niedziela, 28 listopada 2021

Od Agresta - „Rdzeń. W Świetle Dnia”, cz. 2


- Agrest, Agrest. Będziemy mieli gości! - za ścianą rozszedł się dynamiczny pogłos, świadczący, że mówca lada chwila wejdzie do środka. Odwróciłem się z delikatnym westchnieniem.
- A jednak się zgodzili?
- Czemu mieliby się nie zgodzić? To twój brat i bratowa.
- E tam...
Szary ptak zatrzymał się w wejściu i lekkim ruchem opuścił skrzydła o kilka centymetrów, jak gdyby naprawdę bardzo nieśmiało dał mi do zrozumienia, że ręce opadają. Leniwie uniosłem kąciki pyska.
- No co? - rzuciłem, przy okazji rzucając okiem na swoje futro, by ostatni raz ocenić jego stan. Nie pozostawiał wiele do życzenia; jak zawsze miękkie, gładkie i czyste, może nieco zakurzone od mojego piaskowego dołka i przesiadywania nad starymi dokumentami. - Braciszek z bratową zjedzą dziś z nami wspólną kolację. Ja nic nie mówię.

Bywa, że nie jestem szczery
Czasem zwyczajnie kłamię
Jestem próżny, pazerny
Dbam tylko o swoje cztery litery

- Agrest, od tygodnia mendzisz, że Szkło nie ma czasu dla własnego brata, że potrzebujesz jakiegoś wolnego wieczoru, a w ogóle to jesteś samotny. Przyprowadzam ci tego wilka pod nos, naciesz się rodziną. Bliższej nie masz...
- Bo mi jak gad Ewie owoca, pomysł pod nos podsunąłeś! Sam bym o tym nawet nie pomyślał.
- Odgrażałeś się od dawna.
- Dobrze, dobrze, nie jesteś wielbłądem - burknąłem, choć zdenerwowanie powoli zaczęło ulatniać się z mojego głosu. - Ja też nie.
- Bądź tak dobry i przygotuj co tam masz na poczęstunek, a ja wybiorę się do łowców.
- Tylko skromnie, proszę! - zawołałem za nim. - Nie chcemy, żeby później gadali, że połowa żarcia idzie na jaskinię alf. Ach, zły pomysł miałem z tym spichrzem... Zaczęło się ewidencjonowanie, patrzenie sobie na łapy. Dopóki nie było zapasów, wszyscy byliśmy nieświadomi i szczęśliwi.
- Spokojnie. Weźmiemy na rzecz spotkania politycznego. Będzie zgodnie z półprawdą i wszystkich zadowoli. I Agrest, nie denerwuj się tym tak. Wiem że chcesz zobaczyć się z bratem. Za szczeniaka spaliście w jednej norze - dodał przyjaźnie, ale moje obawy jakoś nie chciały rozpłynąć się w powietrzu.
- To było dawno... - mruknąłem - tak dawno...
Jak zawsze niezawodna Kaweczka wspomagała mnie całą sobą i jeszcze połową siebie, a ściślej rzecz ujmując, bez słowa zgodziła się sama przygotować wszystko, oprócz rzecz jasna nalewek, których przezornie nie pozwalałem jej dotykać. Gdy nasi przyjaciele stanęli u progu jaskini alf, była już na posterunku, by pokierować ich na miejsce wokół niewielkiego jeszcze ogniska, na które właśnie chuchałem.
- Siadajcie, siadajcie sobie, prosimy - oznajmiła, sama również sadowiąc się przy ogniu. - Zaraz dotrze jedzonko.
- Ta... cześć, Kara, cześć, Szkło - uzupełniłem pomiędzy jednym, a drugim oddechem.
- A co to się stało ważnego, że tak nagle zaprosiłeś nas na kolację? - jako pierwsza odezwała się oczywiście Kara, uprzedzając męża, pewnie zanim w ogóle pomyślał o wypowiedzi.
- A to zawsze musi się coś ważnego stać? - Wzruszyłem ramionami, niezbyt wyraziście prezentując zdumienie. Podłożyłem pod ogień jeszcze dwie gałęzie z leżącego obok stosiku i wyprostowałem się w końcu. - Pomyśleliśmy, że tylko praca i praca, trzeba czasem odpocząć. Jak to możliwe, że z własnym bratem mieszkamy praktycznie obok siebie, a widzimy się raz na ruski rok?
- Wygląda na to, że mamy braki kadrowe - odpowiedziała szybko, ale neutralnym tonem ruda wilczyca. - Dlatego tak trudno wyskrobać chwilę na jakieś spotkanie. Będzie ktoś jeszcze?
- Nymeria miała się jakoś niedługo pojawić - odrzekła Kawka. - Ale w końcu nie wiem, ona chodzi własnymi ścieżkami...
- Przychodzi, gdy o coś ją proszę, albo jak ma coś do załatwienia. To się po prostu ostatnio za często nie zdarza. - Zerknąłem na nią mgliście.
- O, patrzcie, kolacja - zawołała raptem. Mundus wraz z Irysem ciągnęli za sobą dorodnego kozła. - Siadajcie z nami! Nie wiem jak reszta, ale ja już zgłodniałam.
- Ja też. - Potarłem jedną z przednich łap o drugą i, pokonując wewnętrzny opór, na chwilę zbliżyłem je do ogniska. Następnie rozłożyłem łapy w geście bezradności, zwracając się ponownie do dwójki moich poprzednich rozmówców. - Cóż poradzić, że wszyscy pchają się do jaskini medycznej? Ja nie mówię, ja wiem, że u Flory mają sporo roboty. Ale przydałaby się nam jakieś dodatkowe pyski w jaskini wojskowej, a przecież nie wyczarujemy ich z kapelusza.
- Wiadomo jak jest - przytaknął Szkło ze stoickim spokojem. - Ale masz rację, przydałyby się, zwłaszcza teraz, gdy robi się kłopot i to już dotyczy nas wszystkich, nie tylko przedstawicieli wojska.
- Masz na myśli te nieszczęsne napięcia pomiędzy nami, a WSJ - wycedziłem przez zęby. - I to widmowe poselstwo, które wyruszyło do NIKL'u zaraz po ostatnim pożarze i zniknęło w dalekim świecie.
- Cóż zrobisz, trzeba czekać. - Mój brat wbił wzrok w jaśniejące pomiędzy nami płomienie.
- Nie rozumiem, nie można wysłać po nich jakiejś misji poszukiwawczej? - wtrąciła Kara. Obaj z grobowym pomrukiem pokręciliśmy głowami. Tymczasem dwójka przybyłych zajęła miejsca obok nas.
- Zresztą, cały dzień zajmujemy się tymi sprawami. Nie przyjemniej będzie na chwilę zejść z polityki? - zapytałem nie czekając na rozwój wydarzeń.
- Nie, hahaha! - Kawka roześmiała się tak żywiołowo, że aż przeszły mnie dreszcze. - Ale możemy zaśpiewać piosenkę, chcecie?
- Nie... - Miałem szczerą nadzieję, że mój cichy głos wygłosił opinię każdego z nas. Położyłem uszy po sobie i dałem swojemu asystentowi znać naprawdę żałosnymi oczyma, że w istocie, najwyższa pora przerwać, zanim zabrniemy za daleko.
- Jaką piosenkę? - zapytał tymczasem mój brat, a w ślad za nim podążyła szacowna małżonka.
- Ach! Przypominają mi się dawne czasy, kiedy... zaraz, kiedy to było? Pamiętasz, Szkło? My, Tiska, Talaza... - Wadera pochyliła się do przodu i z enigmatycznym uśmiechem spojrzała w jakiś nieokreślony punkt, jakby za ruchliwą, jaskrawą wśród ciemności ścianą ognia, chciała dostrzec wymalowany światłem obraz wspomnień.
Zamknęła oczy i odetchnęła głębiej, tak błogo, że gdzieś w środku poczułem niezwykłe ciepło. Choć Kara w gruncie rzeczy nigdy nie wydawała mi się osobą zbyt czarującą - jeśli już, budząca respekt swoją postawą i energicznym charakterem - w tamtej chwili nie potrafiłem oderwać wzroku od jej nieco rozmytego przez gorące powietrze pyska. Nie myślcie, że było w tym cokolwiek zdrożnego. O nie; patrzyłem i czułem się wspaniale, jakby również przede mną otworzyła tajemnicze drzwi pamięci.

Bywam małostkowy
Cyniczny i bezduszny
Osądzam bez litości
Bez serca i miłości

- Pa... pamiętam - szepnął wilk przy jej boku. I przytulił ją mocniej.
- Co chcecie zaśpiewać? - zawołała znienacka i klasnęła w łapy, nieomal podskakując na swoim miejscu i stukając małżonka swoim narowistym ramieniem.
- Wszystkich... - zabrzmiał głos Kawki, zanim ktokolwiek zdążył ją uprzedzić. - ...dziś ciekawość budzi...
- Nie, błagam - jęknąłem, przewracając oczyma, ale słowa już poniosły się ponad polanką.
- Kto jest najszczęśliwszym z ludzi?! - trajkotała całkiem dźwięcznie.
- A ja mówię, że nad pana, najszczęśliwszy los furmana! - odpowiedział jej raźnie głos naszego wiernego, skrzydlatego przyjaciela, którego w jednej chwili nieomal zabiłem wzrokiem.
- Hej wio, hejta wio! - zdaje się, do wzniosłego refrenu zdążyła przyłączyć się dwójka naszych gości. Chwyciłem swój leżący obok, wełniany koc i zarzuciłem go sobie na uszy. Tymczasem koncert trwał w najlepsze.
- Wszystkich, co krew braci ssają i co ludzkości nie znają, wrogów pobrałbym na furę i wyrzucił w jaką dziurę... - śpiewało kilka głosów.
Splunąłem na ziemię, udając, że w mojej głowie gra jakaś ogłuszająca orkiestra i nie muszę słuchać ani słowa piosenki, która właśnie zawładnęła moim domem. Dynamiczna przyśpiewka ożywiła wieczór jeszcze bardziej, niż było to potrzebne. Wśród skocznego refrenu, obok mnie usiadł Mundurek, wyciągając palce do jednej ze stojących obok, przeźroczystych buteleczek.
- Nie lubię tej piosenki - wymamrotałem, szczelniej okrywając się kocem, jakby na potwierdzenie zasadniczości swego głosu.
- Doprawdy? A ja bardzo. - Szary ptak uśmiechnął się szeroko, patrząc mi prosto w oczy. Sygnał ten, choć nijak nie mógł przecież zostać poczytany za wyzywający, wzbudził we mnie jakieś nieprzyjemne napięcie. - Wsłuchaj się wreszcie w jej treść, na pewno ci się spodoba - dodał, zniżając głos.
- A tego, co w zbytkach brodzi, kogo go kraj swój nie obchodzi, z fornalkami marsz do brony. Niechaj uprawia zagony! - rozbrzmiewało wokół. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
- Zaśpiewajmy coś jeszcze - zaproponowała Kara, gdy tylko nastała cisza. Wilczyca przejęła od mojego asystenta dopiero co otwartą buteleczkę i podała ją Szkłu, który z kolei rozlał płyn pomiędzy kilka glinianych kubków. Wszystko działo się szybko, powiedziałbym nawet, że trochę za szybko.
- Rozchmurz się, Agrest - zwrócił się do mnie płowy wilk, nadal patrząc na naczynia, aby nie daj losie nie przelać.
- Słyszycie? Ktoś idzie - nagle weszła mu w słowo ruda wilczyca.
- Niech idzie, zapraszamy. - Kawka odwróciła się i z oczekiwaniem, nie pozbawionym cienia nieufności, zapatrzyła w mrok odgradzający nasze ognisko od reszty świata. Wtenczas z ciemności wyłoniły się dwie sylwetki, których połączenie zdawać się mogło, o tej porze i w tych okolicznościach, zupełnie niespodziewane. W świetle ogniska mignęła granatowa sierść Yira i obwieszczająca swoją obecność dużo bardziej wprost, jasna, należąca do Ry'a.
- A co was tu sprowadza? - zapytałem od razu, po części z zaskoczeniem, a po części ze zwykłym zamętem w głowie.
- Tylko przechodziliśmy - Ry jako pierwszy wziął sprawy w swoje łapy, jak słusznie podejrzewałem, nie za sprawą swojej wybitnej charyzmy, a godziny, podczas której zostali zastani na spacerze. - Idziemy po jakieś wodorosty znad rzeki.
- Idziemy po trochę sitowia. Z jaskini medycznej - dopowiedział jego kompan bez wielkich emocji. - Ry eskortuje mnie... żeby było legalnie.
- Bardzo wam się śpieszy? - zapytałem, pomijając jego uwagę, tym razem po części z grzeczności, a po części z prostej, choć ukrytej gdzieś naprawdę głęboko w duszy, chęci powiększenia naszego szczebioczącego grona choć na chwilę. Dlaczego? Może by trudniej było im uzgodnić repertuar. Naprawdę nie wiem.
- Bylebyśmy zdążyli do rana, kiedy zaczną się codzienne obchody - odrzekł krótko i nieco sztywno Yir.
- Zatem usiądźcie z nami. Chociaż na chwilę. - Uśmiechnąłem się oszczędnie i wskazałem łapą miejsce wśród nas. Basiory niepewnie popatrzyły po sobie. Już po chwili było nas ośmioro, a nim ostatnie błyski największej na niebie gwiazdy spłynęły z granatowego bezkresu, dotarła i dziewiąta, zagubiona w lesie dusza; Nymeria.
- Mam nadzieję, że nie przyszłam zbyt późno - bardziej oznajmiła, niż skierowała do nas swoją wątpliwość. Zdawało się, że nie potrzebuje potwierdzenia i to, którego udzieli sobie sama, będzie najbardziej prawomocne. Takie rozlegle zakorzenione w mojej głowie przeświadczenie, przypominało zadrę na wygładzonym kawałku drewna, lecz jednocześnie rysowało przed oczyma szkic świetnego partnera w praktyce politycznej. Wilczycy opanowanej, pewnej swego, a jednocześnie wiarygodnej. Jako że moje czujne oko dość szybko wyłapywało takie niuanse... nie, nie, myliłby się rzecz jasna ten, kto sądziłby, że dałem jakikolwiek znak obwieszczający moje spostrzeżenia. Statecznie, jak przystało na gospodarza, wskazałem jej wolne miejsce i stwierdziłem, że czekaliśmy.
Ciągnąc myśl dalej, szeroko pojęte postępowanie wadery sugerowało mi, że może być współpracownikiem równie wartościowym, co dwójka moich asystentów, choć bez wątpienia wartościowym pod nieco innym względem. Mundusowi nie można było odmówić rzadkiego zmysłu politycznego. Nawet nie zauważyłem, jak szybko Kawka, wychowana na naszej dobrej, politycznej szkole, przejęła więcej jego cech, niż nawet ja bym chciał. Nymeria była od tej dwójki zupełnie inna. Mogłem spodziewać się z jej strony surowszego kwestionowania moich decyzji i dążenia do działania nie tylko samodzielnego, ale wręcz zupełnie indywidualnego. Z jednej strony, mnie, przyzwyczajonego do kolektywu, trochę to raziło. Z drugiej, z jakiegoś powodu pociągało. Coraz częściej zastanawiałem się, jak byłoby mieć kogoś takiego przy sobie.
Za mało miałeś, Agreście, kłopotów, żeby upodobywać sobie tak niepotrzebne ryzyko? Czy może przeczuwałeś, że pewnego dnia nawiązanie bliższej współpracy z kimś właśnie takim, w najmniej spodziewanym momencie zapewni ci właśnie tyle równowagi, że życie twoje nie zerwie się z jednej z ostatnich nici...?
Przede wszystkim, egoistą byłeś, Agreście. Co tu się oszukiwać.
Zażądano kolejnej piosenki, która pomogłaby rozgrzać gardła i zagłuszyć senność, zanim na dobre miała zagościć ona na listach naszych potrzeb.
- Otwieram oczy, idę; widzę na jeden metr... - podjął miękki głos, a na mnie na chwilę zatrzymały się oczy tego nieco słuszniejszych rozmiarów słowiczka, po fakcie pytające o pozwolenie. O, przed takim akompaniamentem ani myślałem bronić naszego towarzystwa. Słuchałem więc dalej, z myślą, że gdybym tylko miał nieco więcej słuchu muzycznego, sam z chęcią przyłączyłbym się do owej afirmacji życia.
- Weszłam na jedną chwilę, zostałam kilka lat - głos Kawki, delikatnie drżący ze skrywanego napięcia, popłynął ponad ogniskiem. Kolejne wilki przyłączały się do tego wdzięcznego zawodzenia, a kto nie znał słów, chociaż kiwał się do rytmu. Nim minął drugi refren, darliśmy się już chyba wszyscy razem, pokaźnym, acz nieco chybotliwym chórkiem.
- I ciebie też, bardzo!
Nieczęsto miałem okazję spotykać tyle wilków naraz, a jeszcze rzadziej miało to miejsce w moim domu. Czas mijał, jak prawdziwa, późnojesienna noc, którą spędza się przy ognisku w gronie przyjaciół. To ów beztroskie godziny, gdy nigdzie Wam się nie śpieszy, które chcecie spędzić jak najprzyjemniej i od początku do końca nacieszyć się swoją obecnością.
- I ciebie też, bardzo!
Gdy śpiew wybrzmiał, zaczęliśmy rozmawiać o drobiazgach. Tematy się skończyły, znów zaczęliśmy coś tam podśpiewywać. Co pewien czas komuś przypominała się jeszcze jakaś anegdotka, którą można było podzielić się z resztą. Ostatecznie w pogadance więcej już było chichotania, niż merytoryki, ale nikt nie zamierzał się temu sprzeciwiać. Byliśmy zbyt najedzeni i szczęśliwi.
Zaraz po północy towarzystwo trochę ucichło. Poszczególne grupki zaczęły w ciszy omawiać wspomnienia ostatnich dni i dzielić się skrytszymi, drobnymi radościami.

- I jak ci się powodzi tam w WSJ? Opowiadaj. - Kara skinęła głową na siedzącą obok Kawkę. Ślepia złotej wilczycy w jednej chwili zabłysły chęcią podzielenia się wieściami. - Ty tam właściwie pracujesz u zielarki, tak? Skąd taki pomysł?
- Chciałabym nauczyć się tej pracy - odpowiedziała bez mrugnięcia okiem, chociaż, jak wszyscy wiemy... a zresztą, nieważne. - Mogłabym uczyć się u nas, u Lato, ale chciałabym poznać florę i metody, z których korzystają tam, w WSJ, zanim zupełnie... popsuje się na granicy.
- Bardzo dobrze, ucz się tam, to może coś nowego wprowadzisz do naszych zwyczajów. Jeśli nie Lato, to na pewno Delta chętnie wykorzysta wszystkie nowinki.
- Aj... Tak, na pewno jakoś się to przyda, ale to raczej my moglibyśmy ich wielu rzeczy nauczyć. Straszny tam mają miszmasz... jeśli u nas z papierami bywa różnie, wyobraźcie sobie - użyła liczby mnogiej, widząc, że nalewający sobie właśnie kieliszek wódki Yir, jednym uchem przysłuchuje się ich rozmowie - że u nich tych papierów w ogóle nie ma. Jak nie znajdziesz zioła w skrytce, to będzie tam leżeć nieużyte, dopóki nie zgnije, bo nikt nie prowadzi spisu inwentarza. Zresztą, od czego startujemy! Nawet spis ludności nie jest u nich pełny.
- Dlaczego? NIKL ich za to nie ściga?
- Może gdyby umieli tam pisać nie tylko ci, którzy należą do zarządu partii... A jak miałby ich ścigać, babciu? Oni tam na dalekim zachodzie o niczym nie mają pojęcia. Dopiero jakby jakaś kontrola przybłąkała się na nasze ziemie, może by się okazało, że u Jabłoni nawet puste kartki wygląda jak ser żółty.
- Ty się marnujesz jako pomocnik. Byłabyś świetnym zwiadowcą - zachichotała się starsza wadera, na co młodsza również odpowiedziała lekkim śmiechem.
- Oczywiście, babciu. Albo baletnicą.

Siedziałem przy samym ognisku, starając się na chwilę zapomnieć, jaki nieprzyjemny dreszcz powodowała u mnie jego bliskość. Z braku lepszego zajęcia, kijkiem przerzucałem niewielkie kawałki nadpalonego drewna, żeby płomień nie przygasł. Suche powietrze gwałtownie napływało na mnie od przodu i wysuszało oczy.
Gdy podniosłem wzrok, moje spojrzenie napotkało trwającą w bezruchu Nymerię. Bez namysłu, wśród pozostałych wyszukałem dwójkę moich asystentów, chcąc znaleźć w nich oparcie, jedną lub drugą moją kochaną duszyczkę, na której mógłbym zawiesić swój wzrok i głos. Kawka jednak zajęta była swobodną rozmową z Karą i pomocnikiem medyka, a szary lotnik wraz ze Szkłem ulokowali się gdzieś w oddali, jak dwa duchy kryjące się przed blaskiem tańczących iskier, zajęci czymś, co widocznie nie powinno nikogo obchodzić.
Moje spojrzenie zatrzymało się więc na kawałku wystającego spod sarniej skóry mięsa i, choć byłem już chyba szerszy niż dłuższy, a to przy moich proporcjach zdarzało się, uwierzcie, nad wyraz rzadko, uszczknąłem jeszcze kęs.
- Nymerio, a ty niczego nie jesz? - zapytałem, może nieco zbyt wyraziście przełykając swoją porcję.
- Dziękuję, jadłam wcześniej.
- A, mhm. W takim razie, może się czegoś napijesz? Została jeszcze nalewka... i spirytus - mruknąłem, przyglądając się migoczącym w świetle buteleczkom. Wilczyca popatrzyła na mnie jak przez mgłę zamyślenia.
- Może ostatni łyczek. Nalewki.
Umilkliśmy, racząc się i przyjemnym trzaskiem ogniska i rozgrzewającym napojem.

Tymczasem, gdzie w cieniu rozpływały się odległe błyski płomieni, strażnik śledczy i prawa ręka alfy rozmawiali cicho.
- Widzę doskonale, dzieje się coś niedobrego. Ale co możemy zrobić, żeby nie osiągnąć odwrotnego skutku? - Szkło uważnie popatrzył na przedmówcę.
- Nie wiem. Jedynym rozsądnym wyjściem zdaje się czekać, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że dopiero gdy nadejdzie trzęsienie ziemi, dostrzeżemy, jaki błąd popełniliśmy.
- I koło się zamyka. - Płowy wilk z sykiem wypuścił powietrze ze sztywnego gardła i skrzyżował przednie łapy. - Nie wiemy nawet, czy większym ryzykiem jest działać, czy czekać. Zresztą czy sam mogę podjąć jakąkolwiek decyzję? Jestem tylko małym, prostym strażnikiem. A kły się ścierają i serce się łamie, bo chce się coś z tym zrobić.
Mundus nachylił się nieco do przodu i zniżył głos.
- Dowierzam ci jak nikomu innemu, bo wiem, że ty nas nie zdradzisz. 
- Nie zdradzę naszej ziemi.
- Szkło, chodzi o to, że...
Basior spojrzał na niego z ukosa.
- O co chodzi?
- Być może... - zaczął powoli, a gdy uciął wpół zdania, śledczy nie miał już wątpliwości, że zakończenia nie doczeka się wcale.

Chciałbym być zawsze niewinny i prawdziwy
Chciałbym być zawsze pełen wiary i nadziei...

Kara i Szkło wrócili do domu, uprzednio szeroką rundką odprowadziwszy w pobliże miejsc zamieszkania tych, którzy nie mieli zezwolenia na poruszanie się po lesie w nocy. Tej nocy oboje byli już tak zmęczeni, że nie rozmawiali zbyt wiele, po prostu ułożyli się razem, aby usnąć w swoich ramionach.
Mijały minuty, kwadrans, pół godziny. A co chwila któreś oczy błyskały w ciemności.
- Nie śpisz jeszcze? - wyszeptał basior, tak cichutko, na jak tylko pozwalały mu mocne płuca. Ruda wilczyca pokręciła głową.
- Jakoś nie mogę usnąć. A przecież księżyc każdego dnia jest cieńszy. I taka zmęczona jestem... - Przeciągnęła się, aż jej tylne łapy zadrżały.
- Tyle wrażeń. Może to przez to. Ja też czuję, jakby w uszach śpiewało mi chórki jeszcze całe stado aniołków.
- Poopowiadałabym o czymś, ale nie mam już siły.
- Hm... pogadać o starych śledztwach?
- Możesz. Cudna bajka na dobranoc. - Kara westchnęła nietęgo, na nowo zamknęła oczy i oparła pysk o jego łopatkę.
- Raz mieliśmy denata. Obcy wilk, pojawił się nagle, dostał się do szpitala, a było to jeszcze za starej Etain. Uwierzysz, że udusił się nagle, podczas naszego przesłuchania? To rozpoczęło falę dziwnych zgonów, chociaż patrząc z perspektywy czasu, może powinniśmy uznać to za przypadek? To było nasze... ostatnie wspólne śledztwo z Vinysem...
Mruczał, a oczy zaczynały kleić się do snu. A sen tej nocy nadszedł słodki. Ona śniła o przeszłości, on o tym, co mogłoby się wydarzyć. Widzieli w swoich snach tych, którzy odeszli i tych, którzy zostali. I byli szczęśliwi. Choć ich historie były tak różne, nierozerwalnie łączyło ich jedno. Obojgu wystarczyło już trochę mniej swawoli, niż w tamtych czasach młodzieżowych hulanek, a należało się więcej porządku, za to wszystko, czego w życiu doświadczyli.

Szara, berberysowa polanka była cicha. Jedynie lekki wiatr szumiał w koronach sosen. Nastał ten niewypowiedziany spokój, który towarzyszy świtowi, gdy odsypia się przyjęcie weselne lub nocy po powrocie z wielkiego koncertu.
Mundus przystanął pod drzewem i przez chwilę milczał, patrząc na swoją towarzyszkę, moszczącą się wygodnie w wygniecionej trawie.
- No co tam? - ziewnęła, przeciągając się na swoim miejscu.
- Śpisz już?
- A wyglądam?
- No właśnie nie...
- Echhh, ten samczy pierwiastek jest czasem nie do wytrzymania - stwierdziła nieco gwałtownie, mimo, że nawet nie próbowała udawać urażonej. - Mamo, miałem zły sen, że gruby miś Agrest na mnie nakrzyczał. Przytul mnie.
- O czym ty mówisz? - Chrząknął nieco stropiony, na co wilczyca zaśmiała się serdecznie.
- Albo zwykłe: „Przytul mnie”. No chodź. - Podążyła za nim wzrokiem, a że była dość inteligentnym dziewczęciem, tyle wystarczyło jej, by zamiast pytać, po prostu mówić dalej, gdy już położył się tuż przy jej boku. - Patrzcie go, jaki czuły. A ja nie lubię czułości. Ja jestem rzeczowa. Przejdźmy do rzeczy. - Przymrużyła oczy z szelmowskim uśmieszkiem.
- Wyhamuj, dziewczyno, zimno jest, chcę cię tylko przytulić.
- Za długo z tobą mieszkam, żeby nie wiedzieć, kiedy robi ci się gorzej. Mundek, który grzecznie idzie spać, nie przestępuje z nogi na nogę i kładzie się przede mną, a nie za mną. Okropny jesteś, czaruś bałamutnik.
- Okropny. Ale dobrze przewodzę impulsy.
Kawka prychnęła.
- Ja nie gorzej.
- I jesteś taka mięciutka.
- A ty taki cieplutki.

Miewam nieczyste intencje
Łamię własne zasady
Jestem niekonsekwentny
Drażliwy i nieznośny

Chłód wdzierał się do groty, zimny wiatr tańczył pod niknącym w mroku sklepieniem. Odetchnąłem pełną piersią, wlewając do płuc mroźne powietrze. Dało się w nim wyczuć resztki obecności moich przyjaciół i dopalającego się ogniska. Zdążyłem już trochę ochłonąć po pełnym wrażeń wieczorze.
Rozluźniając mięśnie i czując błogość rozlewającą się po ciele, obróciłem się na bok.
- Aaa, kto tu jest?! - to proste pytanie wyrwało mi się z pyska, zanim udało mi się zadać je świadomie. Postać czarniejsza od nocy stała tuż za progiem jaskini. Nie zdążyłem również poważnie się przestraszyć, bowiem gdy tylko przebiegłem wzrokiem po zarysach przybysza, rozpoznałem w nim waderę. - Kim jesteś? - zapytałem, a ponieważ moje oczy zdążyły przyzwyczaić się do ciemności panującej w grocie, nieoświetlonej ni blaskiem gwiazd, ni księżyca, mogłem zobaczyć, że czarna wilczyca od razu odwzajemniła spojrzenie i uśmiechnęła się lekko.
- No już. Znasz mnie przecież.
- Znam? - Ściągnąłem brwi. - Wszystko jedno. Czego chcesz?
- Gerania.
- Hm?
- To moje imię. Naprawdę nie słyszałeś go nigdy wcześniej?!
- Nie wiem, może słyszałem. Ale niewiele mi ono mówi - warknąłem średnio bystro.
- Wszystko jedno. Ale więcej mówi ci imię twojego kronikarza.
- Co? Co ma piernik do wiatraka?
- Ach, Agrest. Rozmowa jak z głuchym w nocy. Chociaż... - Dyskretnie rozejrzała się wokół, jakby o czymś sobie przypominając. - Być może rzeczywiście nie byłeś przygotowany na to spotkanie.
- Nie mów do mnie jak do gówniarza. Gerania. Oczywiście, że wiem. Gerania, ty, zdaje się, jesteś tą dziwną znajomą mojego asystenta.
- Och, mylisz się, ja jestem dobrą przyjaciółką. I nie tylko tego uroczego stworzenia, ale was wszystkich tutaj.
- Zatem czego ode mnie chcesz? Czy tam od naszego kronikarza, mów zaraz.
- Zdaje się, że do niedawna był gościem hotelu pod twoim osobistym patronatem, prawda?
- Co?
Wadera westchnęła ciężko.
- Naprawdę nie słyszałeś plotek, jakoby alfa waszej watahy był amatorem, hm... psychiatryków?
Podparłem się na jednej łapie i szerzej otworzyłem oczy.
- Coś mi się tam obiło o uszy. Ale przecież to takie tam, głupie żarty.
- Głupie żarty miewają zasięg dalszy, niż silnik rakietowy. Miej to na uwadze. - Przyoblekła swój czarny pyszczek w pogodny wyraz. - Podobno wasz kronikarz, tak jak zresztą jego towarzyszka, a twoja bratanica, spędzili tam ładny kawałek czasu.
- Ta dziewczyna dla zabawy zeżarła nieznajomego, którego zresztą zabił właśnie nasz kronikarz! Zabił, a potem z pianą na pysku rzucił się na Vitalego. Nie żebym sam nie miał ochoty czasem tego zrobić, ale nie robię, tak?! I to niby ja jestem temu wszystkiemu winny?
- Stare dzieje. Wszystko potoczyło się inaczej, niż mogłoby. Jak zresztą zawsze i być może całe szczęście. Jeśli się nie mylę, a chyba się nie mylę, bo zaglądam do nich często, Kali i Hyarin mają się już całkiem dobrze.
- Mam rozumieć, że po prostu sugerujesz, by zwolnić ich z izolacji? Nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek pomysł podszepnięty przez przypadkowe widmo był wpisany na światową listę rad, których warto słuchać.
- Obawiam się, że nie ma już potrzeby zwalniania ich. Ale być może niebawem przyda ci się sama ich obecność. Zwłaszcza jego obecność.
- Jak gdyby gdzieś się wybierali.
- Chyba nie do końca mnie zrozumiałeś.
- Zresztą, na co może przydać mi się niezrównoważony wariat - mruknąłem, ponownie sadowiąc się na swoim miejscu.
- Pamiętasz, o kim niegdyś myślałeś to samo? - Słysząc pytanie, zerknąłem na nią kątem oka. - Nie oni pierwsi dostali miejsce w hotelu pani medyk. Ale może masz już taki nawyk... kwarantanny przed zatrudnieniem.
- To wszystko, co chciałaś mi powiedzieć?
- Właściwie tak. Tak. W razie czego będziesz wiedział, gdzie mnie szukać.
- Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Wybacz, nie rozumiem sensu tej rozmowy.
- Potraktuj ją jak miły sen - odrzekła łagodnie, a echo jej słów rozmyło się i znikło w przestrzeni tak szybko, jak i ona sama.

Nie potrafię słuchać
A sam bez przerwy gadam
Jak gdybym istniał tylko ja
A światem rządził szatan


✁✁✁✁
Chłodne słońce niewzruszenie wisiało na siwym niebie.
- Nie tylko z tobą rozmawiam po godzinach. - Bordowy wilk już nie pierwszy raz w życiu ratował się podobnymi słowami. Liczył, że w tym przypadku zadziałają równie skutecznie.
- Tak mówisz? A jednak coś każe mi sądzić, że tylko ze mną, Admirale. Psuje się wśród tych, których uważasz za mniej lub jeszcze mniej udaną rodzinę. Widzisz to?
- Mamy to naprawić, czy dopchnąć do końca? Czy nie uważasz, że i jedno i drugie mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że, parafrazując, to tylko paranoja i za kwartał będzie tu tak zwyczajnie, jak było kwartał temu.
- Ale nie powiesz.
- Ja nie umiem kłamać.
Admirał zaśmiał się beznamiętnie.
- Ode mnie, ani od ciebie, podobno nic nie zależy.
- A gdybyśmy zmienili choć parę szczegółów?
- Zaskoczyłoby to naszego drogiego alfę. I nie tylko jego.
- Być może udałoby nam się namieszać komuś w planach. Ale tu koło się zamyka.
- Czy bowiem nie uważasz, że mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że to tylko paranoja...
- Kto byłby w stanie z zasłoniętymi oczyma przejść przez pole bitwy?
- A jak daleko szukasz?
- Jak najdalej. - Ciemnej maści basior umilkł, a stary znajomy nerwowo popatrzył mu w oczy i uśmiechnął się, z wyraźnym trudem przezwyciężając siłę, odpychającą jakieś jego myśli od światła dziennego. 
- Ja to zrobię.
Złotooki przysiadł na ziemi, w zamyśleniu stukając w nią pazurami.
- Ale musisz mi pomóc - kontynuował tymczasem mówca. - Dla wspólnego dobra.
- Pamiętasz, co mi obiecałeś, prawda? Jak zamierzasz dać mi to po robocie?
- Po robocie? Będziesz miał to tuż pod nosem.
✁✁✁✁


Chciałbym być zawsze niewinny i prawdziwy
Chciałbym być zawsze pełen wiary i nadziei...

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz