wtorek, 1 czerwca 2021

Od Agresta CD Espoir - "Wyblakłe słońce" cz. 3.10

Kręgosłup zaczynał już trochę boleć mnie od wyprostowanego siedzenia na kościach kulszowych, ale moje ciało okazało się tak ociężałe po obfitym posiłku, że zbyt opcją kuszącą, by z niej zrezygnować, nieoczekiwanie okazało się dalsze trwanie w bezruchu.
Westchnąłem więc bezradnie, przypominając sobie nagle, jak nudne bywa czasem życie i ile energii trzeba niekiedy zmarnować na samo zajęcie swoich rozleniwionych słonecznym dniem myśli, aby wykrzesać z nich choćby tyle impulsów, ile pozwala zwykłemu, małemu wilkowi na przeżycie do kolejnego wieczora bez wyraźnego posmaku nudy, ogarniętej dodatkowo lepką otoczką gnuśnej beznadziei, zostawiającą muliste resztki w każdym miejscu duszy, do którego przypadkiem się wtoczy. Och, jakże przydałby mi się deszcz. Kilka tysięcy życiodajnych kropel.
"Proszę", podniosłem głowę, oczy spod przymkniętych powiek kierując wprost na błękitne niebo, pozbawione choć jednej chmury. "Proszę o trochę deszczu. Mógłbym nawet w nim pokręcić się w nim w kółko, jak jakieś niewinne dziewczątko. Tylko proszę o trochę deszczu. Ulewnego jak wodospad ze strumienia płynącego tygodniami czystą krainą, wśród soczyście zielonych traw, pod ostrym i gorącym słońcem. Odżywczego jak upadek z dziesięciu metrów wprost na mięciutką pierzynę o głębokości kolejnych dziesięciu. Proszę o deszcz. To byłoby, słowo daję, wspaniałe."
Na deszcz, jak się szybko przekonałem, nie mogłem tego dnia liczyć. Na oblanym ciepłymi promieniami widnokręgu pojawiło się jednak coś innego, czego nie spodziewałem się zastać na swojej drodze nie tylko tamtego dnia, ale i żadnego innego, przynajmniej w czasach, w których wierzyłem jeszcze, że rzeczywistość widzianą naszymi słabymi oczyma przez pół do dwóch trzecich doby, dzień w dzień, można oddzielić od zdarzających się niekiedy cudów.
To nie był cud. Z daleka, wyglądało to raczej jak walec, duży, na wskroś papierowy i poszarzały jak gazeta z odzysk surowców wtórnych. Musiałem przyjrzeć się dokładniej, by dostrzec, że porusza się to na dwóch, to na trzech wilczych nogach i powolutku sunie wprost na mnie. Machnąłem tylnymi łapami i przechyliłem głowę, ostatecznie decydując się podnieść ze swojego miejsca.
Pędząca gazeta, zbliżywszy się do mnie, zwolniła i z lekka zakołysała się na swoich cienkich nóżkach. Trwałem w bezruchu niczym słup soli, chłodny i twardy, gotowy na najmniej spodziewany ruch owego niebywałego napastnika. Czy taki rzadki okaz mógłby w ogóle wykonać jakiś spodziewany ruch? Czy mogłem się czegoś po nim spodziewać?
- Dobry okazie, dokąd biegniesz i czego szukasz, czy nieumyślnie stanąłem na drodze twojej szaleńczej pogoni?
Z papierowej tubki wydobyło się ciche westchnienie, sam nie byłem w stanie stwierdzić, czy należało uznać je za pełne rozkoszy, czy też nadzwyczajnego Zmęczenia. Fakt faktem, Przyjaciele, byłem zupełnie zdezorientowany i dużo bardziej stojącym przede mną tworem przejęty, niż jestem dzisiaj, gdy Wam o tym opowiadam. Jak więc pewnie podejrzewacie, nie wytrwałem w miejscu ani chwili dłużej, niż pozwoliło na to obecne w pierwszej chwili zdziwienie. Na napiętych nogach, przygotowanych do ucieczki, podkradłem się do przybysza i ledwie czubkiem siekaczy szczypnąłem warstwę sztywnego materiału. Okazało się to wystarczające, by powalić znajdującego się wewnątrz wilka (albowiem byłem już pewny, że środek wypełniony jest niczym innym, jak zwykłym wilkiem). Ciało z hukiem upadło na ziemię, a nim chłodny wiaterek użyczył mi się i pozwolił poczuć znajomy zapach, przed łaknącymi odpowiedzi oczyma mignął mi wdzięczny, biały pyszczek.
- Mitriall...? - szept podniósł się ponad korony sosen. Pochyliłem się, by zajrzeć do wewnątrz rolki, gdzie ściśnięta przez jej nieczułe, papierowe ściany, jakby bez życia leżała wadera.

< Mitriall...? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz