niedziela, 21 kwietnia 2024

Od Salvatore - „To miał być rutynowy zwiad” cz. 2

Wyłączywszy radio, chwyciłem w łapę pocisk i załadowałem go do tuby, jednym ruchem zatrzasnąłem granatnik i wycelowałem go w stronę pordzewiałej cysterny. Przeniosłem wzrok na wycofujący się oddział, by być pewnym, że oddalili się na bezpieczną odległość, do podjęcia ostatecznego działania. Biorąc głęboki wdech, przeniosłem wzrok ponownie w stronę pojazdu i mrużąc ślepia nacisnąłem na spust. Granatnik natychmiast wyrzucił z siebie pocisk z głośnym świstem. Na wskutek zetknięcia się ładunku zapalającego, z mieszanką wyjątkowo łatwopalnych środków chemicznych, rozbrzmiała gigantyczna, rozdzierająca uszy eksplozja. Jej blask rozświetlił na kilka chwil ponure, wieczorne, post-apokaliptyczne niebo. Powstała podczas wybuchu ognista kopuła, która będąc rozpędzona przez falę uderzeniową, niczym dziki drapieżnik polujący na swoją ofiarę, pochłaniała wszystko co stało jej na drodze. Pojazdy, budynki, aż po nacierających adwersarzy. Pozostawiając za sobą, krater o średnicy kilkunastu metrów wraz z doszczętnie zniszczoną infrastrukturą. Widząc nadciągającą z ogromną prędkością ognistą barierę, odblokowałem tubę wyrzutni, ładując kolejny pocisk kal. 40 mm. Ponownie prostując przed sobą łapę, wycelowałem broń w sam środek nacierającego zagrożenia. Marszcząc agresywnie nos i obnażając kły, ryknąłem: 

(Salvatore) ~Jeżeli piekielne królestwo istnieje, to właśnie dziś zasiądę na jego tronie!

Mruknąłem pod nosem gotując się do przekroczenia bram piekieł, i przywdziania piekielnej korony, nacisnąłem z całej siły na spust broni, granatnik odpowiedział z entuzjazmem, wystrzeliwując w sam środek płomiennej ściany. Potwornie wysoka temperatura, panująca we wnętrzu kopuły, doprowadziła do nagrzania się pocisku, który w następstwie uległ detonacji. Powstała wewnątrz eksplozja skutecznie rozbiła falę. Oślepiający błysk, ku mojemu zdziwieniu, nie otworzył przede mną piekielnych wrót, zamiast tego, z ogromną siłą posłał mnie kilkanaście metrów w tył, wytrącając przy tym broń z uścisku. Zatrzymałem się gwałtownie, uderzając plecami o masywny betonowy filar. Uderzenie które doszczętnie pozbawiło mnie tchu, było tak silne, że doprowadziło do pęknięcia i ukruszenia masywnej, betonowej konstrukcji. Czując wszechogarniający całe ciało ból, padłem bezwładnie na kolana,  pozwoliłem by cielsko runęło w stronę ziemi, tracąc ostatecznie przytomność.

...:::Kilka dni później:::...

Słysząc ciche szepty nieopodal mnie, otworzyłem leniwie ślepia. Układając jedną łapę na kufie, poczułem delikatny materiał. Podnosząc się do pozycji siedzącej, dotarło do mnie, że siedzę na kozetce lekarskiej, w centralnej części skrzydła medycznego. Z głośnym jęknięciem, targnąłem cielsko w górę, podchodząc do lustra by obejrzeć swój tragiczny stan. Gdy ujrzałem swoje odbicie, westchnąłem. Świeży bandaż, otulał lewy biceps wraz z ramieniem, przez brzuch przebiegał podłużny, ewidentnie niedawno przyklejony lecz już zakrwawiony opatrunek, po to by przysłonić świeżo założone szwy. Niemal całe prawe udo, od góry do kolana opasane było elastycznym bandażem. Mając dość oglądania tego, co ze mnie zostało, skierowałem się w stronę wyjścia. Chwyciłem za klamkę drzwi, zespawanych z elementów blachy falistej, pociągnąłem do siebie i wyszedłem na korytarz.
Spoglądając w swoją prawą stronę, zobaczyłem leżącego na ziemi Maveric'a, a u jego boku spała Sayenne, delikatny uśmiech, pysk wygodnie ułożony na udach Samca. Spokojne,  głębokie wdechy i wysoko unosząca się klatka piersiowa sugerowała głęboki i przyjemny sen. 
Uśmiechając się subtelnie, delikatnie ułożyłem łapę na ramieniu Mav'a co błyskawicznie spędziło mu sen z powiek i spowodowało niemałe zmieszanie. Natychmiast przycisnąłem lewą łapę do pyska przyjaciela, zasłaniając nochal i paszczę a przy tym skutecznie tłumiąc wszelakie próby odezwania się.

(Salvatore) ~Spokojnie Maveric, to ja.. -Wyszeptałem. Ciepły i pełen wdzięczności uśmiech spoczywał na moim pysku.-

(Maveric) ~Salvatore? Jak dobrze, że żyjesz! Nawet nie masz pojęcia jak się o Ciebie martwiliśmy... -Samiec momentalnie spochmurniał, ułożył uszyska wzdłuż łba, ukradkiem spoglądał na Sayenne, której ubrania zaszeleściły gdy ta poprawiła się na podłodze.

(Salvatore) ~Nie martw się proszę, żyję i to dzięki Wam.. a teraz posłuchaj mnie uważnie. Weź proszę Say i idźcie do swoich kwater. Widzę, że jesteście wycieńczeni.. i.. -Będąc w środku wypowiedzi, Samiec niespodziewanie wszedł mi w słowo-

(Maveric) ~Salvatore, z całym szacunkiem, ale.. -Lykanin z przejęciem w głosie, uniósł lekko łapę w górę i paluchem, wskazał bandaże na moim ciele.-

(Salvatore) ~Wystarczy Maveric. Ty i Twoja córka, jesteście potrzebni mi wypoczęci. Nie zamierzam dopuścić do tego, by mój odział nadwyrężał się tak dla mnie... -Wyszeptałem w stronę samca, ponownie układając łapę na jego barku, ścisnąłem go delikatnie. Unosząc się z ziemi, zwróciłem się ostrożnie w tył bacząc na to, by nie obudzić młodej Lykanki-

Marcus, operator ciężkiego uzbrojenia żywo dyskutował z kilkoma innymi samcami, energicznie wskazując łapą na pomieszczenie, z którego właśnie wyszedłem. Zza licznie zebranych wilkołaków, wyłoniła się niespiesznie, bardzo dobrze mi znana smukła sylwetka, biało-brązowej samicy. Uszy spoczywające luźno wzdłuż kufy, ogon zwisający sztywno wzdłuż pleców, pysk zasłonięty obiema łapami. Z mocno zaciśniętych oczu, mimowolnie co kilka chwil spływały łzy, tworząc wyraźne ślady, na już i tak mocno przyciemnionej sierści na policzkach. 

(Salvatore) ~Keylin Najdroższa..

Wyszeptałem. Widok samicy, natychmiast wzmocnił produkcję endorfin, dzięki którym, moje wcześniej bliskie śmierci serce, zabiło znacznie mocniej. Lykanka słysząc mój szept, jak i wyczuwając moje, potwornie mocno walące serce, podniosła nagle uszy i zwróciła się w moją stronę, przyglądając się uważnie. Gdy po chwili wahania rozpoznała osobnika na którego patrzyła, zasłoniła brązowy pysk i wybuchła płaczem. Widząc reakcję swojej Ukochanej, zerwałem się z miejsca do biegu. Wymijając kilku pobratymców, którzy prawdopodobnie także odwiedzali swoich bliskich, w skrzydle medycznym, zwolniłem kroku przechodząc z biegu do chodu, zbliżając się do Ukochanej. Podchodząc ostatecznie do Lykanki, na odległość około dwóch mniejszych kroków, ułożyłem uszyska po sobie, nerwowo poruszając ogonem na boki.

(Salvatore) ~Key Skarbie, ja..  

Nie czekając zbyt długo na reakcję Samicy, dostrzegłem jak odchyla jedną łapę w bok. Zapłakana, obnażyła kły. Cios z otwartej łapy, wymierzony prosto w lewy policzek dosięgnął celu bez problemu. Zwróciłem łeb w bok, biorąc głęboki wdech, wlepiając wzrok w podłoże.

(Keylin) ~Jakim prawem, masz czelność odzywać się do mnie jakby nic się nie stało?! *Wydukała przez zaciśnięte kły, łzy ponownie zaczęły spływać po policzkach* 
 ~Najpierw przynoszą Cię w tak opłakanym stanie, następnie łatają przez kilkanaście godzin, gdzie Ty sam leżysz praktycznie bez ducha... A ja? Mnie nawet nie wpuścili do pomieszczenia, bym mogła być tam razem z Tobą rozumiesz? Nie miałam pojęcia, czy zobaczę Cię jeszcze żywego. Więc proszę byś nie oczekiwał, że rzucę Ci się w ramiona, jakby nic się nie stało.. 

Stawiając uszy do góry, zwróciłem pysk w stronę przemawiającej Samicy, czując się paskudnie w głębi serca, za to co przeżyła przez moją, niczego nieusprawiedliwiającą brawurę. Ostrożnie zbliżyłem swoją antropomorficzną łapę do jej pyska, wsunąłem zgięty palec wskazujący pod brodę, delikatnie unosząc kufę Key tak by jej wzrok spotkał się z moim. Następnie przeniosłem łapę na policzek Lykanki, kciukiem ocierając świeże łzy.

(Salvatore) ~Skarbie naprawdę przepraszam. -Wyszeptałem, owe słowa bardzo szybko doprowadziły, do postawienia uszu przez brązowo-białą samicę-
 ~Przysięgam, że od teraz wszystko się zmieni. -Uśmiechnąłem się delikatnie, przeczesując paluchami sierść na policzku Keylin.
 ~Proszę jedynie, byś pamiętała, że robiłem to wyłącznie dla Arona i drużyny Bravo. Powinnaś znać już zasady jakimi się kieruję..

Key wlepiając we mnie swój czarujący wzrok, pokiwała potwierdzająco kufą i wtuliła się w mój tors. Otuliłem plecy samicy swoimi łapami, poruszyłem kilkukrotnie swym czarnym jak noc ogonem, ciesząc się wyjątkowo z zaistniałej sytuacji, z momentu w którym mogę choć przez chwilę pobyć z Ukochaną, a co najważniejsze, dać jej poczucie bezpieczeństwa. 

(Keylin) ~Salvatore? -Wadera wyszeptała moje imię, układając wygodnie pysk na moim torsie. Duże brązowe oczy Key, bardzo starały się nawiązać ponowny kontakt z mymi ślepiami-

(Salvatore) ~Hmm..? Słucham uważnie. -Uniosłem zaintrygowany prawą brew ku górze-

(Keylin) ~Bardzo boję się o Armanii'ego, jest w pokoju zabiegowym.. czy moglibyśmy? -Wadera delikatnie poruszyła swym brązowym ogonem, ostrożnie odsuwając się ode mnie. 

Doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź, na zadane przez siebie pytanie. 
Przepuszczając Waderę przed siebie, udaliśmy się oboje w stronę pokoju zabiegowego. Wychodząc zza rogu korytarzowego łuku, kątem oka dostrzegłem dziwną postać, której nie kojarzyłem z tej części metra. Intensywny zapach natychmiast zasugerował Basiora. Odziany był w długi, czarny skórzany płaszcz, kołnierz postawiony wysoko skutecznie zasłaniał cały kark. Wysokie, czarne wojskowe buty, noszące ciemno brunatne, zaschnięte już plamy krwi, prawdopodobnie pamiątki z poprzednich podróży. Na kufie podróżnika, spoczywała maska przeciwgazowa, wyposażona w przyciemniany szeroki wizjer, przód maski skonstruowany na podobiznę łukowatego, kruczego dziobu, z możliwością przyłączenia podwójnego filtru. Na ramieniu Samca zawieszona była dość obszerna, materiałowa torba podróżna. Sprzęty zdecydowanie z najwyższej półki, na które nie każdy w metrze mógłby sobie pozwolić. Czyżby wysłannik rady starszych? -Przemknęło mi przez myśl. Jeżeli tak to co tutaj robi? I chyba najważniejsze.. "Do kogo przyjechał?" Takie właśnie pytania, zaczęły zradzać się w mojej głowie. Gdy minąłem Basiora, przeniosłem wzrok na Key a następnie na pomieszczenie, w którym podobno leżał mój najlepszy przyjaciel. Wadera wyszła przede mnie i zapukała do drzwi. Kilka chwil później, zawiasy rozbrzmiały radośnie. Wejście uchylił nam Wilkołak w białym kitlu, który na nasz widok odetchnął z ulgą, wkładając łapy do kieszeni swojego fartucha, który najlepsze lata miał zdecydowanie, dawno za sobą. 

(Ivan) ~Keylin!, Salvatore!. -Samiec, widząc nas uśmiechnął się wyjątkowo promiennie, biorąc pod uwagę okoliczności naszego przybycia.
 ~Naprawdę bardzo się cieszę, że przyszliście. Zapraszam. Zapewniam, że nasz mentor ucieszy się jeszcze bardziej z waszych odwiedzin. 

Rosły basior, po jakże ciepłym powitaniu usunął się w bok przepuszczając Waderę jako pierwszą przez próg. Łapą wskazał kierunek, w którym powinna się udać. 
Samiec uśmiechnął się ciepło, również do mnie zachęcając do wejścia. Gdy postawiłem łapę za progiem drzwi, nagle przez te same wejście przecisnął się młody pomocnik. Trzymając pod lewą pachą czarny, plastikowy worek. Mijając mnie, rzucił jedynie ciche "Przepraszam" i udał się pospiesznie, w tylko jemu znanym kierunku. Kilka chwil później, które w mojej głowie trwały niczym wieczność, otworzyłem szeroko ślepię, gdy do moich nozdrzy trafiła znajoma woń. Jednym zwinnym ruchem, zerwałem ze łba zakrwawiony opatrunek, zmarszczyłem gniewnie brwi. Serce gwałtownie przyspieszyło, zaciskając łapę w której trzymałem opatrunek w pięść. Czując narastającą furię, spiąłem mięśnie niemal na całym ciele. Gdy przeniosłem wzrok na samca, odzianego w stary znoszony kitel, ten widząc moje przekrwione ślepia zaczął się cofać. Przerażony basior, nie widząc ubytku w podłożu, potknął się i upadł na ziemię. Podchodząc bliżej, chwyciłem osobnika za szyję i podniosłem go przyciskając do ściany.

(Salvatore) ~Nie wiem co było w worku, ale powiedz mi, że to co poczułem to nie był zapach, należący do Armanii'ego!! -Zbliżyłem swój pysk do prawego policzka basiora. Obnażając kły najmocniej jak mogłem, przesunąłem jęzorem po swych zębiskach, dając jasno do zrozumienia, że jeśli chce przeżyć to musi wymyślić naprawdę dobrą bajeczkę.. 
(Ivan) ~Salva.. Salvatore.. proszę! Nie było czasu by Cię powiadomić. Musieliśmy amputować dolną, prawą kończynę. Uwierz, że gdybyśmy tego nie zrobili, to przez element nadwozia który miał w łydce, doszło by do zakażenia krwi i do tego czasu Armanii już by nie żył!

Basior jęknął próbując się wyrwać, obiema łapami chwycił za mój nadgarstek usilnie starając poluźnić chwyt, by zaczerpnąć choć odrobinę powietrza. Niestety efekt był odwrotny. Warknąwszy głośno, podniosłem samca jeszcze wyżej. Łapy oderwały się od ziemi, nie zapewniając już żadnego podparcia dla wijącego się cielska. Wpatrując się w przerażone ślepia Samca, zobaczyłem w nich coś dziwnie znajomego. Przymknąwszy powieki, wziąłem głęboki wdech, oddając się w objęcia najczarniejszym odmętom swojej pamięci. 
Wkroczyłem w mrok w pełnym rynsztunku. Sięgnąwszy międzyczasie do kamizelki, wyciągnąłem pełny magazynek i wsunąłem go pod karabin. Dobijając łapą od spodu. Przenosząc łapę na koniec karabinu, chwyciłem zamek i szarpnąłem go w tył. HK 416 przemówił, wydając z siebie głośny, metaliczny i satysfakcjonujący trzask. Przenosząc lewą łapę na przód, umieściłem i zacisnąłem mocno, skórzaną rękawicę na chwycie przednim zawieszonym tuż pod lufą karabinu. Przykładając kolbę do prawego ramienia, uniosłem 416-tkę do oczu i obserwując otoczenie przez celownik holo, ruszyłem ostrożnie w stronę białego, majaczącego punktu, który miałem przed sobą. 10 minut marszu, punkt wcześniej odległy i nieprzypominający czegokolwiek, teraz przybrał formę czegoś na kształt bardzo jasnego pomieszczenia. Upłynęło kolejne 15 minut, zatrzymałem się przed stalowymi drzwiami z napisem "Pomieszczenie testowe. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony."

(Tajemniczy głos) ~Salvatore!? -Przez potężne drzwi, doszedł mnie delikatnie przytłumiony, łamiący się głos-

Na dźwięk swojego imienia, strzygnąłem uszami gdyż głos wydawał mi się bardzo znajomy. Wypuściłem karabin z łap, który zawisł swobodnie na ramieniu. Chwyciłem za spory okrągły zawór znajdujący się na stalowych wrotach i z lekkim oporem, przekręciłem go kilkukrotnie w lewą stronę. Masywne zasuwy poddały się. Odblokowując drzwi, które wolno uchyliły się ku mnie, pospiesznie chwyciłem za karabin wchodząc do środka.
Rozglądając się uważnie dookoła, zmrużyłem zaniepokojony ślepia, gdy do moich uszu dobiegł dźwięk włączanych lamp. Niespodziewanie, jasny blask oślepił mnie. Ryknąwszy, zasłoniłem ślepia przedramieniem, starając się przeczekać oszołomienie. Kilka chwil później, gdy wzrok zaczął przyzwyczajać się do natężenia światła, opuściłem łapę. Moim ślepiom ukazało się pomieszczenie nad wyraz sterylne i dominujące w biel. Westchnąwszy nerwowo, zarzuciłem smoliście czarnym ogonem w bok, dobrze kojarząc owe miejsce. Placówka badawcza, której złożyłem wizytę wiele lat temu. Długo przed końcem dotychczasowego świata. Poruszając subtelnie kufą na boki, ruszyłem wolno przed siebie. Moją uwagę przyciągnęły potężne, laboratoryjne komory podtrzymujące życie.

(Ulfric) ~Witaj Salvatore, widzę, że nareszcie dotarłeś. -Przerwał nagle ciszę, znajomy mi głos.
(Salvatore) ~Ależ oczywiście Ulfric.. Więc sprawę tajemniczego światła, mamy rozwiązaną. Będziesz łaskawy wyjaśnić mi powód naszego spotkania?

Niewzruszony obecnością mojego rozmówcy, nadal kroczyłem w stronę ogromnych kapsuł. Podchodząc do jednej z nich, dostrzegłem napis "TestSubject 001" Zaciskając mocniej zębiska, zmarszczyłem nerwowo nos i odsunąłem się od rzędu "Izolatek".

(Ulfric) ~Miałbym dla Ciebie pewną ofertę. Zakładam nawet, że będziesz nią zainteresowany bardziej, niż mi się wydaje. -Samiec skrzyżował łapy na swoim torsie, bacznie mnie obserwując. 

(Salvatore) ~Słucham zatem uważnie. -Zatrzymałem się, zwróciłem subtelnie łeb w stronę rozmówcy, poświęcając jemu całą, swoją uwagę.

(Ulfric) ~Dziękuję. -Skinąwszy łbem w geście podziękowania, rozprostował łapy i zaczął opowiadać.- Sprowadziłem Cię tutaj, ponieważ chciałem uświadomić Twoją osobę o tym, że nie jesteś tym kim myślisz, że jesteś. I dodatkowo, chciałem porozmawiać o pewnym "Ukrytym potencjale".

 -Unosząc kącik pyska, tym samym marszcząc nos w grymasie niezadowolenia, podszedłem rozsierdzony do Samca wskazując szklaną tubę ze swoim numerem.

(Salvatore) ~Skoro masz możliwość, manipulowania moimi wspomnieniami to powinieneś doskonale wiedzieć, że właśnie to jest miejsce moich narodzin... Jestem pieprzonym, wynikiem jakiegoś chorego eksperymentu.. -Westchnąłem przymykając na chwilę ślepia, starając się powstrzymać narastającą frustrację- 
 ~Co to za ukryty potencjał o którym chciałeś pomówić? 

 -Samiec uśmiechnął się szelmowsko, podchodząc o krok bliżej- 

(Ulfric) ~Dzięki pewnemu genowi, przekazanemu przez Twojego "prawdziwego ojca" i genowi źródłowemu wirusa Lycaios, w Twoim łańcuchu DNA doszło do potężnej mutacji, która zmieniła go niemal całkowicie. Połączona z szałem jest w stanie wywołać przemianę w stworzenie, które do tej pory, było marzeniem niemal każdego biogenetyka pracującego w tym laboratorium. Mowa tutaj o Crinos'ie.
 
(Salvatore) ~Crinos? -Uniosłem jedną brew ku górze, spoglądając na Samca z ukosa. Uszyska drgnęły za znak zaciekawienia-.

(Ulfric) ~Dokładnie tak, Crinos jest to stworzenie o sile, szybkości, sprawności fizycznej i inteligencji, znacznie przewyższającej Wilkołaki czy nawet samych Lykanów. 

(Salvatore) ~Jakie jest ryzyko, że mogę stać się Zatraconym? -Wyszeptałem, wąsiska na moim pysku poruszały się w rytm wypowiedzi-.

(Ulfric) ~Niestety ryzyko jest spore. Poddając się mutacji, musisz przypomnieć sobie najgorsze rzeczy, ze swojego życia a jednocześnie nie pozwolić by te wspomnienia Cię pochłonęły bez reszty. Możliwe jest również, że zapomnisz tych których masz na co dzień przy sobie i których Kochasz bez opamiętania. -Samiec opuścił łeb w dół, uszy ułożył wzdłuż kufy by po chwili przemówić ponownie-. 
 
(Ulfric) ~Pozwól mi proszę, że powiem o narastającym zagrożeniu, ze strony ludzi.. Nie jestem w stanie niestety powiedzieć co szykują, lub kiedy zaatakują. Niestety mogę zapewnić, że to na pewno nastąpi. To co nastąpiło prawie dwadzieścia lat temu, to "dopiero początek"

 -Zwracając łeb w bok, warknąłem głośno na samą myśl o tym parszywym gatunku. Chwytając za materiałowy pasek przyczepiony do 416-tki, zarzuciłem ją na ramię i otworzyłem subtelnie pysk-
 
(Salvatore) ~W takim razie zgadzam się. -Mruknąłem spoglądając na Ulfric'a. Wiedziałem, że nie mogę dopuścić do kolejnego rozłamu, do tej pory i tak straciłem zbyt wielu, wspaniałych sprzymierzeńców-. 

 -Samiec uśmiechając się subtelnie, ułożył swoją prawą łapę na moim ramieniu i zacisnął ją delikatnie. W ślepiach Lykanina pojawiła się iskierka nadziei-. Pozwól za mną i powodzenia.

Przymknąłem na ułamek sekundy ślepia i skinąłem delikatnie łbem, by w subtelny sposób podziękować za słowa otuchy i ruszyłem zaraz za towarzyszem. Idąc wzdłuż pomieszczenia, w którym znajdowały się mniejsze zabudowy mierzące około 4x4 m2, obudowane jak i oddzielone od siebie były kuloodpornym szkłem, które rozciągało się wzdłuż całego wnętrza. Lustrując pomieszczenie wzrokiem, zatrzymaliśmy się przy jedynym z boksów, w którym uwięzione były dwa osobniki. Ulfric zatrzymał się jako pierwszy, ja natomiast podszedłem odrobinę bliżej i przykucnąłem na jedno kolano przy przepięknej białej Waderze, o nietuzinkowej urodzie i lazurowych zaszklonych przez łzy oczach, które wyglądały pięknie, niczym ogromna góra lodowa otoczona przez błękitny, arktyczny ocean.

(Ulfric) ~Widzę, że poznałeś Ivyenne bez większego problemu, to dobrze.. -Lykanin ponownie skrzyżował łapy na torsie, odrobinę przekrzywiając łeb-. 

 Zapłakana, przemawiała w stronę boksu, który znajdował się na przeciw niej.

(Ivyenne) ~"Skarbie proszę.. spójrz na mnie. Wiem, że mnie słyszysz.."

(Ulfric) ~Salvatore, chyba najwyższa pora byś poznał swojego prawdziwego Ojca.. Na imię mu Sullivan

 Słysząc komentarz Samca, zerknąłem lekko w prawą stronę i zobaczyłem potężnego, smoliście czarnego Basiora, o ślepiach jasnych niczym pełnia księżyca. Był on na oko przynajmniej raz większy od swojej partnerki. 
Patrzył rozsierdzony prosto na mnie. Basior ciężko dyszał, prawdopodobnie z wycieńczenia. Lewe oko delikatnie przymrużone, prawe całkowicie zamknięte, przez rozcięty łuk brwiowy. Z nozdrzy i łuku sączyła się jasnoczerwona posoka. Chwiejąc się lekko na zmęczonych łapach, cofnął się. Jeżąc sierść na grzbiecie i ogonie, rzucił się w stronę ogromnej szyby. Dobiegając do celu, zwrócił się raptownie w prawo uderzając lewym barkiem w szybę z grubej pleksy, na której impet uderzenia nie zrobił żadnego wrażenia. 

(Ulfric) ~Pewnie zastanawiasz się, skąd wzięła się wzmianka o genie który rzekomo przekazał ci twój ojciec? Spieszę z wyjaśnieniami, jak widzisz.. -Lykanin podszedł do mnie i przykucnął przy moim boku, skupiając całą swoją uwagę na basiorze-. 
 ~Twój ojciec, razem ze swoim bratem nie byli zwykłymi wilkami. Byli ostatnimi, pozostałymi przy życiu osobnikami z gatunku Lupus at Canis. -Samiec wstrzymał się na sekundę z kontynuowaniem wypowiedzi, biorąc głęboki wdech, przetarł łapą czoło, na którym sierść wyraźnie zmatowiała-. Dokładnie 19 lat temu wkroczyłem ja i pozbawiłem życia Twojego wuja.. Wuthard'a.

 Słowa Lykanina trafiły do mnie nieprawdopodobnie mocno, natychmiast zamknąłem brązowe ślepia i zacisnąłem mocno powieki z których mimowolnie zaczęły wydostawać się łzy. Z gardzieli wyrwał się pomruk. Towarzysz uniósł się w pośpiechu z kolan i odszedł ode mnie, czując narastający gniew i żal. Otworzyłem ślepia z których zaczęła bić intensywna, czerwona aura. 
 
(Ivyenne) ~Salek, Saluś posłuchaj mnie.. Musisz z tym walczyć! Rozumiesz? Nie pozwól, by to przejęło nad Tobą kontrolę!

 Słysząc zdanie wypowiedziane przez białą, niczym najczystszą z myśli Waderę, zwróciłem lewe ucho w jej stronę. Spoglądając następnie w lazurowe ślepia, dostrzegłem w ich odbiciu, włączające się światło w boksie naprzeciw. Błyskawicznie, zarzuciłem łapę za plecy i wyciągnąłem odbezpieczony wcześniej karabin. Dzięki założonym na kolanach kevlar'owym ochraniaczom, odepchnąłem się prawym, buciorem od ziemi, lewe kolano nadal spoczywało na gruncie. Wykonując mocny zwrot w lewą stronę, obróciłem się o 180 stopni. Zwróciwszy się pyskiem w stronę boksu, uniosłem cielsko z podłoża i przykładając broń do barku, ostrożnie podszedłem do kuloodpornej szyby, przy której czekał już na mnie Ulfric. Zatrzymując się obok niego, opuściłem karabin, opierając go o jasną niczym pustynny piasek kuloodporną  kamizelkę.

(Ulfric) ~Mój drogi przyjacielu, chciałbym przedstawić Ci wynik, miesięcy ciężkiej, mozolnej i nienormowanej pracy jajogłowych z Biogenetyki, zupełnie nowe pokolenie Lupus at Canis "TS-001, kryptonim "Salvatore"" Pierwszy a zarazem jedyny z gatunku, który potrafi kontrolować Lykaios'a -Samiec nie kryjąc swojego zadowolenia, wskazał lewą łapą na młodego Lupus'a. Uśmiechnął się rubasznie i skrzyżował łapska na torsie- 

 Unosząc kącik pyska, zniesmaczony przeniosłem swój wzrok na młodego osobnika, który stał w jednym miejscu, między dwoma ciałami, martwych dorosłych psów bojowych. Dobermanów. Trząsł się. Sierść jego była czarna i zmatowiona jak bezgwiezdna noc, w większości będąc skołtunioną i ubabraną od zaschniętej krwi. 

(Salvatore) ~Skurwiele... 

 Lykanin podszedł do mnie ostrożnie i ułożył łapę na moim ramieniu, wyraz jego pyska wskazywał na smutek, jakby chciał powiedzieć. "Przykro mi, to nie Ty wybrałeś sobie taki los" 

(Ulfric) ~Zamknij oczy Salvatore, jesteś gotowy. Przypomnij sobie raz jeszcze chwilę dzięki, której się tutaj znalazłeś i Powodzenia w pogłębianiu wiedzy, którą tutaj przyswoiłeś. 

 Zamknąłem emanującą czerwoną aurą ślepia na polecenie Lykanina. Gdy tylko "wróciłem" przetrzymywany przeze mnie osobnik, niemal natychmiast zwrócił uwagę na przekrwione i otoczone dziwną poświatą ślepia. Póki świadomy swych czynów, wypuściłem osobnika z uścisku. Samiec wycieńczony padł na ziemię, trzymając się za gardło, patrzył na mnie przerażony. 

(Salvatore) ~Uciekaj stąd, zawołaj ochronę. Wynoś się stąd, no już!! -Czując nadchodzące nieuniknione, chwyciłem Wilkołaka za kark i popchnąłem w stronę wyjścia. Paraliżujący ból przeszywający mój łeb spowodował, że zachwiałem się mocno na łapach i wpadłem na blaszane drzwi do gabinetu w którym wypoczywał Aron i również przebywała Keylin. Padłem na kolana, kuląc się. Chwyciłem się za kufę, gdy usłyszałem dźwięk i w następstwie poczułem straszliwy ból łamiących się kości, którym towarzyszyła soczysta melodia rozrywanych mięśni. Ryknąłem przeraźliwie z taką siłą, która zniszczyła rząd kilkunastu lamp jarzeniowych, swobodnie zwisających z sufitu korytarza. Uszyska wyrwały w górę o dobre kilka centymetrów, pysk z zębiskami wydłużyły się znacząco. Cielsko cały czas wydawało dźwięk chrupiącego i przemieszczającego się kośćca. W tej samej chwili z pokoju wybiegła Samica, której wiele lat temu, w całości oddałem swe serce. Lykanka zamarła w bezruchu, widząc na ziemi ogromną kałuże zmieszaną ze śliny, potu i krwi. Podnosząc się wolno z ziemi, skierowałem uszy w stronę wyjścia, słysząc z oddali tupot kilkunastu par ciężkich buciorów.

(Grupa ochroniarzy) ~W skrzydle medycznym? Na pewno? -Powiedział jeden z głosów zbliżając się do korytarza. 
 ~Tak to tutaj, jakiś czas temu tutaj był.. -Jęknął z przerażeniem inny osobnik.
 ~Ustawić się. Szykować się na wszystko i przede wszystkim nie dać się zranić. Nie mamy pojęcia z czym mamy do czynienia. 
 ~Jasne. Tak jest! Zrozumiałem szefie. Możesz na nas liczyć.. -Jeden po drugim, odpowiadał każdy ze zgromadzonych pod skrzydłem medycznym osobników. Jeden z podekscytowaniem, drugi z mniejszym zaangażowaniem gdyż odpowiedział z drżącym głosem.-

Marszcząc nos, podniosłem się z ziemi. Wydając z siebie iście szaleńczy ryk, rzuciłem się w stronę głównego wejścia z segmentu medycznego na peron metra. Mimo nieukończonej transformacji, wleciałem z ogromną siłą w masywne drzwi z grubej blachy, która dzieliła mnie i zbierające się po drugiej stronie Wilkołaki. Uderzając w nie z ogromną siłą barkiem, prostokątny kształt wyrwał ze ściany wraz z potężnymi, stalowymi zawiasami, uderzając i rozbijając małą grupkę uzbrojonych ochroniarzy, a jednego z nich przygniatając do ziemi. Wykorzystując powstałe zamieszanie i unoszący się gęsto kurz, wpadłem na przebiegającego na przeciw mnie Wilkora. Impet uderzenia, wytrącił z łap broń i posłał adwersarza na ścianę po drugiej stronie peronu. Wbijając się w nią plecami na głębokość około metra. Wstrząs powstały na wskutek uderzenia zerwał ze ściany pobliskie płytki. Wilkołak w następstwie utraty przytomności, osunął się na torowisko w towarzystwie spadających, i roztrzaskujących się o podłoże naściennych, ceramicznych płytek.
Owe zamieszanie bardzo szybko zwróciło uwagę czujnych ochroniarzy, którzy błyskawicznie i tłumnie zbiegli się w miejsce zamieszek.

(Seth) ~Tutaj jest! Ani kroku dalej! -Wrzasnął jeden z podbiegających Wilkołaków. Zatrzymując się gwałtownie. Odciągając w broni zamek z metalicznym klikiem, wprowadził pocisk do komory. Kciuk samca, powędrował na mały przełącznik trybu prowadzenia ognia. Jednym gestem przełączył małą, stalową dźwigienkę z ognia pojedynczego na tryb ciągły, uniósł swojego siewcę śmierci do oczu, patrząc przez celownik mechaniczny, wycelował go w moją stronę. W ślad za dowódcą podążyli inni, niczym w synchronicznym tańcu.

(Seth) ~Czym jesteś i czego od Nas chcesz!? Gadaj, albo następne co zobaczysz to będzie świt w krainie wiecznych łowów! -Lykanin syknął ze wściekłością, nerwowo zaciskając karabin w łapach.

(Salvatore) ~Ja? -Mruknąłem, dysząc ociężale.- Ja jestem życiem, którym tacy jak Ty boją się żyć.. 

Zmagając się z narastającymi zawrotami głowy, potrząsnąłem kufą na boki. Sfrustrowany, nagle pogarszającym się wzrokiem, zacząłem nagminnie jedną łapą przecierać oba ślepia. Bezskutecznie... Na domiar złego, przestałem rozpoznawać głosy, zgromadzonych naokoło mnie pobratymców. Szybko dotarło do mnie, że jeśli nie zacznę walczyć, to narażę setki lub nawet tysiące braci i sióstr, na śmiertelne niebezpieczeństwo...
Usilnie starając się skupić wzrok na Samcu, moją uwagę o dziwo przykuło coś innego. Niski, stopniowo narastający w wysoki ton, lekko piskliwy dźwięk zakradł się do lewego ucha. Przenosząc zmieszany wzrok na Samca, dostrzegłem intruza przemieszczającego się równolegle w dół po ciele, stojącego na przeciw mnie Lykanina. Zielona kropka, rozpoczęła podróż od torsu, przez brzuch po podbrzusze a ostatecznie zatrzymując się w bezruchu na kroczu szefa ochroniarzy, który widząc delikatną smugę zielonego lasera, przełknął nerwowo ślinę. 

*Góra, tył, przód, dół* rozległ się stukot manipulatora zamka karabinu wyborowego, który wprowadził pocisk do komory nabojowej.

(Sayenne) ~Nie radzę... Zdejmij lepiej paluch ze spustu, dobrze Seth? W przeciwnym razie po Twojej "ptaszynie" zostanie wyłącznie "mocno" naciągane wspomnienie. 

-Usłyszawszy nietuzinkowo barwny ton głosu, przez znacznie ostrzejsze zmysły rozpoznałem, że nie należy on do Samca. Zwróciłem kufę, subtelnie w stronę z której dobiegł. Kątem oka zobaczyłem młodą Waderę. Wyjątkowo atrakcyjna, stojąca prowokacyjnie w lekkim rozkroku, dumna i pewna siebie. Dzierżąc ogromny 1300 mm karabin wyborowy CheyTac Intervention, zerknęła na mnie ukradkiem, czując na sobie mój wygłodniały wzrok. Uśmiechnęła się rubasznie, wypinając pierś do przodu.

(Sayenne) ~Czołem szefie, znów ładujesz się w tarapaty? Jak tak dalej pójdzie to pomyślę, że dorobiłeś się dziwnego fetyszu..

Słysząc zaczepną wypowiedź młodej Lykanki, zmrużyłem ślepia kojarząc głos. Niespodziewanie zza rogu wyłonił się rosły Lykanin, odziany był w smoliście czarny, długi skórzany płaszcz, łeb przysłaniał mocno zaciągnięty kaptur z wyciętymi otworami na uszy, na pysku założona czarna, długa chusta uniemożliwiająca identyfikację na pierwszy rzut oka. Tors samca ochraniała dyskretna kamizelka na wymienne kevlar'owe płyty. Obydwie łapy, mocno i pewnie zaciskały karabinek szturmowy AR-15 Spartan 16". Długie i luźne bojówki wygodnie spoczywały na biodrach Lykanina. Prawe udo przyozdobione było w dwupasmową, regulowaną kaburę w której spoczywał rewolwer Taurus 44H. Mijając młodą Waderę, delikatnie dotknął jej lewe ramię, na znak swojej obecności. Obserwując wolno zbliżającego się osobnika, spiąłem mimowolnie mięśnie oczekując najgorszego.. Jednakże ku mojemu zdziwieniu, jego pierwsze słowa nie zostały skierowane do mnie.

(Nieznajomy) ~Seth, Ty i twoi towarzysze powinniście odłożyć broń, nikomu nie musi stać się krzywda.. -Samiec zatrzymał się nieopodal mnie, karabin mocno i pewnie przyciśnięty do barku. Obserwował uważnie swojego rozmówcę przez celownik pryzmatyczny 3x Red Acss Raptor. 

(Seth) ~A kim Ty do cholery jesteś by wydawać mi polecenia co? Pieprz się.. Nie mam zamiaru pozwolić, by komuś stała się krzywda bo Wy nie potraficie zrobić tego co trzeba! -Wrzasnął, kurczowo zaciskając łapy na karabinie.- 

(Sayenne) ~Wystarczy jedno słowo a poślę tego sukinsyna do krainy wiecznych łowów.. - Wadera ostrożnie i w pełnym skupieniu, delikatnie pokręciła ryglem dostosowując ostrość w lunecie.- 

(Nieznajomy) ~Odstąp Sayenne. -Warknął poirytowany pod nosem- Nikt nie będzie nikogo zabijał rozumiemy się? Seth proszę Cię, ten którego trzymasz teraz na muszce to Salvatore.. Nie wiemy co się stało, ale postaramy się to załagodzić. Jedyne co musisz zrobić to odłożyć broń, zanim zrobisz coś głupiego, wtedy z pewnością wszyscy zginiemy.. Pozwól, że ja zacznę dobrze?
-Opuszczając ostrożnie broń w dół, zaczął powoli przykucać na jedno kolano. Gdy zakończył wykonywaną przez siebie czynność, nacisnął paluchem zawleczkę tuż przy komorze swojego karabinu i odłączył od niego magazynek. Ułożył karabin na ziemi przed sobą i spokojnie wstał z ziemi. -Kiwnął dyskretnie kufą w stronę młodej Lykanki- Sayenne teraz do Ciebie podejdzie a Ty powoli i spokojnie oddasz jej karabin dobrze?

(Seth) ~Emm, tak.. chyba tak..

Wadera westchnęła ciężko, ewidentnie była zawiedziona z powodu udanych, rozmów negocjacyjnych. Zabezpieczając swój karabin, zarzuciła go na plecy i spokojnym krokiem ruszyła w stronę zbiorowiska. Przechodząc obok mnie, zatrzymała się na chwilę. Lustrując mnie wzrokiem z góry na dół, nieoczekiwanie zbliżyła łapę i przesunęła delikatnie palcami po mym przyrodzeniu, następnie uniosła ją w górę i zaczęła wsuwać każdy palec po kolei do pyska, oblizując każdego z nich prowokacyjnie, patrząc mi głęboko w oczy. Gdy wadera odeszła z szyderczym uśmieszkiem, przymknąłem mocno ślepia czując nadchodzące zawroty głowy. Powoli zaczęła do mnie wracać utracona świadomość. Seth widząc podchodzącą Lykankę, opuścił broń. W ślad za samcem zaczęli podążać inni jego towarzysze, większość nawet zawiesiła swoje uzbrojenie na ramionach. Gdy Say podeszła do Basiora na kilka kroków, ten posłusznie wyciągnął łapę w przód, w której trzymał swój karabin i czekał aż po niego sięgnie.. Rozglądając się po zebranych Wilkołakach, strzygnąłem jednym uchem. Przymykając ślepia, zrobiłem nagły krok w lewą stronę. Wymęczone ówczesną przemianą cielsko, zaczęło ustępować potrzebie regeneracji. 

(Nieznajomy) ~Salvatore! Co się dzieje? 

Lekko oszołomiony, kątem oka zobaczyłem zrywającego się w pośpiechu, zakapturzonego Lykanina, który dla swojej wygody, chwycił za materiał który miał naciągnięty przez łeb i pociągnął go w tył, drugą łapą szarpnął za chustę i zerwał ją z pyska.  Przenosząc wzrok na zbliżającego się Samca, po kilku chwilach mimowolnie, zdziwiony otworzyłem szeroko ślepia i zmarszczyłem brwi, gdy w delikatnym świetle tunelu metra, rozpoznałem biało-rudawy z czarnymi akcentami pysk. Wargi zadrżały subtelnie, wypowiadając imię..

(Salvatore) ~Kharman..? to Ty?

Samiec płynnie przeszedł z biegu do chodu, następnie zatrzymując się naprzeciw mnie, ułożył uszy wzdłuż kufy. 

(Kharman) ~A niech mnie, nadal pamiętasz... po tylu latach stary druhu. -Samiec, spoglądając na mnie zaczął machać entuzjastycznie ogonem.-

(Salvatore) ~Jak? jak to się stało, że mnie znalazłeś? Ja myślałem przez te wszystkie lata, że nie żyjesz... 

(Kharman) ~Ja również myślałem, że nie żyjesz.. Do czasu, aż nie usłyszałem o pewnym samobójcy, który przy prostej akcji zwiadowczej postanowił rozpieprzyć pół śródmieścia! Pierwszy oszołom jaki przyszedł mi do głowy to byłeś Ty..
Jeszcze tego samego dnia, wpisałem się na listę transferową i przenieśli mnie pierwszą, możliwą drezyną.

Słysząc wypowiedź przyjaciela, uśmiechnąłem się subtelnie pokazując kły. Zaciskając łapę w pięść, zbliżyłem ją do Samca by przybić "Żółwika" Lykanin widząc co chcę zrobić, zerknął na mnie zażenowany i przewrócił ślepiami.

(Kharman) ~Poważnie stary? Nie widzieliśmy się dobre piętnaście lat a Ty z jedynym co wyskakujesz to żółwik? Dobrze, że przyjechałem. Możliwe, że nauczę Cię jeszcze odrobiny przyzwoitości. -Mruknął uśmiechając się ironicznie, po czym rozłożył ramiona lekko na boki, sugerując jedyną poprawną formę powitania-

(Salvatore) ~Zapomnij.. -Kącik pyska poszybował ku górze- Bycie nieokrzesanym bucem, bez grama przyzwoitości, to jedyna przyjemność jaka mi została na tym świecie. -Zaśmiałem się radośnie, podchodząc do przyjaciela. Z uwagi, że byłem od Samca pod tą postacią wyższy, przykucnąłem na jedno kolano, ułożyłem łapy na ramionach Basiora i przyciągnąłem do siebie obejmując go- Tak się cieszę, że jesteś, że żyjesz.. -Zamknąłem ślepia i ułożyłem pysk na środku kufy, między uszyskami samca gdy tylko poczułem, jak odwzajemnił powitanie, układając łapy na moich plecach- Zapomniałem już jaki jesteś pieszczotliwy.. -Wyszeptałem-

(Kharman) ~Myślisz, że każdy może położyć swoje kosmate łapska na moim boskim ciele tak jak Ty? -Mruknął, odsuwając się ode mnie ostrożnie, na pysku cały czas gościł ciepły uśmiech- 

(Salvatore) ~Zabiję każdego kto się ośmieli.. -Wymamrotałem, wypuszczając przyjaciela z uścisku. Ułamek sekundy później, czując delikatny przeciąg, który przyjemnie przeczesał moją gęstą, smoliście-czarną sierść i przyniósł ze sobą pewną, bardzo dobrze mi znaną woń, moje nozdrza poruszyły się a ciało przeszedł przyjemny dreszcz. Sierść na karku uniosła się, ogon zaczął poruszać się mimowolnie na boki a ślepia zaszkliły się gdy tylko rozpoznałem sylwetkę majaczącą kilkanaście metrów ode mnie. Biało-rudawy Lykanin widząc reakcję mojego cielska, usunął się w bok i kiwnął łbem w geście zrozumienia. "Idź, ja tutaj na Ciebie zaczekam" Uśmiechając się przyjaźnie, uniósł lekko łapę w górę i machnął kilkukrotnie na przywitanie w stronę postaci.
Zerkając na basiora przez dłuższą chwilę, skinąłem łbem, odetchnąłem i zacząłem kroczyć w stronę swojej lepszej połowy.

(Keylin) ~Sal czy to Ty Kochanie?

Słysząc z oddali pytanie, które w moim łbie rozbrzmiało niczym dzwon w przepotężnej cerkwi. Nie będąc w stanie znaleźć jakichkolwiek słów, by móc odpowiedzieć na pytanie, szedłem przed siebie przytakując łbem, naiwnie mając nadzieję, że to wystarczy. Minęło kilka chwil, które ciągnęły się w nieskończoność. Zwolniłem tępo chodu, prawdopodobnie pomyślałem by nie przestraszyć swojej Ukochanej, przecież nie wiedziała jak wyglądam... Wyłaniając się ostrożnie z zaciemnionego korytarza, opuściłem wzrok na podłogę, nie miałem odwagi w tamtym momencie spojrzeć Partnerce w oczy. Wiedziałem, że znów zawiodłem, znów podjąłem decyzję sam a miało być inaczej.. Cielsko przeszedł dreszcz, nieprzyjemny niczym świeża rana przypalana rozżarzonym kawałkiem stali. Obawa przed utratą kogoś, kto był ze mną niemal przez całe życie, odebrała mi zdolność racjonalnego konstruowania zdań.. 

(Salvatore) ~Key, ja.. wybacz, wiem, że miało to wyglądać inaczej, dlatego zrozumiem jeżeli...

Zamknąłem ślepia, z których natychmiast popłynęły krystalicznie czyste, pełne obaw i negatywnych emocji krople łez. Zaciskając obie łapy w pięści, po raz pierwszy w życiu podkuliłem ogon pod siebie. Słysząc zbliżające się, delikatne kroki. Zacisnąłem kły i wziąłem głęboki wdech, spodziewając się jedynie najgorszego. Niedługo potem, ku mojemu zdziwieniu, Wadera ułożyła delikatnie łapy na moich policzkach, przeczesując nimi sierść. Nieoczekiwanie, chwyciła mnie za pysk przyciągając do siebie i składając na mych wargach długi, czuły pocałunek. Zaskoczony, natychmiast objąłem partnerkę w biodrach i przyciągnąłem do siebie. Keylin uśmiechnęła się delikatnie odsuwając swój pysk od mego.

(Salvatore) ~Najdroższa, ja.. ja myślałem, cholera! Po naszej wcześniejszej rozmowie, bałem się, że za to czego się dopuściłem bez konsultacji z Tobą i biorąc pod uwagę konsekwencje tego...

(Keylin) ~Kochanie, nie ukrywam tego, że bałam się o Ciebie. Wiedziałam jednak, że cokolwiek zdecydujesz, nie ważne czy będzie w tym mój udział czy też nie, to zawsze będzie to wybór, zapewniający nam wszystkim bezpieczeństwo. -Wadera spojrzała na mnie czule, łapą nadal pieszcząc prawy policzek.-

(Salvatore) ~Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na Twoją sympatię, ale proszę spójrz na mnie choć przez chwilę jak ja wyglądam.. -Mruknąłem poirytowany przypominając sobie, co mówił Ulfric.- Ja jestem pieprzonym eksperymentem rozumiesz? Chorą wizją tych co spuścili na nas atomową zagładę. -Warknąłem do siebie, oblizałem nochal czując jak zacząłem obnażać kły w złości- 

(Keylin) ~Kochanie, nie jesteś eksperymentem lecz wspaniałym jego wynikiem!. Nawet jeżeli urodziłeś się dzięki ludzkiej zawziętości to dlatego, że chcieli stworzyć coś wyjątkowego! To dzięki Tobie przeżyliśmy wielką czystkę, to dzięki Tobie radzimy sobie tak dobrze.. Nie jest dla mnie ważne jak wyglądasz, dla mnie jest ważne jak się czujesz, jakie masz pragnienia i jakie plany rozumiesz? Cokolwiek siedzi teraz w Twojej głowie musisz wiedzieć jedno, nie zostawię Cię samego. Skradłeś moje serce lata wcześniej, zanim dowiedzieliśmy się kim jesteś..

Westchnąłem spoglądając na Lykankę, przeczesałem łapą sierść na kufie, nie zdając sobie sprawy z tego ile drzemie w Niej wdzięczności i wsparcia. W mojej głowie zaczęły rodzić się wątpliwości, czy w ogóle zasługuję na kogoś tak wspaniałego jak Keylin i całą swoją drużynę, która regularnie naraża swoje życie dla kogoś takiego jak ja.. Z chwili zadumy wyrwały mnie dźwięki szamotaniny z miejsca w którym ostatnio zostawiłem Kharman'a i Say. Nie mając czasu na zastanawianie się, zacząłem działać i w pośpiechu chwyciłem swoją rozmówczynię za nadgarstek i pociągnąłem za sobą. Z oddali usłyszałem jak Seth wrzasnął "Dość tego pierdolenia". Podbiegając odrobinę bliżej, zobaczyłem jak Samiec pociągnął młodą Lykankę do siebie, odwrócił się do niej plecami i uderzył ją łokciem w pysk, ogłuszoną chwycił za kamizelkę, następnie za przedramię i przerzucił przez bark. Młoda upadając na ziemię z głośnym jęknięciem, straciła przytomność. Unosząc łapę w geście triumfu, skierował się do jednego ze swoich towarzyszy, który podrzucił mu strzelbę tłokową. Widząc co zamierza, przeprosiłem Keylin puszczając jej łapę, zerwałem się co sił w łapach zarysowując marmurową podłogę. "Seth!" Ryknąłem obnażając wściekle kły, widząc jak samiec przesuwa suwadło strzelby w tył, *trzask* metaliczne echo rozniosło się po tunelu. Biało-rudawy Lykanin gdy dobiegł do naszego wspólnego rywala, zatrzymał się kilka metrów od niego, tym samym wchodząc na linię strzału. 

(Seth) ~Złaź mi z drogi, albo pożegnamy dzisiaj więcej niż jedno istnienie.. -Przesuwając suwadło strzelby w przód, uniósł ją na wysokość łba Lykanina który był moim przyjacielem.- 

(Salvatore) ~Błąd. Dzisiaj zginie tylko jeden z nas.. i to będziesz Ty. -Mruknąłem zza pleców swojego towarzysza, wymijając go mimo sprzeciwów i zasłaniając własnym ciałem.-

Seth w panice cofnął się o kilka kroków. Wiedząc, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia, zmarszczył nos równocześnie z sierścią na karku i pociągnął za spust. Strzelba natychmiast przemówiła, wypluwając z siebie grad ołowianych kul które trafiły mnie prosto w ramie. Siła strzału zwróciła mnie lekko w bok i wytrąciła z równowagi. Stając ponownie przed rywalem, zaryczałem wściekle. Biorąc zamach lewą łapą, trafiłem w strzelbę, wybijając ją basiorowi z łap. Podchodząc o krok bliżej, spiąłem raptownie mięśnie słysząc dwa wystrzały padające nieopodal mnie. Głośne echo rozniosło się wzdłuż tuneli. Lykanin po chwili chwiania się na własnych łapach, padł na ziemię z przestrzelonymi kolanami. 

(Seth) ~Aaaaa.. Arghhhh nosz.. kurwa.. -Jęcząc bez opamiętania, zaczął wić się na ziemi w spazmach bólu- 

Kierując ucho wstronę z której dochodziły ciche stęknięcia, ujrzałem Sayenne, która podnosiła się z ziemi trzymając w łapie pistolet. Uśmiechnąłem się dyskretnie widząc podbiegającego Biało-rudego samca. Natychmiast pomógł wstać młodej waderze. Niedługo potem dołączyła do nas Keylin. Say, przecierając łapą zakrwawiony nos, lekko utykając podeszła do Seth'a. Nadeptując basiorowi na rozwalone kolano, odbezpieczyła pistolet i wymierzyła go prosto w kufę naszego wspólnego rywala. 

(Sayenne) ~Ostatnie słowo śmieciu? -Mruknęła, ponownie przecierając spływającą krew-

(Seth) ~Wal się.. wszyscy się walcie -Wrzasnął z bólu, zaciskając łapy na ranach postrzałowych-

(Salvatore) ~Tak chcesz to zakończyć? . -Ułożyłem łapę na ramieniu towarzyszki, zaciskając ją delikatnie-

(Sayenne) ~ Nie, zdecydowanie nie w ten sposób. -Odpowiedziała zdecydowanie zabezpieczając swoją broń, którą trzymała w łapie, następnie włożyła do kabury- Niech zabiorą go i opatrzą. Gdy wyzdrowieje, osobiście wytoczysz mu proces a jego karą będzie wygnanie.. 

Spoglądając na Keylin, następnie na Kharman'a pytająco, czy mają jakiś sprzeciw, lub coś do dodania. Przeniosłem wzrok na młodą zwiadowczynię i przytaknąłem łbem, odpowiadając "Niechaj tak będzie". Kiedy chciałem odejść od przyjaciół i Ukochanej, poczułem mrowienie w uszkodzonym ramieniu, które ku naszemu zdziwieniu zaczęło się samoistnie zasklepiać, wypychając z wnętrza ciała kawałki ołowiu, które utknęły podczas postrzału. Spoglądając na siebie wzajemnie, doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie złożyć wizytę u Armanii'ego.

piątek, 12 kwietnia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 18

Węgiel zadudnił przerzucony z kupki na kupkę. Ten charakterystyczny zapach i dźwięk wypełniał pracownię od dłuższej chwili, jak Bleu uparcie przerzucał resztki ogniska z miejsca na miejsce, szukając kawałka zwęglonego drewna w odpowiedniej wielkości do jego tajemniczych zamiarów. Jego futro, oh jego biedne futro pokryte było czarnymi szramami i popiołem, bawiąc je na odcienie szarości. Jak ciężko będzie to potem domyć - to była myśl, która stała już w gotowości gdzieś w tyle jego umysłu, zagłuszona przez szum myśli próbujących skupić się na aktualnym celu. Węgielek za węgielkiem przepadał w odmęty trawy, uderzając o kamień jaskini lub lądując na jednej ze skór ułożonych w większości warsztatu na ziemi. Bleu musiał być bardzo w swojej duszy żeby zignorować fakt, że na jego dywanikach, o których czystość bardzo dbał, leżały małe węgielki grożąc że pozostawią po sobie ślad już na zawsze. Ale jego zadanie, jego ważne zadanie wymagało do niego wszelkich poświęceń, prawda? Niekoniecznie, ale tak sobie ubzdurał, a jego umysł, jego kochany umysł, zatrzymał się na jednej myśli i nie odpuszczał. Węgiel za węglem za węglikiem przechodził przez jego łapy. Aż jego oczy nie zatrzymały się na kawałku,który leżał idealnie na jego łapie. Nieco płaski, wygrubiały i w ogóle wykrzywiony przez rażące płomienie. Jego czerń nie była idealna, ale czy cokolwiek w tym świecie jest? Nie. Aczkolwiek on był. Na swój sposób oczywiście. Taki nieładny i pogięty, a tak perfekcyjnie zakrywający poduszkę jego łapy. Palce Bleu przetarły po jego chropowatej powłoczce z niemym zadowoleniem na pysku.

Wkrótce Bleu klepał swoim młoteczkiem w drewno. Metalowe gwoździe, tak skrupulatnie kradzione z ludzkich śmieci i domów, wbijały się gładko w miękki kruszec. To było jego trzecie podejście nad tym parszywym projektem, ten nieszczęsny węgiel leżący na kamieniu obok jego pracy. Słońce, to piękne wiosenne słońce zaglądało na jego łapy, kiedy na skraju własnego domu siedział i uporczywie machał narzędziami.
-A co jakby chmurki były zrobione z waty cukrowej?- i oczywiście, ostatnimi czasy nie bywał sam. Ah, jego życie byłoby nudne i monotonne bez obecności tych jakże słodkich głosów. Pomimo, że szczeniaki bywały męczące, rzemieślnik nie miał na co narzekać.
-Hymm.. Myślę że byłaby to bardzo pyszna wizja. - zaśmiał się odkładając narzędzia. Jego ramię bolało już powoli, a jednak nie miał ochoty odkładać pracy. Jednak szczenięta, oh te słodziaki, zawsze dawały mu pretekst aby dać odsapnąć jego zmęczonemu ciału. Przysiadł sobie i spojrzał na trzy malce leżące plecach i wbijające swoje oczyska w dalekie niebo. Szalka, Dally i Jałonka. Trzy małe szczęścia żyjące bez wielkich zmartwień na karku. Oh jakież słodkie to były czasy, kiedy dzieci nie muszą bać się o wojnę wiszącą im nad łebkami.
-Ja tam myślę, że to by było nieco obrzydliwe. Tam jest dużo ptaków, a ptaki są brudne!- Szalka nakryła swoje łapki kocykiem, który targała wszędzie. Była to taka stara szmata, którą Bleu wielokrotnie już łatał i mył na ile tylko był w stanie, aby nie wyglądał jak zmemłany życiem jakie dawało mu szczenię.
-Trochę. Ale z drugiej strony, byłyby takie pyszne!- Jałonka zaklaskała, jej oczy, tak zielone jak ta młoda trawa otaczająca jej futro, zabłyszczały na samą myśl.
-I jak niby mielibyśmy je zjeść?- Dally zerknął na swoje koleżanki, a potem na Bleu, który zbliżył się na tyle aby móc zawisnąć nad nimi.
- Poprosimy Smołę! Albo Szpaka, chociaż on taki wredny trochę. - mała siostrzyczka Bleu wbiła w niego swoje oczka, a on uśmiechnął się szeroko.
-Ależ oczywiście. - basior zaśmiał się. Ten dźwięk zakręcił się wesoło w jego piersi, wstrząsając nią i unosząc delikatnie.
-Czyli chmury są zrobione z waty cukrowej? - Szalka mruknęła pod noskiem, marszcząc go nieco.
-Niestety nie. A może na szczęście, że nie. Chmury to dużo wody na niebie, co się tak do siebie skleja jak klejem i tam wisi. A wiatr pcha je przez niebo, bardzo wysoko. Dlatego tak nie widać ich dużo jak już się podlatuje. I dlatego tak mocno pada jak się zderzą.-
-To deszcz to nie łzy aniołków? - Dally prychnął oburzony. - Okłamali mnie?! -
-Okłamali czy nie. Może po prostu nie wiedzieli. - Bleu odpowiedział spokojnie. Dzieci zawsze ćwiczą cierpliwość, a Bleu miał jej stanowczo za dużo w sobie. Gdyby się dało, przekazałby ją dalej. Wlał w innych aby uczynić życie tych maluchów tyle razy lepsze. W końcu jego matki jakoś słabo sobie z tym radziły.

Dzień zakończył się dość szybko. Okładka jaką tak cierpliwie rąbał i układał Bleu, leżała, schnąć na wieczornym powietrzu. Niedługo należało ją schować, aby uniknęła styku z rosą i wilgocią. Bleu jeszcze nie zdążył pokryć jej warstwami wosku i miodu aby zabezpieczyć drewno przed niepotrzebnym puchnięciem, a więc należało się z tą kwestią obchodzić wyjątkowo delikatnie. Ale młody wilk zawsze był w stanie znaleźć chwilę czasu dla swojej rodziny, w końcu to ona budowała jego świat. Każda cegiełka tego domu, który stał w jego sercu była postawiona i sklejona wspomnieniami, które zapewniły mu wilki wokoło. Bleu odetchnął truchtając leśną ścieżką, w jego pysku zmęczone szczenię, już prawie pochłonięte przez słodkie sny, bujające się na boki przy rytmicznych ruchach przemieszczającego się ciała. Jałonka odetchnęła sennie, niesiona przez kolejne krzaczki, powstające do życia. Zima odchodziła w nieznane, ustępując ciepłu wiosennej pogody, a wkrótce przeradzając się w letnie upały i długie, ciepłe noce. Teraz jednak jeszcze powietrze bywało chłodnawe, deszcze uporczywe, a pyłki nieznośnie przeszkadzające w swobodnym oddychaniu. Ale jakież było przyjemne patrzeć jak zeschłe gałęzie opadają, jak drzewa wypuszczają maleńkie odnóżki, jak rozkładają świeże listeczki i łapią poranną rosę w młode korzenie. To wszystko składało się na cudowny obrazek nowego życia, nowego rozdziału, równie wybuchowego jak poprzedni, a jakże mile widzianego zarazem. Bleu wstąpił w polankę przed domem, jaskinią, swoich mam. Ta samą która prześladowała go w najgłębszych koszmarach z dzieciństwa, która czasami nawiedzały go pomiędzy słodkim snem o którejś z córeczek, a jego śnie o kolejnym upragnionym projekcie jaki wypadałoby zacząć robić. Wilk odetchnął, zaglądając do środka. Od jakiegoś czasu już wchodził tam po prostu jak do siebie. Jałonka tyle przebywała w jego otoczeniu, że nawet czasami chciał po prostu położyć ja w legowisku u siebie, pomiędzy swoim ciałem i Myszką, ale wiedział, że nie może jej po prostu, bez pretekstu oderwać od matki. Niestety. Nie ważne jak bardzo chciałby temu zaprzeczyć, Jałonka była jego siostrą, a Simone jej matką. musiały mieć jakąś więź i coś z nią robić! Do diaska przecież matka to najważniejszy element pierwszego rozwoju szczeniaków i Bleu wiedział o tym doskonale, ponieważ sam musiał tą role wypełnić. Aż w jego głowę wbiły się te pierwsze wspomnienia, jego maleńkich córeczek oderwanych od matczynego łona odrobinę za wcześnie. Odrobinę za szybko i zbyt radykalnie. Jak wtedy leżały skulone, trzy kuleczki kolorowego futra, w kącie jego małej pracowni, wychłodzone, głodne matczynego mleka, które zostało tak parszywie zastąpione przez coś sztucznego, nie wilczego. Jak wtedy nocami leżał tam z nimi, a jak one powoli wbijały w niego łapki, przekładały ząbki po jego skórze szukając ukojenia i spokoju. Jak ssały instynktownie, szukając chwili ukojenia i spokoju w tym stresującym czasie. I potem jak urosły. Jak dobrze mu urosły. Jak Bleu mógł być dumny ze swoich malców, które już nie były takimi malcami! Wyrosły mu na wadery, uciekły z domu, usamodzielniły się. Kto wie, może wkrótce i same załapią szczeniaki w legowisko. Chociaż młody ojciec nie widział siebie w roli dziadka. Jeszcze nie. Jeszcze w jego głowie te maluchy były za młode na własne dzieci. Jeszcze niech chwilę pożyją i pobawią się swoją młodością. Tą samą, której on nigdy nie zaznał. Nie żeby żałował.

Jaskinia była taka sama jak i kiedyś. Zimna, nieco morka, ale ewidentnie zamieszkała przez wilki. Jej niski sufit sypał się trochę, a w kącie tworzył się stalaktyt czy inne dziadostwo. Woda ściekała gdzieś w tyle. Podczas kiedy Bleu kamień swojej jaskinki wyszlifował i odchrupał w odpowiednich miejscach aby podwyższyć sufity i ściany, wyryć półki i puścić wilgoć tak jak jemu się widziało, tutaj panowała natura. Tam gdzie woda chciała przebiec tak sobie biegła, a gdzie kamień spadł, tam leżał, niekiedy tylko zgarnięty pod ścianę. To nie było wielkie miejsce, nie ,ale najmniejsze też nie. Kiedy było się małym, wszystko wydawało się tak, o wiele większe. Takie… nieproporcjonalne. Teraz, kiedy Bleu patrzył z pozycji dorosłego, sufit zdawał mu się być nieco za niski, jakby zmalał. Skurczył się, czy to może po prostu Bleu wyrósł z iluzji perfekcyjności jego domu? Tak żal mu było kiedyś opuszczać to miejsce na swoje, tak kochał tą rodzinę. A teraz nie mógł się nacieszyć swoją własną.

Powoli odłożył śpiącą Jałonkę na jej małe pościółki. Trochę mchu, jakieś futro, pięknie pachnące kwiaty, które pewnie samo szczenię nazbierało sobie dla umilenia własnego kąta. I oczywiście… Mała bandana, leżąca zaraz obok jej główki, na miejscu prawie że honorowym. Ta którą dostała aby zima nie podgryzała jej szyi, i żeby miała w co wtulić się brutalną zimną nocą. Dzieciak podniósł główkę na chwilę, jej sklejone snem oczka zamrugały niesynchronicznie, a jej pyszczek otworzył się nieco, jakby tylko instynktownie. Potem zamlaskała, a kiedy odpowiedział jej zimny nos na policzku tylko zamruczała. Ten typowo dziecięcy dźwięk zadowolenia sprawił, że starszy wilk uśmiechnął się pod nosem, słodkie wspomnienia powracające do niego jak uderzenie z młotka. Odetchnął głęboko, jego mięśnie pod sierścią spinając się delikatnie, kiedy do jaskini wkroczyła Simone. Jej krok słyszał już z daleka, wadera pomimo swoich umiejętności skradania się, nie starała się tego robić tym razem. Kiedy jej szczeniaki były młodsze, zdarzało się że zakradała się za nie i straszyła w niewinnej zabawie. To jedno w niewielu przyjemnych wspomnień Bleu, które nie były wypełnione krzykiem i kłótnią, a rodziną.
-Wybacz za spóźnienie. - jego matka uśmiechnęła się. Pracowała już, jej odpoczynek po ciąży nie należał do najdłuższych. Pod jej oczami obracały się cienie, głębokie doły, świadkowie jej niewyspania i prawdopodobnie nieustannych zderzeń z ukochaną.
-Laponia czy praca? - zapytał, jego pysk niewzruszony, wbity w matkę bez najmniejszych skrupułów. Mógłby ich porzucić wszystkich, zapomnieć, ale… nawet on bywał słaby. Taki świetny ojciec, taki dobry syn. Puszczający się przez katusze dramatów rodzinnych tylko z powodu głupiego przywiązania i paru przyjemnych wspomnień. Jakby to miało wymazać lata traum.
-Laponia. -
-Rozumiem. Śpij dobrze. Jutro rano podrzućcie ją do Atlanty, ja ma wyjście zaplanowane. - mruknął wybierając się w kierunku wyjścia.
-Nie spytasz się matki nawet o co poszło? Jak się czuje?- Simone warknęła może nieco za głośno, bo Bleu odpowiedział jej gardłowym burknięciem, równie agresywnym co jej reakcja. Oboje zamilkli na parę sekund, wsłuchując się w niezadowolony pomruk szczeniaka oraz kapiącą wodę.
-Nie potrzebuję wiedzieć. -
-Tym razem to ona poszła w krzaki z kimś innym-
-Nie potrzebuję wiedzieć. -
-Złapana po prostu powiedziała, że odbija piłeczkę. -
-Nie potrzebuję wiedzieć. - A mimo to stał tam tak, jego psyk zmarszczony, jego nos wiszący nisko nad ziemią, zawiedziony. Dbał o te kobiety całym sercem i chciał aby były szczęśliwe. Więc czemu nieustannie do siebie wracały? Skoro to przynosiło im wyłącznie złamane serca? Po co? Bleu nie rozumiał, nie chciał rozumieć. Bo i po co. I tak do siebie wrócą! A teraz jeszcze łączył ich papierek, oficjalny papierek, którego nie dało się ot tak pozbyć. A i po co? Będą tak obie skakać w krzaczki pewnie, do końca swojego życia.

Bleu wrócił do domu trochę późno, zapominając o swojej pracy. Potrzebował odrobinę powietrza. Odrobiny spokoju, który musiał teraz wręcz łapać za uciekające nogi, aby zmusić go do przyjścia w progi jego serca. Plaża zawsze była cicha. Znaczy, cicha jak tylko plaża potrafiła być wieczorami. Fale szumiały, gładko wpływając na połacie piachu. Morska bryza bawiła się między drzewami, między jego futrem, między jego uczuciami, rozwiewając je wszystkie chociaż na tą maleńką chwilkę. Tu czas zdawał się zatrzymywać, słońce tańczyć na wodnych odbiciach, kiedy chowało się za horyzont. Niebo łączyło się z ziemią w oddali, złudnie bujając na boki mdłym pojęciem o skończoności rzeczywistości. Gdzieś tam, tam daleko, bujał się ludzki statek, przypominając o swoim, o podziale tego świata. O zapomnieniu w ludzkości jaką te wilki posiadły, a jakiej nie wszyscy doznali. Czy gdzieś na świecie jest miejsce równie spokojne? Nawet jeśli tak, było tak dalekie, że Bleu nie był w stanie sięgnąć go swoimi łapami. A tu. Tu w WSC morze dawało mu tyle spokoju. Tyle czasu dla samego siebie ile tylko był w stanie. Siedział tam, pośród rytmicznego szumy, oczy zamknięte, oddech stabilny, a głowa pusta. Siedział. Siedział i siedział. Do czasu przynajmniej.
-Tato? - Bleu znał głos który do niego przemówił. Jego błękitne oczy spojrzały na córkę, która uśmiechnięta zbliżała się w jego kierunku, pewien ptak u jej boku.
-A kto inny? - Bleu uśmiechnął się, jego zmysły wracając na ziemię, wracając do niego.
-Nie no. Po prostu nie spodziewałam się ciebie tutaj o takiej godzinie. - Wadera przysiadła się bardzo blisko, jej sierść zmieszała się z tą basiora. - To zazwyczaj czas jak pracujesz jeszcze, albo już powoli zawijasz do warsztatu! -
-Musiałem odsapnąć, wiesz. - przyznał. Mezularia podeszła, jej długie nogi opadły zgięte w pół, jak zajęła miejsce zaraz obok Runy.
-Ah. Odpoczynek. Najważniejsza część dnia, zaraz obok snu. - ptak zaśmiał się pod nosem.
-Ty to w ogóle byś tylko spała. - Runa przewróciła oczyma, aczkolwiek jej pysk wyrażał tylko radość i rozbawienie. Bleu może widział tam też coś więcej. Coś mniej znajomego jego zmysłom, ale widzianego. Coś czego sam doświadczył, nawet jeśli tylko ułamkiem duszy. Uśmiechnął się szeroko, jego śmiech mieszając z tym córki.
-Phi! Śmiejcie się, śmiejcie, a to ja będę miała najmniej zmarszczek na starość. -
-Mi się akurat zmarszczki nie zrobią głupi ptaku. Mi to się futro posiwieje, aiai… - Runa zaśmiała się, jej bark odrywając od ojca aby objąć ptaka i przygnieść go swoim ciężarem.
-AJ! Jesteś ciężka!-
-W łóżku nie narzekasz!- Runa zawyła ze śmiechu, jej ciało rozłożone na biednym ptaku, który nawet rozłożył skrzydła, ale nie zdawał się za bardzo przejęty czy zagrożony całą ta sytuacją. Może bardziej zawstydziła się z jaką łatwością Runa po prostu rzuciła się na nią przy własnym ojcu. Ale Bleu cierpliwie tylko uśmiechał się w ich kierunku, oczy pełne miłości i troski, uczuć które dawno przepadły w słowniku Mezularii. Do czasu przynajmniej.
-A wy co tu o takiej godzinie. Księżyc już na niebie! Nie jesteście zmęczone ? -Bleu zmienił temat.
-Zmęczona jak najbardziej, ale… My to tak codziennie. Zanim się wyprowadziłam, rzadziej, ale… tak jak mieszkamy razem to nam się już zrobiła rutyna. To bardzo… przyjemne. Tak odetchnąć po całym dniu pracy i pomagania innym, pogadać z Mezu o wszystkim i o niczym. Pofilozofować! Pożalić się. Poćwiczyć nowe partie przedstawienia na kimś kto cierpliwie słucha i mówi mi jak coś zrobię nie tak. Mezu jest najlepsza jeśli chodzi o zdjęcie ciężaru całego świata z moich ramion. -
-A potem wziąć cię w ramiona w łóżku, tak? - Bleu nie mógł powstrzymać szczerego śmiechu jaki w nim zawył, kiedy obie samice zareagowały simnie na jego wypowiedź. Mezularia napuszyła wszystkie pióra, nagle bardzo cicha, wzrok kompletnie wbity w stronę inną niż basior. A Runa Oh ona zrobiła się czerwona, głowę schowała w łapy, jak tylko zrozumiała że sama wcześniej powiedziała na głos te same słowa. Jednak z pyska jej ojca, one brzmiały tak inaczej. Tak podwójnie, z podtekstem na jaki wadera nie była gotowa.
-To nie tak!- zawyła. - Po prostu ten parszywy ptak potrzebował grzejnika przez zimę i jakoś tak zostało. - przyznała Runa, jej słowa pędzące przez jej gardło. - To trochę takie komfortowe dla mnie też, bo ja tak zawsze z wami spała, w jednej kupie i nagle samej. I one dotrzymuje mi towarzystwa i w ogóle miło jest się do kogoś przytu…- Bleu zakrył jej pysk łapą.
-Nie musisz się mi tłumaczyć. - uśmiechnął się łagodnie. - Rozumiem to. To miał być tylko niewinny żarcik, nie zarzut. - Runa uśmiechnęła się nieśmiało.

Bleu wrócił na swoją polankę aby zastać swoją pracę, to drewno o którym miał pamiętać, schowane starannie we wnętrzu jaskini. Myszka krzątała się jeszcze to tu to tam, układając posłanie do snu. Jej ruchy były mozolnie, zmęczone całodziennym biegiem za świeżą zwierzyną, małą i dużą. Wiosna, jej zapachy i deszcze nie ułatwiały jej pracy, nie ważne jak bardzo przyjemne dla zmarzniętego ciała były. Dlatego Bleu nie był zaskoczony kiedy tak krążyła po pomieszczeniu jak duch, jej oczy sklejające się ze zmęczenia.
-Dobry dzień dzisiaj, czy błoto było trudne? - zapytał, jego oczy rzucając jej nadal roześmiane wspomnienie.
-Koszmar ci powiem. Ko.Szmar. Irys zaplątał się w bluszcz, ja przywitałam się z tym który parzy i teraz mam dzień wolnego. Wysmarowali mnie w medycznej jakimś śmierdzącym czymś i powiedzieli, że - podparła się łapami o boki - “Masz siedzieć na tyłku w domu do jutra wieczora i nie wchodzić na rosę!” - naśladując głos Delty powtórzyła jego słowa z największym w świecie oburzneniem, jakby otrzymała właśnie wyrok życia za kratkami.
-Haha. Widze ktoś niezadowolony z przymusowego dnia wolnego! - Bleu zaśmiał się.
-Oczywiście że nie! Jak ja mam usiedzieć na tyłku jak jedyne co robię to biegam całe życie w te i w tamte! - prychnęła, jej łapki rzeczywiście wyglądały na niego spuchnięte. I pewnie swędziały równie mocno. - Tak w ogóle to schowałam ci tą ramkę do środka zaraz jak wróciłam. -
-Właśnie widzę. Dziękuję. Kompletnie o niej zapomniałem! -
-Właśnie się domyśliłam. Bo co jak co, ale od ojca się jednak czegoś na temat drewna nauczyłam, nie! Nie lubi wilgoci bo puchnie jak bańka. -
-Jak Runa po spotkaniu z pszczołą. - komentarz Bleu spowodował że oboje wybuchli śmiechem na samo wspomnienie małej Runy, spuchniętej i okrąglutkiej stojącej w progu jaskini, tak niepewnej, tka przestraszonej. “Tato.. bo ja połknęłam pszczołę…”

Leżąc w swoim słodkim łóżku Bleu wtulił się plecami mocniej w Myszkę. Jej ciepła sierść otuliła go, jej zapach nieco ułatwił zamknięcie zmęczonych oczu. Jeszcze tylko zanim usnął na dobre w głowie zaznaczył sobie, że skoro dni robią się dłuższe, to może sam znalazłby sobie własną rutynę. Tak… dla ukojenia duszy w tym morzu zamieszania.

Od Xiva - "Na skrzydłach trupiej główki" cz.4 "Dawna przyjaźń"

Rozdział 4 - Dawna przyjaźń

Trzecim wilkiem, który dowiedział się o pochodzeniu Xiva, był Delta. Stary medyk patrzył zmęczonymi oczami na jasno-atramentowego basiora, zupełnie jakby oceniał właśnie pacjenta, który niezwykle widocznie zmyśla. Czyste kłamstwa leciały z ust owego chorego osobnika, a skarcony przez los Delta musiał tego słuchać, jednocześnie starając się nie przewrócić oczami. Xiv widziało to niedowierzanie na pysku i nagle poczuło się, jakby mówiło do zbyt dużo widzącej i bardzo zmęczonej ściany. Aż zwątpiło, czy powinno mówić dalej.

– Drogi Xivie – zaczął medyk. – Mój przyjaciel, Paketenshika, umarł dawno temu, a wraz z nim jego partner, Yir. Nie mówię, że nie mają prawa wrócić, oboje udowodnili, że jest to możliwe, choć nikt do dzisiaj nie wie, jak. I nie zaprzeczam, że jesteś ich dzieckiem, w końcu mamy Pinezkę i Variego, a dodatkowo wyglądasz jak ich mieszanka. Jednakże nie potrafię uwierzyć, że zostałoś poczęte i urodzone w zaświatach, bo to zwyczajnie się kupy nie trzyma. Jak można urodzić się w zaświatach?

Xiv wzruszyło ramionami na wilczy sposób.

– Jest kilka zaświatów. Kilkanaście? Podejrzewam, że nawet setki. Zaświaty, w których są teraz moi rodzice, niekoniecznie wyglądają jak zaświaty. To bardziej niebiosa? Ale nie takie boskie. Jest tam zwyczajne życie, tylko czas płynie trochę inaczej.

Delta pozostawał nieprzekonany. Trudno było mu się dziwić, cała sytuacja Xiva była tak bardzo nienaturalna, że nawet wilki w Watasze Srebrnego Chabra miały prawo mieć problem się przekonać. Xiv brzmiało jak wariat, twierdząc, że urodziło się w zaświatach i z nich przybyło. Tata chyba miał rację, twierdząc, że Xiv nie powinno przenosić się do świata prawdziwych żywych. Ale cholibka, jak można nie odwiedzić swojej rodziny, wiedząc, że po śmierci i tak się nie spotkają? Xiv zobaczyło szansę i ją wzięło. Pal licho jakieś czarne kruki.

– W jaki sposób powstałoś?

Nagłe pytanie wybiło atramentowego basiora z myśli. Nie spodziewał się takiej zmiany tematu, nie był na to przygotowany. Dlaczego stary przyjaciel taty pyta o takie sprawy, skoro i tak nie chce wierzyć, skąd wzięło się Xiv? Zanim wilk zdążył się porządnie zastanowić, z jego ust wydostało się krótkie, głupie pytanie.

– Co?

– Pinia powstała z eliksiru, który wymagał surogatki. Variai został stworzony przez ludzi jako część Projektu Różowego Słońca i tylko jakimś cudem jest dzieckiem właśnie Pakiego i Yira, ale mimo wszystko jest ich potomkiem. W jaki sposób powstałoś ty?

Gdyby myśli wilków wyświetlały się jak ikony na komputerze, w tym momencie Xiv miałoby kółeczko ładowania, które kręci się i kręci bezsensownie, i nikt nie wie, kiedy to okienko się załaduje. W sumie to groziło nu nagłe wyłączenie programu, bo naprawdę nie było w żaden sposób przygotowane na tak zaawansowane pytanie. Teraz decyzja – powiedzieć prawdę, czy owinąć to wszystko w bawełnę?

Tata by chyba ukatrupił podwójnie, gdyby Xiv okłamało Deltę. Już wystarczy, że uciekło z domu.

– To, hm… Skomplikowana sprawa? Samo nie do końca rozumiem, choć rodzice tłumaczyli mi niejeden raz. W dużym skrócie, ojciec znalazł fajnego alchemika, który stworzył magiczny eliksir, którym polali kamień i z tego kamienia wyszłom ja. – Medyk, nieporuszony, podniósł jedną brew na to wyjaśnienie. – A w szczegółowym streszczeniu, Yir znalazł strumień, którego woda po wypiciu powoduje, że każdy, niezależnie od płci, zachodzi w ciążę. Rodzicom udało się znaleźć alchemika zdolnego do przerobienia tej wody. Jak to zrobił, nikt nie wie, ale mu się udało, i to do tego stopnia, że woda zadziałała na kamień. Tata często się śmieje, że w ten sposób zaciążyli kamień i urodziłom się z kamienia. Pękł jak jajko i bum, jestem na świecie.

Starszy basior słuchał z uwagą, a przynajmniej Xivowi tak się wydawało. Miało nadzieję, że po tej historii nie będzie już żadnych wątpliwości, choć jak opowiedziało ją na głos, to samo zauważyło, że brzmi jak typowy świr. A może Delta uwierzy? Cholera, w co młody wierzył, to się nie uda. Blada dupa, tyle było ze znalezienia sprzymierzeńców, na Varim i Wayu się skończyło. Nikt więcej nie posłucha.

– Jebaniutki… – wymamrotał pod nosem medyk. Xiv zastrzygło uszy na to słowo.

– Co? – Szlag, znowu najpierw powiedział, potem ugryzł się w język.

– A nic, nabijam się z twojego taty. – Po raz pierwszy w całej tej rozmowie Delta się uśmiechnął, a przynajmniej grymas, który pojawił się na jego pysku, najlepiej pasował do kategorii uśmiechu. – Skubany nawet w zaświatach znajdzie sposób, żeby mieć dzieci. Pamiętam, jak sobie żartowaliśmy, że jeszcze trochę, a rodzina Shików przejmie w całości watahę. Ten rudy pacan przygarnąłby każdego możliwego szczeniaka, gdyby mu na to pozwolono. – Tym razem medyk bardzo ewidentnie zachichotał. Jego rozbawienie nie potrwało jednak długo. – Masz jakieś rodzeństwo tam, w zaświatach?

– Dwie siostry – przyznał Xiv. – Powstały w ten sam sposób, co ja, ale trochę później. I to bliźniaczki.

– W takim razie to będzie… – Starszy basior zaczął coś liczyć pod nosem. – Jedenaścioro potomstwa. No nie powiem, zaszalał. Chyba nawet pobił rekord.

Skonfundowany atramentowy wilk patrzył trochę zagubionym wzrokiem na swojego rozmówcę, jednak więcej informacji nie uzyskał. No cóż, w każdym razie jeden ważny i jedyny najważniejszy wilk z głowy. Czy reszta rodziny dowie się prawdy o Xivie, tego basior jeszcze nie wiedział, ale największy głaz spadł już z serca, więc był w stanie na spokojnie dalej funkcjonować w watasze. Właściwie to nie mógł się doczekać, co dalej przyniesie życie. To prawdziwe, śmiertelne życie.

CDN

czwartek, 4 kwietnia 2024

Od Amensira - "Pralnia myśli. Japko", cz.2

 - Co robisz?

- Jem japko.

- Dlaczego jesz japko?

Zapanowała cisza... Potem mlask. I mlask. Jak wyrazić wszystkie uczucia towarzyszące mi w trakcie jedzenia jabłka? Czy już jabłko samo w sobie nie jest wyrazem wszystkich wewnętrznych odczuć, tych ukrytych głębiej niż pachy czy pępek? Niż flaczki i kości? Jabłko jest czerwone. Nie każde. Ale to, które jem teraz, jest akurat czerwone. Lubię czerwone jabłka, zresztą jak wszystkie, ale te tak bardziej. Bardziej, że naj naj najbardziej. Coś jest niesamowitego w ich barwie. Czerwone jabłko nie jest czerwone jak krew, nie jest czerwone jak mak, nie jest czerwone jak serce, nie jest nawet czerwone jak pyszczek narodzonego szczeniaczka. Nie potrafię znaleźć porównania do tej barwy. Jakby ta czerwień wyrażała szlachetność. Ale absolutnie nie rudy. Jabłko jest kamieniem szlachetnym. Hmm… Owocem Szlachetnym. Węgiel, żelazo, złoto, krzemień, piryt i jabłko. Japko. Jestem zdecydowanie zdecydowany, że gdyby spodobała mi się jakaś wadera, jako prezent zaręczynowy wręczyłbym jej jabłko. Potem zjedlibyśmy jabłko, a ja wtedy przyniósłbym kolejne jabłko. Jabłkowa miłość. I tak wcinalibyśmy te jabłka w blasku księżyca, zakochani w sobie, i w jabłkach. Miłość jest jak jabłko. Jabłka… Jabłka są miłością. 

- Yhmm… Amensir?

- Ach, jem japko.

Lubię jeść jabłka. Patrzyliście kiedyś na świat z już nadgryzionym jabłkiem pod pyszczkiem? Bo ja tak. Jakoś nie umiem opisać tego, co widzę wyraźnie. Nie umiem opisać tego, co tylko ja umiem opisać, bo na co tylko ja znam słowa. Ale uwielbiam wcinać jabłka. Obserwować rzeczywistość w trakcie ich wcinania. Jakbym nie należał do tego świata, nie był jego integralnym elementem, ale mógł przenieść się równolegle obok. Bo ja w tłumie nic nie zobaczę. Wyjdę przed szereg, zobaczę to, co przede mną. Wreszcie stojąc z boku będę miał widok na wszystko. Zaczynam śledzić wzrokiem żyjące wokół wilki, latające gady i panoszącego się Byczqa. Za każdym razem detale tych scenariuszy się zmieniają. Każdemu wcinaniu jabłka towarzyszy nowa historia w nowym tle. Jaskinia Medyczna nigdy nie wygląda tak samo. Jaskinia Wojskowa nigdy nie wygląda tak samo. Jaskinia moja i przyjaciół nigdy nie wygląda tak samo.

- Wszystko w porządku?

- Tak. Jem japko.

Jestem zachwycony w swojej pasji, intensywnie odczuwam słodycz spływającego po moim pyszczku soku japkowego. Mimo to jest coś, co mnie oj boli. Dlaczego inni nie mogą się tak upajać prostotami dnia codziejszego? Jedzonkiem, przyrodą, snem, obowiązkiem. Jak ja mam uszczęśliwiać duszyczki, gdy nie potrafią one tak patrzeć na świat jak ja, a ja jak one? Tylko ja mogę żyć w swoim świecie. Byczeq może żyć w swoim świecie. O, no i właśnie, my się rozumiemy. Mimo że jesteśmy dwiema osobnymi orbitami. Życie to absurd. A jabłko to harmonia. Tak właśnie obserwuję świat jedząc jabłka. Śledzę wilcze zachowania i nawyki, no i nie mogę się za każdym razem nadziwić. To, co słyszę, co widzę, absurd. Jak można tak egzystować? Jak gruszka przestaje smakować, zjedz borówki. Jak borówki przestają smakować, zjedz grzybki. Jak grzybki przestają smakować, zjedz jabłko.

- Ach, widzę, że głodny jesteś.

Jak to właściwie się stało, że zachwyciłem się jabłkami? Nie wiem. Ale polecam tak znaleźć radość  w prostej rzeczy, którą można robić codziennie. W jedzeniu, spaniu, w muzyce, pisaniu, modlitwie. Tak zatrzymać się na chwilę, zapomnieć o obowiązkach, poegzystować. Następnie popatrzeć z boku na życie swoje i otaczające, by końcowo zaglądnąć głęboko w swoją wrażliwość i coś z niej wyciągnąć. No a potem powrócić na ziemię, gdy znów wskoczy na Ciebie Byczeq cały w płomieniach … …. ….. radości :) 

- No dobra, nie będę przeszkadzał. Smacznego!

- Dziękuję!


C. D. N.

Od Xiva - "Na skrzydłach trupiej główki" cz.3 "Słowa prawdy. Bratnia solidarność"

Rozdział 2 – Słowa prawdy

Xiv obiecało, że pójdzie do Delty następnego dnia. Ale nie poszło. Zobaczyło niebieskiego basiora z daleka i od razu zawróciło. Co niem prowadziło? Nie miało pojęcia. Ale nie potrafiło spojrzeć temu wilkowi w oczy i wyjawić prawdę. Było to silniejsze od nieno.

Zamiast tego, Xiv udało się do Wayfarera, który właśnie szykował opał do ogniska. Podobno chciał dzisiaj nieco rozmyślać, wpatrując się w ogień, przedstawiał to jako swoje plany na dzisiejszy wieczór. Xiv nie rozumiało, w jaki sposób wpatrywanie się w ogień pomaga z rozmyśleniami, ale nie kwestionowało technik brązowego wilka. Podeszło do niego, wyjątkowo wcale się nie uśmiechając. Way od razu wiedział, że coś jest nie halo. Jak zaskakująco dobrze potrafił czytać niektóre wilki. A może to Xiv jest łatwe do czytania jak otwarta książka z powiększonymi literami.

– Xiv! Witaj, przyjacielu – przywitał się podróżnik, chyląc kapelusz. Ciekawe maniery, według Xiva.

– Cześć, Wayfarer. Masz… może chwilę?

Na twarzy Waya wyrysowało się zaciekawienie. Fakt, Xiv rzadko kiedy wręcz domagało się jego uwagi, co więcej, rzadko kiedy domagało się uwagi któregokolwiek z jego rodzeństwa. Z wyjątkiem Variego.

– Mam. O co chodzi?

Xiv wzięło głęboki wdech.

– Jestem synem Paketenshiki i Yira.

Rozdział 3 – Bratnia solidarność

Martwa polana, którą Xiv pamiętało jako miejsce swojego pojawienia się w tym świecie, obecnie stanowiła bezpieczną ostoję dla pojedynczego wilka, imię którego zaczynało się na x, kończyło na v, a gdzieś w środku było i. Nikt nie miał odwagi się do niego zbliżyć, kiedy leżał skulony na samym środku martwicy. Nikt nie chciał stąpać po tej przeklętej ziemi. Nikt z wyjątkiem Wayfarera.

– Dobrze się czujesz, braciszku? – zapytał niewinnie, pochylając się nad atramentowym basiorem. Ten tylko podniósł na niego wyblakłe oczy, w których zostały jedynie resztki koloru i wrócił do swojego trwania w nicości. – Niczego nie osiągniesz, leżąc w tym dole.

– Dlaczego cię to nie przeraża?

Wafel zastrzygł uszami, zaskoczony monotonnym szeptem wyrażającym pytanie. Mimowolnie z jego ust wysmyknęło się pytające „Hm?”, zanim basior zagryzł wargi.

– Dlaczego nie przeraża cię, że powstałom z martwych?

Podróżnik usiadł obok skulonego wilka. Jego wzrok powędrował w dal, gdzieś poza drzewa i horyzont; gdzieś, gdzie chowały się skomplikowane myśli szukające swojego miejsca we wszechświecie. Zapadła na moment cisza między dwoma samotnikami, choć świat dookoła nie przejmował się ich poważną rozmową i świergotał w najlepsze, wykorzystując do tego dzióbki ptaków.

– Bo już to widziałem. Yir to zrobił, co nie?

Xiv odważyło się podnieść głowę.

– Ale inaczej.

– Nie dla mnie. Może powstał tak jak ty, może tata wyciągnął go z kapelusza. Ja tego nie wiem. Wiem tylko, że Yir powstał z martwych. – Way zwrócił się ku Xivowi. – Co mnie zastanawia, to w jaki sposób byłeś w stanie powstać z Pakiego i Yira, skoro obaj umarli, zanim się urodziłeś. Yir miał już jedno życie.

– Po drugiej stronie też jest życie.

– Mhm.

I już. Na tym skończyła się rozmowa. Xiv przyjęło pozycję siedzącą, sadzając się minimetry od brązowego wilka. Patrzyło w tą samą stronę, ale nie na wirujące myśli, tylko znacznie bliżej, na owady chwiejnie poruszające się w powietrzu. Pomagało to nu myśleć, pewnie w ten sam sposób, co Wayowi pomagał ogień. Minęło dobre parę minut, zanim Wayfarer kontynuował ich konwersację.

– A więc, jak powstałoś? Tam, po drugiej stronie, mam na myśli. Za pomocą eliksiru? Jakiegoś eksperymentu?

– Nie wiem – odpowiedziało cicho Xiv. – Nie wiem.

– Rozumiem. – Podróżnik oparł się na barku drugiego wilka, tworząc pozycję, która u ludzi byłaby objęciem drugiej osoby ramieniem. – Fajnie jest mieć brata. Wiesz, czasem świra można dostać, żyjąc tylko z dziewczynami. I do tego tak zabieganymi jak nasze.

Xiv uśmiechnęło się delikatnie. Tak, fajnie było mieć brata.

CDN

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Nasz Głos nr.49 - "Prima Aprilis!"

niedziela, 31 marca 2024

Podsumowanie marca!

Kochani!
Mam zaszczyt wszem i wobec obwieścić, że minął kolejny miesiąc, na Ziemi w najlepsze trwa sobie wiosna, a w WSC - właśnie zaczyna się nasze długie lato! Wszystkiego najlepszego w związku z tym, a także i przede wszystkim, w związku ze Świętami Wielkiej Nocy, które przypadają nam w tym roku we właśnie upływające dni.
Ciekawostka. Czy wiecie, że to już siódme podsumowanie marca w historii WSC? A to znaczy, że już od siedmiu lat (a dokładniej od siedmiu i pół) co miesiąc, wieczorem na tej mównicy i gadam. Niesamowite!

Podium miesiąca.
Najaktywniejszymi wilkami byli tego marca wszyscy po równo, czyli OxideAgrestAiden oraz Xiv z 1 opowiadaniem. Gratulację!

Natomiast innymi postaciami, które odwiedziły nas w opowiadaniach, były Koyaanisqatsi Szkliwo.

Oto wynik tegomiesięcznej ankiety:
Agrest, 3 głosy (Król złodziei)

Tym krótkim akcentem przechodzimy do kwietnia, a teraz, jak to mawia stare, tradycyjne pożegnanie: do zobaczenia za miesiąc!

                                                         Wasz samiec alfa,
                                                            Agrest

Od Xiva - "Na skrzydłach trupiej główki" cz.2

Rozdział 1 - Były kiedyś dwa wilki

Xiv z ogromnym uśmiechem na ustach siedziało obok Variaishiki i zachowywało się tak bardzo niebezpiecznie niewinnie, jak tylko się da. Vari natomiast skupiał się o wiele bardziej na podopiecznych sierocińca, niż na towarzyszącym mu basiorze. Był to doprawdy zadziwiający widok, Paketenshika i Yir siedzieli obok siebie na wzgórzu, obserwując gromadkę szczeniaków. Ale to wcale nie byli Paketenshika i Yir, a gromadka dzieci nie była ich. Te dwa wilki nawet się za dobrze nie znały, choć w szczerych słowach Vari wiedział o Xivie dużo więcej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać i właśnie dlatego nie przeszkadzało mu towarzystwo atramentowego wilka. Wszyscy inni dostawali gęsiej skórki w jego towarzystwie i nikt poza samym Xivem nie wiedział, dlaczego.

– Kocham, jak bardzo dzieciaki się ciebie słuchają, przypomina mi pewną osobę, którą znam – w końcu odezwało się Xiv. Vari prychnął z sarkazmem dla niego wręcz nienaturalnym, choć na dobrą sprawę mało co w nim było naturalne.

– Jesteś tu już pół roku, Xivie – zaczął wypowiedź swoim niejednoznacznym głosem. – Chyba najwyższa pora przyznać się, po co przybyłoś.

– Nah. – Basior machnęło łapą. – Nie ma potrzeby. No, może z Deltą powinnom porozmawiać, ale tak poza tym, po co to komu? Życie jest fajne takie, jakie jest.

– Ironiczne słowa z twoich ust – zauważył rudy wilk.

Xiv uśmiechnęło się jeszcze bardziej, z jeszcze większą niewinnością. Ironiczne, racja, ale co w przypadku ich dwóch nie było ironiczne i nacechowane żartem od strony losu? Według zasad natury, oboje nie mieli prawa żyć i zapewne to właśnie spowodowało, że tak dobrze im się zawsze razem siedziało. Chociaż Vari coraz częściej wyglądał, jakby chciał wyrzucić drugiego na zbity pysk, najlepiej pod nogami kogoś, komu Xiv powinno w końcu odpowiedzieć.

– Kiedyś wszystko się wyjaśni, obiecuję. Znaczy, no, ja wszystko wyjaśnię. Albo przynajmniej tyle, ile mogę. Zacznę od Delty.

– Delta długo nie pożyje.

– Oj, ćśś, nie gadaj. – Xiv ponownie machnęło łapą. – A nawet jeśli, to wtedy wyjaśni mu sprawę ktoś inny, i ty dobrze wiesz, o kim mówię.

– Aż za dobrze. – Vari westchnął ciężko, bardzo niezadowolony z podejścia Xiva. – Jesteś nieodpowiedzialny. Nie wiem, po kim to masz.

– Pewnie po tym, po którym wyglądam – zaśmiał się w głos młodszy wilk. – Ach, wyobrażasz sobie, jakbym to wszystko miało tylko dla siebie? Jakbym nie miało z kim, czyli z tobą, o tym pogadać, bo nikt by nie znał mojej historii? Ześwirowałobym!

– Albo byś się wygadało znacznie szybciej.

Xiv wydęło usta w udawanej obrażonej minie, po czym spuściło głowę.

– W sumie to pewnie tak.

Vari ze swoimi mocami dobrze wiedział, kim jest Xiv i skąd się wzięło. Cel przybycia Xiva poznał od samego wilka, ale gdyby nie znał tamtych podstawowych informacji zawczasu, zapewne byłby tak nieświadomy, jak cała reszta rodziny. Xiv wyglądało podejrzanie, ale na temat swojego pochodzenia bardzo sprawnie omijało pytania i wataha mogła tylko zgadywać, co jest prawdą, a co sami sobie wmówili. Xiv natomiast bawiło się świetnie, wpuszczając wszystkich w maliny, ale faktycznie w końcu musiało z kimś porozmawiać. Najwyższa pora.

– Zacznę od Delty. Jutro do niego pójdę.

Variaishika nie odpowiedział, tylko owinął jeden ze swoich ogonów wokół ogona drugiego wilka.

CDN

niedziela, 24 marca 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Odpowiedź nie nadchodzi”, cz. 1.11


Chcesz kochać? Dobrze, kochaj, kochaj mnie jak matkę
Chcesz dotknąć? Dotknij... Aj, pech, jestem hologramem
Dalej, idź, szukaj skarbów w mojej duszy
Lecz każdy, kto tam zaszedł, zginął od zębów potwora

Kawka miała w sobie coś z ducha. Nie żebym znał temat z jakowychś osobistych doświadczeń. Po prostu przez długie miesiące jawiła mi się jako widmo, tak jak i ja byłem dla niej widmem. Rzeczywistym, ale abstrakcyjnym; wyraźnym, ale nieobecnym; oczywistym, ale nieklarownym. Uciekała przede mną jak ziarno pyłku umyka przy najlżejszym ruchu powietrza, wzbudzonym przez pszczele skrzydełko, które je goni. Za to gdy już dotknęła, dotyk jej był pewny, sprawiał wrażenie przenikającego na wskroś. Był też bezkompromisowy, a tej nocy - wszechobecny. Nad ranem ledwo wygramoliłem się ze sztywnego uścisku jej łapy, obiecując sobie następnym razem przezornie położyć się nieco dalej, by uniknąć niewygody spania przygniecionym przez spragnione ciepła ciało wilczycy. Miało to wszakże i dobre strony: nie przypominałem sobie, żeby choć jeden koszmar nawiedził mnie nocą. Nie byłem jednak pewien, czy stało się tak za sprawą łap, które leczą, czy też ani razu nie udało mi się zasnąć na tyle głęboko, by coś w ogóle mogło mi się przyśnić. W każdym razie nie miałem odwagi liczyć na to, że koszmary już nigdy nie powrócą. Naiwnym jest ciężko chory, który z dnia na dzień doświadcza nagłej, niewyjaśnionej niczym poprawy i już w myślach urządza powitanie zdrowia. Mądre głowy nie bez powodu nadały temu zjawisku nazwę terminalnej jasności umysłu.
W leniwym bezruchu przyglądałem się, jak wiatr kołysze drobnym źdźbłem suchej trawy wystającej spod śniegu. Kończąca się noc pozostawiła mnie równie niewyspanym, jak poprzednia, choć wyjątkowo nie za sprawą mar sennych. Chyba że policzyć ten, który nawiedził mnie na jawie i który upamiętnił się długim rozcięciem na podbrzuszu. Dźwigając się z ziemi jeszcze raz rzuciłem na nie okiem. Rana ładnie się zasklepiła i nie wyglądała, jakby chciało jej się jeszcze otwierać. Inaczej było niestety z tą na języku, która wciąż bolała po wczorajszej wielokrotnie przegranej walce o święty spokój. Tego poranka postawiłem sobie za cel pozwolić językowi odpocząć i zacząć się w końcu regenerować. Najwyraźniej słowa niekiedy mogą dosłownie stać się czynami, pozostawało mi więc zwyczajnie gadać trochę mniej.
Tymczasem szelest na ziemi powiadomił mnie, że nie jestem już sam.
- Dzień dobry. - Skinąłem głową, gdy złączyliśmy spojrzenia. Kawka właśnie otworzyła oczy.
- Cześć - odmruknęła sennie i przewróciła się na drugi bok.
Wydawało mi się dziwnym, jak blisko była. Mógłbym nawet dotknąć jej pyska i nie spotkałoby się to prawdopodobnie z oburzeniem. Na pytanie, jak się to stało, że tak nagle otworzyła się przede mną jak przed starym przyjacielem, a nawet kimś więcej, przychodziła szybka odpowiedź, która trochę psuła mi humor.
Wszystko to wynikło z odruchu rozpaczy. Jej rozpaczy i mojej rozpaczy.
Wilgotny, zimowy świt rozkwitał w miedzianych barwach. Duszna aura poranka nie dawała wielu znaków sugerujących co ze sobą przyniesie, mimo to rozbudzająca się jasność namawiała do rozpoczęcia nowego dnia z pogodą ducha. Dopiero gdy wraz z Kawką zaczęliśmy zbierać się, każde do swoich obowiązków, zmiarkowaliśmy, że na polanie brakuje naszej współmieszkanki.
- Jeśli gdzieś coś wiedzą, to pewnie w jaskini wojskowej - stwierdziła Kawka. - A może znowu przebalowała gdzieś noc i rano od razu poszła do pracy. Albo jeszcze śpi gdzieś w krzakach.
Westchnąłem.
- Nie idziesz przypadkiem do jaskini wojskowej?
- Nie miałam w planach, ale może dobrze byłoby się tam pojawić. A nuż będzie jakaś robota.
- A po robocie?
- A co? - Zerknęła na mnie pobieżnie.
- Zresztą, nic. Zobaczymy po robocie. Pomyślałem, że może będziesz miała chęć wybrać się na spacer. W stronę gór na przykład. - Zachowawczo spuściłem wzrok, by nie dręczyć jej zbytnią nachalnością. Nie pora była na to. - A w ogóle to wiesz co, odprowadzę cię. I tak idę dziś prosto do Agresta, mogę nadłożyć trochę drogi.
Nie szukaliśmy Wrony. Szczerze mówiąc byłem pewien, że gdy tylko dotrzemy do jaskini wojskowej, dowiemy się, że wadera do późnej nocy plotkowała tam z jakąś przyjaciółką. Albo chociaż, że ktokolwiek wie, gdzie się obecnie znajduje, że wszystko jest u niej dobrze i co najwyżej znowu zaspała do pracy.
Nikt jednak nie miał tam pojęcia, co się dzieje z Wroną. Po prostu nie stawiła się na stanowisku.
- Masz jakiś pomysł? - mruknąłem, gdy przystanęliśmy u wyjścia. Zielone gałązki rosnących wszędzie wokół jałowców wesoło migotały pod białą płachtą, która pokryła je nocą.
- Kaj też już nie wrócił.
- Kaj to spróbowałby wrócić - zniżyłem głos, a ten mimowolnie zaczął wpadać w warczenie.
- On najprędzej coś o niej wie. A może byli razem?
- Czemu postanowiła nie spać w domu? Zdaje się, miała odstawić tego debila do szpitala i wracać. Chyba, że... - Gdy powoli poruszyłem głową, zwracając ku rozmówczyni zamyślony wzrok, jej oczy już tam na mnie czekały. Popatrzyliśmy po sobie, łącząc siły wszystkich naszych czternastu szarych komórek, by ułożyć najbardziej prawdopodobny scenariusz. - Szczerze mówiąc miałem w głowie co innego, niż słuchać, czy przypadkiem nie wróciła.
- A ja przyznam się, że zupełnie o niej zapomniałam.
- Myślisz, że to mogło mieć związek...? - Odruchowo podniosłem szpony ku swojej szyi, by poluzować zawiązany pod nią płaszcz.
- Nie zdziwię się.
- Kurczę. - W głębokim zamyśleniu spojrzeliśmy sobie w oczy, jak gdybyśmy szukali wypisanego na nich rozwiązanie nieprzyjemnej kwestii. - Wiesz co, idź już do pracy. Może jeszcze zjawi się ktoś, kto będzie coś wiedział. Ja przejdę się trochę po lesie, a nuż ją spotkam.
Kawka przytaknęła.
- Szkliwo. - Nadmieniła raptem, uniesionymi brwiami sygnalizując, że to co powie, nie będzie należało do grona słów słodkich. - Tylko jak znajdziesz, to wiesz... To znaczy... Nie ufam jej.
- Nie jestem pewien, czy rozumiem.
- Po prostu znam ją i wiem, jak ważne jest dla niej zdobywanie względów.
- Skąd pomysł, że również moich?
- Względów samców. Klei się do każdego. Wcześniej nic mi było do tego, ale teraz pilnuj się proszę.

Jeszcze nikt nie uchował się od moich północnych lęków
Taki prąd płynie moimi dziurkami od klucza
Tam choroba wysokości, gdzie rosną szarotki
Chcesz się tam wspiąć? Dobrze, tylko się nie zabij

- Kawka, ja też... trochę ją znam. - Jej nagła troska, skądinąd ciekawa, wydała mi się ciut zabawna. W każdym razie skutecznie połechtała moją próżność. Z oczywistych powodów nie zamierzając jakkolwiek się z tym afiszować, uśmiechnąłem się do niej łagodnie. Wilczyca spozierała na mnie bacznie, niczym wykwalifikowany wykrywacz kłamstw. - Szczęść jej boże w jej zabawach. Mnie to nie interesuje. Nigdy nie interesowało.
Jej złocista łapa oderwała się od ziemi i spoczęła na mojej piersi. Spiąwszy się lekko, spróbowałem odnaleźć w jej oczach odpowiedź na swoje nieme pytanie, ale dostrzegłem tam tylko blask niewinnego zaufania. Nie wiem nawet, skąd u licha wiem, że było to właśnie zaufanie, jeśli mogły powiedzieć mi o tym jedynie milimetrowe ruchy maleńkich mięśni na jej pysku. Ale może tak właśnie działa wzajemna znajomość. Pewne rzeczy po prostu się widzi, a potem chwali się czasami, że potrafi się czytać w myślach.
Ruszyłem dalej w trasę, a gdzieś pod skórą gnębił mnie coraz bardziej nieznośny niepokój. Wyobraźnia, nie wiedząc, czego się spodziewać, podsuwała coraz dziwniejsze obrazy. Dominowały przeczucia prowadzące w jedno miejsce.
Znalazłem ją tam, gdzie mógłbym się spodziewać. Przynajmniej gdybym na wszelki wypadek nie rozważał setki innych, często bezsensownych opcji. No bo gdzie Wronie do nocnej wycieczki na stepy? Czego by jej szukać w jaskini alf?
Było oczywiste, że jeśli rzeczywiście Kaj nie zaciągnął jej gdzieś ze sobą, spotkam ją właśnie tam; na północy leśnych ostępów, gdzie już nieraz szukała ukojenia swoich smutków. Zanim podszedłem do wilczycy, nogi na moment wryły mnie w ziemię; było bowiem nieco mniej oczywistym, że będzie leżała u stóp grobu, cała zapłakana. Coś zakłuło mnie w środku, jakby od wątroby po samo serce przedzierała się szewska igła. Pierwsze zaskoczenie minęło, otworzywszy mi drogę do manewru.
Przez głowę przeleciała mi nieprzyjemna myśl, że wycelowanie ostrza noża w wilcze serce okazuje się niekiedy łatwiejszym, niż podniesienie wilka z ziemi. Na szczęście niekiedy wilk, zaskoczony samym dźwiękiem kroków, zrywa się na równe nogi, dokładnie tak, jak Wrona w tamtej chwili. Zdążyłem podeprzeć ją, zanim znowu zderzyła się ze skamieniałym od mrozu, omszałym piachem.
- Wrona... ćśśś, cichutko, proszę. - Moje skrzydła objęły ją sztywno, lecz by nie znaleźć się bliżej niż to konieczne, wyciągnąłem szyję i lekko odchyliłem głowę do tyłu. Mimo wszystko, uczucie jej zwyczajnego ciepła na piersi było miłym zwieńczeniem poszukiwań.
- Nie - wymamrotała. - Nienawidzę cię.
- W porządku.
- Słyszysz?!
- No słyszę, słyszę. - Westchnąłem niecierpliwie, a ona zaniosła się płaczem. Zdawało mi się, że jej nogi wcale nie podtrzymują już ciała; lada chwila mogła po prostu upaść. Rozejrzałem się ukradkiem.
„No i co ja mam teraz z tobą zrobić?”, jęknąłem w duchu.
- W ogóle to nie dotykaj mnie! - Zamachnęła się łapą, trafiając mnie w kark, ale niepełną siłą. Zdążyłem uchylić się, co zminimalizowało ból. - Spałeś z Kawką, oboje jesteście obrzydliwi!
- Hamuj się trochę.
- Nie. Ty jesteś obrzydliwy. Hie... hiena cmentarna! - Korzystając z dzielącej nas, niewielkiej odległości, wykrzyczała mi prosto w oczy. - Podpełzłeś do Agresta jak żmija. Teraz owinąłeś się wokół Kawki i z niej będziesz wysysać życie. I co będzie następne? Myślisz że dorobisz się na rachunku zmarłego? Otóż nie.
Delikatnie opuściłem ją na ziemię, a potem z westchnieniem usiadłem naprzeciwko niej, na śnieżnej zaspie. Ostre słowa jak gdyby otrzeźwiły ją. Przysiadła skulona i potarła o siebie przedramionami, mierząc mnie podejrzliwym spojrzeniem.
- Coście się tak wszyscy przykleili? Ty, Kaj, Admirał, Gerania. Od początku widzieliście intencje, których nie mam.
- Żeby wróciło do ciebie każde twoje oszustwo.
- Dać coś od siebie i wziąć coś od drugiej strony. Czy nie tak się tworzy relacje oparte na zdroworozsądkowym myśleniu? Czy to coś gorszego niż wieczne szukanie przygód i poddawanie się żądzom?
- Żebyś miał świat przed oczami, a zobaczyć go nie mógł. Żeby w tobie martwe serce biło! Żeby ci w żyłach krew płynęła, ale ani kropli twojej! Żeby cię żadne twoje pióro nie uniosło!
- Przemawia przez ciebie gniew. Chodź do jaskini medycznej.
- Po co?!
- Chodź. - Podpierając się skrzydłem, stanąłem na nogach, tylko po to, by pochylić się nad waderą i podnieść ją, z dużo większym trudem, niż się spodziewałem. Udało mi się jednak uratować honor i Wrona stanęła przede mną, choć nogi nadal miała jak z waty. Nakierowałem ją na ścieżkę i poprowadziłem przed sobą. Odtrąciła moje skrzydło, wyprzedziła mnie o kilka kroków, szła i szlochała; na szczęście bez wybryków, prosto do wyznaczonego celu. Ciut tylko chwiejnym kroczkiem, jak pijana, w wieczornym blasku żółtych latarni, na uliczce małego miasteczka. W takiej scenografii jej rola odbiłaby się o wiele szerszym echem. Oto właśnie Wrona; delikatna i nieco szalona. Las był dla niej zbyt surowy i przytłaczający.
Potrząsnąłem głową.
- No pięknie. Pięknie. - Chrypliwy głos medyka, który właśnie wycierał umazane w jakimś płynie łapy bielutką szmatką, dopadł nas już u progu. - Co się tam u was u licha dzieje, że tak nam o sobie zapomnieć nie dajecie? Niechże się tam położy. Pod ścianą.
- Co się dzieje?! Szkoda gadać!
- Nie o to pytam. Boli cię co, czy ponarzekać przyszłaś?
- Ja... Wszędzie mnie boli. Tu tak strasznie mnie boli! - Wrona wydała z siebie jeszcze jeden jęk rozpaczy i drżącą łapą złapała się za szyję. Basior zafrasował się.
- Ach tak, globus histericus. No, dość tego. Kładź się na sienniku. A szary łachudra wychodzi.
Chyba mniejsza z tym, czym poczęstował ją Delta, prawda? Ważne, że nieco się uspokoiła, a ja, zostawiwszy ją pod dobrą opieką, mogłem resztę dnia spokojnie spędzić w pracy.
- Jak było w pracy?
Gdzieś w dole wysmagana wiatrami łąka ginęła w świeżej, wieczornej mgle. Ostatnie promienie słoneczne zginęły w ciężkich chmurach. Wokół nas panowała cisza. Otulająca jak miękki koc, pozwalająca w zadumie nasycić oczy widokiem nieruchomych, bielących się górskich szczytów.
- Zupełnie zwyczajnie. Agrest ma ostatnio mało interesantów i przysypia na stanowisku. Frezja i Puchacz wynieśli się już na dobre. Tylko Legion cały czas nie odstępuje rodziców na krok.
- A ty?
- Dla mnie... teraz najwięcej pracy jest gdzie indziej.
Kawka z lekka poruszyła głową i popatrzyła na tego, kto tak niespodziewanie stał się jej tak bliski, a na kogo jeszcze nie tak dawno nawet patrzeć nie chciała. Zamarłem pod ciężarem jej spojrzenia, udając, że przed oczami mam niesamowicie zajmujący obraz. Wtedy, na stepach, w siedzibie ojca i jego zastępu, wydawałem jej się zupełnie kimś innym, mimo że od tego czasu wcale się nie zmieniłem. Wystarczyło, że okoliczności odwróciły się o sto osiemdziesiąt stopni, a wilczyca przyzwyczaiła się już do mnie i mojej niezbyt korzystnej powierzchowności.
No cóż, wyglądałem kropka w kropkę jak jej były. Zdarza się nawet najlepszym.
Niebawem ponownie odwróciła wzrok.

Zamarzam nad wzgórzami, nad urwiskiem
Jak zorza wycięta w tkaninie nieba
Znajdziesz łatwo - w dotyku pustka jest gęstsza ode mnie
Dalej, dogadajmy się: bądź ze mną ostrożny

- Boże, jak chciałabym, żeby było tak jak dawniej.
- A jak było dawniej? - zapytałem, nie dając jej wiele czasu do ciągnięcia myśli.
- Spokojnie. Bezpiecznie. Po prostu tak jak powinno być.
- Często bywaliście w górach?
- Ani razu. Cały czas tylko to planowaliśmy, ale wreszcie zaskoczył nas... - Umilkła. Co ładnie by się w to miejsce wpasowało? „Wypadek”? „Wojna”? „To wszystko”? Nie, nic nie brzmiało odpowiednio. Po prostu świat jak wiekowe drzewo, uległ nawałnicy i runął. Trzeba było pozwolić mu wyrosnąć od nowa.
- Więc coś dobrego jednak się dzieje.
Siedząc na zboczu, wpatrywaliśmy się w głąb mgły lodowej. Mleczna, tajemnicza, skrywała biegnącą nieopodal, górską ścieżkę. Moje oczy wędrowały ku niej co chwila, choć zazwyczaj rzadko ktoś tamtędy przechodził.
- Czy dobrego... Może to durne, ale jakoś inaczej to sobie wyobrażałam. Nasze góry są w gruncie rzeczy malutkie. To takie bardziej pagórki niż góry. Tyle że niezalesione, więc te nagie skały dodają im powagi. I spokoju, który chciałam poczuć, też nie czuję.
Westchnąłem, uśmiechając się lekko, wciąż leniwie wodząc wzrokiem po niknącej w oddali ścieżce.
- Jeśli chcesz, kiedyś wybierzemy się w góry WSJ. Tamte są większe.
- Tam chyba jest niezbyt bezpiecznie.
- Jak wszędzie. Nie będziemy pchać się między tamtejsze wilki.
Przez chwilę po prostu siedzieliśmy w ciszy. Rozmowa jakoś nie bardzo się kleiła. Ona ulatywała myślami ku wszystkim swoim nierozwiązanym kłopotom, a ja do pracy. Choć ostatnio wiele się nie działo, to owo niewiele czekało na mnie w lesie skrytym za ostatnimi wzgórzami.
- Wszystko w porządku? - zadałem głupie pytanie, zdając sobie sprawę, że odpowiedź nie może być twierdząca. Wilczyca położyła uszy po sobie, nie śpiesząc się z nią.
- Nie wiem co powiedzieć. - Zbierała myśli, a ja znów pozwoliłem sobie wzrokiem przebić mglistą zasłonę u podnóża zbocza. Wciąż byliśmy sami. Dla pewności zatrzymałem go w tym miejscu na dłużej. Przynajmniej dopóki słowa wilczycy zagłuszały ciszę. - Dziwnie mi z tym co się wczoraj stało. Między nami... i też tak w ogóle.

Otworzę się przed tobą, rozpruję wszystkie szwy, patrz
Każdy, kto zaszywał, zapominał o czymś w środku

Czyli mogłem nawet nie pytać. A jednak ostatecznie rozwiała wątpliwości.
- Żałujesz?
Nie odpowiedziała, ale pokręciła głową. Przyjrzałem jej się uważnie, szukając na jej pysku dodatkowych wskazówek. Czegokolwiek by nie powiedziała, uznałem rozmowę za dobry znak. Bez oporów zaczęła wygrzebywać z odmętów podświadomości swoje lęki i pokazywać mi je jak na kartach otwartej księgi. Jej mieszane uczucia nie były w stanie zmienić faktu, że zdążyła mi już zaufać.

Po prostu nurkuj w nieskazitelnej czystości
Dalej, razem zobaczmy, jak to spieprzyłeś

- Posłuchaj, naprawdę mnie kochasz? - zapytała nagle. Zesztywniałem; tego nie było w planach. Wystarczył moment wahania, by jej cierpliwość skończyła się, zanim w ogóle otworzyłem dziób. - Tak myślałam. Ale powiedziałeś to, kiedyś, dawno temu. Gdy całą sobą dawałam do zrozumienia, że mam cię za nic. A teraz? byłbyś w stanie to powtórzyć, gdy nie jesteś już zagrożony odrzuceniem? Mundus chyba nigdy mi tego nie powiedział. Ach, nie. Raz, raz jeden. - Niespodziewanie na jej pysk wkradł się cień uśmiechu. Nie byłem pewien, czy jej pytanie jest nadal w mocy, czy stało się już tylko nośnikiem emocji z przeszłości. - Och, trzy razy pod rząd.

Jak ja, jestem sama w domu, w domu
Do dna, gdzie mój kłopot

Chrząknąłem. Straciłem także pewność, czy w ogóle powinienem słuchać ciągu dalszego, jeśli jakiś miał nastąpić.
- Znasz mój stosunek do Mundusa - mruknąłem nieco blado, acz sugestywnie. Miałem ochotę poprosić, byśmy o nim nie mówili, choć jednocześnie byłem ciekaw jej wspomnień. Odetchnęła ciężko.
- Jasne. Chciałbyś mnie tylko dla siebie. Jakie to szablonowe.
- Nie chciałbym, żebyś patrzyła na teraźniejszość tylko przez pryzmat przeszłości. Nie da się odbudować tego co było z gruzów startych na pył. One będą tylko przeszkadzały. Trzeba je uprzątnąć, a na ich miejsce przynieść nowy materiał. Spojrzeć świeżym okiem. A potem dopiero budować. Miejsce przeszłości zostawmy w skansenach.
- Nie podoba mi się to, co mówisz, ale pewnie masz rację.
- Możemy zająć się tym wspólnie? Życie to nie tylko słowa. Pozwól mi wykazać się czynem.
- Raz, tylko raz. Tak samo jak ty. Może coś jest ze mną nie tak. Przez cały czas marzę o miłości. I za każdym razem gdy czuję, jakbym już miała ją w zasięgu łapy, otrzymuję tylko gorzki zawód. - Jej słowa stały się zimne, aż dreszcz przebiegł mi po grzbiecie. Tu bez wątpienia skończyła się część wypowiedzi, którą chciała się ze mną podzielić. Moment, gdy zaczęła się ta, która miała wybrzmieć tylko w jej głowie, był wyraźnie wyczuwalny. Jej pozbawiony emocji pysk sprawiał, że nie wiedziałem tylko, czy to fala szczerości skłoniła ją do rzucenia się na jeszcze głębszą wodę, czy też wilczyca w ogóle nie była świadoma, że powiedziała więcej, niż zamierzała. - Ale z Mundusem przeżyłam najlepszy czas mojego życia. Nie opuszcza mnie wrażenie, że minął bezpowrotnie i nic równie dobrego już mnie nie czeka. Chciałabym zacząć od nowa. Z tobą. - Nagle wyparowała z niej cała pewność, co było cichym dowodem na powrót przytomności umysłu, który szeptem uraczył mnie kolejnymi słowami. - Ja po prostu wiem, że nigdy mu nie dorównasz.
Kiwnąłem głową, choć niemy opór był bliski zawładnięcia moim ciałem. Z czym tu dyskutować?
- Wszystko jest z tobą o wiele ponad „tak” - odparłem tym razem bez wahania. - Kawka... - Ale gdy tylko miałem dokończyć wyczekiwaną deklarację, coś kazało mi z całej siły wyhamować, jakbym goniąc wróbla zatrzymał się tuż przed gęstwiną gałęzi, wiedząc, że nie zdołam się przez nie przecisnąć, by go dopaść. Trzeźwe pojmowanie zastąpiło wizję, nawiedzając mnie znowu i pozwalając dostrzec, że patrzymy sobie głęboko w oczy. Wreszcie poddałem się; opuściłem głowę. - Z tobą to wcale nie jest związane. Mogę mówić o tobie godzinami, w szczerze najlepszych słowach, a każdy kto sądzi inaczej, Mundus czy ktokolwiek inny, niech się puknie w głowę. Jeśli już, to ze mną jest coś nie tak, bo to co do ciebie czuję, nie pasuje mi do żadnego znajomego uczucia. Ich wachlarz nie jest chyba zbyt szeroki.
Wilczyca mierzyła mnie pełnym napięcia spojrzeniem.
- Coś czujesz?
- Co to w ogóle za pytanie. Jestem... - Przez myśl przeszło mi, że te słowa, wypowiedziane przez tak smętne stworzenie jak ja w tamtej chwili, zabrzmią zupełnie sztucznie. - Szczęśliwy, że mam cię przy sobie. Masz rację, że to, co wtedy powiedziałem, nie było tak uczciwe, jak bym chciał. Byłem po prostu zrozpaczony. Chciałem, żebyś w końcu uwierzyła, że moim celem nie jest cię w żaden sposób wykorzystać. Że mi na tobie po prostu zależy.
- Niech ci będzie. - Gdy tylko jej słowa wybrzmiały, nabrała mroźnego powietrza głęboko w płuca i ciężko odetchnęła całą sobą. Postanowiłem bezpiecznie zmienić temat.
- A co dzieje się u ciebie, w jaskini wojskowej?
- A może po prostu to kwestia nazwy. - Zignorowała moje pytanie. - Boisz się mówić, że kochasz. W porządku, nie będę nalegać.
Doceniałem, że wilczyca starała się podejść do mojego przypadku tak wyrozumiale, ale przemilczałem jej przypuszczenia. Nie uchodziło wyjawiać komukolwiek, że nazwa nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli miłością zwą pragnienie bliskości, tęsknotę, przywiązanie... gdzie mi to wszystko uciekło? Przecież patrzyłem na zwierzęta, wilki, upajające się swoim towarzystwem, łaknące dotyku. Słuchałem, z jakim zachwytem Agrest opowiadał o swoich dzieciach, mimo swojego żalu o ich pragnienie wyrwania się spod ojcowskich skrzydeł. Obserwowałem, jak porankami krążą wokół siebie z Nymerią, niczym para wiecznych nowożeńców. Spotykałem Bleu i jego córki, widziałem, jak tulą się do siebie, przymykając oczy, a gdy tylko je otwierają, błyszczy w nich wyjątkowy rodzaj uduchowienia, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Tym przecież musiała być miłość. Chyba każdy kogo znałem patrzył na kogoś w ten sposób. Dlaczego ja na nikogo w ten sposób nie patrzyłem? Potrafiłbym przecież powtórzyć tę sekwencję ruchów. Zapalić we własnych oczach nieodróżnialną iskrę.
Im dłużej widmo oazy na horyzoncie uciekało mi, tym bardziej zapominałem o pragnieniu. Dogonienie jej stawało się sprawą honoru. Wyzwaniem. Z bezsilnością zaciskałem szpony na niewinnych ziarenkach piasku i kręciłem się wokół własnej osi jak pies za swoim ogonem, ale dać za wygraną nie potrafiłem. Gdy w końcu do niej dotarłem, oaza okazała się tylko mirażem, a ja dalej stałem samotnie pośrodku pustyni. Towarzyszące mi pragnienie zniekształciło się, wreszcie pozostawiając po sobie tylko ból gardła wyschniętego na wiór oraz niezrozumiałe poczucie straty.
Jednak komu powiedzieć o tym choć słowo, jeśli sam przed sobą z trudem przyznawałem się do swojego braku? Przecież ilekroć o tym pomyślałem, czułem, że zwyczajnie nie jestem godzien miłości Kawki. Chciałem więc ukryć to na wszelkie możliwe sposoby, szlifować ofiarowany jej kawałek szkła, by wreszcie zalśnił jak diament i jeśli nie diamentem, stał się przynajmniej podróbką wysokiej klasy, którą mogłaby nosić z dumą i radością. Naprawdę nigdy, nigdy nie chciałem jej skrzywdzić.
- Powiesz mi, co się naprawdę stało wtedy, w dzień protestów? - zapytała nagle.
- Nie.
- Dlaczego? - Powietrze w jej gardle zawibrowało lekko. Poza tym nic nie zdradziło cienia frustracji. Wilczyca popatrzyła na mnie wyczekująco.
- I tak nie uwierzysz - zniżyłem głos. - Po co rozdrapywać stare rany, męczyć tym ciebie i siebie.
- Skąd takie przekonanie?
- Już to słyszałaś.
- Nie chcę niczego rozdrapywać. Jestem pewna, że niezależnie od tego jaka jest prawda, Mundus wiedział co robi. Inaczej to by się nie stało. Ale chciałabym po prostu wiedzieć.
„Zdaje mi się, że już od dawna wiesz”, pomyślałem, postanawiając za wszelką cenę przemilczeć temat do ostatniego dna. „Tylko ci się ta wersja wydarzeń zupełnie nie podoba... Co zresztą zrozumiałe”.
- Myślałem sobie o tym, co moglibyśmy zrobić w kwestii twoich szczeniąt. - Wreszcie, choć nieśmiało, zdecydowałem się zmienić temat po raz kolejny i zacząć ten, który przez cały dzień siedział mi gdzieś z tyłu głowy. - U położnej już byłaś?
- Nie, nie pomyślałam o tym, szczerze mówiąc.
- Na początek warto się do niej wybrać. Bo Delta na pewno już cię badał?
- Badał, ale nie może nic poradzić. Po prostu... nic tam nie ma.
- No to wybierzemy się jutro do Domino.
- A w czym ona mi pomoże? Powie to samo co Delta i tyle. - Z westchnieniem przechyliła się na bok i oparła głowę na moim ramieniu.
- Ale może coś doradzi. W końcu sama jest waderą. I co... Będziemy chyba już wracać, co?
- Tak.
Ruszyliśmy więc ścieżką, która jeszcze przed kilkoma chwilami ginęła we mgle. Przez całą drogę nie spotkaliśmy ani żywej duszy, za to u progu naszego skromnego kąta powitał nas nieoczekiwany gość. Sam jego widok wywołał u mnie dreszcze niezadowolenia.
- Co tu robisz, Kaj? - zapytałem, z sukcesem powstrzymawszy się od dawania czegokolwiek do zrozumienia. Rozluźniłem mięśnie poddane drżeniu, stanąłem na ścieżce i poprawiłem pozycję skrzydeł, ściśle przylegających do boków.
- Kaaawka! - W odpowiedzi na moje pytanie, Kaj serdecznie zwrócił się do mojej towarzyszki. - Mam parę pytanek, ale nie wiem czy mogę je zadać przy tobie?
- Pytanek do Szkliwa, jak mniemam? A czemu miałbyś je przede mną ukrywać? - Wadera usiadła na ziemi, oświadczając tym samym, że nie zamierza ruszać się na krok.
- Zatem proszę żeby twój szczurek odpowiedział sam.
- Możesz przestać się popisywać i powiedzieć wreszcie, o co chodzi? - warknąłem jak rasowy psowaty. Bóg mi świadkiem, Koyaanisqatsi prosił się o załącznik do naszej poprzedniej rozmowy. Mój mózg wchodził na wyższe obroty, ale czekałem cierpliwie.
- Więc, chrzczonym atramentem malowany, powiedz mi, coś zrobił z Wroną.
- Jest w jaskini medycznej. Miała ostatnio gorsze dni.
- Wiem, bo ją spotkałem! Krzyczała na pół lasu, że cię nienawidzi. - Przez dziób Kaja przebiegł grymas prezentujący coś pomiędzy gniewem a bazyliszkową satysfakcją.
- I co w związku z tym?
- Powiedz teraz, coś jej zrobił!
- A kim ty jesteś, Kaj, żebym dzielił się z tobą takimi szczegółami naszej relacji? Trzeba było Wrony pytać, jeśli z jakiegoś powodu sama nie powiedziała.
- Załazisz za skórę bardzo wielu osobom, zauważyłeś? - Złotoskrzydły zrobił ku mnie kilka wolnych kroczków. Choć jego słowa były śmiertelnie poważne, jego znaczący ton śmiało mogłem poczytać jeśli nie za żałosny, to przynajmniej zabawny. Kaj puszył się jak słaby aktor na pierwszej próbie nowego spektaklu. - Wykorzystałeś chwilę, w której nie mogłem się bronić i takiego teraz zgrywasz mocnego?
- A... - Kawka podniosła podbródek, by przebić się głosem ponad nasze, lecz moje skrzydło na jej łopatce powstrzymało ją subtelnie. Prawdopodobnie wyczuła jego drżenie, ale zamilkła.
- Może i trochę mnie wtedy poniosło. To rzeczywiście było nie w porządku. - Rozwiązałem płaszcz i lekko zsunąłem z przedramion na grzbiet, by w każdej chwili móc się go pozbyć. Mój rozmówca postanowił zatrzymać się wpół kroku. - Proszę, zaczynaj. Załatwmy to jak dwóch trzeźwych.
- Mnie jeszcze wszystko boli po tym twoim... podłym zagraniu. Nadal jestem niedysponowany! - parsknął.
- W takim razie przyjdź jak wydobrzejesz. A teraz możesz na przykład iść do domu i odzyskiwać zdrowie.
- Właśnie, właśnie, nie tak prędko! Jestem tu jeszcze żeby załatwić sprawę, w której ostatnio mi przeszkodziłeś. Sprawę do Kawki.
- Nie zgadzam się.
- Niby z jakiej racji? Tu jest mój dom! Chyba nie myślisz, że będę biegać teraz po lesie i szukać nowego. Pytam, z jakiej racji? Bo ty sobie tak wymyśliłeś?
Jak sądzicie, powinienem podać mu powód? Zasadniczo nie miało to już wpływu na skuteczność jego misji. Pozostawienie go z pytaniem bez odpowiedzi wydawało mi się jednak nieco niegrzeczne, a ponad to mogło skłonić go do kolejnych wizyt w celu dochodzenia swoich praw. Generalnie, do dalszego hałasowania u naszych progów. Byłem tym już trochę zmęczony. Ostatnio byłem zmęczony już właściwie wszystkim, a to dodatkowo zawężało zakres tolerowanych wybryków niektórych wariatów z manią wielkości.
- Bo ja tu jestem gospodarzem, Kaj.
- To taki żart?
- Chłopcy. - Wreszcie Kawka wtrąciła się bez zapowiedzi. - Kaj. Jest tyle miejsc w lesie, że bez kłopotu znajdziesz swoje własne. A jeśli ci się nie uda, zgłoś się do Agresta, żeby wyznaczył kogoś, kto ci pomoże. Każdy znajdzie dom w naszej watasze. Ale tu nie możesz wrócić. Po prostu nie możesz i to nasze ostateczne postanowienie. To nie byłoby właściwe wyjście dla nikogo, łącznie z tobą.
Złoty ptak fuknął z oburzeniem. Fala dzikiego ukontentowania rozlała się po moich trzewiach i znalazła ujście w niewinnym uśmieszku.
- Niewdzięcznicy i samoluby! Ale dobrze, nie to nie. Nie myślcie, że będę się napraszał. Ciao! - Jego pióra zafurczały w powietrzu i zabłyszczały w resztkach wieczornego słońca. W oględnej konsternacji, przez chwilę obserwowaliśmy ich chwiejny ruch pomiędzy koronami drzew.
- „Ciao” - Szerszy uśmiech jakoś sam wdarł mi się na dziób.
- Co to znaczy?
- Z kontekstu wynika, że ciepłe pożegnanie.
- Mam nadzieję, że nie uniesie się honorem i naprawdę zgłosi się do Agresta. Nie chciałabym go zostawiać samego, to znaczy wiesz, bez wsparcia. Zwłaszcza o tej porze roku.
- Ależ skąd. Martwić się o honor Kaja to jakby lękać się o dobrostan populacji tygrysa w naszych górach. Podobno ktoś kiedyś jakiegoś widział, tylko nikt nie powie, czy takie zwierzę ma na sierści cętki czy paski.
- Wyjątkowo chciałabym, aby twoje zdanie o nim pokrywało się z prawdą. - Kawka przeciągnęła się leniwie. - Zresztą jutro zapytam o niego stryjka. - Przedreptała na drugi koniec polany, skąd już po chwili dobiegł odgłos bachnięcia na ośnieżoną trawę i beztroski pomruk.
Jeszcze raz zerknąłem w miejsce, gdzie zniknął Koyaanisqatsi. Drobne gałązki jałowców i sosen chwytały dróżkę w swoje patykowate palce i ciągnęły w swoją stronę, gdzieś daleko, a potem za zakręt, kryjąc przed naszymi oczami każdego, kto zbliżał się nią lub oddalał.
Przyglądałem się pustej ścieżce. Droga z północy na południe watahy, biegnąca przez cały las, wraz z upływem czasu zdawała się coraz szersza, jakby poruszało się nią coraz więcej wilków. W świetle zmierzchającego dnia mroczki, które po niej hasały, zdawały się jeszcze bardziej żywe. Chrzęst piasku pod nogami przywodził na myśl potępione dusze, gryzące ziemię od dołu, by wydostać się na świat i nękać żywych. Z wzrokiem wbitym w ziemię dreptałem przed siebie. Biała, niewyraźna plamka, która pojawiła się nagle na końcu ścieżki, zajęła mój umysł. Przyspieszam kroku i opuszczam głowę, nie chcąc jej spłoszyć. Czyżby to jedno z tych małych, puchatych zwierzątek pozbawionych oczu i pyszczków, kryjących się po leśnych norkach?
Na ścieżce w istocie leży nieruchomo coś malutkiego i puchatego, ale wygląda bardziej jak kulka futra, niż zwierzę. Dotykam go czubkiem pazura i obracam. Miękki, biały pomponik wyrasta z kawałka mięsa. Szybko odsuwam od niego nogę, odrywam od niego wzrok i z zawodem napinam policzki. Wtedy też zdaję sobie sprawę, że choć zatrzymałem się, chrzęst piasku nie ucichł.
Z chrzęstem współgra gardłowe warczenie. Spod ziemi, tuż pod moimi palcami, nagle wyłaniają się dwa rzędy kłów. Smród padliny zaczyna unosić się ponad ścieżką. Podskakuję, gdy wokół moich nóg wyrasta trupia paszcza. Zaraz obok niej kolejne. Jedne zdają się znajome, inne obce; ale nawet te nie pochodzą z nicości; to pyski wilków z sąsiedztwa, widziane kiedyś, raz czy dwa w życiu, gdzieś w tłumie innych pysków. Powracają właśnie teraz. Pozbawione oczu, zniekształcone, ale to nie szkodzi. Mordę, która rzuca się do ataku, można poznać po samym kształcie i kolorze.
Próbuję wzbić się w powietrze, ale skrzydła jak zwykle zawodzą. Macham więc nimi tylko rozpaczliwie, próbując ni to uciekać, ni to walczyć z nieuchronnym. Właściwie po prostu czekam, aż ulecą ze mnie ostatnie siły.
Niezmiennie, już od tak dawna.

Cdn.

Koniec aktu piątego