wtorek, 2 listopada 2021

Od Kali - "Skromna propozycja" (Opowiadanie konkursowe)

To była piękna, słoneczna niedziela. 
… 
Zaraz, niedziela? 
Zastygła nagle, podnosząc ukryte pod materiałem spojrzenie znad wpół wykonanego wianka. Przez chwilę nie poruszała się, wsłuchując się w cichą melodię hulającego ponad polem wiatru, który delikatnie rozwiewał jej potargane włosy.  
Nie miała pojęcia, skąd przytargało się do niej akurat to określenie i w jakim stopniu mogło być poprawne, ale w tym momencie wydawało się jej niczym innym, jak tylko idealną esencją zastygłej w popołudniu ciszy. 
Od nagrzanego blaskiem niestrudzonego słońca powietrza, które pożółkłym, półwidzialnym obłokiem zbierało się pół centymetra nad ziemią, jak drapieżny ptak który lada moment ma zerwać się do lotu, przez cichy wiatr gładzący przesuszone liście ledwo trzymające się jeszcze w koronach wiekowych, pochylonych drzew, niosący ze sobą aromat zbutwiałego drewna, kończąc na szkarłatnych makach, które rozkruszały się w jej łapach, kiedy próbowała wpleść je w nieukończony jeszcze wianek - wszystko to składało się w coś specyficznego, coś tak do kośćca... niedzielnego. 
Niedziela. Popołudnie. Jesień. Wigilia. Wszystkich tych określeń można było użyć, by jakkolwiek spróbować ubrać w słowa ten niecodzienny stan. Był to po prostu początek końca, zapowiedź czegoś bardzo złego, ze śmiercią, która ostrzy swoją kosę, przysiadłszy niecierpliwie na progu. 
Mimo tego upiornego przeczucia, które nie chciało opuścić jej przez cały dzień, nie mogła powiedzieć, żeby była z tego powodu szczególnie poruszona; w promieniach ciepłego słońca czuła się raczej naprawdę spokojnie. To było jak rodzaj przyjemnej dekadencji; niczym umieranie pod ciężką narkozą. Nadzienie z przyjemności ukryte w pączku zobojętnienia.
Pośrodku usypiającego zapachu pola czerwonych maków było jednak coś, co budziło ją za każdym razem, kiedy tylko próbowała zamknąć oczy i, z początku proste do zignorowania, wkrótce zdążyło wpić się pazurami w otoczenie i urosnąć na tyle, by całkiem zaśmiecić jej jednoosobowy raj, jak chwasty pośrodku różanego ogrodu. 
Wadera wypuściła z rąk wianek, ciskając go słabym rzutem o ziemię w poniekąd poirytowanym geście, po czym uniosła głowę i westchnęła głęboko. 
— Długo jeszcze zamierzasz tu sterczeć? — powiedziała z udawanym spokojem, na tyle głośno, by móc mieć pewność, że jej głos dotrze do cienia, który ukrywał się tuż za pierwszą linią drzew. 
Chociaż nie mogła zobaczyć, w jaki dokładnie sposób zareagowała na to czarna postać, wydawało jej się, że poczuła z tamtego kierunku chłodną aurę zakłopotania, a nawet poruszenia; wyobraziła sobie, że przeskoczył nerwowo z łapy na łapę, choć wszystko to mogło być przecież wyłącznie złudzeniem podsuniętym jej przez otępiały od zapachu czerwonych kwiatów umysł. Ponieważ jednak wciąż nie udało jej się usłyszeć tego, na co liczyła najbardziej, a więc rytmu kroków, który cichnąłby powoli aż do horyzontu, a stałby się ładnym akompaniamentem do tego wyjątkowego momentu, postanowiła wziąć sprawy we własne łapy i pierwsza podniosła się, dumnie otrzepując futro z grudek czarnej ziemi, po czym, nie odwracając nawet oczu w kierunku, z którego wyczuła intruza, pomaszerowała do domu.  
Prosto do domu, bo nieprzyjemne zdarzenie zdążyło całkowicie popsuć jej nastrój, ale jednak nie maszerując zbyt szybko, tak by mieć jeszcze czas, by na spokojnie ułożyć sobie to wszystko w głowie i na dobre pożegnać się ze sprawą, by przypadkiem nie zabrać jej ze sobą w swoje własne progi. 
Vitale
Vitale mógł być czymś w rodzaju jej osobistej klątwy. 
Taką hipotezę wysnuła już jakiś czas temu i do takiej coraz bardziej była przekonana, bo nie dość, że czarny basior zdążył poprześladować ją wystarczająco podczas jej niesławnego pobytu w szpitalu psychiatrycznym, to najwidoczniej nie miał także zamiaru pozwolić jej w jakimkolwiek stopniu o tym zapomnieć, pojawiając się także w jej życiu prywatnym, czasem w najmniej oczekiwanych momentach. Może to był jakiś jego nowatorski sposób terapii, a może po prostu jej pilnował, by zbyt szybko nie zaczęła się nudzić i w wyniku tego nie zajęła się recydywą?  
Jeśli ktoś zapytałby ją o zdanie, nigdy nie zgodziłaby się brać udziału w takim eksperymencie. Najpewniej odmówiłaby mu już w momencie, w którym otworzyłby usta, i może to był właśnie powód, dla którego nigdy nie uprzedził jej, że będzie wlókł się za nią dniami i nocami. Kwestionowała jego metody bardziej dla zasady, niż z powodu jakiegokolwiek konfliktu przekonań, bo z dziedziny psychiatrii też nie była w żaden sposób ekspertem, i raczej trudno byłoby udowodnić, że zwyczajnie nie była nastawiona negatywnie do całej jego osoby. 
Musiała jednak przyznać bez bicia, że w jednej rzeczy ten ich wioskowy psycholog od siedmiu boleści był naprawdę dobry. Miała wrażenie, że podczas ich wspólnej pracy dokonał odkrycia, które nawet można by w pewnym kręgach uznać za przełomowe; mianowicie, zdołał nauczyć swojego pacjenta całkowicie nowego uczucia. A tym uczuciem miałaby być nienawiść - bo wadera nigdy wcześniej nie miała solidnego powodu, by kogokolwiek móc nią darzyć. Jej mały świat był cukierkową utopią wypełnioną miłością, gdzie śpiewano pieśni chwalące pokój.  
Z jednej strony chyba nie chciała go o nic winić. Bo w końcu sama dusiła się w tym świecie, gdzie wszystko było takie sztuczne i tandetne. W końcu musiała stamtąd wyjechać, chociażby ze strachu, że to wszystko przeszłoby na jej dzieci – zaraz, co? Dobra, nieważne, powiedzmy, że świetnie zdawała sobie sprawę, że to jej własne działania doprowadziły ją do tego, co się stało. I choć wiedziała, że w rzeczywistości nie było powodu, by nienawidzić czarnego wilka, czyniła to i tak i niczego nie mogła na to poradzić. Gniew i ból zalęgły się w jej mózgu jak pasożytniczy grzyb, nie dając jej innego wyboru, jak tylko uważać Vitale za swojego wroga. Bo chyba właśnie na tym polegała nienawiść. Irracjonalna, brudna, paląca nienawiść. 
Nie wiedziała tylko, czy być czarnemu basiorowi wdzięczną za nauczenie jej tego rodzaju uczucia, czy może powinna nienawidzić go za to jeszcze bardziej. 
O ile więc dzięki staraniom tego szczególna wilka była w zagadnieniach psychologii już raczej na bieżąco, a przynajmniej wtajemniczona, obliczenia najwyraźniej w dalszym ciągu nie szły jej najlepiej; ewidentnie musiała machnąć się przy kalkulowaniu trasy, bowiem widok znajomego miejsca nie tyle ją zaskoczył, co nawet zszokował, wytrącając jej myśli w pół słowa. Niepewna co teraz zrobić, stała przez chwilę w miejscu, wpatrując się w wejście jak cielę w malowane wrota. Ponieważ jednak w środku nie było nikogo, do kogo nie mogłaby przyjść zwyczajnie, tak jak stała, otrzepała się po chwili, stawiając śmiałe kroki do środka. 
Po przekroczeniu progu i przemaszerowaniu kilku kroków, tylko tak, dla bezpieczeństwa, niecierpliwie zrzuciła z oczu opaskę. W tym samym momencie czyjś ciepły głos zawołał do niej na powitanie.  
Hyarin. Hyarin. To dobrze. Nie mogła powiedzieć, że się go nie spodziewała. Niedługo po tym, jak skończył się ich wspólny koszmar zamieszkali razem, miała już dość czasu, by się do tego przyzwyczaić i wcale nie powinno dziwić jej, że spotyka go po powrocie do domu. Nawet jeśli jest tak wcześnie. Prawdopodobnie musiał wcześniej skończyć pracę. To dobrze. Dobrze. Dlaczego więc za każdym razem bała się, że gdy wróci, jego już tutaj nie będzie?  
Zbyt zmęczona, by cokolwiek mówić i nadal mocno skołowana, odpowiedziała na powitanie słabym uśmiechem, po czym podeszła bliżej, by wtulić się w jego ciepłe futro. Mimo że wieczór zbliżał się dopiero wolnymi krokami, zamknęła oczy. Nareszcie czując się bezpiecznie, chciała powrócić do niedokończonego snu, który zostawiła za sobą na polu maków. 
Chciałaby powiedzieć, że tamta noc była niesprawiedliwie krótka, ale choć nie potrafiła przyznać tego na głos, w głębi duszy sama czuła, że spędzili ze sobą wystarczająco dużą ilość czasu i nawet jej niespokojnie serce było niespodziewanie usatysfakcjonowanie. Swojego ukochanego pożegnała więc z niewymuszoną radością, kiedy z samego rana wyruszał załatwiać jakieś ważne sprawy. Po tym, jak wyszedł i gdy jego zapach zdążył już w większości ulotnić się z przestronnego pomieszczenia, na powrót zaczął dokuczać jej dziwny dyskomfort, który starała się uciszyć ponownym zapadnięciem w sen; ponieważ jednak otrzymała go wystarczająco dużo tej nocy i teraz jak na złość nie chciał się pojawić, podniosła się wkrótce, zjadła lekkie śniadanie i zdecydowała się skierować swoje kroki na plażę. 
Od czasu tamtych wydarzeń zdecydowała się zrobić sobie przerwę od pracy na czas nieokreślony, miała więc dużo wolnego czasu, który mogła poświęcać na spacery i inne tego rodzaju rozrywki pozbawione głębszego sensu. Pewnie niedługo powinna wrócić do regularnych treningów. Pewnie byłoby to dla niej zdrowe. Ale jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj planowała wyłącznie cieszyć się promieniami słońca i zapachem soli. 
Nieniepokojona tego dnia przez wiadomego osobnika, wróciła do domu wyjątkowo szybko, nie tracąc czasu na zbędne przemyślenia i nieprzyjemne przygody. Z tego powodu nie była szczególnie zdziwiona, kiedy tym razem nie zastała w środku drugiego lokatora tego mieszkania. Nie mając zbyt wiele do roboty, usiadła w kącie, oglądając kwiaty, które wyjątkowo zdecydowała się zabrać ze sobą do domu. 
Zdążyła przejrzeć bukiet pięcio-, nawet sześciokrotnie i z pedantyczną precyzją pozbyć się wszystkich robaków, które przez przypadek mogła wnieść do środka, a jej ukochany dalej się nie zjawił - i właśnie wtedy jej obawy zaczęły sięgać sufitu. Kręcąc się niespokojnie, przeczekała jeszcze kilka kolejnych godzin, w tym jeden wyjątkowo piękny zachód słońca, po czym, nie będąc w stanie dłużej wytrzymać napiętej atmosfery, wybiegła na zewnątrz, nie mając w głowie kolejnego celu. W świetle gwiazd włóczyła się trochę wzdłuż wybrzeża, po czym, gdy nie była nawet do końca świadoma swoich własnych czynów, spostrzegła, że łapy skierowały ją w jedno szczególne miejsce. 
Jaskinia medyczna. Jednocześnie bardzo pragnąc bliskości swojej przyjaciółki, która, tak się składało, zarządzała tym miejscem, ale też będąc zbyt wyczerpaną psychicznie, by być w stanie odbyć z nią choćby chwilę rozmowy, przecisnęła się do zaciemnionego miejsca cicho niczym złodziej. Przesuwając wzrokiem po zadziwiająco uporządkowanym pomieszczeniu, zamarła nagle, czując jak lodowate dreszcze przebiegają kolejno po każdym z jej kręgów; omal nie krzyknęła, natrafiając na ciekawskie spojrzenie czerwonych oczu. 
— Ty... — wyszeptała na bezdechu, nie będąc nawet pewna, czy wskazany delikwent jest w stanie ją usłyszeć. Emocje targały nią na tyle, że była przekonana, że tylko boska siła może utrzymywać ją w tym momencie w miejscu. 
On jednak był wyjątkowo spokojny; jakby w pełni świadomy tego, że jest na swoim terenie. Z jakiej strony by na to nie patrzeć, sprawa nie wyglądała dobrze. 
— Ah, toż to moja dawna pacjentka. — Zbliżył się, przez co ona instynktownie cofnęła się o kilka kroków. — Nie mogę powiedzieć, że nie spodziewałem się tego spotkania. — Jego kły błyszczały w księżycowym świetle, niezdrowo kontrastując z czarnym jak węgiel futrem. Kali nie miała dość siły psychicznej, by utrzymać kontakt wzrokowy. 
— Ty coś wiesz, prawda? — wyszeptała znad własnego ramienia. Wstrzymując się ze sprecyzowaniem swojego oskarżenia (a nie wątpiła, że psycholog miał wiele za uszami), z wahaniem spojrzała w czerwone oczy. Basior nonszalancko rozejrzał się po uśpionym pomieszczeniu. 
— Porozmawiajmy. Normalnie zaprosiłbym do środka, ale o tej porze... sama rozumiesz.  
Kiwając tylko głową z wyrazem zobojętnienia na zmęczonej twarzy, postąpiła za basiorem w chłód nocy. Idąc przez moment w całkowitym, wypełnionym napięciem milczeniu, stanęli pod rozłożystymi gałęziami pobliskiego drzewa; tysiące szmaragdowych igiełek osłaniało ich twarze przed księżycowymi promieniami. 
— Gdzie on jest? — Wilczyca bardzo szybko przerwała ciszę. Wyszukane gierki psychologa były ostatnim, na co miała ochotę w taką okropną noc. 
— Mówisz o...? — Słaby uśmiech basiora ponownie rozjaśnił mroki.  
— Dobrze wiesz, o kim mówię. Nie wrócił dzisiaj do domu. Jeśli coś wiesz, po prostu to powiedz. 
— O Hyarinie, prawda? — dokończył, zupełnie ignorując poprzednią uwagę. — Cóż, jeśli chodzi o to, on jest... — Każda sekunda ciszy sprawiała, że wilczyca coraz bardziej pragnęła rzucić mu się do gardła. — Na oddziale zamkniętym. — Ton w jakim wypowiedział ostatnią część zdania zupełnie nie pasował do reszty; kryła się w nim nutka szczerej, dziecięcej radości. Prowokował wrażenie, jakby miała być to puenta kiepskiego żartu, który rozbawiłby tylko opowiadającego. 
— Żartujesz sobie? — Kali zmarszczyła brwi. 
— Oh, nie nie. — Basior w jednej chwili ponownie spoważniał. Wilczyca była pod wrażeniem szybkości, z jaką potrafi zmieniać twarze; zupełnie jakby był kameleonem. Albo aktorem, który czerpie trochę za dużo radości z roli, jaka przypadła mu w udziale. — Właściwie to bardzo poważna sprawa. Stwierdzono u niego nawrót psychozy. Dzisiaj rano, wyobraź sobie, widziano go jak biegał po lesie z nożem i odrażał się, że zabije Alfę, a potem samego siebie. 
Wadera była zbyt zszokowana, by wiedzieć, jak zareagować na taką wiadomość. Całe zdarzenie nagle zaczęło wydawać jej się zbyt nierealne. Jakby w jednym momencie ktoś pstryknął palcami i przeniósł ją do świata, który na pierwszy rzut oka jest bardzo podobny do naszego, ale gdzie pod niegroźną zasłoną kryje się ogrom złośliwych pułapek. Coś, co – nie wątpiła w to – Vitale byłby w stanie zrobić. 
— To kłamstwo — wypowiedziała pierwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy. Pomimo wszelkich przeciwności i chaosu, który rozgrywał się w jej głowie, wierzyła w to bardziej niż w cokolwiek innego. Dlatego chwyciła się tej prawdy i kolejne zdanie wypowiedziała już ze znacznie większą, tylko trochę wysiloną pewnością: — Hyarin nigdy by czegoś takiego nie zrobił. 
— Jesteś tego pewna? — Nawet pomimo całej różnicy wzrostu, jaka między nimi była, waderze bardzo nie podobało się to, w jaki sposób kruczoczarny patrzył na nią z góry. — Uczucie często potrafi przysłonić zdrowy rozsądek. 
— Nie możesz go tam trzymać bez powodu! — Nie mogąc dłużej nic z tym zrobić, wadera pozwoliła, by część jej niespokojnych uczuć wyrwała się na wolność. — Agrest się dowie! 
— I jak myślisz, co zrobi? — Kali nie mogła powstrzymać pełnego irytacji westchnienia. Czy na wszystko miał gotową odpowiedź? Jak dobrze się przygotował? Odpowiedź na te pytania przerażała ją bardziej niż spojrzenie złowrogich czerwonych oczu. — Czy wygląda na kogoś, kto podjąłby się ryzyka trzymania na wolności recydywisty i wichrzyciela? Nie wiem czy zauważyłaś, ale Agrest ma tę reputację, że za jego rządów niezwykle łatwo jest trafić do pokoju bez klamek. 
— Klamek? O czym ty w ogóle... Zresztą dobra, nieważne. Wiem, że masz jakiś ukryty motyw. Nagle zostałeś łapówkarzem i muszę przynieść ci beczkę spirytusu, żebyś go wypuścił? 
— To nie będzie konieczne.  
— A więc czego byś chciał? 
— Prześpij się ze mną. 
To zdanie było tak surrealistyczne, że w pierwszym momencie wadera miała wrażenie, że się przesłyszała. Potem zrobiło się bardzo jasno, umysł wyleciał jej przez uszy i miała wrażenie, że znajduje się we śnie. Co prawda wiedziała, że Vitale był starem kawalerem i do tego trochę dziwakiem, ale żeby od razu wpadać na takie pomysły?  
— Od dawna wpadłaś mi w oko. Nie udawaj, że tego nie widzisz. 
Wadera milczała, przyglądając mu się spode łba, jakby w tym jednym momencie chciała przejrzeć ostatecznie wszystkie jego gierki. Czy żartował? Złośliwy uśmieszek, który nie znikał z jego pyska odkąd tylko się tu zjawiła, zdawał się to potwierdzać. Może powinna grać w to razem z nim? Cel, który w dalszym ciągu pozostawał zagadką, znacznie utrudniał jej podjęcie jakiegokolwiek działania, ale w końcu odważyła się otworzyć usta. 
— Więc to wszystko, co wyprawiałeś podczas mojego pobytu w szpitalu, to były takie końskie zaloty? 
Basior roześmiał się cicho. 
— Uczucie często potrafi przysłonić zdrowy rozsądek. A ja po prostu nie mogłem znieść tego, że wolałaś spędzać czas z tym brudnym przestępcą zamiast ze mną. Szczerze to bardzo się cieszę, że wrócił pod klucz. Pasuje tam. Ale jeśli mimo wszystko tak bardzo chcesz go odzyskać... Wiesz, co robić. 
Wiem 
Co robić? 



Kolejne dni... nie były zbyt przyjemne. Jakby w przeciągu nie dłuższym niż jeden tydzień cały świat zdążył pogrążyć się w jesieni. Słońce nie świeciło już tak jak dawniej, ograniczając się jedynie do garści popielatych promieni raz na kilka godzin, za to chłodne wiatry rzadko robiły sobie przerwę, wyjąc na zewnątrz nawet w środku nocy, kiedy wadera próbowała złapać kilka godzin snu. 
Wieść o rzekomej chorobie kronikarza szybko się rozniosła i równie szybko społeczność przeszła z nią do codzienności. Nikt specjalnie nie zastanawiał się ani nie kwestionował obrotu spraw, nikt też nie wydawał się szczególnie nim zdziwiony, co wadera odebrała jako równie dziwne, co przekornie interesujące. 
Ku wielkiemu zdziwieniu wadery, życie toczyło się dalej. I wraz z nim żyła także nadzieja.  
Za Kali całe życie ciągnęła się ta przykra tendencja, że często zapominała o tym, że nie była sama; bo rzeczywiście nie była, również w tej osobliwej sytuacji. Chociażby Ry i Flora. Mimo że nie mogła im powiedzieć wszystkiego i wcale nie wiedzieli o sprawie więcej niż przeciętny obywatel czytający gazety, oboje robili wszystko, by w jakiś sposób pomóc waderze: Ry w jaskini wojskowej, a Flora w medycznej. Sama rzadko kiedy opuszczała mieszkanie; powodowało to u niej okropne wyrzuty sumienia, ale wiedziała, że nie może wiele z tym zrobić. Nawet nie pozwoliliby jej go zobaczyć, a poza tym nie chciała ryzykować zerkania na okropny pysk Vitale. Zdawało jej się, że jego zapach nieustannie unosi się w okolicy jej domu, możliwe jednak, że była to jedynie jej wyobraźnia. 
Mimo to stanowili silny zespół. Kali nie mogła uwierzyć w to, jak wielkie ma szczęście. Chociaż rezultaty były bardzo powolne, a wieści ze szpitala właściwie nie różniły się od siebie i wszystkie informowały wyłącznie o tym, że stan psychiczny pacjenta nieustannie się pogarsza, wadera wierzyła, że całą sprawę da się jeszcze załatwić powierzchownie. A jakby co, w pogotowiu miała także tę beczkę ze spirytusem, i nawet nie pozwoliła Ry’owi wypić ani kropli, póki sprawa się nie uspokoi. W końcu Vitale odsłonił się już i pokazał, że jest przekupny; teraz nie była już to kwestia ‘’czy?’’ tylko ‘’ile?” 
Wszystko szło więc dobrze, ewentualnie ktoś bardziej pesymistyczny powiedziałby może, że przyzwoicie, aż do pewnego cichego wieczoru, kiedy to pod wyjątkowo cichą jaskinią pojawił się zabezpieczony kamieniem list. Wadera zauważyła go, gdy już po zachodzie słońca miała wyjść na krótki spacer, otulona pożyczonym w dobrej woli szalikiem brata. 
Wiadomość była krótka, a jednak wyjątkowo treściwa; zdawało jej się, że została sporządzona z wyjątkową precyzją. 

Stan pacjenta znacznie się pogarsza.  
Niedługo wyjeżdża na turnus do Watahy Szarych Jabłoni. 
To ostatnia szansa, żeby coś zmienić. 
Jutro o zmierzchu na plaży wschodniej. 

 
Brakowało podpisu, ale wadera nie miała wątpliwości, od kogo wyszła wiadomość. Westchnęła, odkładając kartkę. Więc jeszcze mu nie przeszło? Widać, że naprawdę zachorował z miłości. 
A więc, co mogła zrobić? Czy istniał jakiś sposób na dobre zakończenie tej historii, z Vitale zajmującym miejsce Hy’a za zamkniętymi drzwiami? Jeśli w tym momencie dobrze rozegrałaby pionki, mogłoby to być ostateczne pokonanie potwora, odpłata za wszystko, co psycholog zdążył zrobić jej i jej bliskim. Żałowała tylko, że nikomu nie mogła powiedzieć. Nigdy nie była zbyt dobra w planowaniu swoich kolejnych ruchów. Zazwyczaj po prostu... działała. 
Niechętnie podniosła karteczkę, przyglądając jej się pod światło. Mając ten papierek mogła pójść na komisariat i złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, ale czy ktoś by jej uwierzył, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej podejrzaną przeszłość? Czy nie uznaliby, że sama napisała tę karteczkę w akcie próby wrobienia psychologa przy jednoczesnym uwolnieniu partnera, który był równie niestabilny jak ona? Jeśli nie będzie uważać, sama może trafić do psychiatryka, a kiedy Vitale się o tym dowie, już nigdy nie zostawi jej w spokoju. Taka opcja nie wchodziła w grę. Tylko z zewnątrz mogła pomóc Hyarinowi. Vitale miał reputację i rzekomych świadków podejrzanego zachowania kronikarza, ona miała skrawek papieru, który po ponownym przeczytaniu wcale nie wydawał jej się już tak obciążający. I nadzieję. Bo jeśli miała jej jeszcze trochę, wiedziała, że nie może się poddać. 
Od świtu biła się z myślami, by w chwili, gdy różowe słońce zaczęło chować się za horyzontem, podjąć ostateczną decyzję. Idąc na plażę specjalnie wybrała okrężną drogę, by przed dotarciem na miejsce mieć czas nas jeden ostatni samotny spacer wśród brzegu. Zimna woda uderzała co chwilę o jej łapy, rozbryzgując się hałaśliwie niczym chłodny prysznic, który pozwala rozluźnić mięśnie i rozbudzić zmęczony bezsenną nocą umysł.  
Znajdując odpowiednie miejsce, zatrzymała się, wbijając wzrok w ostatnie pociągnięcia wielobarwnej farby kładące się na wodzie, po czym zdjęła z głowy wianek z czerwonych kwiatów, by pozwolić mu odpłynąć na fali. Potargała swoje krótkie włosy tak, że stojące na różne strony zdawały się dodawać jej wzrostu, po czym odetchnęła z ulgą. Uśmiechając się z lekka, złożyła w duchu cichą modlitwę do wszystkich bytów, które mogłyby czuwać nad tym pięknym miejscem, po czym pognała wzdłuż plaży na spotkanie z czerwonookim przeznaczeniem. 
—Już myślałem, że nie przyjdziesz — powiedział, a ona zaśmiała się cicho. 



Wschód słońca na plaży wydawał się wyjątkowo niespokojny. Mewy zbudziły się wcześnie, zapewne żywiąc nadzieję na obfity posiłek po wczorajszym sztormie. Morze nie uspokoiło się jeszcze, burcząc ostrzegawczo jak gotowane mleko, które lada moment przebije się przez pokrywkę, by rozlać się na wszystkie strony. Nawet świt wstał tego ranka ubrany w wyjątkowo krzykliwe barwy szkarłatu i pomarańczy. 
Ale to tylko złudzenie, empiryczna iluzja, której nie wyłapią umarli ani śpiący. Dla nich świat jest tego ranka wyjątkowo spokojny. 
— Pójdę... złapać nam coś na śniadanie. Jesteś głodna? 
Wadera, wciąż na wpół śpiąca, pokręciła głową, wydając z siebie cichy pomruk niezadowolenia. Basior pokiwał głową, zerkając na wschodzące słońce, a potem na rozłożoną na piasku towarzyszkę, która powoli otwierała oczy. 
— Co do Hyarina... Załatwię kilka formalności i jutro rano możesz go odebrać.  
— Właściwie — powstrzymała go, kładąc łapę na jego piersi. Zerkając w jego czerwone oczy, uśmiechnęła się, oblizując lekko wargi. — Myślę, że krótka wycieczka za granicę dobrze mu zrobi. 


< W tym momencie chciałabym oficjalnie przeprosić za to, że to stworzyłam xDD Dziękuję za dotarcie tak daleko! <3 jak i również za ten cudowny pomysł xD > 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz