͠ơ̷̧̨̢̡͈̗͈̩͖̝̥̲̙̺̻̺̼̦̗̎̈̑̐̈́̓̇̀̎͐͂͠ͅr̴̡̰̮̪̫̪̞͒́̊̈́̀̀̉̋͒͂̈́͒̽͐͛̐̑͗͊̄̌̃͋̓̒͋̓̅̌͆̎͂̏͝ḑ̷̛͓̻̮̪̘͇̠͙̦͖̤̦̠͍̠̤͆̂̐͂͌̇̐́̉̑͆̈̇̅͑͠͠ podaj mi tą fiolkę. Tą która leży tam… no wiesz — jaskrawo fioletowy wilk wpatrzony niemo w miskę miesząc coś jedynie machnął łapą. Wilk który otrzymał to niejasne polecenie jakby od razu wiedział co ma przynieść i gdzie położyć, dlatego fiolka nie zajęła mu za wiele czasu. Jednak kiedy rozejrzał się wszystko zdawało się być jakby zamazane. Nic nie przypominało mu czegokolwiek, a nawet jego własna łapa, w której trzymał szklane naczynie zdawała się nie istnieć. Jakby to wszystko było tylko skrawkiem, puzzlem w większej, skomplikowanej układance. Podał więc bezmyślnie ten przedmiot w ręce jakby znanego mu basiora.
—Proszę Neo! — jego głos, który nieświadomie uciekł mu z gardła zawrzał w jego umyśle. Projekcja nagle zatrzymała się. Na sekundy.
Y̷̛̙̌͒͊̾͋̃͂̎̓͑̾̈̒͆͊͘͘͘͠ơ̷̧̨̢̡͈̗͈̩͖̝̥̲̙̺̻̺̼̦̗̎̈̑̐̈́̓̇̀̎͐͂͠ͅr̴̡̰̮̪̫̪̞͒́̊̈́̀̀̉̋͒͂̈́͒̽͐͛̐̑͗͊̄̌̃͋̓̒͋̓̅̌͆̎͂̏͝ḑ̷̛͓̻̮̪̘͇̠͙̦͖̤̦̠͍̠̤͆̂̐͂͌̇̐́̉̑͆̈̇̅͑͠͠  popatrz. Popatrz! — mała, granatowa kuleczka wbiłą w niego swoje dwukolorowe ślepia. Kim oni dla siebie byli, skoro maluch trymał przed sobą zamazany kawałek papieru.
—Piękny— szepnął niekontrolowanie i wszystko jakby zapadło się w ciemność

—Ż…Żyjesz? — Delta w końcu odważył się podejść do towarzysza i delikatnie pacnąć go w największą kość, czyli czaszkę. Ten jakby przebudził się i ponownie poskładał w swoistą całość. Jego błękitne kuleczki pojawiły się w oczodołach i zalśniły bladym blaskiem.
Znałem Neo. Mruknął w eter.
— Ale jak to? Nie rozumiem. —Dleta spłoszył się nieco.
Nie szkodzi. Nie musisz. … Nie istotne . Po czym zadarł pysk do góry wpatrując się w powoli gasnące niebo. Ja w końcu sam się dowiem.

CDN 

Od Kary – „Gdy przychodzą zmiany”

Prawie dwuroczna Ciri

- Chce wracać do domu, w którym są róże. I drobne sprośne liściki na karteczkach. I gdy moje włosy zaczną siwieć, on powie, że jestem jak dobre wino, coraz lepsza z wiekiem.

- Co tam śpiewasz, córeczko? – spytała małej szarej kuleczki… właściwie już nie tak małej. Ciri była już prawie dorosła, a ona nawet nie wiedziała, że umie tak pięknie śpiewać.

- Myślę, że nauczyłam się tego od moich rodziców, że prawdziwa miłość zaczyna się od przyjaźni. Pocałunek w czoło, randka, udawane przeprosiny po kłótni…

Uśmiechnęła się lekko. Może nauczyła się tego od nich. Przez jakiś czas z nią w końcu byli, chciała wierzyć, że przez ten ważniejszy i bardziej kształtujący. Bała się jednak, że nie zna swojego własnego dziecka.  

- … zestarzeć się z kimś kto sprawia, że czuje się młoda…

- Mamo, mamo! Maaamoo! – usłyszała za sobą i mała torpeda emocji wbiegła we nią z impetem. Zaśmiała się do akompaniamentu śmiechu Almette. Ta mała była tak rozkoszna. Jej mały wulkan energii.

- Choć mamo, pokaże Ci co zrobiliśmy z tatą! – spojrzała na śpiewającą Ciri. Nawet nie zwracała na nią uwagi, może nie powinna jej przeszkadzać. Odeszła z nową młodszą córką ze śmiechem na pysku.

- …Potrzebuje mężczyzny, który kocha mnie tak, jak mój tata kocha moją mamę. – Dokończyła śpiew Ciri. Nikt tego nie zobaczył, ale pojedyncza łza wchłaniała się właśnie w jej futro na policzku. Jej wzrok skierował się na tą idealną rodzinę, do której czuła, że już nie należała. Została wymieniona. Obserwowała jak matka z radością bawiła się z Almette, a z boku patrzył na nich Szkło. Też się uśmiechał. Patrzył tylko na swoją żonę, a w jego oczach odbijała się wielka miłość. Dla niego najważniejsza była ona. Pomimo jej złych decyzji, wybuchowości, ciągłego stawiania granic i częstych wahań nastrojów. Kiedy Ciri usłyszała śpiewaną przez siebie piosenkę będąc niedaleko wioski, czuła, że pasuje do nich niesamowicie. To miłość Szkła ich trzymała i mała Ciri zaczęła wierzyć, że jeżeli ona także będzie kogoś tak kochać, to wszystko się uda. Wystarczy oddać komuś wszystko, każdy swój kawałek, a on nie będzie miał wyjścia i to wszystko przyjmie. Mimo wszystko była także córką swojej matki, nie tylko ojca. Dzierżyła więc też cechy, których sama w sobie nienawidziła. Wybuchowość, zmiany nastrojów… możliwe choroby psychiczne. Kara była dobra w ich ukrywaniu. Od lat się w tym wprawiała. A może po prostu sama nie zwracała na nie uwagi? A Ciri? Ciri nie wiedziała, że powinna coś ukrywać. A teraz było już za późno.

Kilku miesięczna Kara

- Malfoy. Zajmij się nim proszę, stracił rodziców przez ostatnią suszę. – Nieznany jej wilk przyszedł do nich tego ranka. Jej brat myślał, że śpi, ale ona dokładnie wszystkiego słuchała.

- Tylko co ja mam z nim zrobić? Już i tak muszę się teraz zająć Kara, bo matka nie czuje się najlepiej, a Magnus.. no wiesz co Magnus.

- Nie obchodzi mnie to. Przykro mi ale opiekun szczeniąt także odszedł, więc nigdzie indziej go nie oddam. – wilk westchnął ciężko i zniżył lekko głos. – Umówmy się, ty masz najlepsze podejście do młodych i już masz doświadczenie. Nikogo lepszego nie znajdę.

Malfoy nie odpowiedział, ale poczuła, że w jaskini pojawił się nowy zapach. Nadal miała zamknięte oczy, ale kusiło ją by je otworzyć. Na razie jednak słuchała dalej.

- Jak się nazywasz?

- Levi. – słaby, krótki dźwięk doszedł do jej uszu. Wadera uśmiechnęła się lekko na myśl, że w końcu pozna kogoś w podobnym wieku. Wszystkie inne szczeniaki miały już przynajmniej rok i nie chciały za bardzo się z nią bawić. Zwłaszcza, że matka pozwalała to robić tylko w asyście dorosłego. Kto by chciał się bawić przy dorosłych… W jej małej główce zakiełkowała myśl: Moje dzieci będą mogły się bawić wszędzie! I same, będą mogły robić co chcą!

- Wrócimy teraz do spania, z rana pomyśle czym mógłbyś się zająć i co z Tobą zrobić.

Nowy szczeniak nie odpowiedział. Zamknął szybko oczy i starał się zasnąć mając nadzieję, że tym razem będzie to sen spokojny i bez koszmarów.

Półroczna Ciri   

Jej ciało wierzgało w niekontrolowanych spazmach, oczy miała zaciśnięte jakby nie chciała by jej wspomnienie uleciało i ponownie zostało jej odebrane. Sny zaczęły ją nawiedzać już niewiele ponad miesiąc temu. Strzępki wspomnień lub marzeń. Nie była w stanie tego rozpoznać. Jej pamięć była poplątana, nie wiedziała, co z jej dzieciństwa było prawdą, a co tylko wymyśloną przez jej umysł ułudą. We śnie spotykała tych którzy odeszli. Braci. Matkę, przynajmniej tą, która ją wychowała. Przyjaciół. Miłość. Teraz już wiedziała, że to była miłość. Wiedziała kim był dla niej Levi, piaskowy basior wołający jej imię w chorobowej gorączce. Przyjaciel i ukochany. Jedyny wilk, któremu mówiła wszystko i ufała mu bezgranicznie. Gdyby tylko o tym wiedziała w momencie gdy poznali się po raz drugi. Gdy pamięć, tak samo jak teraz, płatała jej figle i nie pozwalała ułożyć wspomnień w odpowiednim porządku. Teraz też nie wiedziała co z tego co pamiętała było prawdą, ale wiedziała, że coś jest na pewno. Były to uczucia. Oddanie, szczęście, miłość i obezwładniający ją smutek gdy orientowała się, że to wszystko tylko sen. Gdy się budziła była roztrzęsiona, zrozpaczona, a wyrzuty sumienia, gdy patrzyła na swojego męża zjadały ją doszczętnie. Każdy wiedział, że nie byli dla siebie pierwszymi. Kara na pewno nie była. Gdyby nie śmierć Talazy, Szkło nigdy by tak na nią nie spojrzał. Ona jednak teraz czuła, jakby nigdy go nie kochała. On kochał, czuła to. Nawet jeśli nie tak samo jak jego zmarłą ukochaną. A Ona? Odkąd pojawiły się sny i pamięć o Levim zaczęła wracać, czuła się rozdarta pomiędzy przeszłością i teraźniejszością. Jakby dopiero teraz miała okazje przeżyć śmierć dawnej miłości i spróbować sobie z nią poradzić, a teraźniejszość i rodzina nijak w tym nie pomagały.

- Kara. Kara… - spokojny i delikatny głos męża wybudził ją z, jak on sam myślał, koszmaru. Jego łapa delikatnie masowała jej grzbiet w celu ukojenia szamocących nią emocji.

Wadera spojrzała na niego i łzy momentalnie pojawiły się w jej oczach. Był dla niej dobry, wyrozumiały, pomocny, zawsze przy niej gdy go potrzebowała. A ona? Czuła się jakby zdradzała go w snach. Każdego wieczoru wiedziała co ją czeka i… chciała tego. Czekała na noc, żeby tylko wrócić do lepszego dla niej świata.

- Mamo… - jęknęła mała szara kulka, która poczuła nagły ruch leżąc pomiędzy swoimi rodzicami.

- Wszystko dobrze Skarbie. Śpimy dalej, już wszystko dobrze. – powiedziała łamiącym się głosem, jednocześnie zmazując spod oczu wilgoć. Szkło patrzył na nią uważnie nic nie mówiąc, o nic nie pytając. Dobrze wiedział czego potrzebowała i właśnie to jej dawał. Czy to nie był wystarczający powód by go kochać?

Prawie roczny Levi

Obudził się tak jak zwykle, wraz ze wschodem słońca. W jego objęciach leżała ta, która prawdopodobnie odmieniła jego życie, choć sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Jemu też dużo czas zajęło zanim poukładał sobie wszystko w głowie. Oboje dorastali, a czas wydawał się uciekać przez łapy coraz szybciej. Levi wiedział, że nie zostało mu dużo czasu, czuł to z każdym mijającym dniem, godziną a nawet minutą. Dlatego każdą chwile spędzał z nią. Chciał dać jej choć odrobinę szczęścia, które będzie w stanie zapamiętać, w tym pełnym zła świecie. Jedna cecha różniła go od innych żyjących na tej wyspie wilków. Było to coś co wiedział, że niedługo go zabije i niestety nie mógł nic na to poradzić. Tego dnia, gdy Alfa przyprowadził go do jaskini Malfoya, gdy wszyscy inni myśleli, że jego rodzice zmarli przez suszę… on zobaczył coś czego nie powinien. Jego młode oczy nie rozumiały tego wtedy. Nie rozumiały tych istot, które zabrały ciała jego rodziców, podkładając inne, martwe. Choć ciała w niczym nie przypominały jego rodziców, wszystkie wilki, jak tylko się obudziły, mówiły, że to oni. Levi nie potrafił zaprzeczyć. Nie wiedział jak, nie miał odwagi, a może po prostu sam sobie nie ufał. Wiedział wtedy tylko jedno, stracił tamtej nocy rodziców, nawet jeśli nie tak jak myśleli wszyscy inni.

Z czasem zaczął rozumieć więcej. Odkrył też swoją moc, która mocno wiązała się z powietrzem i dzięki której, tamtej nocy, nie został uśpiony tak jak cała reszta. Gdy istoty ponownie przychodziły, zabierały lub wymieniały jego przyjaciół, on ich obserwował. Słuchał. Węszył ich zapach i starał się go zapamiętać. Jednak niewiele zapamiętać mu się udało, ponieważ co jakiś czas, pewne momenty z ich pamięci były wymazywane. Na to nie miał lekarstwa, ale skrzętnie zaznaczał na ścianie, dni w których przychodzili. Jeśli jakiegoś dnia nie pamiętał, oznaczało to, że zrobili to znowu. Kiedyś schował się w środku lasu, mając nadzieję, że go nie znajdą i ominie go wymazywanie. Mylił się. Gdy nadeszli, udawał że śpi, tak jak cała reszta. Nigdy nikogo nie pominęli.

Teraz był spokojny, jednak wiedział, że ten spokój zaraz zniknie. Patrzył na Karę, gdy cicho pochrapywała w jego ramionach. Była jego zbawieniem. A on bał się, że jest dla niej zagładą.

Trzyletnia Ciri

Szkło oznajmił jej dzisiaj, że będą mieli wnuki. Basior nie komentował jej niechęci do własnej córki, nawet nie powiedział nic na temat próby jej porwania. Dla niego związek z bliskim kuzynem nie był obrażający, a może po prostu kochał Ciri miłością bezwarunkową jaką powinien dawać rodzic. Jednak ona nie potrafiła. Była zła, zawiedziona i nie mogła sobie przypomnieć gdzie dokładnie popełniła błąd. Czy było to jak ją zostawiła? A może jak starała się nie zauważać jej krzyczących dysfunkcji? A może po prostu było dać jej umrzeć wtedy, w odmętach zimnej, morskiej wody.

Czy dzieci z tego związku będą normalne? Czy którekolwiek wykaże się choć odrobiną inteligencji, albo chociaż chęcią zmiany? Ciri była genialna z początku. Ze wszystkim ostatecznie dawała sobie radę, nawet jeśli coś nie do końca jej wychodziło, to parła do przodu nie zważając na obelgi i śmiech. W ten sposób zaskarbiła sobie wszystkich, i młodych, i starych. Tego jej zazdrościła, jej córka nawet jej nie potrzebowała by dorosnąć. To chyba kolejny dowód, że nie była dobrym rodzicem. Jednak teraz widziała efekty jej nie obecności. Od jakiegoś czasy też nasuwało jej się pytanie, na które trudno było jej znaleźć odpowiedź… Dlaczego to Ciri wygrała walkę o życie w jej własnej macicy? Czy byłoby lepiej gdyby to jej brat zwyciężył i pojawił się na tym świecie?

No dobrze, ale te dzieci. Geny Admirała stworzonego z kazirodczego związku, zmieszane dodatkowo z genami jego bliskiej kuzynki czy nawet ciotki, której stopień psychicznego zniewolenia już teraz był zbyt wysoki. Nie, to nie może się dobrze skończyć.

Roczna Kara

- Idę do Korteza. Idziesz ze mną? – zapytała jednego poranka, swojego przyjaciela.

- Oczywiście. Zjemy coś po drodze? – odpowiedział jej Levi. Była za młoda by uważać go za kogoś więcej. Jednak w środku czuła to, co inni nazywali miłością. Tak jej się przynajmniej zdawało. Spędzali ze sobą każdą chwile. Czasem miała wrażenie, że on nie odstępował jej na krok. Cieszyła się z tego i miała nadzieję, że oznaczało to, że czuł do niej to samo.

- Na miejscu będzie dużo jedzenia. Pomagając mu, na pewno coś nam skapnie.

- No weeeź… - jęknął podchodząc do niej i biorąc jej łapę, w swoje łapy. – Tak dawno nie polowaliśmy razem.

- Wiesz, że matka mi nie pozwala. A nie chce brać ze sobą Malfoya. – imię brata wypowiedziała jakby było obelgą. Nie było wątpliwości, kto nył najmniej lubianym przez nią bratem. No cóż… oa uwielbiała zadawać pytania, a on nigdy na nie, nie odpowiadał.

- Jak ktoś nas przyłapie, to zwale winę na siebie. Nie martw się o to, Skarbie. – jej oczy lekko się zeszkliły na ostatnie słowo. Gdyby je rude futro, mogło się zarumienić, na pewno Lei by to już zauważył.

- No dobra! – wykrzyknęła Kara udając lekko urażoną swoją własną kapitulacją.

Skierowali się w głąb lasu, na teren, na który mało wilków się zapuszczało, żeby mieć pewność, że nikt ich nie zauważy. Levi był szybki i silny, więc polowanie było dla niego niezwykle proste. Pomimo młodego wieku, już było wiadome czym się będzie zajmował w przyszłości. Kara pomagała przy odcięci zwierzynie drogi, razem pracowali jak dobrze dobrany zespół, który współpracuje ze sobą od lat. Można było wręcz powiedzieć, że porozumiewali się bez słów.

Po polowaniu przysiedli przy strumieniu i napawali się świeżym posiłkiem. Kara wolała dobrze oprawione mięso, ale Levi był z tych, którzy lubili wgryźć się, w jeszcze ciepłe od pulsującej krwi mięso. Nie miała jednak zamiaru narzekać. Gdy widziała szczęście w jego oczach, sama też była szczęśliwa. Były momenty, że widziała w nich tylko smutek i głębokie zamyślenie. Dlatego starannie chowała te szczęśliwe chwile w pamięci i pielęgnowała je niczym skarb.

Właśnie kończyła przeżuwać swój ostatni kęs jelonka, gdy Levi zestrzygł nerwowo uszami i spiął całe swoje ciało.

- Co się dzieje? – zapytała.

- Cicho. – szepnął krótko. Kara nasłuchiwała i nawet podniosła pysk do góry, próbując złapać górny wiatr, jednak bez skutku. Nie udało jej się znaleźć niczego dziwnego czy odbiegającego od normy.

- Musisz iść. – wilk wstał nagle i zaczął popychać ją do tyłu, w stronę wioski. Kara nie rozumiejąc o co chodzi, zrównała się z basiorem i spojrzała mu w oczy.

- Nigdzie nie idę. Zostaje tu z Tobą.

- Dogonię cię. Obiecuje. – w jego oczach był strach i błaganie. – Tylko, proszę Cię idź już.

Wadera nie rozumiała sytuacji, ale zachowanie Levi’ego wręcz zmusiło ją do posłuszeństwa. Skierowała się w stronę jaskini Korteza, co chwila się odwracając i patrząc na czekającego na coś pustynnego basiora. Z początku nie widziała nic dziwnego, później jednak Levi opadł na ziemie, choć nie było ku temu wyraźnego powodu. Kara stanęła jak wryta, pośród drzew i patrzyła jak wokół zaczyna pojawiać się gęsta mgła. Chciała pobiec do Levi’ego i mu pomóc, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Patrzyła więc jak świat otacza nieznana jej substancja, o dziwny zapachu, a później jak wysokie istoty zabierają gdzieś ciało je ukochanego. Więcej nie udało jej się zobaczyć. Nogi się pod nia ugięły, a powieki zamknęły się, utulone do głębokiego snu. Wiedziała jednak, że Levi skłamał. Nigdy nie zdoła spełnić swojej obietnicy.

---

Następnego dnia Kara wstała spokojnie. Tak jak każdego poprzedniego dnia. Przeciągnęła wszystkie zastałe mięśnie i skierowała swoje kroki do jaskini swojego brata, Korteza, żeby jak zawsze, uczyć się u jego boku.

- Czas na kolejny nudny i samotny dzień. – szepnęła do siebie wychodząc z jaskini. Czy czuła, że czegoś jej brakowało? Codziennie i o każdej porze.

Czas teraźniejszy

Czy jej życie mogło wyglądać inaczej?  Czy inne wybory, byłyby dla niej łaskawsze? Dlaczego zabrakło w niej bezwarunkowej miłości? Czy była złą matką? Czy odczuwała skruchę?

Żadne z tych pytań nie będzie zaraz miało znaczenia. Wilcze życie było kruche, tak jak każde inne. Niewiele więc było potrzeba by je zakończyć. Bądźcie jednak cierpliwi. Niedługo wszystko się rozwiąże.

Od Kamaela - "Kochanie, bądź moja!" cz.1

Skrzydlaty bardzo chciał ukryć swoje uczucia, naprawdę. Nie były zdrowe, stanowiły chorobę, z której powinien się leczyć. A jednak oto on, zacny Kamael, potomek Watahy Alis Caelorum, oddaje się w objęcia choroby o nazwie uzależnienie i z ogromną chęcią popada dalej w obłęd, nie przejmując się konsekwencjami swojej słabości. Teraz już nie zamierzał chować się w krzakach jak najzwyklejszy stalker. Chciał pogadać twarzą w twarz, spędzić trochę czasu razem, poznać dokładnie zapach swojej ukochanej Domino, słyszeć jej głos z bliska, może nawet poczuć jej ciało. Zakochał się do szaleństwa, a to szaleństwo właśnie założyło gniazdo w jego dotychczas uporządkowanym, zdrowym umyśle i absolutnie nie planowało się wyprowadzić. Skoro ma być szalony, niech będzie szalony i basta! Kochać każdy może, jeden lepiej, drugi na szaleńca, ale przecież to ciągle jest miłość. Za miłość można umrzeć. Za miłość można zabić. Kamael nie obawiał się więcej, czy Wataha Srebrnego Chabra go takim zaakceptuje, czy Domino przyjmie jego oślizgłe, bijące serce. Jeśli nie będą go chcieli, po prostu się zabije. Nie odejdzie, nie mógł by żyć bez swojego ukochanego kwiatka, bez łaciatego aniołka, na którym już na zawsze utknęły jego oczy. Zabije się jak romantycy z dawnych lat, by pokazać swój bunt przeciwko światu i jego fałszywej sprawiedliwości. A jego miłość pozostanie tu, z Domino, dopóki jej serce będzie wciąż rytmicznie uderzało w zamkniętej klatce piersiowej. A potem ona do niego dołączy i już nigdy nie ucieknie. Będą razem szybować po niebie, dwa anioły, dwaj Skrzydlaci, zakochani w sobie do kresu czasu. Nikt mu nie odbierze jego Domino. Nikt. A teraz pójdzie się z nią spotkać.

Znalazł ją w miejscu, gdzie już wiele razy obserwował to boskie dziewczę. W końcu doskonale znał jej przyzwyczajenia, jej rozkład dnia, nie mogła go w żaden sposób zdziwić. Był na nią gotowy. Musi się postarać, by z początku nie pokazać swojego szaleństwa, ale nie miał pojęcia, czy mu się uda. Nie wiedział, jak wygląda. Przed tym spotkaniem wziął dokładną kąpiel, wymył wszelkie brudy, jakie mogły znajdować się na jego ciele. Wykorzystał zrobiony cieplejszą porą płynny zapach lasu, by być jakkolwiek bardziej atrakcyjnym, bo był pewien, że niemal każdej waderze się taki zapach podoba. Wyczesał swoje futro szyszką, ułożył je, wypielęgnował, by błyszczało w promieniach słońca. Wszystkie pióra po kolei poprawił, wyrwał te luźne i brzydkie, żeby prezentować się jak najlepiej. Dopiero wtedy poczuł, że jest gotowy na tą najważniejszą rozmowę w jego życiu.

Wyszedł na spotkanie swojej miłości, powtarzając w głowie słowa, jakie chciał jej powiedzieć. Kocham cię. Chcę, byś była moja. Potrzebuję cię w życiu. Nic nas nie rozdzieli. Ale nie mógł od tego zacząć, wtedy z pewnością go nie pokocha. Musiał podejść do niej ostrożnie, jak do przestraszonego zwierzątka, z którym pragnął się zaprzyjaźnić. Inaczej zwierzątko się spłoszy i ucieknie. Musiał wyciągnąć łapę, pokazać, że wcale nie jest groźny. Pokazać, że nie ma złych intencji. Wtedy Domino będzie jego.

– Witaj, Domino – przywitał się grzecznie, jak na dżentelmena przystało. – Mam nadzieję, że ci w niczym nie przeszkadzam.

– O, hej. znaczy witam. – Różane oko wadery spojrzało na przybysza z zaskoczeniem kręcącym się w źrenicy. – Nie, nie przeszkadzasz. O co chodzi?

– Chciałem zapytać, czy taka cudowna dama jak ty nie zaszczyciła by mnie swoim towarzystwem podczas prawie zimowego spaceru. Możemy udać się na plażę, by posłuchać szumu morza i pospacerować po piasku. Oczywiście nie nalegam, nigdy nie zmusiłbym damy do czegoś, czego ona nie chce robić, ale byłbym naprawdę zaszczycony, gdybyś zechciała udać się ze mną na ten spacer.

Formułka odprawiona. Pewnie brzmiał dosyć porządnie, może trochę dumnie i staroświecko, ale z pewnością pochwycił uwagę Domino. O to mu chodziło. Miał szczerą nadzieję, że z nim pójdzie, wtedy na spacerze będzie mógł udawać takiego idealnego i zwyczajnie zainteresowanego jej osobą. Jak dobrze pójdzie za parę dni będą dobrymi znajomymi, a potem do miłości niedaleka droga. Będzie musiał się tylko o nią troszczyć, jak o bogini, którą jest, a wtedy ona go pokocha. I będą się kochali. I będą na zawsze razem, nawet po śmierci.

<Domino?>

niedziela, 28 listopada 2021

Od C6 CD Flory - ,,Sobowtór"

Flora musiała być zmęczona, skoro zasnęła tak szybko. Ułożyła się na twardej skale po przeciwległej stronie ogniska, więc jej oblicze oświetlało ciepłe światło ogniska. Dlaczego czuję to przyjemne łaskotanie w środku? Ekscytuję się tym widokiem, nieograniczoną możliwością podpatrywania, bez obaw, że się poruszy albo zezłości. Wiem, dziecko ze mnie. Od tak dawna jedynym moim towarzystwem byli ludzie, że już zapomniałem jak to jest obcować z żywym przedstawicielem własnego gatunku. Ostatnim razem spałem razem z innym wilkiem przed...przed wypadkiem. Nie chciałem o tym myśleć, ale im mocniej się wypierałem, tym intensywniej dawne chwile wdzierały się znowu do mojej głowy. Wróciłem myślami do domu rodzinnego, o ile mogę tak nazwać tych potworów i prześladowców. Już zapomniałem, jak to było, jak to okropnie czuć się omegą.
Myślisz...że jeśli pobiegnę, to ona na mnie spojrzy?
Zacisnąłem zęby, nie chcę tego pamiętać, byłem głupi i żałosny. Chociaż wtedy miałem rację, ciężko było nie patrzeć.
Myślisz, że by mnie kochała?
No jasne, że nie. Nie stanowiłeś dla niej żadnej wartości.
Spojrzałem znowu na profil śpiącej wilczycy. Zamarłem, gdy dwa obrazy w mojej głowie nałożyły mi się przed oczyma.
A ona?
Miałem wrażenie, że teraz powinna się obudzić i odpowiedzieć na moje pytanie. Ale nie zrobiła tego. Mojej niepewności akompaniował tylko wodospad deszczu.
Pamiętałem jej spojrzenie tego popołudnia. Nie wydawała się zachwycona pomysłem przebywania z kimś takim jak ja w jednym pomieszczeniu. Czyżby się mnie bała? A może brzydziła? Wolałbym to pierwsze.
Strach. Podoba mi się tak właściwie. Przestraszeni są przewidywalni. Nie dostaje się przykrych niespodzianek.
Powinienem już pójść spać. Oderwałem od niej wzrok, chociaż skrycie chciałem zrobić coś jeszcze. Powstrzymałem się i obdarzyłem Florę łaską spokojnego, niezakłóconego odpoczynku.

***

Plask mokrych łap wyrwał mnie ze snów o zapachu formaliny. Odwróciłem się do wyjścia, przy ognisku nie było nikogo. Z ciemności wysunęła się lekko zdyszana uzdrowicielka.
- Flora? Obudziłaś się.
- Tak.- Wyglądała na zaniepokojoną moim przebudzeniem. Szybko wróciła na swoje dawne miejsce i zamknęła oczy, udając, że śpi.
- Nie wydajesz się już tak zmęczona.
- Chłodna noc zawsze ocuca.- Odpowiadała zdawkowo, jakby się czegoś obawiała.
Patrzyłem to na nią to na wyjście z jaskini. Dlaczego wychodziła w środku nocy? I dlaczego zachowuje się tak inaczej?
- Rozpalę jaśniej ognisko. - Moje chęci rozbiły się o nieistniejący zapas chrustu. Przypomniałem sobie też, że wszystko na zewnątrz było mokre. - Cholera.
- To nic, po prostu chodźmy spać.
Nadal nie otwierała oczu. Widziałem, jak drży. Coś mnie podkusiło, żeby wstać i przejść na drugą stronę ogniska. Położyłem się za jej plecami tak, żeby przynajmniej ta organiczna część mojego ciała stanowiła zaporę przed zimnem i wilgocią. Od gówniaka marzyłem, żeby tak kiedyś zrobić waderze. To się wydawało macho. A jakoś nigdy przedtem nie miałem na tyle pewności siebie. Ekscytowałem się jak dziecko.
Później trochę mnie poniosło. Nie cofałem się, gdy Flora skuliła się mocniej, nie wiedząc, co właściwie robię. Naprawdę wyglądała, jakby nie miała pojęcia, co sobie myślę. Jej pyszczek zdradzał jedynie zakłopotanie i zaniepokojenie. Nie odsunąłem się wtedy, nie odsunąłem się też później. Nie, kiedy prosiła, żebym przestał, nie mogła mieć przecież tego na myśli. Widziałem to przecież w jej oczach.
Zasnąłem, patrząc na gwiazdy okryte wiatrem spod burzowych chmur. Przewróciłem się na swój bok już w pełni rozluźniony, a to łaskoczące uczucie we wnętrzu mnie opuściło. Pozostał spokój i ogromna senność.

***

Niby-Flora nie mogła się ruszyć. Nie widziała go, ale jednak czuła jego ciepło tuż za plecami. Jej każdy mięsień był spięty, krtań obolała, oddech płytki. Patrzyła się na ścianę przed nią, oczekując cienia basiora, ten jednak jeszcze spał. Jej nowe, wilcze życie miało się zacząć inaczej. W końcu stała się niezależną, samodzielnie myślącą osobowością, chciała więc zasmakować tej wolności, której cień ekscytował ją do pierwszego dnia narodzin. Zniewolenie jednak towarzyszyło jej dalej. Dlaczego? Chciała życia, jakiego sobie wymarzyła, jednak życia innych wilków niekomfortowo śmiałe wpychają się w jej własne, rozgaszczając się bez zapytania. Taki to paradoks, że bezsilność może być ceną za wolność. Flora ugryzła się w język: To jeszcze nie jest prawdziwa wolność, skoro nie miała prawdziwego życia. To ta druga rości sobie jeszcze prawo do połowy jej egzystencji. Ostatecznym pytaniem było, jak odebrać jej tę połowę, żeby nikt się nie domyślił.

(Flora? Mówiłem, że mocne. Ale to tylko sobowtór, to się nie liczy )

Od Ruki CD C6 - ''Przemytnicy''

Na zewnątrz aura zrobiła się na tyle nieprzyjemna, że Ruka przeniosła całą pracę do znacznie cieplejszego wnętrza swojej jaskini. Ślęczała nad starym silnikiem, który znalazła w pobliżu ludzkiej wioski. Był pordzewiały i prawdopodobnie nigdy nie ruszy, ale musiała zająć czymś łapy, by przestać myśleć. Listopadowa nostalgia mocno dawała jej się we znaki, do tego czuła się bardziej samotna niż zwykle. Jedyna osoba, z którą czuła się tu bliżej związana … cóż, kontakty się rozluźniły, przecież bywa tak czasami, prawda? Może sama nie do końca dbała o tę relację. Lub dwa ogniste płomienie po prostu nie mają prawa współżyć bez niszczenia siebie nawzajem? Tak próbowała to sobie tłumaczyć, lecz im dłużej spędzała czas sama, im dłuższe były ciemne i zimne noce, tym bardziej dopadał ją głęboki dół, z którego nie potrafiła się wydostać. Potrzebowała dreszczyku emocji, adrenaliny, krótkiego powrotu do przeszłości. A nie działo się kompletnie nic, miała wrażenie, że nawet ona wykonuje wszystko jednym, utartym schematem, jakby stała się cyborgiem zaprogramowanym na marazm. Chwyciła pogniecioną paczkę papierosów, wyciągnęła jednego i zaczęła go pieczołowicie rozprostowywać w łapach. Warknęła cicho sama do siebie, dostrzegając, że nawet ta czynność stała się dziwnie mechaniczna. Zapaliła szybko i zaciągnęła się dymem, czekając w napięciu aż nikotyna wyzwoli endorfiny i spadnie poziom kortyzolu, który utrzymywał się ostatnio w zdecydowanie za dużym stężeniu. Z papierosem w zębach, chwyciła powyginany śrubokręt i wróciła do dłubania w złomie, nie wiedząc, co lepszego mogłaby zrobić.
Zmrok zapadł jak zwykle niespodziewanie i zdecydowanie za szybko. Wadera rozpaczliwie przekopywała się przez stosy gratów w poszukiwaniu świec, gdy ostatni ogarek dopalił się z sykiem, kończąc tym samym swój nędzny żywot. Wiedziała, że gdzieś tu są, w małym kartonowym pudełku, na dnie była odrobina słomy, by zatrzymać wszechobecną o tej porze roku wilgoć. Wyrzucała sobie, czemu nie zrobiła tego wcześniej, przecież widziała, że światło z każdą chwilą słabnie. Zirytowana, zaczęła w myśli obrzucać Agresta wyzwiskami, że nie mogła używać elektrycznego oświetlenia. Cholerne średniowiecze! I co mi z mojej mocy, jak nie mogę z niej w pełni korzystać? - pomstowała, przerzucając coraz gwałtowniej metalowe części najróżniejszych urządzeń. Wreszcie udało jej się odnaleźć to czego szukała i po chwili jaskinię zalała słaba, pomarańczowo-żółta poświata. Ruka wypuściła powietrze przez zęby i przeciągnęła się jak kotka. Nie wiedziała czy ma ochotę dalej pracować, zdała sobie sprawę, że poszukiwanie świec całkowicie ją wyczerpało. Przydałaby się lampa naftowa albo taka na oliwę. Może oliwę łatwiej by było tu dostać. Rozłożyła się na skórach, które robiły jej za legowisko i poczęła wpatrywać się w rozedrgany płomień tańczący na knocie. Ogień zdawał się bawić zdecydowanie lepiej niż ona.
- Halo! Jest tu ktoś? - z zewnątrz dobiegł lekko poirytowany głos, wprawne ucho Ruki wychwyciło ledwo słyszalny szczęk metalu. Kogo mogło nieść o tej porze, w tych ponurych okolicznościach przyrody? Wadera podniosła się niespiesznie i, omijając leżące na ziemi graty, wyszła naprzeciw nieznanemu. Jej oczom ukazał się jeden z bardziej dziwacznych tworów jakie miała okazję oglądać. Ni to wilk, ni maszyna, z metalową szczęką i jeszcze bardziej metalowym korpusem, tam gdzie Ruka spodziewała się zobaczyć żebra i pokryte skórą boki, ziała pusta przestrzeń. Przełknęła ślinę, nie wiedząc do końca jakie odczucia w niej wyzwala to zjawisko.
- Napatrzyłaś się już? - obsztorcował ją nieznajomy, patrząc na nią spode łba. - Zimno tu.
Wilczyca skrzywiła się, nie próbując nawet tego ukryć, jednak ruchem głowy zaprosiła przybysza do środka. Basior z zaciekawieniem lustrował otoczenie, jakby zarazem oceniał mieszkańca jaskini. Zatrzymał wzrok na wpół rozebranym silniku, bohaterze dramatu minionego dnia.
- Jesteś w stanie pracować w takim syfie? - zapytał szczerze zdziwiony.
- A co to, inspekcja sanitarna? - odgryzła się natychmiast, marszcząc nos. Wilk uśmiechnął się, ale natychmiast przyjął z powrotem nieodgadniony wyraz twarzy.
- Na szczęście nie. Ale w tej watasze byś i tak tego nie uświadczyła – westchnął, po czym przysiadł obok jednej z mniejszych stert złomu, być może obawiając się, że większa mogłaby grozić lawiną. Zwrócił pysk w jej kierunku, skupiając całą uwagę na jej osobie.
- Mam na imię C6. Słyszałem o tobie od... - nie zdążył dokończyć, bo Ruka zaniosła się głośnym chichotem.
- To twoje prawdziwe imię czy numer seryjny tej blachy, którą na sobie nosisz? - zapytała głosem ociekającym złośliwością. Jednak wcale nie chciała mu dopiec, wręcz w pewnym sensie ucieszyła się, że ktoś do niej zajrzał, nawet jeżeli wyglądał tak nadnaturalnie. Bardzo chciałabym go rozebrać i pooglądać to wszystko od środka. - rozmarzyła się przez chwilkę.
- Nie uważasz, że trochę za wcześnie na osobiste wynurzenia? - zapytał oschle i, nie czekając na odpowiedź, mówił dalej:
- Słyszałem o tobie od mojej … koleżanki. Znajomej od interesów, tak to nazwijmy. Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
No masz. Ruka przechyliła głowę na bok. Z Porzeczką też miała wiele wspólnego i jak to się skończyło? Ale, jeżeli ja jestem ogniem, może on będzie wodą? Usiadła naprzeciwko niego i zapaliła papierosa, który znikąd pojawił jej się w łapie.
- Co takiego mogę mieć wspólnego z niedorobionym androidem? - rzuciła, spoglądając na niego spod przymrużonych powiek. C6 puścił tę uwagę mimo uszu.
- Nie zechciałabyś ze mną pracować przez jakiś czas? Z tego, co słyszałem nie boisz się takich wyzwań, a jeżeli plotki nie kłamią, nie jest ci obcy temat przemytu – powiedział wolno, jakby chcąc aby każde słowo na pewno dotarło do wadery. Ruka prawie zachłysnęła się szczęściem. Niemożliwe! Czy to właśnie jej ucieczka od tej nieznośnej stagnacji?! Ten dziwaczny wypłosz okazał się być jej biletem ku przygodzie. Miała ochotę krzyknąć, że zgadza się, bez znaczenia jakie są warunki. Lecz po chwili powściągnęła emocje i spoważniała. Odezwała się do niej wpojona przed laty nauka jednego z wilków. Zawsze dowiedz się, czego się od ciebie oczekuje. Dopiero potem działaj. Najpierw myślenie...
- ...potem robienie. - dodała cicho. Wzięła głęboki oddech.
- Co to za robota?
 
<C6?>

Od Agresta - „Rdzeń. W Świetle Dnia”, cz. 2


- Agrest, Agrest. Będziemy mieli gości! - za ścianą rozszedł się dynamiczny pogłos, świadczący, że mówca lada chwila wejdzie do środka. Odwróciłem się z delikatnym westchnieniem.
- A jednak się zgodzili?
- Czemu mieliby się nie zgodzić? To twój brat i bratowa.
- E tam...
Szary ptak zatrzymał się w wejściu i lekkim ruchem opuścił skrzydła o kilka centymetrów, jak gdyby naprawdę bardzo nieśmiało dał mi do zrozumienia, że ręce opadają. Leniwie uniosłem kąciki pyska.
- No co? - rzuciłem, przy okazji rzucając okiem na swoje futro, by ostatni raz ocenić jego stan. Nie pozostawiał wiele do życzenia; jak zawsze miękkie, gładkie i czyste, może nieco zakurzone od mojego piaskowego dołka i przesiadywania nad starymi dokumentami. - Braciszek z bratową zjedzą dziś z nami wspólną kolację. Ja nic nie mówię.

Bywa, że nie jestem szczery
Czasem zwyczajnie kłamię
Jestem próżny, pazerny
Dbam tylko o swoje cztery litery

- Agrest, od tygodnia mendzisz, że Szkło nie ma czasu dla własnego brata, że potrzebujesz jakiegoś wolnego wieczoru, a w ogóle to jesteś samotny. Przyprowadzam ci tego wilka pod nos, naciesz się rodziną. Bliższej nie masz...
- Bo mi jak gad Ewie owoca, pomysł pod nos podsunąłeś! Sam bym o tym nawet nie pomyślał.
- Odgrażałeś się od dawna.
- Dobrze, dobrze, nie jesteś wielbłądem - burknąłem, choć zdenerwowanie powoli zaczęło ulatniać się z mojego głosu. - Ja też nie.
- Bądź tak dobry i przygotuj co tam masz na poczęstunek, a ja wybiorę się do łowców.
- Tylko skromnie, proszę! - zawołałem za nim. - Nie chcemy, żeby później gadali, że połowa żarcia idzie na jaskinię alf. Ach, zły pomysł miałem z tym spichrzem... Zaczęło się ewidencjonowanie, patrzenie sobie na łapy. Dopóki nie było zapasów, wszyscy byliśmy nieświadomi i szczęśliwi.
- Spokojnie. Weźmiemy na rzecz spotkania politycznego. Będzie zgodnie z półprawdą i wszystkich zadowoli. I Agrest, nie denerwuj się tym tak. Wiem że chcesz zobaczyć się z bratem. Za szczeniaka spaliście w jednej norze - dodał przyjaźnie, ale moje obawy jakoś nie chciały rozpłynąć się w powietrzu.
- To było dawno... - mruknąłem - tak dawno...
Jak zawsze niezawodna Kaweczka wspomagała mnie całą sobą i jeszcze połową siebie, a ściślej rzecz ujmując, bez słowa zgodziła się sama przygotować wszystko, oprócz rzecz jasna nalewek, których przezornie nie pozwalałem jej dotykać. Gdy nasi przyjaciele stanęli u progu jaskini alf, była już na posterunku, by pokierować ich na miejsce wokół niewielkiego jeszcze ogniska, na które właśnie chuchałem.
- Siadajcie, siadajcie sobie, prosimy - oznajmiła, sama również sadowiąc się przy ogniu. - Zaraz dotrze jedzonko.
- Ta... cześć, Kara, cześć, Szkło - uzupełniłem pomiędzy jednym, a drugim oddechem.
- A co to się stało ważnego, że tak nagle zaprosiłeś nas na kolację? - jako pierwsza odezwała się oczywiście Kara, uprzedzając męża, pewnie zanim w ogóle pomyślał o wypowiedzi.
- A to zawsze musi się coś ważnego stać? - Wzruszyłem ramionami, niezbyt wyraziście prezentując zdumienie. Podłożyłem pod ogień jeszcze dwie gałęzie z leżącego obok stosiku i wyprostowałem się w końcu. - Pomyśleliśmy, że tylko praca i praca, trzeba czasem odpocząć. Jak to możliwe, że z własnym bratem mieszkamy praktycznie obok siebie, a widzimy się raz na ruski rok?
- Wygląda na to, że mamy braki kadrowe - odpowiedziała szybko, ale neutralnym tonem ruda wilczyca. - Dlatego tak trudno wyskrobać chwilę na jakieś spotkanie. Będzie ktoś jeszcze?
- Nymeria miała się jakoś niedługo pojawić - odrzekła Kawka. - Ale w końcu nie wiem, ona chodzi własnymi ścieżkami...
- Przychodzi, gdy o coś ją proszę, albo jak ma coś do załatwienia. To się po prostu ostatnio za często nie zdarza. - Zerknąłem na nią mgliście.
- O, patrzcie, kolacja - zawołała raptem. Mundus wraz z Irysem ciągnęli za sobą dorodnego kozła. - Siadajcie z nami! Nie wiem jak reszta, ale ja już zgłodniałam.
- Ja też. - Potarłem jedną z przednich łap o drugą i, pokonując wewnętrzny opór, na chwilę zbliżyłem je do ogniska. Następnie rozłożyłem łapy w geście bezradności, zwracając się ponownie do dwójki moich poprzednich rozmówców. - Cóż poradzić, że wszyscy pchają się do jaskini medycznej? Ja nie mówię, ja wiem, że u Flory mają sporo roboty. Ale przydałaby się nam jakieś dodatkowe pyski w jaskini wojskowej, a przecież nie wyczarujemy ich z kapelusza.
- Wiadomo jak jest - przytaknął Szkło ze stoickim spokojem. - Ale masz rację, przydałyby się, zwłaszcza teraz, gdy robi się kłopot i to już dotyczy nas wszystkich, nie tylko przedstawicieli wojska.
- Masz na myśli te nieszczęsne napięcia pomiędzy nami, a WSJ - wycedziłem przez zęby. - I to widmowe poselstwo, które wyruszyło do NIKL'u zaraz po ostatnim pożarze i zniknęło w dalekim świecie.
- Cóż zrobisz, trzeba czekać. - Mój brat wbił wzrok w jaśniejące pomiędzy nami płomienie.
- Nie rozumiem, nie można wysłać po nich jakiejś misji poszukiwawczej? - wtrąciła Kara. Obaj z grobowym pomrukiem pokręciliśmy głowami. Tymczasem dwójka przybyłych zajęła miejsca obok nas.
- Zresztą, cały dzień zajmujemy się tymi sprawami. Nie przyjemniej będzie na chwilę zejść z polityki? - zapytałem nie czekając na rozwój wydarzeń.
- Nie, hahaha! - Kawka roześmiała się tak żywiołowo, że aż przeszły mnie dreszcze. - Ale możemy zaśpiewać piosenkę, chcecie?
- Nie... - Miałem szczerą nadzieję, że mój cichy głos wygłosił opinię każdego z nas. Położyłem uszy po sobie i dałem swojemu asystentowi znać naprawdę żałosnymi oczyma, że w istocie, najwyższa pora przerwać, zanim zabrniemy za daleko.
- Jaką piosenkę? - zapytał tymczasem mój brat, a w ślad za nim podążyła szacowna małżonka.
- Ach! Przypominają mi się dawne czasy, kiedy... zaraz, kiedy to było? Pamiętasz, Szkło? My, Tiska, Talaza... - Wadera pochyliła się do przodu i z enigmatycznym uśmiechem spojrzała w jakiś nieokreślony punkt, jakby za ruchliwą, jaskrawą wśród ciemności ścianą ognia, chciała dostrzec wymalowany światłem obraz wspomnień.
Zamknęła oczy i odetchnęła głębiej, tak błogo, że gdzieś w środku poczułem niezwykłe ciepło. Choć Kara w gruncie rzeczy nigdy nie wydawała mi się osobą zbyt czarującą - jeśli już, budząca respekt swoją postawą i energicznym charakterem - w tamtej chwili nie potrafiłem oderwać wzroku od jej nieco rozmytego przez gorące powietrze pyska. Nie myślcie, że było w tym cokolwiek zdrożnego. O nie; patrzyłem i czułem się wspaniale, jakby również przede mną otworzyła tajemnicze drzwi pamięci.

Bywam małostkowy
Cyniczny i bezduszny
Osądzam bez litości
Bez serca i miłości

- Pa... pamiętam - szepnął wilk przy jej boku. I przytulił ją mocniej.
- Co chcecie zaśpiewać? - zawołała znienacka i klasnęła w łapy, nieomal podskakując na swoim miejscu i stukając małżonka swoim narowistym ramieniem.
- Wszystkich... - zabrzmiał głos Kawki, zanim ktokolwiek zdążył ją uprzedzić. - ...dziś ciekawość budzi...
- Nie, błagam - jęknąłem, przewracając oczyma, ale słowa już poniosły się ponad polanką.
- Kto jest najszczęśliwszym z ludzi?! - trajkotała całkiem dźwięcznie.
- A ja mówię, że nad pana, najszczęśliwszy los furmana! - odpowiedział jej raźnie głos naszego wiernego, skrzydlatego przyjaciela, którego w jednej chwili nieomal zabiłem wzrokiem.
- Hej wio, hejta wio! - zdaje się, do wzniosłego refrenu zdążyła przyłączyć się dwójka naszych gości. Chwyciłem swój leżący obok, wełniany koc i zarzuciłem go sobie na uszy. Tymczasem koncert trwał w najlepsze.
- Wszystkich, co krew braci ssają i co ludzkości nie znają, wrogów pobrałbym na furę i wyrzucił w jaką dziurę... - śpiewało kilka głosów.
Splunąłem na ziemię, udając, że w mojej głowie gra jakaś ogłuszająca orkiestra i nie muszę słuchać ani słowa piosenki, która właśnie zawładnęła moim domem. Dynamiczna przyśpiewka ożywiła wieczór jeszcze bardziej, niż było to potrzebne. Wśród skocznego refrenu, obok mnie usiadł Mundurek, wyciągając palce do jednej ze stojących obok, przeźroczystych buteleczek.
- Nie lubię tej piosenki - wymamrotałem, szczelniej okrywając się kocem, jakby na potwierdzenie zasadniczości swego głosu.
- Doprawdy? A ja bardzo. - Szary ptak uśmiechnął się szeroko, patrząc mi prosto w oczy. Sygnał ten, choć nijak nie mógł przecież zostać poczytany za wyzywający, wzbudził we mnie jakieś nieprzyjemne napięcie. - Wsłuchaj się wreszcie w jej treść, na pewno ci się spodoba - dodał, zniżając głos.
- A tego, co w zbytkach brodzi, kogo go kraj swój nie obchodzi, z fornalkami marsz do brony. Niechaj uprawia zagony! - rozbrzmiewało wokół. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
- Zaśpiewajmy coś jeszcze - zaproponowała Kara, gdy tylko nastała cisza. Wilczyca przejęła od mojego asystenta dopiero co otwartą buteleczkę i podała ją Szkłu, który z kolei rozlał płyn pomiędzy kilka glinianych kubków. Wszystko działo się szybko, powiedziałbym nawet, że trochę za szybko.
- Rozchmurz się, Agrest - zwrócił się do mnie płowy wilk, nadal patrząc na naczynia, aby nie daj losie nie przelać.
- Słyszycie? Ktoś idzie - nagle weszła mu w słowo ruda wilczyca.
- Niech idzie, zapraszamy. - Kawka odwróciła się i z oczekiwaniem, nie pozbawionym cienia nieufności, zapatrzyła w mrok odgradzający nasze ognisko od reszty świata. Wtenczas z ciemności wyłoniły się dwie sylwetki, których połączenie zdawać się mogło, o tej porze i w tych okolicznościach, zupełnie niespodziewane. W świetle ogniska mignęła granatowa sierść Yira i obwieszczająca swoją obecność dużo bardziej wprost, jasna, należąca do Ry'a.
- A co was tu sprowadza? - zapytałem od razu, po części z zaskoczeniem, a po części ze zwykłym zamętem w głowie.
- Tylko przechodziliśmy - Ry jako pierwszy wziął sprawy w swoje łapy, jak słusznie podejrzewałem, nie za sprawą swojej wybitnej charyzmy, a godziny, podczas której zostali zastani na spacerze. - Idziemy po jakieś wodorosty znad rzeki.
- Idziemy po trochę sitowia. Z jaskini medycznej - dopowiedział jego kompan bez wielkich emocji. - Ry eskortuje mnie... żeby było legalnie.
- Bardzo wam się śpieszy? - zapytałem, pomijając jego uwagę, tym razem po części z grzeczności, a po części z prostej, choć ukrytej gdzieś naprawdę głęboko w duszy, chęci powiększenia naszego szczebioczącego grona choć na chwilę. Dlaczego? Może by trudniej było im uzgodnić repertuar. Naprawdę nie wiem.
- Bylebyśmy zdążyli do rana, kiedy zaczną się codzienne obchody - odrzekł krótko i nieco sztywno Yir.
- Zatem usiądźcie z nami. Chociaż na chwilę. - Uśmiechnąłem się oszczędnie i wskazałem łapą miejsce wśród nas. Basiory niepewnie popatrzyły po sobie. Już po chwili było nas ośmioro, a nim ostatnie błyski największej na niebie gwiazdy spłynęły z granatowego bezkresu, dotarła i dziewiąta, zagubiona w lesie dusza; Nymeria.
- Mam nadzieję, że nie przyszłam zbyt późno - bardziej oznajmiła, niż skierowała do nas swoją wątpliwość. Zdawało się, że nie potrzebuje potwierdzenia i to, którego udzieli sobie sama, będzie najbardziej prawomocne. Takie rozlegle zakorzenione w mojej głowie przeświadczenie, przypominało zadrę na wygładzonym kawałku drewna, lecz jednocześnie rysowało przed oczyma szkic świetnego partnera w praktyce politycznej. Wilczycy opanowanej, pewnej swego, a jednocześnie wiarygodnej. Jako że moje czujne oko dość szybko wyłapywało takie niuanse... nie, nie, myliłby się rzecz jasna ten, kto sądziłby, że dałem jakikolwiek znak obwieszczający moje spostrzeżenia. Statecznie, jak przystało na gospodarza, wskazałem jej wolne miejsce i stwierdziłem, że czekaliśmy.
Ciągnąc myśl dalej, szeroko pojęte postępowanie wadery sugerowało mi, że może być współpracownikiem równie wartościowym, co dwójka moich asystentów, choć bez wątpienia wartościowym pod nieco innym względem. Mundusowi nie można było odmówić rzadkiego zmysłu politycznego. Nawet nie zauważyłem, jak szybko Kawka, wychowana na naszej dobrej, politycznej szkole, przejęła więcej jego cech, niż nawet ja bym chciał. Nymeria była od tej dwójki zupełnie inna. Mogłem spodziewać się z jej strony surowszego kwestionowania moich decyzji i dążenia do działania nie tylko samodzielnego, ale wręcz zupełnie indywidualnego. Z jednej strony, mnie, przyzwyczajonego do kolektywu, trochę to raziło. Z drugiej, z jakiegoś powodu pociągało. Coraz częściej zastanawiałem się, jak byłoby mieć kogoś takiego przy sobie.
Za mało miałeś, Agreście, kłopotów, żeby upodobywać sobie tak niepotrzebne ryzyko? Czy może przeczuwałeś, że pewnego dnia nawiązanie bliższej współpracy z kimś właśnie takim, w najmniej spodziewanym momencie zapewni ci właśnie tyle równowagi, że życie twoje nie zerwie się z jednej z ostatnich nici...?
Przede wszystkim, egoistą byłeś, Agreście. Co tu się oszukiwać.
Zażądano kolejnej piosenki, która pomogłaby rozgrzać gardła i zagłuszyć senność, zanim na dobre miała zagościć ona na listach naszych potrzeb.
- Otwieram oczy, idę; widzę na jeden metr... - podjął miękki głos, a na mnie na chwilę zatrzymały się oczy tego nieco słuszniejszych rozmiarów słowiczka, po fakcie pytające o pozwolenie. O, przed takim akompaniamentem ani myślałem bronić naszego towarzystwa. Słuchałem więc dalej, z myślą, że gdybym tylko miał nieco więcej słuchu muzycznego, sam z chęcią przyłączyłbym się do owej afirmacji życia.
- Weszłam na jedną chwilę, zostałam kilka lat - głos Kawki, delikatnie drżący ze skrywanego napięcia, popłynął ponad ogniskiem. Kolejne wilki przyłączały się do tego wdzięcznego zawodzenia, a kto nie znał słów, chociaż kiwał się do rytmu. Nim minął drugi refren, darliśmy się już chyba wszyscy razem, pokaźnym, acz nieco chybotliwym chórkiem.
- I ciebie też, bardzo!
Nieczęsto miałem okazję spotykać tyle wilków naraz, a jeszcze rzadziej miało to miejsce w moim domu. Czas mijał, jak prawdziwa, późnojesienna noc, którą spędza się przy ognisku w gronie przyjaciół. To ów beztroskie godziny, gdy nigdzie Wam się nie śpieszy, które chcecie spędzić jak najprzyjemniej i od początku do końca nacieszyć się swoją obecnością.
- I ciebie też, bardzo!
Gdy śpiew wybrzmiał, zaczęliśmy rozmawiać o drobiazgach. Tematy się skończyły, znów zaczęliśmy coś tam podśpiewywać. Co pewien czas komuś przypominała się jeszcze jakaś anegdotka, którą można było podzielić się z resztą. Ostatecznie w pogadance więcej już było chichotania, niż merytoryki, ale nikt nie zamierzał się temu sprzeciwiać. Byliśmy zbyt najedzeni i szczęśliwi.
Zaraz po północy towarzystwo trochę ucichło. Poszczególne grupki zaczęły w ciszy omawiać wspomnienia ostatnich dni i dzielić się skrytszymi, drobnymi radościami.

- I jak ci się powodzi tam w WSJ? Opowiadaj. - Kara skinęła głową na siedzącą obok Kawkę. Ślepia złotej wilczycy w jednej chwili zabłysły chęcią podzielenia się wieściami. - Ty tam właściwie pracujesz u zielarki, tak? Skąd taki pomysł?
- Chciałabym nauczyć się tej pracy - odpowiedziała bez mrugnięcia okiem, chociaż, jak wszyscy wiemy... a zresztą, nieważne. - Mogłabym uczyć się u nas, u Lato, ale chciałabym poznać florę i metody, z których korzystają tam, w WSJ, zanim zupełnie... popsuje się na granicy.
- Bardzo dobrze, ucz się tam, to może coś nowego wprowadzisz do naszych zwyczajów. Jeśli nie Lato, to na pewno Delta chętnie wykorzysta wszystkie nowinki.
- Aj... Tak, na pewno jakoś się to przyda, ale to raczej my moglibyśmy ich wielu rzeczy nauczyć. Straszny tam mają miszmasz... jeśli u nas z papierami bywa różnie, wyobraźcie sobie - użyła liczby mnogiej, widząc, że nalewający sobie właśnie kieliszek wódki Yir, jednym uchem przysłuchuje się ich rozmowie - że u nich tych papierów w ogóle nie ma. Jak nie znajdziesz zioła w skrytce, to będzie tam leżeć nieużyte, dopóki nie zgnije, bo nikt nie prowadzi spisu inwentarza. Zresztą, od czego startujemy! Nawet spis ludności nie jest u nich pełny.
- Dlaczego? NIKL ich za to nie ściga?
- Może gdyby umieli tam pisać nie tylko ci, którzy należą do zarządu partii... A jak miałby ich ścigać, babciu? Oni tam na dalekim zachodzie o niczym nie mają pojęcia. Dopiero jakby jakaś kontrola przybłąkała się na nasze ziemie, może by się okazało, że u Jabłoni nawet puste kartki wygląda jak ser żółty.
- Ty się marnujesz jako pomocnik. Byłabyś świetnym zwiadowcą - zachichotała się starsza wadera, na co młodsza również odpowiedziała lekkim śmiechem.
- Oczywiście, babciu. Albo baletnicą.

Siedziałem przy samym ognisku, starając się na chwilę zapomnieć, jaki nieprzyjemny dreszcz powodowała u mnie jego bliskość. Z braku lepszego zajęcia, kijkiem przerzucałem niewielkie kawałki nadpalonego drewna, żeby płomień nie przygasł. Suche powietrze gwałtownie napływało na mnie od przodu i wysuszało oczy.
Gdy podniosłem wzrok, moje spojrzenie napotkało trwającą w bezruchu Nymerię. Bez namysłu, wśród pozostałych wyszukałem dwójkę moich asystentów, chcąc znaleźć w nich oparcie, jedną lub drugą moją kochaną duszyczkę, na której mógłbym zawiesić swój wzrok i głos. Kawka jednak zajęta była swobodną rozmową z Karą i pomocnikiem medyka, a szary lotnik wraz ze Szkłem ulokowali się gdzieś w oddali, jak dwa duchy kryjące się przed blaskiem tańczących iskier, zajęci czymś, co widocznie nie powinno nikogo obchodzić.
Moje spojrzenie zatrzymało się więc na kawałku wystającego spod sarniej skóry mięsa i, choć byłem już chyba szerszy niż dłuższy, a to przy moich proporcjach zdarzało się, uwierzcie, nad wyraz rzadko, uszczknąłem jeszcze kęs.
- Nymerio, a ty niczego nie jesz? - zapytałem, może nieco zbyt wyraziście przełykając swoją porcję.
- Dziękuję, jadłam wcześniej.
- A, mhm. W takim razie, może się czegoś napijesz? Została jeszcze nalewka... i spirytus - mruknąłem, przyglądając się migoczącym w świetle buteleczkom. Wilczyca popatrzyła na mnie jak przez mgłę zamyślenia.
- Może ostatni łyczek. Nalewki.
Umilkliśmy, racząc się i przyjemnym trzaskiem ogniska i rozgrzewającym napojem.

Tymczasem, gdzie w cieniu rozpływały się odległe błyski płomieni, strażnik śledczy i prawa ręka alfy rozmawiali cicho.
- Widzę doskonale, dzieje się coś niedobrego. Ale co możemy zrobić, żeby nie osiągnąć odwrotnego skutku? - Szkło uważnie popatrzył na przedmówcę.
- Nie wiem. Jedynym rozsądnym wyjściem zdaje się czekać, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że dopiero gdy nadejdzie trzęsienie ziemi, dostrzeżemy, jaki błąd popełniliśmy.
- I koło się zamyka. - Płowy wilk z sykiem wypuścił powietrze ze sztywnego gardła i skrzyżował przednie łapy. - Nie wiemy nawet, czy większym ryzykiem jest działać, czy czekać. Zresztą czy sam mogę podjąć jakąkolwiek decyzję? Jestem tylko małym, prostym strażnikiem. A kły się ścierają i serce się łamie, bo chce się coś z tym zrobić.
Mundus nachylił się nieco do przodu i zniżył głos.
- Dowierzam ci jak nikomu innemu, bo wiem, że ty nas nie zdradzisz. 
- Nie zdradzę naszej ziemi.
- Szkło, chodzi o to, że...
Basior spojrzał na niego z ukosa.
- O co chodzi?
- Być może... - zaczął powoli, a gdy uciął wpół zdania, śledczy nie miał już wątpliwości, że zakończenia nie doczeka się wcale.

Chciałbym być zawsze niewinny i prawdziwy
Chciałbym być zawsze pełen wiary i nadziei...

Kara i Szkło wrócili do domu, uprzednio szeroką rundką odprowadziwszy w pobliże miejsc zamieszkania tych, którzy nie mieli zezwolenia na poruszanie się po lesie w nocy. Tej nocy oboje byli już tak zmęczeni, że nie rozmawiali zbyt wiele, po prostu ułożyli się razem, aby usnąć w swoich ramionach.
Mijały minuty, kwadrans, pół godziny. A co chwila któreś oczy błyskały w ciemności.
- Nie śpisz jeszcze? - wyszeptał basior, tak cichutko, na jak tylko pozwalały mu mocne płuca. Ruda wilczyca pokręciła głową.
- Jakoś nie mogę usnąć. A przecież księżyc każdego dnia jest cieńszy. I taka zmęczona jestem... - Przeciągnęła się, aż jej tylne łapy zadrżały.
- Tyle wrażeń. Może to przez to. Ja też czuję, jakby w uszach śpiewało mi chórki jeszcze całe stado aniołków.
- Poopowiadałabym o czymś, ale nie mam już siły.
- Hm... pogadać o starych śledztwach?
- Możesz. Cudna bajka na dobranoc. - Kara westchnęła nietęgo, na nowo zamknęła oczy i oparła pysk o jego łopatkę.
- Raz mieliśmy denata. Obcy wilk, pojawił się nagle, dostał się do szpitala, a było to jeszcze za starej Etain. Uwierzysz, że udusił się nagle, podczas naszego przesłuchania? To rozpoczęło falę dziwnych zgonów, chociaż patrząc z perspektywy czasu, może powinniśmy uznać to za przypadek? To było nasze... ostatnie wspólne śledztwo z Vinysem...
Mruczał, a oczy zaczynały kleić się do snu. A sen tej nocy nadszedł słodki. Ona śniła o przeszłości, on o tym, co mogłoby się wydarzyć. Widzieli w swoich snach tych, którzy odeszli i tych, którzy zostali. I byli szczęśliwi. Choć ich historie były tak różne, nierozerwalnie łączyło ich jedno. Obojgu wystarczyło już trochę mniej swawoli, niż w tamtych czasach młodzieżowych hulanek, a należało się więcej porządku, za to wszystko, czego w życiu doświadczyli.

Szara, berberysowa polanka była cicha. Jedynie lekki wiatr szumiał w koronach sosen. Nastał ten niewypowiedziany spokój, który towarzyszy świtowi, gdy odsypia się przyjęcie weselne lub nocy po powrocie z wielkiego koncertu.
Mundus przystanął pod drzewem i przez chwilę milczał, patrząc na swoją towarzyszkę, moszczącą się wygodnie w wygniecionej trawie.
- No co tam? - ziewnęła, przeciągając się na swoim miejscu.
- Śpisz już?
- A wyglądam?
- No właśnie nie...
- Echhh, ten samczy pierwiastek jest czasem nie do wytrzymania - stwierdziła nieco gwałtownie, mimo, że nawet nie próbowała udawać urażonej. - Mamo, miałem zły sen, że gruby miś Agrest na mnie nakrzyczał. Przytul mnie.
- O czym ty mówisz? - Chrząknął nieco stropiony, na co wilczyca zaśmiała się serdecznie.
- Albo zwykłe: „Przytul mnie”. No chodź. - Podążyła za nim wzrokiem, a że była dość inteligentnym dziewczęciem, tyle wystarczyło jej, by zamiast pytać, po prostu mówić dalej, gdy już położył się tuż przy jej boku. - Patrzcie go, jaki czuły. A ja nie lubię czułości. Ja jestem rzeczowa. Przejdźmy do rzeczy. - Przymrużyła oczy z szelmowskim uśmieszkiem.
- Wyhamuj, dziewczyno, zimno jest, chcę cię tylko przytulić.
- Za długo z tobą mieszkam, żeby nie wiedzieć, kiedy robi ci się gorzej. Mundek, który grzecznie idzie spać, nie przestępuje z nogi na nogę i kładzie się przede mną, a nie za mną. Okropny jesteś, czaruś bałamutnik.
- Okropny. Ale dobrze przewodzę impulsy.
Kawka prychnęła.
- Ja nie gorzej.
- I jesteś taka mięciutka.
- A ty taki cieplutki.

Miewam nieczyste intencje
Łamię własne zasady
Jestem niekonsekwentny
Drażliwy i nieznośny

Chłód wdzierał się do groty, zimny wiatr tańczył pod niknącym w mroku sklepieniem. Odetchnąłem pełną piersią, wlewając do płuc mroźne powietrze. Dało się w nim wyczuć resztki obecności moich przyjaciół i dopalającego się ogniska. Zdążyłem już trochę ochłonąć po pełnym wrażeń wieczorze.
Rozluźniając mięśnie i czując błogość rozlewającą się po ciele, obróciłem się na bok.
- Aaa, kto tu jest?! - to proste pytanie wyrwało mi się z pyska, zanim udało mi się zadać je świadomie. Postać czarniejsza od nocy stała tuż za progiem jaskini. Nie zdążyłem również poważnie się przestraszyć, bowiem gdy tylko przebiegłem wzrokiem po zarysach przybysza, rozpoznałem w nim waderę. - Kim jesteś? - zapytałem, a ponieważ moje oczy zdążyły przyzwyczaić się do ciemności panującej w grocie, nieoświetlonej ni blaskiem gwiazd, ni księżyca, mogłem zobaczyć, że czarna wilczyca od razu odwzajemniła spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
- No już. Znasz mnie przecież.
- Znam? - Ściągnąłem brwi. - Wszystko jedno. Czego chcesz?
- Gerania.
- Hm?
- To moje imię. Naprawdę nie słyszałeś go nigdy wcześniej?!
- Nie wiem, może słyszałem. Ale niewiele mi ono mówi - warknąłem średnio bystro.
- Wszystko jedno. Ale więcej mówi ci imię twojego kronikarza.
- Co? Co ma piernik do wiatraka?
- Ach, Agrest. Rozmowa jak z głuchym w nocy. Chociaż... - Dyskretnie rozejrzała się wokół, jakby o czymś sobie przypominając. - Być może rzeczywiście nie byłeś przygotowany na to spotkanie.
- Nie mów do mnie jak do gówniarza. Gerania. Oczywiście, że wiem. Gerania, ty, zdaje się, jesteś tą dziwną znajomą mojego asystenta.
- Och, mylisz się, ja jestem dobrą przyjaciółką. I nie tylko tego uroczego stworzenia, ale was wszystkich tutaj.
- Zatem czego ode mnie chcesz? Czy tam od naszego kronikarza, mów zaraz.
- Zdaje się, że do niedawna był gościem hotelu pod twoim osobistym patronatem, prawda?
- Co?
Wadera westchnęła ciężko.
- Naprawdę nie słyszałeś plotek, jakoby alfa waszej watahy był amatorem, hm... psychiatryków?
Podparłem się na jednej łapie i szerzej otworzyłem oczy.
- Coś mi się tam obiło o uszy. Ale przecież to takie tam, głupie żarty.
- Głupie żarty miewają zasięg dalszy, niż silnik rakietowy. Miej to na uwadze. - Przyoblekła swój czarny pyszczek w pogodny wyraz. - Podobno wasz kronikarz, tak jak zresztą jego towarzyszka, a twoja bratanica, spędzili tam ładny kawałek czasu.
- Ta dziewczyna dla zabawy zeżarła nieznajomego, którego zresztą zabił właśnie nasz kronikarz! Zabił, a potem z pianą na pysku rzucił się na Vitalego. Nie żebym sam nie miał ochoty czasem tego zrobić, ale nie robię, tak?! I to niby ja jestem temu wszystkiemu winny?
- Stare dzieje. Wszystko potoczyło się inaczej, niż mogłoby. Jak zresztą zawsze i być może całe szczęście. Jeśli się nie mylę, a chyba się nie mylę, bo zaglądam do nich często, Kali i Hyarin mają się już całkiem dobrze.
- Mam rozumieć, że po prostu sugerujesz, by zwolnić ich z izolacji? Nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek pomysł podszepnięty przez przypadkowe widmo był wpisany na światową listę rad, których warto słuchać.
- Obawiam się, że nie ma już potrzeby zwalniania ich. Ale być może niebawem przyda ci się sama ich obecność. Zwłaszcza jego obecność.
- Jak gdyby gdzieś się wybierali.
- Chyba nie do końca mnie zrozumiałeś.
- Zresztą, na co może przydać mi się niezrównoważony wariat - mruknąłem, ponownie sadowiąc się na swoim miejscu.
- Pamiętasz, o kim niegdyś myślałeś to samo? - Słysząc pytanie, zerknąłem na nią kątem oka. - Nie oni pierwsi dostali miejsce w hotelu pani medyk. Ale może masz już taki nawyk... kwarantanny przed zatrudnieniem.
- To wszystko, co chciałaś mi powiedzieć?
- Właściwie tak. Tak. W razie czego będziesz wiedział, gdzie mnie szukać.
- Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Wybacz, nie rozumiem sensu tej rozmowy.
- Potraktuj ją jak miły sen - odrzekła łagodnie, a echo jej słów rozmyło się i znikło w przestrzeni tak szybko, jak i ona sama.

Nie potrafię słuchać
A sam bez przerwy gadam
Jak gdybym istniał tylko ja
A światem rządził szatan


✁✁✁✁
Chłodne słońce niewzruszenie wisiało na siwym niebie.
- Nie tylko z tobą rozmawiam po godzinach. - Bordowy wilk już nie pierwszy raz w życiu ratował się podobnymi słowami. Liczył, że w tym przypadku zadziałają równie skutecznie.
- Tak mówisz? A jednak coś każe mi sądzić, że tylko ze mną, Admirale. Psuje się wśród tych, których uważasz za mniej lub jeszcze mniej udaną rodzinę. Widzisz to?
- Mamy to naprawić, czy dopchnąć do końca? Czy nie uważasz, że i jedno i drugie mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że, parafrazując, to tylko paranoja i za kwartał będzie tu tak zwyczajnie, jak było kwartał temu.
- Ale nie powiesz.
- Ja nie umiem kłamać.
Admirał zaśmiał się beznamiętnie.
- Ode mnie, ani od ciebie, podobno nic nie zależy.
- A gdybyśmy zmienili choć parę szczegółów?
- Zaskoczyłoby to naszego drogiego alfę. I nie tylko jego.
- Być może udałoby nam się namieszać komuś w planach. Ale tu koło się zamyka.
- Czy bowiem nie uważasz, że mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że to tylko paranoja...
- Kto byłby w stanie z zasłoniętymi oczyma przejść przez pole bitwy?
- A jak daleko szukasz?
- Jak najdalej. - Ciemnej maści basior umilkł, a stary znajomy nerwowo popatrzył mu w oczy i uśmiechnął się, z wyraźnym trudem przezwyciężając siłę, odpychającą jakieś jego myśli od światła dziennego. 
- Ja to zrobię.
Złotooki przysiadł na ziemi, w zamyśleniu stukając w nią pazurami.
- Ale musisz mi pomóc - kontynuował tymczasem mówca. - Dla wspólnego dobra.
- Pamiętasz, co mi obiecałeś, prawda? Jak zamierzasz dać mi to po robocie?
- Po robocie? Będziesz miał to tuż pod nosem.
✁✁✁✁


Chciałbym być zawsze niewinny i prawdziwy
Chciałbym być zawsze pełen wiary i nadziei...

C. D. N.