piątek, 19 listopada 2021

Od Wayfarera CD. Almette - "Otwarte Szlaki / Na Południe od Watahy"

Brązowy basior martwił się ekscytacją swojej nowej towarzyszki podróży. Zawsze podróżował w ciszy i spokoju, dając sobie czas na wszystko i przystając, by przyglądać się otoczeniu. Teraz nie był pewien, czy Serka pozwoli mu zachować te przyzwyczajenia. Wadera była wesoła, pełna energii, nawet jeśli tej energii dzisiaj było mniej. Stanowiła istny huragan w jego spokojnym świecie, przynosiła gwałtowność i chaos do porządku, jaki miał w duszy. Kiedyś Paki mówił "Spokojny umysł przejdzie przez największy chaos" i przez całe swoje życie Way w to całkowicie wierzył. Teraz powoli miał wątpliwości. O dziwo jakoś nie czuł się z tego powodu pokrzywdzony. Wraz z chaosem, Almette przynosiła do niego powiew świeżości, nowych zmian, które wcale nie musiały być złe. Może przyda mu się odrobina towarzystwa. Nawet jeśli o wiele bardziej kocha być samemu.

Wyruszyli kiedy jeszcze słońce nie zdążyło sięgnąć ziemi swoimi promieniami, co nie było wielkim wyczynem, patrząc na obecną porę roku. Co było ważne to to, że wszystkie wilki albo jeszcze spały, albo były zajęte i nie miały czasu zajmować się dwoma podróżnikami wyruszającymi na południe niczym para jaskółek. Świat wokół nich był spokojny i cichy, niemal idealne odzwierciedlenie nastroju, jaki panował pomiędzy wilkami. Tylko Wayfarer wyciągnął spod kapelusza fajkę, przystając na chwilę, by ją zapalić, na co Almetka nic nie powiedziała, choć wyraźnie chciała. Szli dalej, w kompletnym milczeniu, jakby wszelkie interesujące tematy zniknęły w kosmosie, nie pozostawiając po sobie śladów. Wayowi to nie przeszkadzało.

Natura powoli, aczkolwiek skutecznie szykowała się do zimy. Drzewa liściaste zachowywały ostatki żółtych liści, nie mając ochoty się z nimi rozstać. Powstrzymywały opad złotych łez, jakby od tego miały akurat przeżyć, choć wszyscy dokładnie wiedzieli, że było na odwrót. Przeżyją dopiero, kiedy wypłaczą się do końca. Iglaste za to szczyciły się swoją zielenią, która jednak wyblakła i ściemniała, symbolizując jesienną depresję schowaną za resztkami lata, uparcie zachowanymi przez niektórych. Chociaż chciały dodawać otuchy, działały w przeciwną stronę, przypominając dawne, ciekawsze czasy. Zimny wiatr, ten sam co już kilka tygodni temu wymusił na wilkach wyhodowanie grubej sierści, atakował gałęzie, pragnąc odłamać je od reszty drzewa. To już nie był przyjemny do oglądania taniec z palcami drzew, teraz przerodziło się to w agresję i niechęć do spokojnych olbrzymów. Dość niesprawiedliwe traktowanie, zważając na to, że drzewa tylko rosły i nikomu nic nie zrobiły. Zimno wydobywające się z ziemi wbijało się w łapy malutkimi igiełkami, korzystając z odsłoniętych poduszeczek jako słaby punkt zwierząt, złośliwie utrudniając spokojny spacer. O ile Wayfarer spokojnie to znosił, przyzwyczajony do uczucia po dalekich podróżach, Almette zdawała się czuć całkiem nieswojo na odsłoniętej ziemi, która była znacznie zimniejsza od miękkiego podłoża lasu zrobionego z opadłych liści i jeszcze zachowanego mchu. Otoczenie ubrane było w szare barwy z przebłyskami żółci i zieleni w niektórych miejscach, zdobiącymi ten krajobraz niczym droga biżuteria wisząca na szyi oraz rękach kształtnej kobiety ubranej w szaroburą suknię. Nawet włosy tej kobiety, faliste i całkowicie napuszone, były szare, koloru obecnie wiszącego nad krajobrazem nieba, puszystego i pogrążonego w ogólnym jesiennym smutku, który o tej porze roku trafia się zadziwiająco często. To była właśnie późna jesień. Smutna pani ubrana w szarobure ubrania, z kolorowymi dodatkami i puszystymi, szarymi włosami, które czasem ułoży i nałoży niebieską farbę. Tylko czeka, aż pojawi się jej następczyni ubrana cała na biało, by móc zejść ze stanowiska.

Kilka dość nieprzyjemnie dłużących się dni później dotarli w pobliże portu. Almetka chciała udać się tam od razu, basior ją jednak ustrzegł, że powinien wpierw pójść samotnie w nocy, by poznać otoczenie i upewnić się, że ta wyprawa będzie bezpieczna. Wilczyca z początku nie chciała się zgodzić, cała podniecona wyprawą i gotowa na każde ryzyko, ale wreszcie ją przekonał. Pozostało im czekać do nocy.

A gdy wreszcie ta nadeszła, otaczając troskliwie świat swoim mrocznym całunem, Wayfarer wyruszył na wyprawę do portu.

Było tak, jak pamiętał. Ściśnięte jeden obok drugiego jak sardynki budynki, brudne, poniszczone, przypominające kolorowe bloki. Pomimo później godziny ludzie przepływali ulicami w chmarach, bił od nich często silny zapach alkoholu lub jedzenia, które właśnie spożywali. Głośne, metalowe maszyny na kołach różnego pokroju co jakiś czas przecinały drogę brązowego wilka, poruszając się szerokimi ulicami. Basior przemykał tymi wąskimi. Wśród masy nieprzyjemnych i mniej nieprzyjemnych zapachów czuł kojący zapach soli i smród ryb, smażonych i surowych. Muzyka (to, co ludzie nazywali muzyką) grana z głośników mieszała się z wrzaskami dwunogów, zarówno tych zadowolonych pod wpływem procentów, jak i tych wściekłych... zazwyczaj też pod wpływem procentów. Tu wszystko śmierdziało alkoholem, rybami i samochodami, śmierdziało portem. Do tego obecne wszędzie światła, tyle świateł, że w środku miasteczka wydawał się istnieć dzień, przykryty ciemną kopułą dla odcięcia od świata. Tłumy, zabudowanie i zbyt wiele zbyt potężnych bodźców przytłaczały Wayfarera, nie mógł się doczekać, aż wreszcie trafi na statek. Ale będzie musiał się cofnąć po Almetkę i przeprowadzić ją przez miasto, by się nie zagubiła ani nie wpadła w pułapkę. Ale czy na pewno musiał? Mógł po prostu skoczyć na pokład statku. Szkoda, że jego honor mu na to nie pozwalał. Po prostu skupił się na odnalezieniu najbezpieczniejszej ścieżki dla nich obu, dla sprawnego siebie i dla dużej wadery. Choćby miała go rozboleć głowa od tego portu.

Stracił swoją pewność siebie, gdy napotkał na swojej drodze człowieka zbyt potężnego i dziwnie ubranego, by mógł być mieszkańcem portu. Mieszkańcy miasteczka nie przejmowali się obecnością dzikich zwierząt, może się czasem wystraszyli, ale dopóki ty nie zagrażałeś im, oni nie zagrażali tobie. Ten koleś jednak miał zupełnie inne spojrzenie. Był z zewnątrz, pewnie z daleka i dzikie stworzenia były dla niego utrapieniem. Nie lubił ich, nie akceptował ich, najlepiej gdyby natura kłaniała mu się do stóp, a on ją deptał dla przyjemności. Czując tą aurę Wayfarer planował się wycofać. Nie chciał przecież sobie narobić kłopotów. Koleś jednak rzucił się za nim, wyjmując zza pasa spluwę i krzycząc coś na wilka. Waf znał te słowa. Ostrzeżenia, obelgi i groźby. Nie wszystko rozumiał, ale znał te dźwięki na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co się dzieje.

Przez godzinę uciekał przed świrusem, nie mogąc go zgubić w nienaturalnym dla siebie środowisku. Kurwa, miał wrócić do Serki już 40 minut temu. Pewnie sobie pomyśli, że popłynął bez niej. A on nie może zaprowadzić do niej tego świra. To go przekonało, by wreszcie zrezygnować. Biegnąc wzdłuż ulicy dopatrzył się szpary w płocie, którą łatwo było się przecisnąć, co zrobił. Tu człowiek nie miał do niego dostępu, bo płot był dla niego za wysoki. Pojawił się za to inny problem. Psy.

Cholera, już dawno powinien być z powrotem u Almetki.

<Almette? Odbierasz Szlaki, Południe zostaw>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz