O, bogowie! Co to była za noc! Szczęście chyba jednak niezupełnie się ode mnie odwróciło. Z rozkoszą rozprostowałem kości na wprost starej, pomarszczonej brzozy obok wejścia do jaskini medycznej. Posłaniec z deklaracją wolności przybył tuż po wschodzie słońca, więc teraz musiało być niedługo przed południem. Na razie zero ofiar. Ciekawe, co takiego mógł zmajstrować Dergud przez jedną noc... Nie wątpiłem już, że to więzienie było czysto polityczne. Wmaszerowałem raźnym krokiem do środka, obdarzając wszystkich po kolei sztucznym, przyjaznym uśmiechem.
— Czegoś ci trzeba, skarbie? - zagadnęła zdecydowanie starsza medyczka, zwijając jakieś bandaże pod ścianą. Westchnąłem cicho z urazą, ale zatrzymałem się.
— Szukam Błarki.
— Jest tam, u zielarki. - kiwnąłem głową na znak wdzięczności i szybko ruszyłem we wskazanym kierunku. Granatowo-biała wadera faktycznie przekładała jakieś zasuszone kwiatki z młodszą towarzyszką.
— O, witaj Eothar. Już cię wypuścili? - rzekła zaskoczona wilczyca, lustrując mnie wzrokiem, jakby chciała się przekonać, czy nie jestem tylko duchem.
— Witaj. - powtórzyłem, spoglądając na mniejszą zielarkę. - Dlaczego mieliby nie? - zapytałem spokojnie.
— Ja, nie wiem. - Błarka wzruszyła ramionami, przenosząc wzrok z powrotem na towary. Pokiwałem lekko łbem ze zrozumieniem. - Potrzeba ci czegoś?
— Przyda się jakaś oliwka. - mruknąłem po chwili namysłu, nie chcąc odejść z pustymi łapami. - Coś mnie ominęło? - spytałem od razu, gdy wadera zabrała się za przeglądanie półek.
— Och... właściwie całkiem sporo. - rzekła z pewną dumą - Jest zakaz poruszania się w nocy, chyba że do medyka, generalnie w jakiejś ważnej sprawie. Zamknęli granicę z Chabrami. Dowiedzieliśmy się o tem dzisiaj nad ranem. Wiesz, w WSC jest ta wścieklizna i lepiej nie ryzykować. Wszyscy z jakimikolwiek objawami mają obowiązek kwarantanny, ich rodziny otrzymają darmowe posiłki. Proszę bardzo. - westchnęła cicho wilczyca, podając mi niewielką szklaną, trochę popękaną buteleczkę z żółtawo-mlecznym płynem w środku. Uniosłem brwi z uznaniem.
— I tak się nie dało chodzić, jak grasują po nocach te gówniarskie hordy. Coś jeszcze? Wpuścili cię tam?
— Nie. Hm... weszła jeszcze jedna ustawa, że stanowiska wojskowe mogą być obsadzane tylko przez członków partii... chyba niczego nie pominęłam.
— Żadnych szczegółów? - bardziej oznajmiłem, niż spytałem - Cóż, czego się spodziewać przez jedną noc...
— Trzeba było szybko działać, ale potem pewnie to poprawimy. - stwierdziła obojętnie Błarka, przyglądając się bacznie, jak moczę łapę w płynie. Następnie przejechałem nią po sierści na głowie i nosie.
— Bez współpracy z posłami będzie ciężko... - odpowiedziałem. Przybrała minę w stylu cichego potwierdzenia: Życie.
— Hej, to nie salon piękności! - pisnęła młodsza zielarka, przyglądając mi się z rozbawieniem. - Tym się leczy, wiesz, jak ciężko uzyskać taką czystą mieszankę...
— Nie przeczę, jest wyborna. I znakomicie leczy to moje zdrowie psychiczne. - odparłem z uśmiechem, chowając butelkę do torby.
— Ta, ta. - Wadera przewróciła oczami, mrucząc coś pod nosem z zabawnym grymasem na pysku i szybko wróciła do pracy.
— To do zobaczenia. - rzuciłem na odchodne. Słowa pożegnań doścignęły mnie już na korytarzu.
Skierowałem się w głąb kompleksu, ku niewielkiej grocie z okienkiem w suficie, gdzie czekały na mnie stosy pachnących dokumentów. Jedynie jaskinia medyczna miała ten przywilej trzymania kart u siebie. To mi się podobało. Wszystko na swoim miejscu, dostępne dla wykwalifikowanych organów. Trzeba będzie to później rozszerzyć. Prędko zacząłem przerzucać dokumenty w nieładzie i rozrywać na strzępy to, co było trzeba, by upchać szczątki w mokrą szczelinę w rogu, gdzie będą tkwić do końca swych nielicznych dni, aż zgniją i rozpadną się w pył. W sumie wyeliminowałem przypadki wścieklizny do dwóch lat wstecz, tak dla pewności. Wyleczyłem chyba więcej pacjentów, niż jakikolwiek tutejszy medyk... Zaśmiałem się cicho do samego siebie, kończąc składanie papierów z powrotem.
— A panicz co tu robi? - ten głos zmroził mnie od czubka głów do łap. Mój pysk od razu stężał w kamiennym wyrazie. Odwróciłem głowę, przewiercając wzrokiem sylwetkę staruszki na wylot.
— Chciałem dopisać się do wykazu. - mruknąłem niewinnie, wstając i otrzepując się z piachu.
— Nie trzeba. Poradzimy sobie. - odparła twardo wilczyca z nutą nieufności. Klasyczny typ dozorcy.
— Dziękuję. - rzekłem tylko, mijając ją w przejściu. Będąc na zewnątrz, odetchnąłem głośno z ulgą i rozejrzałem się dookoła. Na moim pysku powoli wykwitł szyderczy uśmiech. Wypadałóby ponownie odwiedzić wujka Agresta, nie sądzicie?
Wdrapałem się błyskawicznie na potężny, mocno rozgałęziony klon. Słońce wisiało już wysoko, w jednej czwartej nieboskłonu, więc trzeba się sprężać, jeżeli chcę mieć świadków. Ukryty w obniżeniu terenu wśród krzaków, nasmarowałem ciało niewidzialnym specyfikiem, po czym wyciągnąłem z torby trochę wilgotny skrawek papieru. Nakreśliłem parę koślawych, specjalnie wydłużonych znaków krótkiej wiadomości. Odczekałem, aż warta zajrzy do środka i zostawiłem świstek przygnieciony kamykiem pod jaskinią wojskową, by biegiem zawrócić w kierunku wschodnich rubieży WSJ. Wkrótce przekroczyłem dobrze strzeżoną granicę WSC, z trudem powstrzymując się od chichotu, gdy prześlizgnąłem się pomiędzy dwoma strażami jak duch, tylko liście zawirowały łagodnie w powietrzu.
Z pozoru tereny Chabrów wyglądały zupełnie tak samo, jak dzień wcześniej. Teraz szlaki były tak ciche i opustoszałe, jak alejki na cmentarzysku. Jedynym wilkiem, jaki stanął na mojej drodze, był szary basior o złotych znakach na futrze i tegoż koloru oczach. Chwilę potem ruszył przed siebie, zasępiony. Powietrze było równie ciężkie i duszące, jak jego myśli. Atmosfera składała się już chyba nie z cząsteczek gazów, lecz z ołowiu; być może po części dlatego, że każdy krok wzniecał chmurkę popiołu, a dookoła pomiędzy bujną zielenią sterczały czarne kikuty spalonych sosen. Ale nie, tu chyba chodziło o coś innego. Las odrośnie.
Mówią, że nadzieja matką głupich. Z taką myślą zajrzałem ostrożnie do jaskini lecz, ku mojemu zaskoczeniu, ciemnoszary wilk siedział tam bokiem do wyjścia i skrobał coś pazurem na gładkiej ścianie. No cóż, nie warto mierzyć wszystkich swoją miarą. Ja uwielbiałem myśleć w ruchu, Agrest najwyraźniej preferował pracę w zaciszu własnego domu. Wyglądał prawie jak jakiś zapalony naukowiec, szukający lekarstwa na wściekliznę... Wielka szkoda, że trzeba będzie przerwać takie wielkie odkrycie. Podszedłem bezszelestnie do basiora. Zwolniłem na sekundę. Sekundę, w której nasze spojrzenia się spotkały. Musiał uświadomić sobie moją obecność już po kilku krokach, ale to było stanowczo za późno.
Potrząsnąłem prędko łbem, żeby poukładać sobie klepki w nowej głowie. Zamrugałem parę razy i spojrzałem na miejsce, gdzie powinien być Eothar Atsume. Ciała bywają strasznie problematyczne. Teoretycznie nikt nie powinien tu wejść, ale... nie sądziłem, że tak szybko przekonam się o błędności swojej teorii. Usłyszałem dziwnie znajomy stukot pazurów, na krótko zanim w wejściu pokazała się pochylona, szara czapla. Zrazu spiąłem się cały, ale po chwili odpuściłem, przysuwając się bliżej do niewidzialnej podpory, lecz nie tak, by się na niej opierać. Pięknie, tylko jego mi tu brakowało.
— Witaj. - wyrzekłem najbardziej neutralną opcję, jaka przyszła mi do głowy. Nie miałem siły spojrzeć w te oczy jeszcze raz. Choć były zmęczone, wydawały się przeszywać wilka na wylot.
— Czołem, Agrest. Posłowie z WWN są w drodze, medycy wiedzą o wszystkim, zaczęły się wspólne polowania. - ptak usiadł pod ścianą i westchnął głęboko.
— Świetnie. Zatem pozostaje... czekać. Nie ma więcej rewelacji ze strony naszych zachodnich sąsiadów? - odparłem spokojnie, spoglądając ukradkiem na pustkę koło mojej prawej łapy.
— Ach, bo widzisz... - mruknął pierzasty towarzysz, mrużąc oczy, a ja zrazu nadstawiłem uszu. - Zasadniczo, wczoraj wieczorem Kara znalazła dziwny napis na kamieniu, w pobliżu źródła pożaru, tego sprzed kilku dni. Wygląda na to, że pod nosem powstaje nam ruch sabotażowy, czy inna cholera. - prędko powstrzymałem się od uśmiechu. Zamiast tego spoważniałem i zmarszczyłem brwi. Rybka połknęła haczyk, wszystko zgodnie z planem.
— Jasny gwint. - rzekłem ciszej, nie zanadto podekscytowanym tonem, ale godnym powagi sytuacji - Właściwie można się było tego spodziewać... Najwyraźniej za dobrym byłem Alfą. Domyślasz się, kto tym steruje?
— Nie... nie chcę oskarżyć niewinnego. Powiedzmy, że mam swoje opcje. Ale ty masz, bracie, swoje. - odpowiedział Mundus, wciąż wpatrując się znacząco w moją osobę. Możliwe, że ich stosunki nie były tak zażyłe, jak mi się wydawało. A z drugiej strony ten osobnik miał wpływ na decyzje samego Alfy i jego imię co rusz przewijało się w rozmowach starszych z wyższych sfer. Kto to może być?
— Owszem. - zamilkłem na chwilę, patrząc na czaplę jeszcze uważniej - Być może i nasi sąsiedzi maczali w tym nie całe łapy, ale założyłbym się o pazury.
— Ich zachowanie również wydaje mi się conajmniej dziwne... Z drugiej strony ten napis. Musieliby współpracować od dawna.
— Na razie obserwowujmy te opcje. Oddzielmy ziarno od plew. Uśpijmy ich czujność. Wtedy będziemy mogli zacząć działać... i pożałują, że urodzili się na tej ziemi.
— Nie wiem, czy jest na co czekać. Poczekamy o dzień za długo i obudzimy się na klepisku, obsypani łuskami. Co tak nagle ostudziło twoją chęć do działania?
— Co zatem proponujesz oprócz wzmożonych kontroli? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Tymczasem ptak schylił się i wyciągnął z pobliskiej skrytki dwa kubki oraz butelkę z dobrze mi znanym, przeźroczystym płynem.
— Mamy obok siebie bardzo skuteczne narzędzia. Dopóki działamy razem, nie zagrozi nam WSJ. Warto zająć się raczej zacieśnianiem tych więzi, niż rozrywaniem tamtych, które i tak wiszą na włosku. Powiedzmy, że wiążę z nimi... - nalał powoli do obu naczyń alkoholu i uniósł jedno z nich - Wielkie nadzieje.
- A zatem wypijmy za tę nadzieję. - odparłem, powtarzając ten gest. Równocześnie z Mundusem w milczeniu wziąłem łyk napoju.
W końcu ptak pożegnał się, zostawił do połowy pełny kubek i odszedł w swoją stronę. Odetchnąłem głęboko z ulgą. Ciekawy gość... Ciekawy... Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, przeciągnąłem powłokę w gęste krzaki tuż za grotą. Potem ruszyłem ku centrum watahy. Tutaj kręciło się znacznie więcej wilków. Poczułem się tak, jakby grawitacja miała tu dwa razy większą moc. Od razu dało się zauważyć subtelną różnicę w zwróconych ku mojej osobie oczach pobratymców. W większości przypadków przeszywała mnie na wskroś podejrzliwość podszyta niezadowoleniem. Kto wie, czy takie spojrzenia nie są gorsze od bezpośredniego ciosu. No i na co się gapicie? Sami się o to prosiliście! Tak, miałem wielką ochotę stanąć pośrodku, i, rozkoszując się ich zaskoczeniem, wysłać wszystich na korektę tych skrzywionych ślepii. Zamiast tego uśmiechnąłem się promiennie, ale nie nazbyt szeroko, i zaczepiłem pierwszą lepszą białą wilczycę:
— Hej, nie widziałaś gdzieś może Szkła? - wadera nagle spuściła błękitny wzrok na ziemię i cofnęła się o krok. Przechyliłem lekko głowę, marszcząc brwi ze zniecierpliwieniem.
— Agrest, a... Powinien być w jaskini wojskowej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz