środa, 30 czerwca 2021

Podsumowanie czerwca!

 Kochani!
Tak więc szczęśliwie minął piękny miesiąc czerwiec, a my, wraz z tym upływem czasu, staliśmy się trochę starsi, trochę bardziej dzisiejsi i raczej niewiele mądrzejsi.
Ogólnie to chciałbym, żebyście wiedzieli, że kocham Was, Przyjaciele, z każdym kolejnym dniem bardziej, jeśli jeszcze mamy na to jakąś skalę. I to właściwie cała moja refleksja na dzisiaj, a teraz przejdźmy do rzeczy.

Miejsce pierwsze pod względem aktywności, zajmują Kawka oraz Delta z 7 opowiadaniami,
Miejsce drugie dzielą zasłużenie Ciri oraz Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka z 4 opowiadaniami,
A na miejscu trzecim widzimy Admirała i jego 3 opowiadania!

Innymi postaciami, które widzieliśmy w naszych opowiadaniach, byli SkinterifiriMiodełka i Mundus.

A oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Paketenshika, 5 głosów (Najbardziej bekowa postać)
Ciri i Admirał, 3 głosy (Największy hardkor)
Admirał, 3 głosy (Największy dzban)

                                                                                     Wasz samiec alfa
                                                                                            Agrest

Od Pinezki - "Polowanie nie wyszło jak miało" (1 trening mocy)

∾ Z pamiętnika Pinezki ∾

Mój dzień dzisiaj nie zaczął się za dobrze, przyznaję. Obudziłam się sama w domowej norce, gdzie z jakiegoś powodu było zimno, co jest zjawiskiem zupełnie nietypowym, a już po kilkunastu minutach dowiedziałam się, że cała moja rodzina poszła na polowanie. Beze mnie. Bo co, bo ja jestem bezużyteczna? Bo cały czas lewituję? Im więcej skupiałam na tym swoje myśli, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że jest mi tak zwyczajnie, po wilczemu przykro. Nikt mi nawet nie powiedział, że wychodzą. Ale cóż, skoro oni nie chcą ze mną polować to zapoluję sama. Przecież... co może pójść źle? Wtedy jeszcze nie sądziłam, że wiele.

Moja przygoda miała się zacząć w lesie, jednym z wielu jakie znajdują się na terenie watahy Srebrnego Chabra. No bo jesteśmy wilkami, to mamy lasy. Pomyślałam sobie, że w moim przypadku, kiedy praktycznie w ogóle nie chodzę na polowania (bo lewituję, duh), nawet królik byłby całkiem przyzwoitą zdobyczą. Tylko nie przewidziałam... że nie będę jedyną, jaka tego dnia ma ochotę zapolować.

<CDN 1/7>

wtorek, 29 czerwca 2021

Od Tory CD Julija "Cicha Woda..."

 Wszystko było takie piękne, jak mogłoby się tylko wydawać. Ogień cicho trzeszczał, wschód nadchodził, a i dawno zapomniany śmiech wydarł się z jego gardła rozwiewając się z wiatrem. Julij od samego rana wprowadzał go w dobry humor, co nie każdy był w stanie uczynić. Jego maska przy tym wilku była tak cienka, że prawie niewidoczna. Jednak wszystko co piękne kończy się aż za szybko. Szelesty, ciche głosy , a jeden już gdzieś kiedyś zasłyszany w odległych stronach. Co ktokolwiek robił tak daleko od swojego domu, pomimo poruszania w się z świeżością poranka, a przed tym pokrywą nocy. Tora uciszył tego dzieciaka, który już miał mu pyskować. Ha! Dzieciaka. Przecież Julij był od niego starszy. Niewiele, ale był. A jednak wśród nich on wydawał się być bardziej dorosły. Tora wstał. Jego łapy powiodły go po miękkim piachu, który pożerał dźwięki kroków. Granica drzew nakryła go porannym cieniem i odcięła od rześkiej bryzy płynącej z wiaterkiem od morza. Julij ruszył za nim zdezorientowany, co wypisane było wzdłuż i w szerz jego pyszczka. Z każdym jego szeptem Tora musiał go uciszyć. Obawiał się o jego dobro, co nie zdarza się za często. Zwłaszcza z prawie nowo poznanymi osobami, ale jednak. Im bliżej byli tym głosy stawały się wyraźniejsze, jednak Tora nie umiał wychwycić ich znaczenia ani konkretnego tonu. Jednak zapach wydał się znajomy przy kolejnym zbliżeniu się. Zaglądając niepewnie za krzak odetchnął z ulgą. Nie było się ani o co martwić, ani czemu. Bo kto bałby się niemrawego Delty, uporczywie tłumaczącemu jakiejś roślince swoje problemy. Mamrotanie nie było zrozumiałe, ale adresat był jasny. Julij odchrząknął cichutko i może to był błąd, gdyż mały basior z przerażeniem wspiął się paroma susami na jedną z niższych gałęzi drzewa, aby dopiero potem przypatrzyć się zagrożeniu.

    -O jeju! Przepraszam!- Starszy wyszedł przed Torę z szerokim uśmiechem. - Nie sądziłem że się przestraszysz.

    -T..tak. oczywiście!- Delta prychnął cichutko, ale jednak wrócił na ziemię. Tora spotykał się z tym wilkiem pierwszy raz i nawet jeśli słyszał coś o pomocniku medyka to jedynie, że to kurdupel i w dodatku niezbyt groźny.  - Czegoś... potrzebujecie?

    -Nie... Wybacz nam. -Tora chciał odejść i dalej cieszyć się cichym dniem jednak daleko zajść nie mógł.

    -Nazywam się Julij, a to jest Tora!- dwa kroki i obrót plecami do reszty, tyle zdążył zajść zanim pysk Julija znowu się rozwarł. - Gdzie idziesz...- jego ogon został chwycony w zęby. Nie był w stanie uciekać dalej. Z maską pełnej powagi przysiadł przy boku basiora czując się nieco jak na ścięciu. Głosy i dialog tych dwóch wilków był aż nazbyt przyjazny, a Torze nudziło się czekanie aż cukier przeleje się w filiżance.

    -Julij. Muszę ci coś pokazać. Chodźmy już- szepnął mu w końcu do ucha, a obdarzony został jedynie pomrukiem żałości.

    -No dobrze, dobrze! - rozmowa zakończyła się po jeszcze kolejnych minutach udręki. Słodkie słówka na dowidzenia przeżerały jego uszy do końca. Bo jakie to było proste, zniechęcić samotnika do interakcji społecznych i rozmów.  Wrócili na plażę, gdzie zaszczycił go wzrok Julka. Bardzo przeszywający i pełen dziecięcej radości.

    -Co?

    -Gdzie mnie zaprowadzisz!? Chciałeś mi coś pokazać!

<Julij>
Ja wiem, wiem... czekałeś na to 2 miechy prawie XD

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Od Eothara Atsume - „Niecny Owoc” cz. 21

O, bogowie! Co to była za noc! Szczęście chyba jednak niezupełnie się ode mnie odwróciło. Z rozkoszą rozprostowałem kości na wprost starej, pomarszczonej brzozy obok wejścia do jaskini medycznej. Posłaniec z deklaracją wolności przybył tuż po wschodzie słońca, więc teraz musiało być niedługo przed południem. Na razie zero ofiar. Ciekawe, co takiego mógł zmajstrować Dergud przez jedną noc... Nie wątpiłem już, że to więzienie było czysto polityczne. Wmaszerowałem raźnym krokiem do środka, obdarzając wszystkich po kolei sztucznym, przyjaznym uśmiechem. 

— Czegoś ci trzeba, skarbie? - zagadnęła zdecydowanie starsza medyczka, zwijając jakieś bandaże pod ścianą. Westchnąłem cicho z urazą, ale zatrzymałem się.

— Szukam Błarki. 

— Jest tam, u zielarki. - kiwnąłem głową na znak wdzięczności i szybko ruszyłem we wskazanym kierunku. Granatowo-biała wadera faktycznie przekładała jakieś zasuszone kwiatki z młodszą towarzyszką.

— O, witaj Eothar. Już cię wypuścili? - rzekła zaskoczona wilczyca, lustrując mnie wzrokiem, jakby chciała się przekonać, czy nie jestem tylko duchem.

— Witaj. - powtórzyłem, spoglądając na mniejszą zielarkę. - Dlaczego mieliby nie? - zapytałem spokojnie.

— Ja, nie wiem. - Błarka wzruszyła ramionami, przenosząc wzrok z powrotem na towary. Pokiwałem lekko łbem ze zrozumieniem. - Potrzeba ci czegoś? 

— Przyda się jakaś oliwka. - mruknąłem po chwili namysłu, nie chcąc odejść z pustymi łapami. - Coś mnie ominęło? - spytałem od razu, gdy wadera zabrała się za przeglądanie półek. 

— Och... właściwie całkiem sporo. - rzekła z pewną dumą - Jest zakaz poruszania się w nocy, chyba że do medyka, generalnie w jakiejś ważnej sprawie. Zamknęli granicę z Chabrami. Dowiedzieliśmy się o tem dzisiaj nad ranem. Wiesz, w WSC jest ta wścieklizna i lepiej nie ryzykować. Wszyscy z jakimikolwiek objawami mają obowiązek kwarantanny, ich rodziny otrzymają darmowe posiłki. Proszę bardzo. - westchnęła cicho wilczyca, podając mi niewielką szklaną, trochę popękaną buteleczkę z żółtawo-mlecznym płynem w środku. Uniosłem brwi z uznaniem.

— I tak się nie dało chodzić, jak grasują po nocach te gówniarskie hordy. Coś jeszcze? Wpuścili cię tam?

— Nie. Hm... weszła jeszcze jedna ustawa, że stanowiska wojskowe mogą być obsadzane tylko przez członków partii... chyba niczego nie pominęłam. 

— Żadnych szczegółów? - bardziej oznajmiłem, niż spytałem - Cóż, czego się spodziewać przez jedną noc...

— Trzeba było szybko działać, ale potem pewnie to poprawimy. - stwierdziła obojętnie Błarka, przyglądając się bacznie, jak moczę łapę w płynie. Następnie przejechałem nią po sierści na głowie i nosie.

— Bez współpracy z posłami będzie ciężko... - odpowiedziałem. Przybrała minę w stylu cichego potwierdzenia: Życie.

— Hej, to nie salon piękności! - pisnęła młodsza zielarka, przyglądając mi się z rozbawieniem. - Tym się leczy, wiesz, jak ciężko uzyskać taką czystą mieszankę... 

— Nie przeczę, jest wyborna. I znakomicie leczy to moje zdrowie psychiczne. - odparłem z uśmiechem, chowając butelkę do torby. 

— Ta, ta. - Wadera przewróciła oczami, mrucząc coś pod nosem z zabawnym grymasem na pysku i szybko wróciła do pracy. 

— To do zobaczenia. - rzuciłem na odchodne. Słowa pożegnań doścignęły mnie już na korytarzu.

Skierowałem się w głąb kompleksu, ku niewielkiej grocie z okienkiem w suficie, gdzie czekały na mnie stosy pachnących dokumentów. Jedynie jaskinia medyczna miała ten przywilej trzymania kart u siebie. To mi się podobało. Wszystko na swoim miejscu, dostępne dla wykwalifikowanych organów. Trzeba będzie to później rozszerzyć. Prędko zacząłem przerzucać dokumenty w nieładzie i rozrywać na strzępy to, co było trzeba, by upchać szczątki w mokrą szczelinę w rogu, gdzie będą tkwić do końca swych nielicznych dni, aż zgniją i rozpadną się w pył. W sumie wyeliminowałem przypadki wścieklizny do dwóch lat wstecz, tak dla pewności. Wyleczyłem chyba więcej pacjentów, niż jakikolwiek tutejszy medyk... Zaśmiałem się cicho do samego siebie, kończąc składanie papierów z powrotem. 

— A panicz co tu robi? - ten głos zmroził mnie od czubka głów do łap. Mój pysk od razu stężał w kamiennym wyrazie. Odwróciłem głowę, przewiercając wzrokiem sylwetkę staruszki na wylot.

— Chciałem dopisać się do wykazu. - mruknąłem niewinnie, wstając i otrzepując się z piachu. 

— Nie trzeba. Poradzimy sobie. - odparła twardo wilczyca z nutą nieufności. Klasyczny typ dozorcy. 

— Dziękuję. - rzekłem tylko, mijając ją w przejściu. Będąc na zewnątrz, odetchnąłem głośno z ulgą i rozejrzałem się dookoła. Na moim pysku powoli wykwitł szyderczy uśmiech. Wypadałóby ponownie odwiedzić wujka Agresta, nie sądzicie? 

Wdrapałem się błyskawicznie na potężny, mocno rozgałęziony klon. Słońce wisiało już wysoko, w jednej czwartej nieboskłonu, więc trzeba się sprężać, jeżeli chcę mieć świadków. Ukryty w obniżeniu terenu wśród krzaków, nasmarowałem ciało niewidzialnym specyfikiem, po czym wyciągnąłem z torby trochę wilgotny skrawek papieru. Nakreśliłem parę koślawych, specjalnie wydłużonych znaków krótkiej wiadomości. Odczekałem, aż warta zajrzy do środka i zostawiłem świstek przygnieciony kamykiem pod jaskinią wojskową, by biegiem zawrócić w kierunku wschodnich rubieży WSJ. Wkrótce przekroczyłem dobrze strzeżoną granicę WSC, z trudem powstrzymując się od chichotu, gdy prześlizgnąłem się pomiędzy dwoma strażami jak duch, tylko liście zawirowały łagodnie w powietrzu.

Z pozoru tereny Chabrów wyglądały zupełnie tak samo, jak dzień wcześniej. Teraz szlaki były tak ciche i opustoszałe, jak alejki na cmentarzysku. Jedynym wilkiem, jaki stanął na mojej drodze, był szary basior o złotych znakach na futrze i tegoż koloru oczach. Chwilę potem ruszył przed siebie, zasępiony. Powietrze było równie ciężkie i duszące, jak jego myśli. Atmosfera składała się już chyba nie z cząsteczek gazów, lecz z ołowiu; być może po części dlatego, że każdy krok wzniecał chmurkę popiołu, a dookoła pomiędzy bujną zielenią sterczały czarne kikuty spalonych sosen. Ale nie, tu chyba chodziło o coś innego. Las odrośnie.

Mówią, że nadzieja matką głupich. Z taką myślą zajrzałem ostrożnie do jaskini lecz, ku mojemu zaskoczeniu, ciemnoszary wilk siedział tam bokiem do wyjścia i skrobał coś pazurem na gładkiej ścianie. No cóż, nie warto mierzyć wszystkich swoją miarą. Ja uwielbiałem myśleć w ruchu, Agrest najwyraźniej preferował pracę w zaciszu własnego domu. Wyglądał prawie jak jakiś zapalony naukowiec, szukający lekarstwa na wściekliznę... Wielka szkoda, że trzeba będzie przerwać takie wielkie odkrycie. Podszedłem bezszelestnie do basiora. Zwolniłem na sekundę. Sekundę, w której nasze spojrzenia się spotkały. Musiał uświadomić sobie moją obecność już po kilku krokach, ale to było stanowczo za późno. 

Potrząsnąłem prędko łbem, żeby poukładać sobie klepki w nowej głowie. Zamrugałem parę razy i spojrzałem na miejsce, gdzie powinien być Eothar Atsume. Ciała bywają strasznie problematyczne. Teoretycznie nikt nie powinien tu wejść, ale... nie sądziłem, że tak szybko przekonam się o błędności swojej teorii. Usłyszałem dziwnie znajomy stukot pazurów, na krótko zanim w wejściu pokazała się pochylona, szara czapla. Zrazu spiąłem się cały, ale po chwili odpuściłem, przysuwając się bliżej do niewidzialnej podpory, lecz nie tak, by się na niej opierać. Pięknie, tylko jego mi tu brakowało.

— Witaj. - wyrzekłem najbardziej neutralną opcję, jaka przyszła mi do głowy. Nie miałem siły spojrzeć w te oczy jeszcze raz. Choć były zmęczone, wydawały się przeszywać wilka na wylot. 

— Czołem, Agrest. Posłowie z WWN są w drodze, medycy wiedzą o wszystkim, zaczęły się wspólne polowania. - ptak usiadł pod ścianą i westchnął głęboko.

— Świetnie. Zatem pozostaje... czekać. Nie ma więcej rewelacji ze strony naszych zachodnich sąsiadów? - odparłem spokojnie, spoglądając ukradkiem na pustkę koło mojej prawej łapy.

— Ach, bo widzisz... - mruknął pierzasty towarzysz, mrużąc oczy, a ja zrazu nadstawiłem uszu. - Zasadniczo, wczoraj wieczorem Kara znalazła dziwny napis na kamieniu, w pobliżu źródła pożaru, tego sprzed kilku dni. Wygląda na to, że pod nosem powstaje nam ruch sabotażowy, czy inna cholera. - prędko powstrzymałem się od uśmiechu. Zamiast tego spoważniałem i zmarszczyłem brwi. Rybka połknęła haczyk, wszystko zgodnie z planem. 

— Jasny gwint. - rzekłem ciszej, nie zanadto podekscytowanym tonem, ale godnym powagi sytuacji - Właściwie można się było tego spodziewać... Najwyraźniej za dobrym byłem Alfą. Domyślasz się, kto tym steruje?

— Nie... nie chcę oskarżyć niewinnego. Powiedzmy, że mam swoje opcje. Ale ty masz, bracie, swoje. - odpowiedział Mundus, wciąż wpatrując się znacząco w moją osobę. Możliwe, że ich stosunki nie były tak zażyłe, jak mi się wydawało. A z drugiej strony ten osobnik miał wpływ na decyzje samego Alfy i jego imię co rusz przewijało się w rozmowach starszych z wyższych sfer. Kto to może być?

— Owszem. - zamilkłem na chwilę, patrząc na czaplę jeszcze uważniej - Być może i nasi sąsiedzi maczali w tym nie całe łapy, ale założyłbym się o pazury. 

— Ich zachowanie również wydaje mi się conajmniej dziwne... Z drugiej strony ten napis. Musieliby współpracować od dawna.

— Na razie obserwowujmy te opcje. Oddzielmy ziarno od plew. Uśpijmy ich czujność. Wtedy będziemy mogli zacząć działać... i pożałują, że urodzili się na tej ziemi.

— Nie wiem, czy jest na co czekać. Poczekamy o dzień za długo i obudzimy się na klepisku, obsypani łuskami. Co tak nagle ostudziło twoją chęć do działania?

— Co zatem proponujesz oprócz wzmożonych kontroli? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Tymczasem ptak schylił się i wyciągnął z pobliskiej skrytki dwa kubki oraz butelkę z dobrze mi znanym, przeźroczystym płynem.

— Mamy obok siebie bardzo skuteczne narzędzia. Dopóki działamy razem, nie zagrozi nam WSJ. Warto zająć się raczej zacieśnianiem tych więzi, niż rozrywaniem tamtych, które i tak wiszą na włosku. Powiedzmy, że wiążę z nimi... - nalał powoli do obu naczyń alkoholu i uniósł jedno z nich - Wielkie nadzieje.

- A zatem wypijmy za tę nadzieję. - odparłem, powtarzając ten gest. Równocześnie z Mundusem w milczeniu wziąłem łyk napoju.

W końcu ptak pożegnał się, zostawił do połowy pełny kubek i odszedł w swoją stronę. Odetchnąłem głęboko z ulgą. Ciekawy gość... Ciekawy... Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, przeciągnąłem powłokę w gęste krzaki tuż za grotą. Potem ruszyłem ku centrum watahy. Tutaj kręciło się znacznie więcej wilków. Poczułem się tak, jakby grawitacja miała tu dwa razy większą moc. Od razu dało się zauważyć subtelną różnicę w zwróconych ku mojej osobie oczach pobratymców. W większości przypadków przeszywała mnie na wskroś podejrzliwość podszyta niezadowoleniem. Kto wie, czy takie spojrzenia nie są gorsze od bezpośredniego ciosu. No i na co się gapicie? Sami się o to prosiliście! Tak, miałem wielką ochotę stanąć pośrodku, i, rozkoszując się ich zaskoczeniem, wysłać wszystich na korektę tych skrzywionych ślepii. Zamiast tego uśmiechnąłem się promiennie, ale nie nazbyt szeroko, i zaczepiłem pierwszą lepszą białą wilczycę:

— Hej, nie widziałaś gdzieś może Szkła? - wadera nagle spuściła błękitny wzrok na ziemię i cofnęła się o krok. Przechyliłem lekko głowę, marszcząc brwi ze zniecierpliwieniem.  

— Agrest, a... Powinien być w jaskini wojskowej...


1622 słowa
... A na końcu ktoś to podpalił.

Ciąg Dalszy Nastąpi

sobota, 26 czerwca 2021

Od Pinezki - "Różowe Słońce i Milczący Księżyc" cz.2

Wielobarwna wadera ocknęła się w niezwykle przyjemnie urządzonej jaskini, wypakowanej po brzegi kolorowymi materiałami, ręcznie malowanymi na drewnie obrazami oraz przeróżnymi ziołami wywieszonymi w wolnych przestrzeniach na ścianach i suficie, których jednak nie było za wiele. Zapewne innym osobom takie przystrojenie miejsca zamieszkania wydawałoby się przesadne, przytłaczające wręcz, ale Nere'e zdecydowanie podobała się ilość jaskrawych kolorów. Być może dlatego, że sama była kolorowa i jaskrawa, kto wie.

Ból, jaki wcześniej odczuwała, zniknął gdzieś niczym zdmuchnięty kurz, nie pozostawiając nawet śladów, co było dziwne, ale nie zamierzała tego kwestionować. Wiele rzeczy w jej małym świecie było dziwnych, gdyby miała zastanawiać się nad każdą z nich od natłoku myśli pękła by jej głowa. Ważniejsze w tym momencie było, kto ją uratował, bo jak dotąd słyszała tylko kroki tej osoby i czuła dotyk jej dłoni. Zobaczyć go nie było okazji, nawet teraz, gdy się rozglądała, nie mogła go znaleźć. Rozwiązała sznurek, którym tajemniczy jegomość łaskawie przywiązał ją do jednego miejsca, żeby nie odleciała i ruszyła na zwiady po przystrojonej jak na festiwal jaskini.

Z początku nie znalazła nic. Odkryła jedynie, że choć jaskinia była całkiem duża, to jej mieszkaniec - bądź mieszkańcy - zdołał znaleźć wystarczająco farb, drewna i tkanin, by przystroić praktycznie każdy kąt tego dziurska i nie pominąć choćby jednego kawałka ściany. Podłogę zasłaniały cały czas dywany zrobione ze zwierzęcego futra (trochę martwiący widok z perspektywy raczej ładnego wilka), w niektórych miejscach wisiały bądź leżały pomalowane we wzory z dalekich krain czaszki różnorakich zwierząt, nawet wilków (jeszcze bardziej martwiący widok), a wisienkę na torcie stanowiły ludzkie bronie porozrzucane w nieładzie po kątach, w większości poniszczone, ale niektóre wydawały się być w idealnym stanie, o ile nie były nawet funkiel nówka (to już w ogóle napawało serce młodej wilczycy strachem). Można się zastanawiać, czy ten ktoś nie przyniósł sobie kolejnego trofeum do przystrojenia szalonego domu. Chociaż gdyby taki miał pierwotny plan to chyba nie zawiązałby ją na łatwo odwiązywalny supeł łatwym do przegryzienia sznurkiem, co? Citlali nie była pewna, co o tym myśleć. Żałowała, że nie ma tutaj nikogo z rodziny, kto mógłby poradzić, co powinna zrobić, ale hej! Była już dorosła, co nie? Musi sobie sama radzić. Jak to tata często mówi, ufaj swoim jelitkom. Instynkt jest najwierniejszym przyjacielem, jakiego będziesz mieć w całym swoim życiu.

Cudze kroki zwróciły jej uwagę, więc oczywiście bez namysłu zwróciła głowę w ich stronę, bo to wcale nie tak, że ten ktoś mógł chcieć zrobić jej krzywdę. Ale nie, osoba, która stała przed nią, miała przyjazny wyraz twarzy, uśmiechała się, machając ogonem. I do tego była inną waderą, o ciemno-niebieskiej, żywo zabarwionej sierści, nogach o wyblaknięto marchewkowych skarpetkach sięgających stawów łokciowych i skokowych, oraz dużo jaśniejszym ogonie i wewnętrznej części uszu. Pomarańczowe oczy patrzyły się z pewną radością, jakby widziały kogoś znajomego wśród tłumu na targowisku. Jelitka podpowiadały Pinezce, że akurat tej osoby absolutnie nie trzeba się bać, pomimo że nie jest wybawicielem z zatrutej polany. Ale może go zna. Na to jest duża szansa.

– Cześć! – przywitanie, jak wymagała tego etykieta, jako pierwsze wypadło z ust. – Co tu robisz? Mieszkasz tutaj?

Nieznajoma energicznie pokiwała głową w potwierdzającym geście. Dziwne, czyżby nie mówiła? Chyba nie jest tak trudno odpowiedzieć "tak"?

– Fajnie... Jesteś w stanie pomóc mi się wydostać? Muszę wrócić do domu... A przy okazji! Jestem Pinezka! – przedstawiła się z dumą lewitująca.

Na twarzy obcej pojawiło się zmieszanie. Wciąż się uśmiechała, i jakby potwierdzająco kiwała głową, ale jedocześnie dreptała dookoła i rozglądała się, jakby kogoś szukając. Chodziła ostrożnie po dywanach, niektóre omijając łukiem, co dało Pinezce do myślenia, że chyba trafiła do domu pełnego pułapek. Dobrze, że nie chodziła, przynajmniej do żadnej nie wpadła.

Gdy tak skupiała się na krokach wadery, poczuła niespodziewanie czyjąś obecność. Przypominało to zmianę w polu elektromagnetycznym otoczenia albo różnicę ruchu powietrza, choć subtelne, wystarczająco wyraźne, by biała zwróciła na to uwagę. Z niemałym zaskoczeniem stwierdziła, że obok niej ktoś stoi. Była pewna, że nie słyszała, jak nadchodzi, a jednak ten ktoś znajdował się koło niej, wpatrując się w nią niebieskimi oczami, ulokowanymi w przypominającej kocią głowie. Wilczyca odskoczyła z krzykiem.

– Ej, nie strasz! – skarciła obcego, otrzepując nastroszone jak igły jeża futro. Chyba powinna być milsza, ale na przeciwko dwumetrowego, łysego kota stojącego na tylnych łapach nie zamierzała pokazywać miękkiej strony. To była taktyka wyuczona przez Wayfarera - mając naprzeciwko siebie kogoś znacznie większego, nie pokazuj strachu ani skruchy. Niech to oni poczują się niepewnie w twoim towarzystwie.

– Wybacz, nie takie było moje zamierzenie. – Głos stworzenia zdawał się być złożony z kilku innych głosów, a jednocześnie pojedynczy. Jakby połączyć kilka damskich i kilka męskich głosów w jedno, a do tego nadać im strochę nienaturalny efekt. A do tego głos nie pojawiał się z ust, a od razu istniał w głowie wadery. Stwór nie poruszał nawet ustami. Dziwne. Cała ta istota była po prostu dziwna, ale tak naprawdę z tego powodu Pinezce od razu wydawała się... bliższa. Jakby mieli się odnaleźć i zaprzyjaźnić, bo tak nakazały gwiazdy. Dwa dziwadła o dziwnej przeszłości i dziwnych właściwościach. – Jak się czujesz? – zapytało. – Trucizna zdążyła głęboko się zakorzenic, zanim po ciebie przyszedłem.

– Ech, bywało lepiej, ale nie jest też źle. Swoją drogą, Pinezka jestem. Właściwie to Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka, ale to imię jest za długie, więc wszyscy po prostu mówią mi Pinezka. A ty jesteś?

– Zuva. A moja niema przyjaciółka nazywa się Ealasaid [czyt. Jalaseć]. Miło nam cię poznać, Pinezko.

– Mi też miło! A, i dziękuję za uratowanie mnie, bo wnioskuję z wypowiedzi, że to ty mnie stamtąd wyciągnąłeś. Także dzięki. Chyba bym tam umarła, gdybyś po mnie nie przyszedł.

– Ależ proszę. Choć twoja reakcja na chemikalia obecne w powietrzu jest co najmniej zastanawiająca, nie spotkałem jeszcze nikogo, kto tak silnie reagował.

– Widać jestem wyjątkowa, jak zawsze zresztą. – Uśmiech pojawił się na ustach Pinezki. Kątem oka wielobarwna zauważyła, że Ealasaid przysiadła się nieco dalej i przysłuchuje się z zaciekawieniem rozmowie. Pewnie była ciekawa, co z tego wszystkiego wyniknie. Oby przyjaźń, zaśmiała się w duchu wadera. – Ale twoje imię też jest wyjątkowe. Oba wasze imiona. Skąd jesteście?

– Ealasaid pochodzi z wysp kilka tygodni drogi na zachód. Moje imię natomiast... Moje imię zostało mi nadane przez dobrego przyjaciela. Wcześniej byłem bezimienny. – Coś przypominającego uśmiech wykrzywiło kocią twarz, wyraźnie wspominając jakieś minione wydarzenia. Ta reakcja zaciekawiła Zendayafiri, ale jak na razie wolała o nic nie pytać.

Granatowa wilczyca, jak dotąd siedząca w ciszy, zaczęła skrobać pazurem o podłogę pomiędzy dwoma dywanami. Zwróciło to uwagę rozmawiających dziwadeł.

– Ealasaid pyta, czy chciałabyś może dołączyć do nas na porę obiadu. Dzisiaj mamy smażonego na wolnym ogniu dzika.

– Obiad? No pewnie! Znaczy się, yy... – przez moment lewitująca się zmieszała. – Bardzo chętnie do was dołączę. Umieram z głodu. Mogłabym zjeść łosia z kopytami!

– Świetnie. Zapraszam więc tędy.

Zuva prowadził towarzyszące wadery, a Ealasaid przyłączyła się Pinezki i zaczęła stroić miny. To był chyba jej sposób na rozmawianie i, szczerze mówiąc, absolutnie działał. Strażniczka szybko poczuła się swobodnie, niemal jak u siebie w domu i powoli nawet przestawała żałować, że nie przywiązała się na czas snu, tak jak teoretycznie powinna to zrobić.

<CDN>

piątek, 25 czerwca 2021

Od Delty CD Pandory - "Krwawy Księżyc"

 Góra, dół. I tak w kółko. Jego mózg zdezorientowany pragnął tylko brnąć bez oparcia do przodu. Przez szczyty, daleko za ten świat jak za dawnych czasów, jednak serce trzymało go blisko tych których kochał i dla których chciał pozostać tu. Tu gdzie teraz w teorii miał dom i zagrzane miejsce na stare dobre lata. Jego łapy jednak nieustannie swędziały go aby szedł dalej i dalej. Zaglądał na swoją towarzyszkę i dostosowywał tempo. Po tej kilkudniowej rozgrzewce jego mięśnie powracały do tej starej, już zapomnianej rutyny sprzed zaledwie miesięcy, które wydawały się być już latami. Dlatego wiedział że może się sforsować. Jednak jego ciało zaczynało wysyłać mu inne sygnały, więc na siłę stopował się przed całodniowym biegiem pod górę. Nie było mu to w żadnym wypadku potrzebne, chociaż zapewne nie zaszkodziło by w czasie wykonania tej małej misji. Dręczyła go jednak nadal myśl o powrocie do domu. Jak to zrobić aby nie zostać złapanym tak od razu i nie musieć walczyć ponownie. Odłożył tą myśl na później. Teraźniejszym zmartwieniem było czy znajdą to po co wyruszyli. Natura wesoło szumiała wokół nich kiedy truchtem przemierzali kolejne szlaki. Brnęli przez zalane deszczem krzaki, które moczyły ich futra i drapały po pyskach. Delta jako ten mniejszy korzystał z tych priorytetów idąc przy ziemi i omijając gałęzie tam gdzie tylko była dziurka. Pandora nie miała tego przywileju jednak bez narzekania szła dalej. Delta to też w niej podziwiał. To zaskakujące parcie, odwagę, której ona miał w sobie niewiele. Czasem zdawało mu się, że bogowie zesłali na ziemię herosa, niczym w greckich mitologiach, które słyszał od mew niedaleko morza. Ludzkie wierzenia zaskakiwały go niekiedy, ale przecież oni wierzą w lecący z nieba głaz... więc co za różnica. Dzień piął się powoli na niebo, kiedy zdecydowali się zatrzymać ,a właściwie zrobił to Delta latając szybko małe zadrapania na skórze Pandory.

    -Głodna?- spytał. Czas nadszedł aby użyć ziół, które przekazała im medyczka zanim przebiegli tyle kilometrów po kwiatka.

    -Nieco. - odpowiedź była lakoniczna, ale dla wilka wystarczająca. Podał więc Pandorze niewielką działkę suszonego mięsa, a widząc jej wzrok od razu odpowiedział

    -Albo polowanie, albo sen. Nie mamy czasu na oba, więc nie narzekaj. Czas wykorzystać te zioła. - podał jej też zwitek niezbyt ślicznie pachnących roślinek. - Jedz to co masz i żuj przez chwilę. Potem możesz je wypluć, ale minutę wytrzymaj przynajmniej. - polecił jej. Wiedział w końcu jakie obrzydliwe te sioła potrafią być. Sam zjadł mniej niż podarował swojej towarzyszce, wszakże był też mniejszy. Po zjedzeniu oboje przeżuli zioła z nietęgimi minami i Delta zakopał je dla niepoznaki i zatarcia śladów. Droga zapowiadała się jeszcze długa.

 

Noc powoli wkradała się na niebo kradnąc z niego ostatnie promienie słońca i kryjąc ziemię pod swoim płaszczem, usłanym gwiazdami. Biegli bez ustanku cały dzień, na przemian truchtem i biegiem. O dziwo zioła znakomicie utrzymywały stan pełnego żołądka nawet teraz, jednak oba wilki zdawały sobie sprawę, że polowanie będzie musiało zajść prędzej czy później. Jednak dzisiaj dla obojga sen znaczył nieco więcej. Mięśnie Delty pomimo dobrej kondycji czuły się wyeksploatowane po tak długim biegu. Ułożyli się w jakiejś niedużej jaskini, których zaczynało przybywać. Podobnie jak z procentami nachylenia góry. Chociaż pozostał im jeszcze dzień wędrówki tereny już zaczynały robić sie jałowe i opustoszałe. Pomimo tego w powietrzu dało się jeszcze wyczuć zwierzynę. Delta postanowił wstać wcześniej i zapolować. Dopóki jest jeszcze na co.

Dzień przywitał oboje deszczem. Kolejna ściana mokrego płynu lała się w dół zboczy. Mimo to polowanie wyszło im dobrze. Każde z nich załapało coś świeżego do zjedzenia, aby potem przeżuć zioła i ruszyć w dalszą podróż.

Delta stanął dopiero, kiedy zakręciło mu się w głowie. Dyszał ciężko i sapał. Bieg pod górkę nie był najlepszym pomysłem, ale byli już tak blisko. Na wyciągnięcie łapy mieli to po co przybyli. To co miało takie wielkie znaczenie. Trzeba było to tylko znaleźć, co też ciężkie nie było. Jednak minusem było ułożenie tych kępek kwiatów. Rosły na stromych klifach, niebezpiecznych klifach, wśród wiecznego śniegu i spadających kamieni. Niestabilny grunt też nie ułatwiał niczego. Delta spojrzał na Pandorę.

    -Moja telekineza nie da rady na taką odległość. Jak to stamtąd ściągnąć? Potrzebujemy może...2 czy 3. -

 

<Pandora?>
Przyspieszona podróż, bo przypuszczam że będzie się działo przy schodzeniu :3

Od Delty CD Espoir - "Wyblakłe Słońce" cz. 2.6

 Gdyby ktoś Delcie powiedział kiedykolwiek, że wpadnie w takie gówno, wyśmiałby go nieco nieśmiało i wycofał się urywając kontakty z tą osobą. A jednak. Los krzywo uśmiechnął się i zrzucił na jego barki kolejną przeszkodę, którą trzeba było przebyć. Nie dość że hałas niczego nie ułatwiał ta cała sprawa siadał mu na nerwy niezwykle mocno, nie ważne jak bardzo próbował się od tego wszystkiego izolować. De facto był przecież pomocnikiem medyka, a plotki i ploteczki przechodziły przez usta pacjentów nieustannie, w tę i we w tę. Ktokolwiek chciał wysłuchać. Dlatego wielokrotnie obijały się mu o uszy głupoty, których nie miał ochoty wiedzieć o niektórych przyjaciołach. Ale trzymał się w ryzach, nie uciekał, bo w całym swoim życiu nauciekał się już wystarczająco. Jednak decyzja Flory jaką podjęła dość spontanicznie i z dnia na dzień zrzucając na jego barki wszystko co dotyczyło medycyny i trzymanie języka za zębami wbiła go w ziemię. Nie był w stanie spać tej nocy myśląc nad logicznymi kłamstwami jakie można wcisnąć każdemu kto się o nią spyta. Gdzie jest Flora? Wyszła na chwilę. Nie ma jej już drugi dzień. Pewnie jej się przedłużyło. Ah. Pogadałabym z Florą. Niestety wybyła na chwilę. Niedługo się z nią spotkasz. I tak to się ciągnęło. Odkładanie przyznania prawdy. W końcu Flora: czuje się ostatnio źle. Wyszła po leki. Zbiera nieco ziół. Śpi po ciężkiej nocy. Itp. Kłamstwa ciągnęły się za nim niczym mroczna aura. A nie był w stanie się jej pozbyć gdyż obiecał medyczce, że nie szczeknie słówka.

 

    -Flora? - głos przebiegł po ścianach strosząc na sekundy sierść na grzbiecie Delty. Szybko jednak otrzepał się układając ją.

    -Flory tutaj nie ma. -pozornie spokojny ton poszedł echem zaraz za znaczeniem słów. Nie ma jej. Czy to nie oczywiste. Nie ma jej już stanowczo za długo jak na jej standardy. Gdzie poszła? Licho wie, no i Delta oczywiście. - Powiedziała, iż musi coś załatwić. - modlił się w myślach aby łyknęła haczyk. Zrozumiała, że ma związane łapy i nic jej nie powie. Ha! Może nawet nie wie, że on wie.

    -Wiesz może, kiedy wróci?- Delta czuł jak jego żołądek się ściska. W teorii tak. Powinien wiedzieć, jednak nie bardzo chciał to zdradzać.

    -Nieprędko- uciekło z jego pyska. Sam nie był w stanie określić dokładnych dat i godzin kiedy wyszła, ani kiedy wróci. Poza tym chciał to wszystko mieć już z głowy i wrócić do rutynowego bycia sobą pośród szarych, nudnych kamieni jaskini medycznej.

    -Delta, co tu się dzieje? - aurę jaka zawisła w powietrzu można było pokroić nożem i podać na talerzu. I to nieduży wilk wychwycił w mik. Odetchnął ciężko z naparcia stresu na swoje niewielkie serduszko.

    -A co się ma dziać? Florka wyszła, jeszcze nie wróciła. Pewnie zatrzymały ją jakieś sprawy. - wymijające odpowiedzi zdawały się nie zadowalać głodu błyszczącego w oczach białej wadery.

    -Delta, myślisz że uwierzę w takie bzdury?- to było pytanie retoryczne jednak z niezadowoleniem Delta odetchnął bełkocząc, że miał taką nadzieję. Mało nie przypłacił jego własną skórą. Był przerażony kiedy większa od niego wadera doskoczyła do niego.

    -Mów. Gdzie jest Flora. Co tu sie do diaska dzieje?- przełknął ślinę i łapczywie złapał w płuca powietrze.

    -Nie wiem ok! Zostawiła mnie z tym bajzlem na głowie. Mnie! - pękł delikatnie. - Ja nie jestem w stanie wytrzymać takiego stresu. Zostawcie wy mnie wszyscy w świętym spokoju!- zalamentował odwracając się nieco. - Jeśli chcesz znaleźć Florę... idź ...za dzikimi gęśmi. Więcej ci nie zdradzę i nie powiem. Powodzenia - Zniknął w głębi jaskini jak najszybciej się dało. A dzikie gęsi w tym roku, z radością kluczyły na wschód, prosto na tereny sojuszniczej watahy , Watahy Wielkich Nadziei

 

<Espoir?> i proszę mnie w to więcej nie wciągać <3 A... i takporadziłem sobie z tą sprawą... powodzenia XD

Od Kawki - 4 trening siły i zwinności

Tego dnia obudziły mnie ból kończyn i nieprzyjemne uczucie ociężałości. Próby rozciągnięcia obolałych mięśni udały się tak na pół gwizdka, więc zamiast, jak tego ostatnio miałam w zwyczaju, wybiec z jaskini wprost przed siebie, na spotkanie z ową niesamowitą przygodą, po prostu wstałam chwiejnie, przystanęłam w wyjściu, nadal lekko skulona i wsłuchałam się w dobiegające z zewnątrz odgłosy. Śpiew ptaków, szum rosnących gdzieś w pobliżu, w dole drzew i naprawdę odległe odgłosy grzmotów, świadczące o burzy, która zbliżała się, lecz jak do tej pory wszystko wskazywało na to, że ominie tereny WSC.
Odwróciłam się do wewnątrz, zliczając wszystkich obecnych. Mama, tata. Irys, a gdzieś w kąciku, Cyklamen. Brakowało Kanny i Kenai'a, którzy musieli wyjść wcześniej, gdy ucinałam sobie drzemkę.
Delikatnymi krokami opuściłam dom i po dawnemu zaczęłam schodzić na dół, tym razem jednak spokojniej, niż zwykle.
Skrzywiłam się, gdy moje łapy zaczęły drżeć, jeszcze zanim moim oczom ukazała się łąka leżąca u podnóża góry. Czułam się już zmęczona, uznałam więc, że nie ma sensu przemęczać się właśnie tego dnia.

Od Kawki - 3 trening siły i zwinności

Kolejny dzień zaczął się równie ekscytująco, jak poprzedni. Wyskoczyłam z jaskini jak z procy i wzięłam głęboki oddech, zaciągając się wszystkimi pobliskimi woniami, od których natężenia aż zakręciło mi się w głowie.
Ćwiczenia niczym szczególnym nie różniły się do tych, które przeprowadziłam ostatnim razem. Zbiegłam z naszej dużej góry, dotarłam na łąkę i pobiegałam trochę w kółko, nie mogąc nacieszyć oczu pięknem świata. Ach, byłam jeszcze tak niewinnym i przeuroczym szczenięciem... dużo więcej nie należało ode mnie wymagać.
„Chyba pora wracać”, pomyślałam, choć myśl tę szybko przyćmiło rozczarowanie. „Wcale nie weszłam do lasu”, zauważyłam w duchu. Ostatni raz spojrzałam w niebo i postanowiłam odłożyć wojaże na następny dzień, względnie wieczór. Żar lał się z nieba strumieniami, a pragnienie coraz wyraźniej dawało o sobie znać. Gdzieś z tyłu dosłyszałam nawet wołanie rodzeństwa. A może po prostu znowu się kłóciło, trudno powiedzieć. Szczególnie w takiej brygadzie szczeniaczków. Beznamiętnie zawróciłam i już po kilku minutach, ponownie wspinałam się po początkowo trawiastym, a następnie piaszczystym zboczu.

Od Kawki - 2 trening siły i zwinności

Usiadłam na ziemi i rozejrzałam się, wbijając wzrok w niebo i górujące na nim, ostre słońce. Odetchnęłam pełną piersią. Dzień był niekłamanie piękny, kocham Cię, świecie, kocham Cię, piękna, szeroką łąko i Was kocham, nasze słoneczne tereny!
Nadwyrężone siły, które zużyłam w trakcie biegu podczas ostatniego kwadransa, wracały niezwykle szybko, a poganiało je dodatkowo niezaspokojone jeszcze pragnienie poznania wszystkiego, co widziały wokół moje młode oczy. Śmiałam się, chociaż tylko w duchu, cieszyłam każdą chwilą, rzucałam głodnym doznań wzrokiem na wszystkie strony, radując się najmniejszym szczegółem otoczenia.
Na nowo rozpierana energią, ruszyłam biegiem. W taktem chwili kochałam wszystko i wszystkich naraz i marzyłam, by ta chwila beztroski trwała w nieskończoność.
I jeszcze raz emocje trochę opadły, a wraz z nimi opadł pył z suchej ziemi, wzniecany przez moje łapy. Zwolniłam do tempa spacerowego, ciężko dysząc ze zmęczenia i gorąca.
Dalszą drogę postanowiłam pokonać dużo spokojniejszym krokiem. Nie bardzo zresztą miałam wybór. Silne słońce naprawdę zaczynało mi doskwierać.

Od Kawki - 1 trening siły i zwinności

Tamten letni dzień okazał się na tyle piękny, ciepły i radosny, że gdy tylko moje małe nóżki wyniosły mnie z domu, doszłam do wniosku, że należy wykorzystać go jakoś pożytecznie. Ponieważ jednak byłam jeszcze bardzo małym szczenięciem i nie zdążyłam poznać wszystkich tajników spędzania czasu wolnego w towarzystwie innych wilków i samotnie, wpadłam na najprostszy z możliwych pomysłów - pobiec przed siebie i trochę się zmęczyć. Zadowolona z tego nie przełomowego pomysłu, truchcikiem ruszyłam przed siebie.
Pierwszym zadaniem było zbiegnięcie ze zbocza jednej z gór, w których umiejscowiona była nasza jaskinia. Omijałam niestabilne kamienie, przezornie wybierałam łagodniejsze spadki, delikatnie zwalniałam, by brać dokładne i w miarę bezpieczne zakręty, aż w końcu moje stopy stanęły u podnóża góry, na zielonej, jasnej łące. Spojrzałam przed siebie. A teraz czas na kierunek - las!
Ale najpierw chwila przerwy, na którą bez dwóch zdań sobie zasłużyłam.
Zwolniłam do swojego najwolniejszego chodu, gotowa, by móc z uwagą podziwiać otaczający mnie świat.

czwartek, 24 czerwca 2021

Od Pandory CD Delty - "Krwawy księżyc"

Droga ku znajdującemu się na końcu korytarza wyjściu zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Maleńkie światełko, będące ostatnią deską ratunku, wciąż nie zmieniało swojego położenia względem uciekinierki. Dziewczyna rozpaczliwie przebierała nogami, chcąc jak najszybciej opuścić mroczne, przepełnione zapachem krwi i cierpienia miejsce. Mimo ledwo tlącej się w sercu iskierki nadziei, z każdą chwilą coraz bardziej ulegała myśli, która natarczywie próbowała uświadomić jej, iż nie uniknie okrutnego losu. Odrzucała jednak tę wizję razem z białymi włosami, które przyklejały się do jej zakrwawionej twarzy. Każdy krok sprawiał jej niesamowity ból, przebijający się przez ogromny napływ adrenaliny. Dziewczyna z trudem łapała płytkie oddechy, którym towarzyszył nieprzyjemny odgłos, przypominający dźwięk wydobywającej się z czajnika pary. Było to spowodowane uszkodzeniem płuc, będącego skutkiem złamania żeber podczas konfrontacji z przeciwnikiem. Białowłosa zdawała sobie sprawę, że gdyby była normalną istotą ludzką, zapewne już byłaby martwa. Jednakże.. W jej żyłach płynęła krew demona, która zapewniała jej wyjątkową wytrzymałość na obrażenia. Demona, którym sama po części się stała. Zaleta ta była jednocześnie jej największym przekleństwem, przez co większość swojego życia spędziła na granicy marginesu społecznego. Nie przeszkadzało jej to do momentu, w którym skazano ją na wyrok śmierci. 
Łowca mający skrócić ją o głowę sam był demonem, który popełnił w życiu wiele niewybaczalnych czynów. Jednakże, jako iż świat rządzi się swoimi niesprawiedliwymi prawami, miał on prawo żyć. Dziewczyna zaśmiała się gorzko na tę myśl, która wydawała jej się tak absurdalna w zaistniałej sytuacji. Czuła odrażający odór śmierci, muskający jej blade, pokryte potem i krwią ciało. Mimo wszystko pędziła dalej przed siebie, bowiem nie zamierzała poddać się na ostatniej prostej. Maleńkie światełko na końcu kruczo-czarnego korytarza w końcu przekształciło się w wyjście. Za nim rozpościerał się piękny, górski krajobraz skąpany w jasnym świetle księżyca. Białowłosa wyciągnęła przed siebie rękę, chcąc chwycić malujące się przed nią piękno. Smutek, który zaczął kiełkować w jej sercu, sprawił, że po jej bladych policzkach zaczęły lecieć ogromne, krystaliczne łzy. W końcu jej rękę spowiła srebrzysta poświata, która po chwili otoczyła całe jej ciało. Mimo wypełniającego ją zachwytu zmieszanego z rozpaczą, dziewczyna wiedziała, że musi biec przed siebie. Przypomniał jej o tym niosący się za jej plecami ryk. Białowłosa ruszyła z trudem pomiędzy drzewa, które gęsto pokrywały wzgórze. Gdy już wybiegła na otwarty teren, potknęła się, po czym z rozpaczliwym krzykiem zaczęła spadać w dół zbocza. Ból był tak silny, że miała wrażenie, iż zaraz eksplodują jej żyły. Po chwili, która dla niej była niczym przepełniona cierpieniem wieczność, jej ciało zamarło w bezruchu. Gdy otworzyła oczy, ujrzała przed sobą ogromne, lazurowe jezioro, otoczone przez niezliczone ilości drzew i krzewów. Jednak najbardziej urzekł ją widok tysięcy gwiazd, pokrywających nocne niebo. 
Nagle poczuła, że coś chwyta ją za gardło, a następnie gwałtownie podnosi do góry, odwracając przy okazji jej głowę. Dziewczyna odruchowo złapała ogromną dłoń, która odbierała jej możliwość pobrania tlenu. Obraz przed jej oczami zaczął się rozmywać, jednak widziała, że czarnoskóry łowca wykrzywia się w nienaturalnym uśmiechu. Potem poczuła już tylko przerażający ból, gdy jej ciało zostało przebite na wylot przez stalowe ostrze. Strużka szkarłatnej cieczy wypłynęła gwałtownie z jej ust, mieszając się przy tym z ogromnymi łzami. Łowca rzucił ciałem dziewczyny niczym szmacianą lalką, po czym zniknął w leśnych gęstwinach. Białowłosa czuła, jak uchodzi z niej życie. Gdy po raz ostatni spojrzała przed siebie, zobaczyła, że burgundowa ciecz pokryła taflę jeziora, przez co odbijający się w niej księżyc przybrał krwistą barwę..
---
Pandora zerwała się z przeraźliwym wrzaskiem, który rozniósł się po jaskini niczym echo, budząc przy okazji leżącego nieopodal atramentowego basiora. Towarzysz oszołomionej wadery momentalnie znalazł się przy niej, próbując poznać przyczynę całego zajścia oraz dodać jej otuchy.
- Pandoro? Co się stało? Wszystko w porządku? Dla.. Dlaczego płaczesz? - basior z nieukrywanym szokiem wpatrywał się w krystaliczny potok łez spływający po policzkach wilczycy. Najwidoczniej był to dla niego niecodzienny widok, patrząc na to, iż Pandora jeszcze nigdy nie pozwoliła sobie na okazywanie słabości w jego obecności. Gwałtowny napływ emocji sprawił, że bez zastanowienia opowiedziała mu treść swojego snu, a raczej wizji.  
- ...To wszystko wydawało się niesamowicie realistyczne.. Do tego stopnia, iż myślałam, że właśnie umieram - jęknęła, chwytając się za serce, które kilka minut temu zostało przebite stalowym ostrzem. A przynajmniej takie miała wrażenie. 
- Spokojnie, to był tylko zły sen. Nie przejmuj się - wilczur posłał jej troskliwy uśmiech, po czym delikatnie poklepał ją po łopatce. 
- Nie! Nic nie rozumiesz.. To.. To nie był jakiś tam sen! To było coś, z czym prędzej czy później trzeba się zmierzyć - wilczyca wbiła otępiały wzrok w kamienną posadzkę, próbując poukładać natłok chaotycznych myśli. 
- Masz rację, chyba faktycznie nie rozumiem. Mimo tego uważam, że nie powinnaś brać tego aż tak do siebie - po tych słowach basior przeciągle ziewnął, a następnie schował pysk pomiędzy łapami, uprzednio położywszy się obok ciemnej towarzyszki. 
Gdy promienie porannego słońca zaczęły zalewać wnętrze jaskini, towarzysze wyruszyli w dalszą podróż. Od miejsca docelowego dzieliły ich dwa dni drogi. Wadera z niepokojem zerknęła na malujące się przed nimi górskie szczyty. Krajobraz coraz bardziej piął się do góry, jakby próbując dosięgnąć obłoki znajdujące się na złocistym niebie. Z pozoru piękna, malownicza sceneria przyprawiała wilczycę o nieprzyjemne dreszcze. Za każdym razem, gdy zamykała oczy, miała przed sobą skąpane w blasku księżyca zbocza oraz ogromne, lazurowe jezioro. Gdy je otwierała, wszystko wracało do normy, jednak lęk w jej sercu rósł z każdą chwilą. Miała wrażenie, że zaraz upadnie z przejęcia lub zapomni jak się oddycha. Jednocześnie żywiła urazę do samej siebie, karcąc się przy okazji za uleganie strachowi. Była wojowniczką, której nie przystało obawiać się śmierci. Do tej pory nigdy nie myślała o tym, jak będzie wyglądał jej koniec. Parła przed siebie i pokonywała wszelkie przeciwności losu. Jednak zeszłej nocy coś się zmieniło - pękła jakaś bariera, która utrzymywała ją w ryzach. Czuła, że w kryzysowym momencie po prostu rozsypie się jak karciany domek, a przede wszystkim bała się, że nastąpi to przed wykonaniem misji. Misji, która miała być zwieńczeniem jej długiej podróży. Wilczyca nie wiedziała, co dokładnie ją czeka w przyszłości, jednak była pewna, że mimo wszystko wykona swój cel. Choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką przyjdzie jej wykonać za życia. Na tę myśl uśmiechnęła się pod nosem, biorąc głęboki wdech rześkiego powietrza. Następnie zerknęła przelotnie na atramentowego wilka, który lekkim krokiem kłusował u jej boku. W głębi serca cieszyła się, że ma jakiekolwiek towarzystwo. Ponadto dzięki drobnemu basiorowi mogła na nowo uczyć się moralności i życia w stadzie, za co była mu w pewnym sensie wdzięczna. Chcąc nie chcąc, Delta stawał się jej coraz bliższy, co sama Pandora musiała w końcu zaakceptować. Nie była pewna, czy jej się to uda, jednak nie mogła wyzbyć się uczucia ulgi i szczęścia, które pojawiało się w jej wnętrzu na myśl o wspólnej wyprawie. Czekały ich dwa dni uciążliwej przeprawy przez górskie tereny, które miały rozstrzygnąć, czy uda im się wypełnić własne misje..

< Delto? Wybacz, że musiałeś tyle czekać ;-; > 

środa, 23 czerwca 2021

Zmiany dotyczące etykiet oraz Wolnych Obywateli Chabrowego Reżimu!

Kochani!
Ach, jak dawno nie pisałem żadnego intrygującego ogłoszenia. Dziś na dzień dobry niespodzianka specjalnie dla moich miłych przyjaciół (dla Was znaczy). Nadszedł czas, a teraz krótko i na temat: do naszej kochanej WSC zostały wprowadzone dwie dosyć istotne zmiany.
  1. Wychodząc naprzeciw potrzebom, uprzejmie powiadamiam, że etykietami na stronie głównej WSC od dziś będą imiona wilków. Etykiety, które można dodawać do opowiadań, to: a) Pełne imię wilka piszącego; b) Pełne imię wilka, do którego skierowane jest opowiadanie. Adekwatna informacja pojawiła się na stronie "Jak dołączyć".
    Spis etykiet ogłoszeń, życzeń, konkursów i Centrum Wilczego Dialogu, nadal widoczny będzie na stronie "Kroniki Taktyki".
  2. Postacie z sekcji "Wolny Obywatel Chabrowego Reżimu" (innymi słowy, wilczy bohaterowie niezależni) zostaną przeniesione do zakładek "Wadery" oraz "Basiory" i umieszczone na dole strony, pod osobnym nagłówkiem. Ponieważ pojawiły się wątpliwości co do długości i czytelności tych zakładek po wprowadzeniu takiej zmiany, od tej chwili w obu czeka... a, sami zobaczcie.
  3. Od dziś, aby uniknąć chaosu, który chcąc nie chcąc, zapanował w formularzach wilków niezależnych, niedomówień związanych z wyglądem postaci, jej stanowiskiem, wiekiem i tak dalej, wilki z sekcji "Wolny Obywatel Chabrowego Reżimu" podlegają pod formularz wilka, a nie innej postaci.
  4. + Jak już się wziąłem za robotę i ogłaszanie światu jej efektów, dodam jeszcze, że nastąpiły drobne zmiany naszym w regulaminie. Zanim podniosą się widły i pochodnie - merytorycznie jest po staremu, zmieniony został głównie układ punktów.

                                                                                          Wasz samiec alfa,
                                                                                            Agrest

wtorek, 22 czerwca 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Ogień " cz. 6

 Świat zakręcił się na chwilę aby potem przystanąć. Delta przesuwał swoimi łapkami mokrej trawie. Uciekał, a noc towarzyszyła każdemu jego krokowi. Ogień pożerał kolejne drzewa ciągnąc w niebo smugi czarnego nieprzejrzanego dymu, który opadał na chmury dusząc świat. Kolejne lasy upadały pod niebezpiecznym żywiołem. I nic nie szło po jego myśli. Wszystko miało być idealne, zaplanowane, ostatecznie zakończone, a jednak nic, ale to nic się nie powiodło. Po raz kolejny umarło tyle osób, które na tą śmierć nie zasługiwały, a on sam uciekał od przeznaczenia, czując jak małe łapki coraz to wolniej suną po tym świecie. Zatrzymał się będąc kawał drogi od świata który zdążył już pokochać całym sercem, a który był dla niego życzliwy. Domy Komu spłonęły wraz z zarazą, w której skąpał ich ostatkami sił potwór. Ale... jak to właściwie się stało? Dlaczego znowu musiał spłoszony uciekać niepomyślną ścieżką, którą obrał mu los.

Odkrycie broni przeciwko nosicielowi wzbudziło popłoch i radość. Wiedziano, że niewiele czasu zajmie temu potworowi zjawienie się w małej wiosce, zważając że szczenię wilka było tym czego szukał wraz z tajemniczym lekiem.  Planowanie zaczęło się od razu. Starszyzna zebrała się opracowując skuteczne ataki i sposoby na jakie można by zrzucić białą maź na monstrum, a Delta został kompletnie z tego wyłączony, chociaż zemsta i śmierć miała dotyczyć przede wszystkim jego. Dlatego szczeniak bał się bardziej niż kiedy spojrzał chorobie pierwszy raz w oko. Nie miał ochoty umierać, ba! Był na to 100 lat za młody! Nie osiągnął jeszcze nawet roku, a przyszło mu zmierzyć się z przeszłością i teraźniejszością pełną ponurych barw dymu i krwi swoich bliskich. A teraz nie miał kompletnie wpływu na swoje czyny i był zależny od tego przedziwnego gatunku Zająców, które niewiele mogły wiedzieć o jego przeżyciach i uczuciach. "Bo przecież taki mały szczeniak nie wie nic o życiu", a on wiedział już za wiele. Skulony pod skórą jakiegoś stworzenia leżał na swojej torbie trzymając ja kurczowo w łapkach. Była to jego jedyna ostoja spokoju nie pozwalająca mu ześliznąć się w odmęty szaleństwa i rozpaczy. W końcu chciał żyć i nie chciał aby ten dar został mu odebrany.

Kiedy nadszedł dzień nazwany " Obliczem" Delta ukrywał się dalej w jednym z domów. W niewielkiej fiolce znajdowała się mikstura. Pocałunek śmierci, który przysporzył mu tyle kłopotów, a za razem odrobiny ulgi w całym tym zamieszaniu. Zmieniająca kolory substancja pochłaniała jego kłopotliwe myśli niczym najlepszy terapeuta. Odetchnął cichutko słysząc rwącą serce ciszę, która niebezpiecznie dźwięczała w jego uszach. Było w niej coś nietypowego. Jakby pogoda właśnie zbierała się na ulewną burzę, a świat miał zacząć trząść się w posadach. Jego uszy zastrzygły szukając choćby jednego dźwięku w tej próżni, który nie należałby do jego drobnego ciałka. Jednak jedyne co słyszał to własną krew krążącą po żyłach i niespokojny oddech pobudzany tą nietypową sytuacją i napięciem. Podniósł się niepewnie na łapach, a upadające z jego pleców futro poniosło się echem między ścianami. Nie rozumiał niczego co działo się wokół niego. Takiego spokoju nie było nawet przed śmiercią jego watahy, którą cudem opuścił żywy. No właśnie. Cisza. Użerała go coraz bardziej i mocniej. Przerażony i pchany instynktami powoli szedł w kierunku drzwi. Ciche szuranie i krzyki przebiły się nagle przez zastane powietrze drażniąc jego uszy i powodując nagłe piszczenie. Spojrzał na okno, które przykryło się pomarańczową poświatą. Do świtu pozostał rzut beretem jednak światło to nie przypominało słońca. W dodatku zapach jaki wszedł do domku przez szybkę był mocny i drażniący, a Delta znał go doskonale. Ogień. Wypadł przez drzwi zarzucając na swój bok torbę. Dzikie płomienie właśnie pożerały kolejne drzewa w oddali, a komu biegali w panice po swojej wsi. W dodatku drzewa zaczynały zachowywać się dziwnie. Coraz mocniej przypominały Delcie czarne mary z koszmarów nocnych, które miewał od czasu do czasu. Czerniały i to nie pod wpływem ognia. Jakby natura chciała ostrzec ich przed czymś znacznie groźniejszym niż nieokiełznany żywioł. Delta przemknął pod łapami zajęczych przyjaciół i ruszył do bezpiecznej kryjówki wśród korzeni natury. Jednak zbliżając się przysnął. Drzewa na prawdę zaczynały czernieć i pokrywać się mazią, która była powodem rozpadu tysięcy niewinnych żyć i powstania umieralni w wiosce Komu. Mały wilk cofnął się o krok i rozejrzał czując jak powietrze gęstnieje i chłodnieje, pomimo ciepła bijącego od ognia, który zbliżał się nieubłaganie. Jego oddech zamieniał się w parę jakby nadeszła ponownie zima. Warczenie rozerwało powietrze, aby potem zamienić się w śmiech. Potwór zbliżył się do szczeniaka od tyłu i gdyby nie nagły impuls, który kazał Delcie biec wielkie, w połowie zgnite szczęki zacisnęłyby się na jego karku, zabijając na miejscu. Jego małe łapki uderzyły parę razy o ziemię a gardło zaskowyczało w wyrazie czystego strachu. Nie chciał umierać i powtarzał to sobie w głowie niczym magiczne zaklęcie, które miałoby go ochronić przed spotkaniem z niebiosami. Niezadowolony ryk rozległ się kilka metrów za nim i wtedy też popłoch w wiosce stał się większy. Delta nie widział ratunku innego niż bieg w kierunku ognia. Płomienie mogły zatrzymać wroga i pozbyć się go na dobre. Jednak zaraz potem mózg Delty zaskoczył i przypomniał sobie że przecież nie może dalej uciekać. Ma broń, którą może użyć aby ocalić się w przyszłości i pozbyć problemu raz na dobre, raz na zawsze. Odważnie odwrócił się mierząc spojrzeniem potwora który właśnie pluł mazią na wszystkie strony raniąc i zarażając bezbronne i nieprzygotowane Komu. Delta wydobył dwie fiolki. Jedna z nich mieniła się kolorami tęczy i wszystkich możliwych zieleni, a druga pozostawał gęsta i biała. Otworzył tą drugą wykonując zaskakująco trafny jak na szczenię rzut. Fiolka wpadła w oko monstrum, który zaskoczony wydał z siebie wysoki pisk cofając się o krok, aby potem rozedrzeć świat i jego spokój swoim rykiem bólu. Lek zaczął już wyżerać jego ciało, jednak to było tak niewiele. Jego masa ciała znacznie opóźniała działanie przeciwstawnej masy. A przez swoją zuchwałą próbę Delta został teraz obrany za cel. Więc szczeniakowi nie pozostało za wiele do wyboru. Otworzył fiolkę Pocałunku Śmierci i chlusnął nim na zbliżającego się potwora odskakując i zrywając się do biegu zaraz po tym. Monstrum przez chwilę stało groźnie warcząc, ale zaraz potem maź na jego ziele zaczęła bąblować.


Słowami nie dało się ująć bólu który go ogarnął. Wściekłość wezbrała w nim na spółkę z przerażeniem. Ten szczeniak tak jak we wszystkich przepowiedniach zepsuł jego plan i rządzę władania światem. Światem, który miał umrzeć pod jego łapą i plagi jaką niósł ze sobą gdzie by sie nie zjawił. A to wszystko dzięki swojemu największemu wrogu, który zwabił go do siebie jako przyjaciela. Zdradził to co kochał ,aby stać się tyranem rządzącym światem. Tyle niewinnych istnień upadło pod jego potęgą, a ten mały pokurcz śmiał znaleźć niezawodną broń, która niszczyła jego zatwardziałe serce od środka. Czuł jak z każdym krokiem w kierunku wilka tracił siły. Jak zostawiał za sobą czarną maź, która spływała z jego przeżartego trucizną ciała odsłaniając resztki skrzydeł i otwartą czaszkę myślącą nieistniejącą myślą. Przestawał widzieć na brakujące oko, a drugie wracało do stanu zanim stał się potężny. Ponownie pozostawał zdany na inne zmysły jak niegdyś przy swoich bliskich. Szalał. Jego wnętrze próbowało bronić się przed nieuniknionym jednak brak kleju jakim była choroba sprawiała że wszystko rozpadało się na jego oczach. Brązowa sierść wychodziła spod coraz to rzadszej cieczy spływającej w kałuże, które tworzyły się przy jego łapach. kości bielały coraz bardziej a dreszcze wstrząsały jego ciałem.
    -będziesz miał życie na sumieniu szczeniaku.- jego głos także zelżał i pozostawał przypomnieniem tych dobrych lat zanim pochłonęła go chciwość ,a których nie musiał tracić gdyby wtedy odszedł i odrzucił propozycję wroga, którego i tak zabił niedługo potem. Nosiciel postawił jeszcze jeden krok aby paść na ziemię pożarty własnymi uczuciami i brakiem krwi oraz choroby, która napędzała jego ciało do życia. Uszło z niego ostatnie słowo niezrozumiałe dla ludzkości. Wtedy nadszedł ogień.

 

Delta zachwiał się na łapach patrząc na pobojowisko. Jednak niewiele czasu pozostawało mu do reakcji. Większość Komu leżała poraniona i zarażona. Musiał im pomóc nawet jeśli całe lekarstwo przepadło w najlepsze. Musiał znaleźć jakiś sposób. Dym zaczynał go jednak przyduszać coraz bardziej i drażnić drogi oddechowe. Kichnął. Raz, drugi. Jego ostatnia przyjaciółka, wielka dowódczyni, teraz słaba i wsparta na włóczni powstała na chwilę. Z jej boku krew lała się nieustannie spadając wodospadem na udo i ciągnąc się w dół do ziemi wraz z grawitacją. Trawa przybierała kolory pomarańczy i purpury coraz szybciej a ciepło nasilało się z każdą sekundą. Delta przysunął głowę do ziemi chcąc uchronić sie chociaż odrobinę od niesionego porywistym wiatrem dymu. Jednocześnie posłał przerażone spojrzenie starszej Komu.

    -Uciekaj szczęśliwe szczenię. Uciekaj Delto. - nie rozumiał. Przecież mógł pomóc. Znał recepturę na pocałunek Śmierci. Nie była to ciężka mikstura. Przecież mógł ich... - nasze życie już się skończyło. Twoje jest jeszcze młode i nawet nie rozkwitło. Uciekaj! Już! Bo sama cię zabiję!- szczenię nie ruszało się chwilę. Komu rzuciła w jego kierunku włócznią, która wbiła się w ziemię obok jego boku. Przestraszony zaczął biec. Jego łapki omijały jak najwięcej krwistych kałuży mieszających się z deszczem, który bez sukcesu próbował gasić wielki pożar. Ciała leżały poszarpane i pochłaniane przez czarną plamę pośród trawy, która rzedła z każdą sekundą jak myśli Delty. Nie było dla nich ratunku. Jego oczy zaszkliły się, a zaraz potem łzy zostały wypuszczone wolno. Bieg nie zaprzestał mieć miejsca, jednak rozmazana wizja nie ułatwiała manewrów między drzewami. Płomienie nadal stanowiły wielkie zagrożenie dla łatwopalnego szczenięcego futerka, więc działające na pełnych obrotach instynkty poruszały łapami podczas kiedy umysł oddawał się celebracji rozpaczy.
I zatrzymał się dopiero daleko. I rzeczywiście, wszystko to co się stało wydawało się takie nierealne. Noc przykryła świat, jednak tam w dole ogień rozpalał wszystko do czerwoności, a jego aura dochodziła aż tu rzucając długie cienie, które niczym węże wiły się po ziemi strasząc ugryzieniami i śmiercią. W dodatku kolory i wszystkie odcienie czerwieni zaszczycały szczenięce oczy. Ten jeden kolor, który tylko bardziej pobudzał jego i tak zmarnowane już uczucia. Płac nie zatrzymał się ani na chwilę podczas całego biegu. Adrenalina nadal krążyła przez jego serce, więc patrzył chwilę na zostawianą za sobą przeszłość licząc na przychylność świata i uciekł. Uciekł od przeszłości, która i tak nie miała go zamiaru zostawić. Nie ważne jak daleko by odszedł, nie pozbędzie sie jej tak łatwo.


Deszcz zgasił ogień. Wielkie płaty spalonych drzew i węgiel leżały na ziemi. Choroba zniknęła pod światem, przemielana teraz przez ziemię, na której spoczęło tyle niewinnych żyć. Płomień odpowiedzialny za to spustoszenie jednak zadrwił sobie z przyrody. Tlił się jeszcze niczym jeden niepozorny szczegół pośród tego tragicznego widoku. Zbielały szkielet wystawał spod popiołów, a w jego źrenicy błyszczało się odrobinę życia. Niewiele potem niebieska kreska przesunęła się lustrując świat i powstając powoli. Sploty nieznanego nikomu do tej pory materiału łączyły jego kości i stawy. Szkielet wstał, zagubiony w tym wielkim świecie. Nie pamiętał nic, nic a nic poza pewnym szczeniakiem, który wydał mu się jakiś dziwnie bliski. Nie przeznaczone mu było jednak nigdy odzyskać o nim pamięci, ale poszukiwanie nie oznaczało wcale niczego złego. Swoje pierwsze krok postawił w stronę gór. Km był? Jak się nazywał? Chociaż tyle ciał wiedzieć, jednak nawet tym nie obdarzył go los. Pozostawił za sobą spustoszałe połacie lasu i pól. Musiał znaleźć szczenię z rozmytego obrazu, bo coś podpowiadało mu że to jedyna osoba, która cokolwiek o nim wie...

 

CDN.

Od Kawki CD Kenai'a - "Promyki Letniego Świtu. Złoty Środek."

Słyszę cię?
Czy to tylko głuche milczenie?
Widzę?
A może to przywidzenie?
Zamiast wspomnienia, mylące skojarzenie?

Słyszysz.
Trucizna wsiąka w suchą ziemię,
Myśli kaleczą zmizerniałe ciernie,
A myśli moje, czy wygłuszysz?
Nie czekasz?
A może to na mnie czekałeś, może to ja, niewinne marzenie?

Słyszysz mnie?
Czy to mocniejsze uderzenie serca?
Widzisz?
Czy to mój wierny odtwórca?
Zamiast zamyślenia, pijane rozkojarzenie?

Widzę.
We wszystkich słowach złoty środek,
I w każdym zdaniu trochę złota,
Lecz próżnej żółci widzieć nie chcę.
Zamieńmy ją
W przewodnik do niejednej duszy.

Ktoś wychodzi z centrum,
Ktoś staje na uboczu,
Popatrz, znowu szukają się dwa małe aniołki.
Z tyłu bezpieczna większość,
Z przodu mała niewiadoma,
W którą stronę pójdzie?

Ktoś, kto nigdy nie był w centrum,
Ktoś niewzruszony, jak skała,
Popatrz, we własnym, wewnętrznym świecie.
Niedostrzegalnym pośród niskich krzewów,
Rozmytym wysoko, na niebie,
Gdzie skończy, gdzie się ukryje?

Staje przed nią, nie widzi,
A w mętnych źrenicach otwierają się wrota.
Dostrzegł, zapukał z lekkim drżeniem,
Nie patrz, nie szukaj, a poczuj, przybyszu,
Wybierz. Na krótką chwilę zboczyć ku większości,
Albo żyć długo, ale na uboczu.

Słyszałaś?
Czy to wołanie, czy psie skomlenie?
Widziałaś?
Dziesiątki stóp skaczących po naszych sercach?
Czekaj. I słuchaj Słoneczko. I miej baczenie.


Był pewnego razu taki dzień, gdy trzy małe szczenięta wędrowały przed siebie, lasem. Dlaczego w ogóle o nim wspominam? Czy mało jest dni, gdy jakieś tam, trzy małe szczenięta biegają po łonie natury? Zapewne każdego dnia, gdzieś na świecie, jakieś leśne szczenięta chodzą po lesie. A jednak, jeśli słuchacie mojej opowieści, warto wspomnieć o tamtym dniu i tamtej trójce. Tak się złożyło, że dzień ten był bowiem jednym z dni, które zmieniły nie tylko życie Kanny i Kenai'a, ale także i moje. To jest, tego trzeciego kółka u dwukółki, które z jakiegoś powodu zamiast zostać w domu, podreptało wtedy za nimi.
- Hej, rozdzielmy się! - zawołała bordowowłosa, kawowa waderka, z wyższą niż zazwyczaj egzaltacją skręcając w jakąś niewyraźną, leśną dróżkę między krzewami jałowca. Brat oczywiście, nie zważając na jej krzyk, pobiegł za nią. A siostra wzięła sobie słowa do serca. Zatrzymała się i przekrzywiła łebek, przez chwilę rozmyślając, w którą stronę powinna się udać. Ostatecznie zwyciężył kierunek, w którym jeszcze chwilę wcześniej podążali wszyscy troje.
Nie zaszła daleko. To znaczy, zaszła: stanowczo za daleko wybrali się bez opieki, we trójkę. Sama jedynie dokończyła dzieła, zapędzając się w swoim niewinnym postanowieniu odnalezienia własnoręcznie owego znaku z niebios, chociażby, i chyba głównie, po to, żeby dać rodzeństwu do zrozumienia, że lepiej trzymać się z nią, niż bez niej. Szła więc dalej, krokiem raźnym i prędkim pomimo rosnącego zmęczenia, aż nie wyszła na sporą polanę. Ta zwieńczona była pokaźnych, a wręcz niewyobrażalnych jak na jej własną maleńkość rozmiarów grotą, wyjściem zwróconą na północny wschód. Dziewczynka zawahała się, widząc, że nie jest sama. Nieznajomy basior ze skrzyżowanymi ramionami i przymkniętymi oczyma, opierając się grzbietem o jedną z wystających ponad ziemię, zewnętrznych ścian jaskini, wygrzewał się w ostatnich docierających tam promieniach słońca.
- Cirrus uncinus. Czy jest coś piękniejszego na letnim niebie? - dosłyszała głos, którego źródła nie była w stanie zlokalizować.
- Znaczy, chmura? Bezchmurne niebo też jest ładne - odpowiedział szary wilk, sennie otwierając jedno oko.
- Agrest, masz swoją ulubioną chmurę?
- Litości, czemu miałbym mieć? Dla mnie wszystkie są podobne.
Coś sprawiło, że po zasłyszeniu fragmentów rozmowy, zwyczajnej i przyjaznej, małe nóżki w końcu zgodziły się pewnym siebie krokiem ponieść Kawkę jeszcze kilka kroków naprzód. Odchrząknęła i już przygotowywała się, aby wygłosić jakieś uprzejme powitanie, gdy wyprzedził ją w tym napotkany osobnik. Ostrzegawcze ukłucie niepokoju zatliło się w małym serduszku, ale niemal od razu zniknęło gdzieś w odmętach niepamięci.
- Dzień dobry, czy to nie córka Ciri i Admirała?
Coś poruszyło się w trawie. Błękitny smok wylegujący się wcześniej na wznak, podniósł się i oparł na jednym skrzydle. Mała Kawka rozpogodziła się na nowo, gdy tylko dostrzegła, z czym, a może z kim ma do czynienia.
- Tak, to Kawka.
Przyjemne uczucie spełnionego pragnienia zalęgło się w niej tak szybko, jak szybko umknęło, zastąpione przez pełną oburzenia myśl, że ktoś, chociażby był nie wiadomo jak pięknym i tajemniczym znakiem z niebios, śmiał znać jej imię, jeszcze zanim się poznali. I zamiast grzecznie przytaknąć i jeszcze raz z grzeczności oznajmić kim jest...
- Kim jesteś, nie znam cię - rzuciła wprost do niego, bezbarwnym tonem i niespokojnie zmarszczyła nosek.
- A ja cię znam.
- Naprawdę? - to przeciętnie bystre pytanie, zanim się spostrzegła, wydostało się z jej pyszczka. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

Ciemność.
- Nie mam pomysłu.
- Kawka.
- Dlaczego akurat "Kawka"? - mruknął Admirał nieprzyjemnym tonem, jakby obruszył się na sam dźwięk tego imienia.
- Jest... ładne - Mundus wzruszył ramionami, a jego uśmiech nieco zblakł.
- Przypomina mi o matce - basior sam nie wiedział, dlaczego zdobył się na tak dogłębne wyznanie. Ale stało się. Z tyłu dobiegło ciche westchnienie siedzącego obok Szkła.
- Tak - odpowiedź była lakoniczna i bezbarwna.
- Zresztą jest żółta. Można nadać jej jakieś pasujące imię.
- Musztarda?
- Spadaj.
- Więc jak ją nazwiecie?
- Kawka - wypalił wilk i mało delikatnym ruchem odsunął szczenię na bok.
- Teraz ja. - Ciri przysunęła do siebie jednego z potomków, zanim jej towarzysz zdążył go dotknąć.
- Masz już pomysł? - Admirał widząc, że wilczyca nieodwołalnie przejęła pałeczkę, cofnął łapę poprawił swoją pozycję, po czym jakby od niechcenia podrapał się za uchem.
- Irys. Pasuje, prawda? - zapytała ciepło.
- Ta... - Basior już zdążył przekierować uwagę na kolejnego szczeniaka, piszczącego zawzięcie i skarżącego się całemu światu, że turlając się po ziemi, potoczył się trochę dalej, niż reszta, od matki. - A tego nazwę... - Nastała dłuższa chwila ciszy, w każdym jednak fragmencie tej uczty dla uszu dało się słyszeć agresję. Och, gdyby ktoś z obecnych przerwał teraz wielkiemu Admirałowi, chyba wyskoczyłby na niego z kłami. A przynajmniej był tego pewien przez całe swoje nieszczęsne życie. - Cyklamen!
- Cyklamen? - powtórzyła Ciri - ciekawie.
Trójka wilków kończyła jeść kolację.
Cmokanie i ciche popiskiwanie gromadki nowonarodzonych szczeniąt, mimo silnego wiatru obijającego się o ściany jaskini, na pustym, pagórkowatym terenie, roznosiło się dużo dalej, niż mogłoby wśród leśnych drzew. Tamten dzień był nie do końca udany, toteż wszyscy, którzy przebywali w jaskini zadowalali się milczeniem - czynnością mniej wymagającą, a równie znaczącą, co rozmowa.
Tamtego popołudnia, wraz z gośćmi w liczbie uszczuplonej o jeden, przybyła do jaskini wiadomość, która, choć może nie grobowa, jakoś popsuła ogólny nastrój.
Względna cisza przerwana została przez bordowej maści basiora imieniem Admirał, który trochę z przymusu, po celnym trafieniu łokciem swojej życiowej towarzyszki, nadobnej wadery i mojej matki, Ciri, a trochę przez grzeczność, burknął:
- Dzięki za pomoc.
Płowy wilk podniósł na niego wzrok, utkwiony wcześniej w jelenim boku.
- To oczywiste, jeśli mogę wam jakoś pomóc, pomagam.
- Tato, naprawdę rozumiemy, że masz... macie w jaskini wojskowej swoje obowiązki - wilczyca z wahaniem uzupełniła słowa leżącego przy swoim boku, dodatkowego, większego od siebie buraczanego szczeniaka, który kontent, na nowo zajął się obgryzaniem kości.
- Gdybyście czegoś potrzebowali, pamiętajcie, że możecie na nas liczyć - powiedział chyba bardziej dla zabicia zapadającej po każdym kolejnym zdaniu ciszy, niż dla faktycznego zapewnienia, które było tyle szczere, co banalne.
Ponieważ rozmowa nie nabierała tempa, wilk szybko zebrał się do wyjścia, gdzie już czekał na niego ostatni gość jaskini w górach, skrzydlaty okaz drugoplanowości. Opuścili jaskinię sami, trochę inaczej, niż jeszcze przed kilkoma dniami. Szkło, nie zdążywszy wyjść z roli powiernika rozmowy, postanowił rozwiać milczenie jeszcze raz.
- Ciekawe, co tam u...
- Wiesz, nieszczególnie mam teraz chęć rozmawiać o Wronce - przerwał cicho ptak.
- Kiedy ja naprawdę wiem co czujesz, przyjacielu. Mnie też zostawiła. To moja córka.
- Ciebie...? Też? To ty, Szkiełko, pierwszy... Zresztą czy to ma teraz znaczenie... To nie jest niczyja wina. Ani twoja ani jej, ani moja. 
Wymienili krótkie i poniekąd wyprane z emocji spojrzenia, tak, że chyba nikt oprócz nich nie byłby w stanie odczytać stojących za chłodnymi oczyma uczuć.
- Czy wszystkie dziewczyny są takie? Raz na całe życie, wiesz co to znaczy? - Mundus w zamyśleniu popatrzył na towarzysza. 
- Aż za dobrze.
- Ach, no tak.
- Czasem wydaje mi się, że wszystkie. To znaczy, dziewczyny - sprostował wilk. - Jeśli nie trzymasz jak pająk muchy, to prędzej czy później ucieknie. Miałem na myśli... Nie bierz tego zbyt dosłownie, co? 
Szary lotnik zaśmiał się z charakterystyczną, nieco nerwową intonacją. 
- Jak tego, że wszystkich przestępców powinno się likwidować? Hipokryzja to jednakowo drugie imię nas wszystkich*.

Patrzyłam na smukłe stworzenie, wysoko zadzierając łebek. Dość szybko moje drobniutkie, szczenięce mięśnie zaczęły odmawiać dalszej współpracy, więc opuściłam głowę i odwróciłam się na pięcie, w duchu oskarżając mego rozmówcę o bycie za wysokim. Jednak gdy stałam na tamtej polance, o krok od powrotu skąd przyszłam i wyruszenia na poszukiwanie rodzeństwa, przed oczyma stanął mi obraz ich: szukającej razem dwójki, która przybywa w to samo miejsce, zaraz po mnie, a potem nie wierzy, gdy mówię, że to ja jako pierwsza odnalazłam nasz błękitny znak z nieba. W mojej główce zapanowała władzą bezwzględną i tyraniczną, jedna myśl: Tak nie będzie.
- Litości, chodź ze mną. Musimy znaleźć moje rodzeństwo, dobrze?

< Kanna? >

* Patrz: "Motyl Nocny". Tak, cały.

poniedziałek, 21 czerwca 2021

Od Ciri CD Admirała - "Taniec z Aniołami"

Zmęczenie i nuda ogarniało moje ciało od przeszło miesiąca. Moimi jedynymi rozmówcami stały się głosy w mojej głowie i moja własna świadomość. Żyłam nieświadomie, robiąc wszystko automatycznie, robotycznie  i w określonym dziennym szeregu. Wstajemy na karmienie, krótka drzemka na dobudzenie, później jemy resztki wczorajszej kolacji, której nie mieliśmy siły zjeść. Admirał pomaga mi znieść młode na dół góry i zaraz znika żegnając się czule, lecz zawsze tak samo. Ja leże w słońcu… później w cieniu… wstaje szukając zagubionego Irysa i spędzam resztę dnia na szukaniu go. Gdy w końcu go znajdę, wracamy pod nasze drzewo, by poczekać na powrót ojca. Admirał wraca i z powrotem wchodzimy do naszej jaskini. Dłubiemy chwile w przyniesionej przez basiora kolacji, po czym poddajemy się i po wykarmieniu szczeniaków kładziemy się, zasypiając w kilka sekund. Wszystko stało się takie nijakie. Przewidywalne, Przekalkowane. Żyjemy po prostu Byle jak.

Tak mało jest, pomiędzy nami spraw

Znudzona Ja, mówi: umyj, sprzątnij, zgaś...

Kolejny rok, udało się przespać nas

Bez wielkich łez i bez wielkich strat...

- Możesz mi pomóc?

- Dasz sobie radę, muszę już iść.

Przełykam głośno ślinę patrząc na jego gotowe do wyjścia łapy.

- Dobrze. Idź.

Bo przecież nie jest, aż tak

Byle jak, wczoraj świat był nasz

A teraz byle być, byle trwać

Byle jak odliczam końca dnia

Do nocy by doczekać gwiazd

Uuu, uuu...

A nie, aż tak byle jak

Uuu, uuu...

- Ciri! Musisz je nakarmić! Piszczą od jakiejś godziny!

- Już już… daj mi tylko….

- Ciri! Wstawaj! Zaraz Oszaleje!

- Kurwa Wstaje! Książulek pieprzony…

Tak mało wiem, bo mało wiedzieć chcę

Co robisz, gdzie?

Jak Ci wczoraj minął dzień?

W pułapce ciał

Pożal się Boże, zdań

Kolejny raz uciekam, biegnę, gnam...

- Chcesz pogadać?

- O czym?

- O wczorajszej nocy. Wydaje się, że mocno się zdenerwowałaś.

- Nie chce.

- A co dzisiaj robiłaś?

- Nic… Zupełnie nic.

Aż tak

Byle jak, wczoraj świat był nasz

A teraz byle być, byle trwać

Byle jak odliczam końca dnia

Do nocy by doczekać gwiazd

Uuu, uuu...

A nie, aż tak byle jak

Uuu, uuu...

- Kocham Cię, Ciri.

- Tak… Wiem.

- A ty mnie? Wiem, że dużo mnie nie ma, ale proponowałem byś została z moją matką.

- Twoja Matka odeszła. I szczerze mówiąc jej się nie dziwię.

- Co?

- Nic. Śpij.

I czasem się sparzę

Od święta odważę się chcieć

Chcieć czegoś naprawdę

A na niby już nie, eee... eee ...eee

- Odejdziemy jeszcze? – spytałam jednego wieczora, gdy szczeniaki już spały wtulone we mnie i świeżo najedzone. Choć nie czułam bólu, to czułam ogromne zmęczenie, które nie opuszczało mnie ani na krok. Przy takiej gromadce nie mogłam spuścić wzroku ani na chwile, a maleństwa były jeszcze za małe by zająć się sobą same.

- Hmm? – mruknął wyrwany z myśli Admirał, odwracając pysk w moją stronę.

- Pytam, czy odejdziemy stąd jeszcze? Jak młode dorosną. Ale nie do WSJ, nawet nie do WWN… gdzieś daleko, gdzie nikt nas nie zna, gdzie możemy wszystko zacząć od nowa. Sami. – zamknęłam oczy z rozmarzeniem patrząc w przyszłość. Tylko on i ja. Na własnych niczym nie zmąconych warunkach. Potrzebowałam tylko dobrej odpowiedzi na pytanie.

<Admirał?>

Od Kenai’a CD Kawki - "Promyki Letniego Świtu. Nierozłączni."

Oto Kenai, miłosierny brat

Jest piękna. „Trawa”. Tak nazwała to Mama myjąca mnie właśnie własnym językiem. Robiła to dzisiaj już drugi raz. Leżałem z nią i rodzeństwem u podnóży gór, gdzie mieliśmy swoją jaskinię. Tata pomógł nas tu znieść rano, zanim poszedł jak to nazwał: „pracować”. Mama nie była z tego zadowolona, ale mimo to życzyła mu „owocnych eksperymentów” cokolwiek to znaczyło.

Wracając do trawy.

Była taka miękka i ładnie pachnąca, aż chciało się w niej tarzać. Jednak jak to zrobiłem to matka od razu wzięła mnie do siebie i zaczęła czyścić. Mogłem tylko wdychać świeży (tak mi się zdawało) zapach i łapkami wyczuwać wspaniałą fakturę nowego podłoża. Pomiędzy źdźbłami mogłem dostrzec różnorodne małe istoty śpieszące się gdzieś lub uciekające przed moją łapą. Jakie miały cele w życiu? Do czego dążyły i po co? Zastanawiałem się obserwując jak pojawiają się co jakiś czas w trawie lub wspinają się na kamienie, czy nawet chodzą po łapach moich czy Mamy.

Patrzyłem teraz na bawiące się rodzeństwo samemu będąc uziemionym przy rodzicielce. Chociaż nie. Nie byłem sam. Moja siostra Kanna leżała sama z daleka od innych, jej futro było sklejone brudem, a wzrok miła zamglony i daleki. Spojrzałem na Matkę, która z niesamowitą dokładnością czyściła moje futro, jak w takim razie mogła tak zaniedbać Kanne? Rozejrzałem się dalej i pomiędzy skaczącymi Irysem i Kawką zobaczyłem Cyklamena, który wyglądał podobnie do Kanny. On jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi, patrząc z zaciekawionymi i radosnymi oczami na figle siostry i brata. Tylko Kanna siedziała smutna i spędzająca czas w innym, pewnie lepszym świecie. W końcu wstałem od Matki, nie zwracając uwagi na jej zatrzymujące mnie słowa. Podszedłem do siostry i położyłem się obok niej. Niewiele myśląc zacząłem robić to co nasza rodzicielka. Powoli i dokładnie przykładałem język do jej brudnego futra, żeby była tak czysta jak ja. Matka widząc to uśmiechnęła się delikatnie, jednak tylko na chwile. Jej pysk zaraz zasnuł smutek, a ona odwróciła wzrok patrząc na resztę naszego rodzeństwa i ignorując naszą obecność. Najwyraźniej niechcący właśnie wybrałem pozycję gorszego syna…

Oto Kanna, opuszczona córka

- Kenai? – spytałam cicho, czując niezrozumiały niepokój. – Myślisz, że mama mnie nie lubi bo jestem zła?

- Nie. Myślę, że jest zagubiona. – powiedział basior i choć nie do końca wiedziałam co to znaczy, spodobała mi się ta odpowiedź. Kenai był mądry. Dużo mądrzejszy ode mnie i już zdołał poznać ten świat wystarczająco dobrze by wypowiadać się na temat innych wilków czy współistniejących z nami istot. Kiedyś opowiadał mi o mrówkach. Obserwował je tak długo, że zrozumiał jak działa ich całe społeczeństwo. Każda mrówka istniała by pełnić określoną funkcję. Te istoty nie żyły dla własnego szczęścia, ich szczęście było określone przez interesy i dobre prosperowanie całej kolonii. Nawet bezpłodne samice, które wszędzie indziej uważane są za bezużyteczne dla gatunku, tutaj były na tyle ważne, że bez nich mrówki by nie istniały. Były najliczniejsze i miały jedne z najważniejszych funkcji, czyli dostarczanie pożywienia, budowa i sprzątnie ich domu, a nawet obrona przed intruzami i opieka nad potomstwem. Płodne samice mogły być zapłodnione tylko raz w cały życiu, później stawały się praktycznie bezużyteczne, a i tak to one są nazywane Królowymi. Samce za to zaraz po kopulacji z królową giną… Miałam wrażenie, że w ich świecie byłaby szczęśliwa będąc robotnicą i wykonując pozornie nie potrzebne prace. Względem ich mocno naoliwionego społeczeństwa, nasze wydawało się chaotyczne i mocno egocentryczne. Wolałabym, żeby to dobro ogółu było ważniejsze niż nasze własne.

Oto rodzeństwo, niczym dwie różne krople wody. Jedna słona, druga słodka.

Trójka młodych szczeniąt wybrała się w bliżej nieokreślone miejsce. Wydawać by się mogło, że to przodujący, nieustraszony brat prowadzi całą gromadę, jednak nic bardziej mylnego. Ich podróży przewodniczyła Kanna. Zapomniana przez matkę lub opuszczona z pełną jej świadomością, młoda i nieśmiała waderka, której od pierwszych dni brakowało jedynie ciepła i opieki innego wilka. I choć matka nie zdała tego egzaminu, zdał go starszy brat. Kenai z pewną dozą ciekawości i chęci ulepszania samego siebie, rozpoczął swój anarchiczny plan zmiany świata na lepsze, przygarnięciem małej Kanny pod swoje nieistniejące skrzydła.

Jednak w naszej paczce znajdowała się jeszcze jedna, niedoceniona jeszcze wilczyca. Chociaż Kawka idealnie średnia i wpisująca się pomiędzy swoje nierozłączne rodzeństwo, nie była jednak pełnoprawnym członkiem tej pary. Zwykle rozsądna, egocentryczna i indywidualna na wskroś, dzisiaj jednak postanowiła towarzyszyć swojemu rodzeństwu w bliżej nieokreślonej wyprawie i pozwolić na planowanie i prowadzenie tej wyprawy, młodszej od niej siostrze.

Przemierzyli polany, lasy, ominęli kilka zbiorników wodnych, mniejszych i większych. Omijali dobrze znane im góry i nieznane im jeszcze morze. Dreptali powoli, nie myśląc o strachu, bezsenności podróży czy nieuchronnym powrocie do domu. Mała Kanna zatrzymała się w końcu patrząc przed siebie niczym zaklęta. Z początku patrzyła tylko przed siebie, później jej wzrok podążył za czymś w górę, a z jej wąskiego gardła, cichym głosikiem wyszły litery układające się w wyraz podziwu.

- Widzieliście to!? – spytała odwracając się do towarzyszącego jej rodzeństwa.

- Co? – spytała Kawka podchodząc i zrównując się z siostrą. – Nic nie widzę. – ciepło-beżowa wadera patrzyła we wszystkie strony szukając czegoś niezwykłego.

- Bo już zniknęło! Było takie piękne… Błękitne jak niebo, z dziwnym futrem i łapami rozpiętymi niczym liście! Tak dostojne, wysokie i chyba miało coś złotego na szyi! Tylko miało takie smutne oczy…

- A może to była jakaś legenda! – zaaferował się Kenai marząc już o odnalezieniu tego dziwnego stworzenia.

- Brzmi jak coś niesamowitego. – zauważyła Kawka, przysiadając obok rodzeństwa.

- I takie było. Musimy je odnaleźć! – krzyknęła mała Kanna i podreptała na swoich krótkich nóżkach przed siebie, tam gdzie przedziwna i piękna istota zniknęła jej z oczu.

<Kawka?>