poniedziałek, 30 listopada 2020

Podsumowanie listopada!

Moi Drodzy,
dziś, jak pewnie się domyślacie, spotykamy się, aby podsumować szczęśliwie miniony miesiąc, wspomnieć po krótce, jak radośni jesteśmy witając nowy, pod pewnym względem szczególny oraz dowiedzieć się, kto tym razem zasłużył na wyjątkowe oklaski i wyróżnienie spośród wszystkich naszych kochanych duszyczek.
No cóż, tegoroczny listopad na WSC upłynął spokojnie i chyba dosyć przyjemnie, bez większych ekscesów, nikt nikogo nie pobił, nikt nie odprawiał egzorcyzmów, słowem, sielanka. Jeśli o czymś zapomniałem, zapewne nasz Redaktor Naczelny Paketenshika wyprowadzi Was i mnie z błędu w najnowszym numerze Naszego Głosu już za kilka godzin.
A teraz czas na podsumowanie!

Pierwsze miejsce, oczekiwanie bądź nie, zajmuje ultra-dwójka: Alkestis i Admirał, każde z 9 opowiadaniami,
Na miejscu drugim widzimy nadobną Ciri, autorkę 8 opowiadań,
Miejsce trzecie natomiast otrzymuje nasz Towarzysz Redaktor Paketenshika, autor 6 opowiadań.

Innymi postaciami, które zobaczyliśmy w naszych opowiadaniach, były Skinterifiri, Shino i Mundus.

A co to? Czy to nie świeżutkie, tegomiesięczne ankiety dotyczące postaci?
Kara, 6 głosów (Królowa dram)
Mundus, 4 głosy (Król dram)
Alkestis, 5 głosów (Memiczna królowa sezonu)
Paketenshika, 5 głosów (Memiczny król sezonu)

Do zobaczenia w grudniu, Kochani! Następne podsumowanie, to dopiero będzie radosne, wyobrażacie je sobie? Ach jak ten czas zapiernicza...

                                                                           Wasz samiec alfa,
                                                                             Agrest

Od Ciri CD Admirała - "Taniec z Aniołami"

Nie wiedziałam gdzie idziemy a każdy krok był dla mnie trudny. Admirał wydawał się zły, ale to nie była moja wina, że stracił swoje cenne przedmioty. Taka misja zawsze wiązała się z opcją niepowodzenia, zwłaszcza, jeśli wybrali za cel zamieszkałe domostwo. Jego irytacja na moją osobą i ewidentne przyspieszanie w momencie gdy ledwo szłam, dodawało mi pokładów wściekłości, a co za tym szło,, energii. Jednak do tej pory nie mogłam się otrząsnąć z tego co się stało. Wiedziałam już ze nie polubię ludzi i nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego! Nawet jeśli miałabym nigdy nie zyskać żadnego lśniącego nożyka na własność. Jeśli chodziło o Admirała… zawiodłam się na nim. Nie mogłam odnaleźć w tym momencie tej poprzedniej fascynacji jego osobą. Strasz, który poczułam, strach przed śmiercią, przekonał mnie, że Admirał wcale nie był jedyną opcją. W tym momencie byłam pewna, że mogłam żyć zarówno z nim jak i bez niego. Nie wiedziałam tylko, która z tych opcji byłaby lepsza dla mnie.

Zmarznięte mięśnie rozgrzały się od nieustannego ruchu, a krew ponownie zaczęła żywo pulsować w moich kończynach. Zanim doszliśmy do celu zdołałam dogonić Admirała, który perfidnie zostawił mnie w tyle. Nie mówiłam jednak nic, przyjmując tą nową formę bólu, która zawitała w moim sercu, z lekką ekscytacją. W końcu dotarliśmy do jakiejś wilczej cywilizacji. Myślałam, że podejdziemy do ogniska się przywitać z mieszkającymi tam wilkami, ale Admirał w ostatniej chwili zszedł z drogi i poszedł położyć się przy zboczu doliny. Poszłam w jego ślady i położyłam się obok niego, opierając się delikatnie o jego bok. No i wtedy przegiął. Kiedy poczułam odepchnięcie, pomimo braku czucia, poczułam ból ogarniający całe moje ciało. To już było za dużo, nie jestem jakąś małą głupią dziewczynką, która będzie ślepo za nim iść nie korzystając z własnego mózgu. Basior zamknął oczy i nawet na mnie nie spojrzał. Znalazłam w tym pewną szansę, więc od razu wstałam i powoli, najciszej jak potrafiłam odeszłam w swoją stronę. Przeszłam koło ogniska, nie zwracając na siebie zbytnio uwagi i poszłam dalej. Poczułam satysfakcję gdy odeszłam od rozświetlonej ogniskiem doliny. Nie miałam żadnego celu podróży. Musiałam po prostu odejść. Po jakimś czasie zauważyłam, że sceneria w której przebywałam była zupełnie inna, niż ta którą doszliśmy do doliny. Wyglądało na to, że coraz bardziej oddalałam się od swojej watahy, ale nie czułam strachu. Dopóki wokół mnie była cisza, spokój i żadnego śladu po ludziach, mogłam iść dalej…

Na sen zatrzymałam się w jednej z wąskich szczelin pomiędzy górami, w których się znalazłam. Pasmo górskie było długie i szerokie, a ja wędrowałam po nim przez pół nocy. Z rana udało mi się upolować parę niewielkich rybek, pływających w jednym ze strumyków, które przepływały przez góry. Później ruszyłam dalej. Gdzieś w połowie dnia zaczęłam się zastanawiać nad samotnością. Właściwie ani na chwile, nie licząc wczorajszego dnia, nie zostałam sama na tak długo w swoim życiu. Nie czułam jednak by mi czegoś brakowało. Nie potrafiłam jednak przestać myśleć o Admirale. Ten nawyk trudno było wyplenić w ciągu jednej nocy. Zastanawiałam się czy moje zniknięcie go przejęło. Czy wrócił do watahy i mnie szukał, czy może kompletnie o mnie zapomniał. Stwierdziłam więc, że dopóki mogłam sama przeżyć na własną łapę, nie będę wracać do watahy.

<Adek? Szukaj mnie… cierpliwie dzień po dniu! Staraj się podążać moim śladem…>

Od Alkestis CD Ceres'a - "Ciężar dziedzictwa"

 Pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
-Nie powiedziałabym tego ale zależy od punktu widzenia. Wracając do pytania, zawsze ciągło mnie w tym kierunku, tak z samo z siebie- odpowiedziała mu. W duchu jedynie dodała, że przecież na żołnierza się nie nadaje.- A jak z tobą jeśli chodzi o zawód?
-Podobnie- odparł krótko.
Rozmowy na sporadyczne i losowe tematy umilały im trasę, aż do późnego popołudnia. Słońce wkrótce miało schować się za horyzontem, więc wadera już zawczasu obserwowała otoczenie na nocleg. Wówczas Alkestis po raz enty w myślach zbeszczała się za nie posiadanie wystraczająco grubego futra, było to problematyczne.
Znaleźli jakąś starą jaskinię nieco na uboczu od głównej trasy, ale nie narzekali bo była szczelna i było w niej tylko trochę chłodniej niż można było zakładać. Poszczęściło im się na tyle, że jeszcze zgarnęli jeszcze dwa zające w formie szybkiego posiłku, który zjedli już po zajęciu dla siebie miejsc na spędzenie tam nocy.
Wadera okryła się długim ogonem czując chłodniejszy powiew w jej kierunku. Zerknęła szybko na wejście i zaraz na swoje łapy. Mając przed oczami zapamiętaną mapę i opisy, kartkowała sobie wszystko.
-Nie jest źle, mamy dobre tempo- powiedziała cicho zamyślona. Najpewniej będzie trzeba wyruszyć jutro z samego rana po posiłku, wtedy prognozy podróży będą w dalszym ciągu pomyślne.
Dostrzegła, że Ceres zamknął oczy ale jeszcze poruszył uchem. Nie chciała go budzić, niech się wyśpi. Biała spojrzała ponownie w kierunku wyjścia i oparła się głową o ścianę z nieco zmartwionym spojrzeniem. Czy na pewno było to dobrym pomysłem? Może przecież zawieść watahę i ojca... Wróć, tatuś na pewno z tym przesłodzonym uśmiechem na pewno zapytałby się ją, kto znowu naopowiadał jej te bzdury po czym znikłby, pewnie w celu wypatroszenia winnego, przez co służyłby jako jego prywatny drapak.
Westchnęła cicho zamykając oczy. Gdy po chwili ujawniła fioletowe spojrzenie, delikatnie sięgnęła po wstążkę i rozwiązała ją, dając tym samym swoim włosom wolność po rozpuszczeniu, co robiła bardzo rzadko. Przerzuciła je na swój grzbiet, przez co dodała nieco ciepła sobie, a wstążkę obwiązała wokół przedniej łapy, która rozwiązała jej pukle. Dopiero wtedy położyła głowę na łapach i zamknęła oczy już w celu snu.

<Ceres?>

Od Admirała CD Ciri - "Taniec z Aniołami"

Przez moją głowę przewijało się całe stado najgroźniejszych przekleństw, gdy pozostawiając za sobą prawie trzecią część z tego, co udało nam się znaleźć w chacie weterynarza, biegliśmy na złamanie karku.
We trójkę, przynajmniej tak zdawało mi się na początku. O oglądaniu się za siebie nie było jednak mowy, dopóki nie znaleźliśmy się na w miarę bezpiecznym terenie lasu, za pierwszymi drzewami.
No, może nie za pierwszymi.
Zacisnąwszy kły na lnianym uchwycie jednej z dwóch toreb, która mi została, ogarnięty przez kompletną panikę i głęboki jak nigdy wcześniej szok, pędziłem przed siebie o wiele dłużej, niż okazało się to konieczne do przeżycia. Ostatnie resztki specyficznej woni prochu wydmuchnąłem z nozdrzy dopiero kilometr, może dwa dalej.
Zwolniłem nieznacznie. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że... ktoś właśnie dogonił mnie i chwycił moją łapę, nie pozwalając jej ruszyć się nawet o milimetr.
- Co?! - wrzasnąłem, gdy zawiódł pierwszy odruch szarpnięcia, z wściekłością odwracając się by wyszczerzyć kły w ostrzegawczym grymasie. Torba z papierowymi pudełkami znalazła się na ziemi.
- Ci... Ciri, kretynie - szary ptak kilkukrotnie odetchnął głębiej, by uspokoić organizm po biegu. Między moimi uszami na chwilę nastąpiło zwarcie. Potem moje ślepia otworzyły się szerzej, by ukazać porównywalny gniew, zmieszany z przerażeniem, zdumieniem... sam nie wiem, czym jeszcze.
- Jak to - mówiłem podniesionym głosem, w którym dało się wyczuć drżenie - zostawiliśmy ją tam?! Czemu wcześniej mi nie powiedziałeś?
- Zupełnie nieintuicyjna kwestia, prawda? - gdyby był wilkiem, powiedziałbym, że zawarczał i to wyjątkowo przekonująco. Ale nigdy nim nie był, a mój strach o własną skórę i tak zawędrował już zbyt daleko, więc jedynie jeszcze mocniejszy dreszcz niejasnych emocji przebiegł po moim grzbiecie.
- No i co ja teraz mam zrobić?! - zawołałem, odruchowo zawracając z obranej wcześniej trasy.
- Naprawdę pytasz?
Po jeszcze kilku krótkich chwilach wahania, gwałtownie fuknąłem, ukazując bezmiar zebranego w sobie oburzenia i rzuciłem tylko coś o zabraniu reszty rzeczy do jaskini.
Ponad lasem zapadał już zmrok. Późnojesienne dni były krótkie i słabo wyrażone.
Szedłem normalnym tempem, narzekając w myślach na cały świat i jeszcze pół, rozmyślając o tym, o ile dalej naprzód byłbym już posunięty, gdyby tylko cała misja poszła zgodnie z planem lub przynajmniej gdyby Ciri nie została zupełnie w tyle, jak jakiś mały szczeniaczek. Nie wiedziałem już, do kogo miałem większe pretensje.
W końcu dotarłem do miejsca, w którym przypuszczalnie powinna znajdować się waderka, jeśli nigdzie jej jeszcze nie wywiało, ani nie znaleźli jej ludzie.
Gdzieś pod skórą poczułem dreszcz niepokoju. Ale nie o Ciri, choć taka możliwość przeszła mi przez myśl. O nie, zanim zdążyła chociaż najmniejszy korzonek zapuścić w mojej głowie, została zduszona przez nerwową falę gorąca, która nadpłynęła wraz z pytaniem: "Co zrobią jej rodzice, jak okaże się, że ty ją zgubiłeś?".
Dosyć długo krążyłem po okolicy i rozglądałem się, trochę obawiając się nawoływać, a jednocześnie z każdą chwilą bezowocnych poszukiwań denerwując coraz bardziej. Wreszcie znajomy zapach stał się silniejszy, co w tych warunkach mogło świadczyć tylko o tym, że mój mały, złośliwy cel ukrył się gdzieś niedaleko.
- Hej - burknąłem, podchodząc do sporego kłębka skóry leżącego w dole na miedzy - chodź.
- Gdzie idziemy? - wymamrotała zesztywniałymi z zimna wargami i wolno podniosła głowę.
W gruncie rzeczy byłem już zdecydowany, że nie do domu. To jest, nie do mojego. A właściwie też nie do jej. Demonstracyjnie wzruszyłem ramionami.
Dlaczego?
Przez ostatnie pół godziny pogrążony w przygnębiającej myśli, jak wiele czasu straciliśmy, stopniowo przestałem podchodzić do swojego zdania z tak dużym jak wcześniej zapałem.
W zasadzie... moje chęci wypaliły się zupełnie, równie szybko, jak zapłonęły żywym ogniem jeszcze przedwczoraj. I tak zanim właściwie zacząłem pracę, postanowiłem zrobić sobie przerwę, a z braku lepszego sposobu na wywiązanie się z narzuconego mi przez starszyznę obowiązku, wlec za sobą również tę małą.
- No, wstajesz, czy nie? - warknąłem niecierpliwie, nie odpowiadając na jej pytanie, a gdy zaczęła słabo gramolić się z ziemi, agresywnie złapałem ją za kark i postawiłem na czterech nogach, które, zziębnięte, ugięły się pod ciężarem ciała.
Nie słuchając, czy ma coś jeszcze go powiedzenia, ruszyłem przed siebie.
Podążaliśmy cały czas na zachód, a wśród nieprzeniknionej, ciemnej nocy, szybko znaleźliśmy się na terytorium Watahy Szarych Jabłoni, przytulającego się do naszych terenów, upośledzonego sąsiada.
Obejrzałem się za siebie i szybko zatrzymałem wzrok na nogach wilczycy. Wciąż były śmiesznie sztywne. Uśmiechnąłem się pod nosem, wzmacniając krok, by równym inochodem zostawić ją zupełnie w tyle.
Dla zabawy, ot tak.
Po półtorej godziny, naszym (a najpierw moim) oczom, ukazało się odległe światło, przebłyskujące ponad koronami drzew. Ciri chyba rozgrzała się trochę, bo w końcu znalazła się przy moim boku, zachowując w miarę przyzwoite tempo. Rzuciłem jej krótkie spojrzenie przez ramię i zacząłem truchtać dalej, by pokonać ostatni odcinek drogi przez las. Nie minął kwadrans, aż dotarliśmy do sporej dolinki o piaskowych zboczach, na końcu której płonęło wysokie, przyjemne ognisko. Kilkanaścioro wilków siedziało przy porozrzucanych po dolince kłodach, a w pobliżu ogniska, krzątała się jakaś potężna wilczyca.
Starając się nie rzucać w oczy skupionemu na rozmowach towarzystwu, podszedłem do leżących pod piaskową ścianą sienników, zakopując się pod jednym z nich. W tym samym momencie poczułem obok siebie czyjeś ciepło.
Kopnąłem nogą stronę, z której dochodziło.
I nie czułem już niczego.

< Ciri? >

niedziela, 29 listopada 2020

Od Vinysa CD Szkła - "Drugie Dno"

 Z samego rana rozpoczęliśmy z Shino naszą małą misję. W sumie głównie moją, ale to tylko drobny szczegół. Wyszedłem na moment przed jaskinię, by jeszcze przez chwilę nacieszyć się promieniami słońca, grzejącymi moje futro i dotykiem ziemi pod łapami. Sowa czekał już na najbliższym drzewie, jakby wiedziała. Zawsze wydawało mi się to dziwne, choć dobrze wiedziałem, że w jakiś sposób jesteśmy połączeni - ja i sowa.

Ja i Shino.

Chwilę później patrzyłem już na swoje bezwładne ciało, leżące w jaskini z lisem u boku. Kitsune skinął głową, dając mi znak, na który wcale nie czekałem. Chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do nowej perspektywy, innego układu nerwowego i mięśni, którymi musiałem sobie przypomnieć jak prawidłowo zarządzać.

Wzbiłem się w powietrze, pozostawiając za sobą jaskinię i drzewo. Niebo było niemal bezchmurne i choć wiatr nie wiał dokładnie tam, gdzie bym sobie tego życzył, szybko wyrobiłem sobie rytm, który pozwalał mi lecieć dość szybko, ale nadal bezszelestnie.

 

Wilków z owianej tajemnicy watahy nie znalazłbym, gdyby nie darli ze sobą kotów od samego rana, robiąc raban na pół Watahy Szarych Jabłoni, której tereny sobie wesoło przemierzali.

Zniżyłem lot, dziękując w duchu mojemu ptasiemu kompanowi za wzrok i słuch godny pozazdroszczenia. Narobiłem trochę hałasu, siadając na gałęzi, wilki na szczęście zupełnie to zignorowały. Ot zwykła sowa sobie gdzieś nad nimi usiadła. Dzień jak co dzień.

– Rusz się, nie mamy całego dnia – warknął duży, ciemnoszary basior. Wywnioskowałem, że na tej wycieczce był raczej w charakterze obstawy.

– Detlev, nie jesteś moim szefem. – Drugi z wilków przewrócił się na drugi bok, mlaskając tak głośno, że aż przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. – Jak kochają, to poczekają.

– Naczekają się, jak cię zaraz żywcem wypatroszę i zostawię wronom.

– No dobra, dobra. Już wstaję, widzisz? Wstaję. – Drobniejszy wilk o jeszcze ciemniejszym futrze przeciągnął się i ziewnął. Zgadywałem, że musiał być tym od myślenia.

Większy basior, Detlev, ruszył przed siebie, nie czekając nawet na towarzysza, co trochę mnie zdziwiło. Byli przecież na obcej ziemi, zupełnie sami. Niestety coś, co kazałoby mi odwrócić się i grzecznie przespacerować do domu, zostało w wilczym ciele gdzieś w sercu Chabrowego Reżimu.

Zeskoczyłem z gałęzi, pozwalając ponieść się prawom fizyki, o których przecież pojęcia nie miałem, ale ważne, że działały. Coś poruszyło się w oddali, ale nie zawracałem sobie tym głowy. Leciałem powoli, dość nisko nad ziemią, śledząc w najlepsze niczego nieświadome wilki. Cała akcja szła tak pomyślnie, że aż podejrzenie, ale prostota ptasiego umysłu składa się często na przeświadczenie, że póki nie jest się na ziemi – jest dobrze. Swoją drogą, sowy to niezwykle głupie stworzenia.

– Kawał drogi przed nami, Detlav, przyjacielu. I co nam to dało? Nikt nie wie. Ja jestem tylko prostym posłem, ty osiłkiem bez piątej klepki, a Anselm nie wydusił z siebie słowa od kiedy tylko go znam.

– Gdybyś tak nie klepał jadaczką na prawo i lewo może też byś wiedział tyle, co Anselm.

– Jak tak sobie o tym pomyślę, jest niespotykana mądrość w powierzaniu wszystkich sekretów milczącemu, ale myślę, że jako poseł…

Coś uderzyło we mnie, by po chwili szarpnąć w dół. W ciągu sekund, które zdawały się godzinami, straciłem czucie w każdej części ciała, które wcale do mnie nie należało.

Zerwałem się na równe nogi, odkrywając z ulgą, że udało mi się wrócić do swojego ciała. Nogi wprawdzie trzęsły mi się jak osika i nie byłem pewien, czy będę w stanie postawić choćby krok, ale żyłem. Kątem oka widziałem lisa, który zaszczycił mnie jedynie bacznym spojrzeniem swoich białek.

W ciągu kilkunastu minut zwróciłem to co zjadłem dnia poprzedniego. Potem wymiotowałem już tylko żółcią o ile w ogóle. W momentach, gdy mój żołądek nie próbował opuścić ciała przez gardło, przychodziła gorączka i drgawki.

– Myślę, że możemy stwierdzić z całą pewnością, że nasz pierzasty przyjaciel nie żyje. Przynajmniej znamy skutki uboczne. – Shino dotknął nosem mojej szyi, prawdopodobnie, żeby sprawdzić temperaturę. – Skoczę do pustelniczki po coś na gorączkę. Nie umieraj w tym czasie.

– Daruj sobie – warknąłem, starając się zwinąć w jeszcze ciaśniejszy kłębek.

– W razie gdyby ktoś tu jakimś cudem zajrzał – nie daj się zabrać do medyczki. Medycy zadają pytania.

Mimo że dobrze wiedziałem gdzie i po co poszedł, miałem mu za złe, że zostawił mnie samego. Przynajmniej dopóki nie udało mi się zasnąć.

 

<Szkieł?>

Od Ceres'a CD Alkestis - "Ciężar dziedzictwa"

Basior zerknął na niebo przez chwilę układając sobie w głowie odpowiedź. 

- Cóż... Jeśli mam być szczerzy, to obecnie jest mi do dosyć obojętne. Od małego uczyłem się jak sobie radzić ze skrzydłami, ale gdy pierwszy raz się wzbijałem w powietrze, czułem się niesamowicie. Tak jakby coś mnie opatuliło i unosiło ku górze. - odparł.

- To musi być naprawdę cudowne uczucie. 

- Nie zaprzeczę. Nieco żałuję, że tak dużo latam. 

- Dlaczego? - spytała Alkestis. Basior nieco uniósł kącik pyska. 

- Obecnie tak jak mówiłem jest mi to dosyć obojętne. Wcześniej każdy mój lot wzbudzał we mnie wiele uczuć. Trochę niepewności, radości. Dużo by mówić. 

- Wiesz... Mamy dużo czasu. - odparła z uśmiechem. 

- Racja, ale prędzej zanudzisz się na śmierć, niż stwierdzisz, że to co bym ci opowiedział, byłoby ciekawe. 

- Skąd możesz to wiedzieć? - spytała. Ceres westchnął. 

- Aż tak cię to zaciekawiło? - spytał z uniesioną brwią. 

- Cóż, dobrze będzie cię bliżej poznać. Zwłaszcza, że czeka nas razem długa droga. - powiedziała Alkestis. 

- Cóż, z początku zawsze czujesz się wolny niczym ptak. Masz świadomość, że możesz dostać się gdzie tylko zapragniesz. Choć tak naprawdę pewne uczucie nie pozwala ci odlecieć w nieznane, ale wiesz, że jesteś do tego zdolny. Niestety posiadanie skrzydeł potrafi być męczące. Może nie są jakoś ciężkie, ale nieraz zdarzało mi się nimi o coś zahaczyć. - wyznał. 

- Rozumiem. - odparła wadera. - No go teraz twoja kolej. 

- Hmmm.... A więc, jak to jest mieć tak długi ogon? - spytał zerkając na waderę. 

- Powiem ci, że jest to zbliżone do posiadania skrzydeł. Z początku jest nieco trudno, lecz z czasem przyzwyczaiłam się do niego u nauczyłam z nim żyć. Ma wiele zalet. 

- Uroczo. - odparł samiec.  

- Ty za to masz, aż dwa ogony. - zauważyła. 

- Racja. Choć powiem, że zdecydowanie wolę mieć jeden. 

- Dlaczego? 

- Jeden z nich ciągle przypomina mi kogoś, o kim wolałbym zapomnieć. Podobnie jest z rogami, ale plus jest taki, że je widzę jedynie jak spoglądam w taflę wody. - wyznał. 

- Rozumiem. - powiedziała nieco ciszej. 

- A jak to się stało, że wybrałaś akurat politykę? Jak dla mnie jest to raczej monotonne stanowisko. - spytał, aby zmienić temat. 

<Alkestis?> 

Od Delty CD Paketenshiki - "Noce i Dnie"

Mały wilk odwrócił się bokiem do towarzysza. Nawet jeśli miał już do niego dozę zaufania, a powodu pewnych doświadczeń nadal nie był pewien czy nie zostanie zaatakowany i zabity na miejscu. Cała ta sytuacja teraz mieniła mu się idiotyzmem, w dodatku jego własnym i był wdzięczny towarzyszowi, że mu tego nie wypomina. Przecież głupotą było uciekać przed obcym wilkiem. Delta westchnął cichutko i zetknął kątem oka na towarzysza. Rumianek w pysku, który podnieśli przed chwilą przeszkadzał w prowadzeniu jakiejkolwiek, porządnej rozmowy , więc droga do jaskini zapowiadała się długa i cicha. A jaskinia wcale nie była tak blisko. Delta dopiero teraz zauważył jak daleko zabiegł od miejsca swojego zamieszkania.
Minęli dopiero pierwsze drzewa kiedy rudy wilk zatrzymał się nagle. Delta obejrzał się na niego niepewnie i postawił jego ucho, przekrzywiając głowę w ramach pytania : Co się dzieje? Nie dostał odpowiedzi a jedynie głośne kichnięcie i latający wokoło rumianek. Przez chwilę Delta stał tam lekko przerażony, zaskoczony i...w sumie rozbawiony. O to ta ostatnia emocja sprawiła że Delta zaśmiał się cicho przymykając przy tym oczy. Nie wiedział czemu się śmieje, ani po co ale jednak. Zaraz potem spojrzał na wilka z kamiennym wyrazem twarzy. Jako że nie mógł dostrzec na niej żadnej emocji spojrzał w jego oczy szukając czegoś tam. Uśmiechnął się nieco dostrzegając tam nutkę zażenowania i jakiejś dziwnej fascynacji, którą Delta nie do końca potrafił odczytać i wytłumaczyć. Odłożył swoją kupkę rumianku i przez chwilę patrzył jak Paki zbiera kawałki rumianku, którego wtedy nie odłożył.
- Nie fatyguj się! Pomogę!- zaoferował Delta widząc jak wilk się męczy. Jak za mrugnięciem oka większość rumianku, ta którą czarny wilk mógł dostrzec, uniosła się zbierając w kupkę i Delta chwycił go między zęby po chwili dołączając do tego swoją część. Otrzepał przy tym delikatnie swoje tyły czując jak nogi delitanie mu się rozjeżdżają, ale w jego futrze nadal pozostawały patyki i jeden nieco zaczynał mu już przeszkadzać. Potem, bez wcześniejszego spojrzenia na rude oblicze, kiwnął na towarzysza głową i udał się w dalszą drogę przeskakując przez jakiś mały zagubiony strumyczek, o ile cieniutką stróżkę wody można nazwać w ten sposób. Z pyskiem pełnym rumianku zaglądał na Pakiego, który uporczywie starał się poprowadzić jakąś rozmowę. Jednak Delcie ciężko było cokolwiek odpowiadać i w końcu zapadła cisza przerywana jedynie cichymi szumami wiatru. Długo niosły ich łapy zanim dotarli do czegoś co miało przypominać jaskinię, a w rzeczywistości było bardziej norą. Ale Delcie to w zupełności wystarczało. Mały wilk z łatwością wsunął się przez ciasne wejście i przysiadł czekając na nowo poznanego wilka. Ten miał problemy w przedostaniem się przez wejście, ale gdy mu sie udało mógł podziwiać to niewielkie "mieszkanko". Mech na ziemi nadawał pomieszczeniu ciepła nawet pomimo zimnej jesieni. Do tego jakiś prowizoryczny stół zrobiony na wzór tych które mają we wsi i jakieś legowisko. Dodatkowe światło do norki wpadało też przez wyryte wysoko w ścianie (prawie pod sufitem) dwa okna przyłożone "firankami" zmajstrowanymi z jakieś tkaniny. Całość wyglądała dość nietypowo, ale Delta gdzie nie poszedł tam właśnie wykopywał sobie takie norki. Było to dla niego zupełnie wystarczające.
Mała czarna kulka podeszła do zasłoniętego tkaniną przejścia znikając w nim na chwilę. Potem Delta wynurzył się z niej z garnuszkiem, odrobiną wody i drewnem lecącym za nim w równym rządku. Rzucił rumianek na stół ( do tego dobrał parę suszonych owoców do smaku!) i przysiadł przy nim ustawiając garnuszek na palenisku przy oknie i odsłaniając firankę, aby dym mógł znaleźć wylot z "jaskini".
-Za-zapraszam!- uśmiechnął się do rudego wilka podpalając ogień, aby woda mogła się zagotować. Z tego samego pomieszczonka co wcześniej szybko jeszcze wydobył coś na kształt dwóch kubeczków na ciepły napój. - Cz-Czuj się j-jak u siebie!

< Paketenshika >

sobota, 28 listopada 2020

Od Paketenshiki CD. Delty - "Noce i Dnie"

Rudzielec obserwował czarną, przerażoną kulkę z mieszaniną politowania i zażenowania malujących mu się na twarzy. Mały wilk, wyraźnie dorosły pomimo swoich raczej niezbyt imponujących rozmiarów, siedział w miejscu, jego oczy wielkości talerzy śledziły ruchy większego basiora na wzór zagonionego w pułapkę zwierzęcia. Paketenshika wiedział, czuł podświadomie jak typowy wprawiony drapieżnik, że każdy nieostrożny ruch spłoszy to trzęsące się ciałko i zmusi do ucieczki. Jeśli miało wpaść w kolejny krzak i się jeszcze bardziej pokaleczyć, zdecydowanie wolał tego uniknąć. Cholera, chociaż raz żałował, że na twarzy nosi tylko kamienną maskę bez specjalnych emocji. Kamień trudno było poruszyć wedle woli.

– Hej... – zagadał cicho, jego głos był niewiele silniejszy od szumu liści i zapewne trudno wychwytywalny dla obcego basiora. – Wszystko w porządku?

Obcy nieznacznie pokiwał potwierdzająco głową, wyraźnie mając trudności z poruszaniem się. Będzie śmiesznie, jak tu na miejscu kopnie w kalendarz, stwierdził smutno w duchu Paki. Nie pierwszy basior, którego zakopie, ale pierwszy, którego zabije samą swoją obecnością. Ciekawie się zapowiada. Jak kiedyś wpadnie w kłopoty przez to zakopywanie trupów to będzie mógł dziękować tylko i wyłącznie swojemu parszywemu szczęściu.

– Wpadłeś w ten krzak z takim impetem, że myślałem, że go wyrwiesz. Palić licho moje futro, sobie mogłeś coś zrobić – nauczyciel łowiectwa robił wszystko, żeby zachować szept wiatru. Zdawało się działać na czarne ucieleśnienie zwierzęcego strachu raczej kojąco, być może uda im się nawet nawiązać kontakt.

Wychowanek lisów zauważył tkwiące w pysku resztki rumianku. Zapewne zdecydowana większość utknęła w nieszczęsnym krzewie, które miało pecha znajdować się na drodze uciekiniera. Czyżby składnik na herbatę?

– Zamierzałeś zrobić herbatę rumiankową? – zmienił temat, mając nadzieję, że mniejszy basior się choć trochę rozluźni. – Trochę mało ci zostało po tej ucieczce. Pomóc ci znaleźć świeże kwiaty? Moglibyśmy wtedy też napić się razem.

Czarny wilk spojrzał na niego jakby przytomniej, w końcu wykazując jakiś ruch inny od spazmatycznego drgania czy oddechów dusiciela. Uszy drgnęły, wreszcie reprezentując jakiekolwiek zainteresowanie słowami rudzielca, dając znać, że jednak ten niewielkich rozmiarów dorosły za chwilę nie wykituje. Kamień z serca. Teraz dalszą część tej zabawy w kotka i myszkę trzeba było rozegrać tak, żeby myszka w panice nie uciekła do swojej nory, być może nieszczęśliwie nabijając się na jakieś drzewo po drodze. Spokojny ton i powolne ruchy były tu kluczem, jak przy polowaniu na coś małego i płochliwego. Co za ironia. Właśnie gadasz z czymś małym i płochliwym, drogi nauczycielu sztuk łowieckich. Umiesz polować, upoluj jego zaufanie.

– Może udamy się po ten rumianek? Gdzieś tu niedaleko powinno być całkiem niezłe skupisko. – Rudy odwrócił się bokiem, ruchem głowy zapraszając niezbyt rozmownego towarzysza na spacer. Basior był chyba zbyt przestraszony, żeby sam zadecydować, więc jego nogi samodzielnie go podniosły i zaciągnęły w pobliże większego wilka, kierując się we wskazaną stronę. To i tak był bardzo duży krok we wspólnej komunikacji.

Spacerowali do miejsca, gdzie rósł rumianek, a po drodze Paketenshika próbował jednocześnie być cicho i zagadywać o jakieś losowe, płytkie tematy. Czepiał się o wszystkie możliwe haczyki, chwalił ładną pogodę, zachwycał się spokojem lasu, odważył się nawet rzucić komplementem na temat długiego futra mniejszego basiora, które było mimo wszystko niezwykle dobrze utrzymane. Na każde te krótkie pół-rozmówki czarny wilk zdawał się reagować coraz spokojniej, dokładnie tak jakby oswajał się z obecnością innej osoby. Wreszcie nawet puścił resztki mizernego białego kwiatka, a niedaleko skupiska rumianków zaczął się nawet nieco rozglądać, podążając za komentarzami towarzysza spaceru.

Pakiemu trudno było uwierzyć, że oswaja dorosłego wilka. Przypomniało mu się pierwsze spotkanie z Alkestis, kiedy ta była jeszcze małym szczeniakiem, chowającym się przed wszystkimi w zagłębieniu w jaskini Ashery. Jako ojcu, te wydarzenia wydawały się wczorajsze, niedawne. Jakby jeszcze kilka godzin temu spał z małą Tisią w ogonach. Alkestis była już przecież dorosła. Kiedy to wszystko minęło?

Otrząsnął się z tych przemyśleń, przy okazji nieumyślnie płosząc czarnego basiora tuż obok. Spojrzał na niego przepraszająco.

– Zamyśliłem się i gwałtownie wróciłem na ziemię. Wybacz.

Obcy pokiwał niepewnie, ale przynajmniej już nie uciekał. Wciąż się nie odzywał, jednak cierpliwość Pakiego nie była taka łatwa do wyczerpania i rudy wiedział, że po prostu musi jeszcze jakiś czas poczekać. Może jak nazbierają rumianku, płochliwa kulka w końcu odważy się przemówić.

Nie przeliczył się. Kiedy ich pyski były już wypełnione rumiankiem, tak że wychowankowi lisów zachciało się psikać od zapachu białych kwiatków, czarny odłożył swój snopek, po czym zwrócił się do bardziej kolorowego towarzysza.

– Dzięki... za pomoc – wydukał. – Jestem Delta. A ty?

Rudzielec z chęcią wypluł kwieciste zioła. Wolałby nieść w pysku jakąś świeżą zwierzynę, a nie zielone, ale cóż mógł zrobić.

– Paketenshika. Albo Paki. Lisie imiona są często zbyt skomplikowane dla wilków.

– Więc faktycznie jesteś lisem?

– Przez całe dzieciństwo tak myślałem – nauczyciel łowiectwa uśmiechnął się nieznacznie na wspomnienie najszczęśliwszego okresu swojego życia. – Potem się okazało, że wcale nim nie jestem. Ale imię już zostało. Nie jest mi przykro, że wychowały mnie lisy.

Z lekko rozchylonych warg Delty wymknęło się ciche "Och", na które większy basior nie zwrócił uwagi. Wiele wilków dziwnie reagowało na wieść, że lisy były w stanie wychować tak dobrze rozwiniętego wilka, do tego trzeba było się po prostu przyzwyczaić. Nie mógł nosić urazu do takich reakcji przez całe życie.

– To jak? Idziemy zrobić herbatę? – zmienił temat, z niejaką dumą zauważając, że mniejszemu członkowi watahy zabłysły oczy. Jednak upolował to zaufanie.

– Jasne. Zapraszam do siebie.

<Delta?>

Od Ciri CD Admirała - "Taniec z Aniołami"

A gdyby mu powiedzieć? Tak prosto z mostu. Kocham Cię. Nie, nie… to za dużo na początek. Czuję coś do Ciebie. Nie. Zbyt ogólnie. Lubię Cię. Też nie! Można to powiedzieć każdemu, a on nie jest każdym. Czy naprawdę nie było dobrego sposobu?

- Hej, niech ona zostanie. – powiedział nagle Admirał przerywając nasz chód. W zamyśleniu, nie zauważyłam, że doszliśmy już do celu. W pierwszym odruchu chciałam zaprotestować, wściec się, że przecież nie jestem już dzieckiem i mam prawo uczestniczyć w tej akcji. Zrezygnowałam jednak, nie chcąc paradoksalnie, wyjść przez to na dziecinną. Poza tym… bałam się. Nigdy się do tego nie przyznam, ale będąc po raz pierwszy tak blisko ludzkiego domostwa, nawet opuszczonego, moje serce zaczęło wybijać rytm rozpędzonego, galopującego po pustej dolinie mustanga. Nawet myśl, że mogłam tam znaleźć dla siebie jakiś śliczny, błyszczący nożyk nie dodawała mi odwagi. Zostałam więc ukryta za krzakami, obserwując domostwo, w którym zniknęli Mundus i Admirał. Obserwowałam otoczenie uważnie, starając się wyłapać każdy szmer i krok. Byłam prawie pewna, że jakbym coś wyłapała, uciekłabym gdzie pieprz rośnie, nie oglądając się na towarzyszy… oczywiście wróciłabym z odpowiednią pomocą.

W końcu po jakimś milionie lat, Admirał i patyczak wyszli z niby opuszczonej chaty. Właśnie niby… Byli już blisko mnie ciesząc się ze zebranych łupów, które targali ze sobą, gdy tuż za nimi pojawił się osobnik gatunku ludzkiego, krzycząc w niebogłosy i goniąc ich najwyraźniej najszybciej jak potrafił. W rękach dzierżył długi i dość wąski przedmiot, z którego mierzył w stronę uciekających osobników płci męskiej. Gdy w moich uszach rozległ się huk, poczułam jednocześnie ekscytację, podniecenie dawno nie „widzianym” bólem i jeszcze bardziej paraliżujący mnie strach. Wbrew temu co myślałam, nie pognałam w celu ucieczki, a zostałam na miejscu. Sparaliżowana i z drżącym ze strachu ciałem patrzyłam na pośpieszną ucieczkę towarzyszy. Widziałam jak porzucają część łupów, by biec szybciej i nie dać się dorwać przez opasłego człeka, który po trzech hukach, zrezygnował z dalszych prób i pobiegł po zostawiony przez uciekinierów sprzęt. Człowiek wrócił do chaty mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem i sapiąc sowicie po nieudolnym pościgu. Jeżeli można było to nazwać pościgiem. Obserwowałam dalej otoczenie, jednak nie mogąc się ruszyć, nie mogłam też wiele zobaczyć. Serce nadal wykonywało mustanga, kończyny nie chciały współpracować, a uszy wychwytywały najmniejszy szmer, mogący być dla mnie zagrożeniem. W głowie zaczęły się pojawiać myśli, że nikt już po mnie nie wróci. A co jeśli Mundus został ranny? Nawet nie chciałam myśleć o takiej możliwości względem Admirała. Wróć po mnie. Moje ciało zaczęło drżeć. Nie byłam pewna czy ze strachu czy z zimna. Wróć po mnie.

Nastała noc. Mróz przyozdobił otaczające mnie rośliny i trawę białymi kuleczkami lodu. Minęły godziny zanim udało mi się uspokoić, a moje ciało zaczęło odzywać się na moje zawołanie. Problem jednak teraz był inny. Mróz wpływał na moje ciało i mimo, że ja go nie czułam, to odczuwałam jego skutki. Każdy mój krok był ciężki i powolny, ciemność sprawiła, że nie wiedziałam w którą stronę powinnam się udać, nie mogłam sobie przypomnieć, z której strony przyszliśmy, nie mówiąc już o dźwiękach chrapania wydobywających się z „opuszczonej” chaty. Nadal więc ukrywałam się w zaroślach, co jakiś czas rozprostowując kości, głównie żeby nie pozwolić sierści i łapom przymarznąć do oblodzonej ziemi. Nie pamiętałam jeszcze tak niskiej temperatury, byłam wręcz pewna, że było już poniżej zera, chociaż nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiej temperatury. Znowu pojawiły się w mojej głowie myśli, że nikt po mnie nie wróci, nie chciałam jednak ruszać się z miejsca, żeby nie utrudniać ewentualnych poszukiwań. Nie mówiąc już o tym, że moje próby chodzenia i przemknięcia obok domku na pewno zwróciłyby uwagę śpiącego tam człowieka. Wolałam nie ryzykować skoro nie mogłam nawet pobiec. W końcu ułożyłam się wokół krzewów, starając się złapać mojemu ciału jak najwięcej ciepła. Nie potrzebowałam dużo czasu by zasnąć.

<Admirał?>

piątek, 27 listopada 2020

Od Delty - "Noce i Dnie"

Ten dzień zapowiadał się wyśmienicie. Ptaki śpiewały, słoneczko świeciło i było całkiem przyjemnie mimo wszechobecnego chłodku. Otrzepałem się dość mocno czując jak moje tylne nogi lekko się rozjeżdżają. Od razu poczułem się wolny od tego niewidzialnego kurzu. Delikatnie niczym pies podrapałem się za uchem i rozejrzałem się. Nowa wataha. W końcu miejsce, które mogę nazwać domem. Mój wzrok podążył na horyzont i chwilę tam pozostał, a ja zastygłem w bezruchu na moment. Niedługi moment gdyż moje uważne ucho wyłapało jakiś niepożądany dźwięk za moimi plecami. Przerażony podkuliłem ogon i naprężyłem mięśnie gotowy do uniku i walki o swoje życie. Na szczęście nic takiego nie nastało. Ku mojej wielkiej uldze był to jedynie zajączek. Zrezygnowany wróciłem do oglądania krajobrazu, który już nie wyglądał tak pięknie jak przedtem. Ale cóż. Wstałem powoli aby następnie udać się przed siebie. Na razie nie mam za wiele do roboty, na szczęście na razie. Zajrzałem też w pobliskie krzaczki swoim nosem wyraźnie wyczuwając rumianek. Nada się na herbatkę z samego poranku. Nie ma przecież nic lepszego niż ciepły napój podczas mroźnego poranka! Z ziołem w pyszczku ruszyłem w nieznanym mi kierunku. Musiałem jeszcze gdzieś skryć się podczas nocy. Kilkoma skokami pełnymi wesołości przeskoczyłem nad jakimiś kamieniami nie chcąc się o nie potknąć. Z niemałym entuzjazmem ruszyłem przed siebie szukając jakiejś jaskini. Swoje kroki skierowałem w góry majaczące gdzieś w oddali. Tam na pewno coś znajdę. Puściłem się biegiem przez duży otwarty teren tylko co jakiś czas przeskakując przez znajdujące się na mojej trasie krzewy. Wiatr wesoło smagał moje futro podczas mojego szaleńczego biegu. W jego trakcie z pyszczka uciekła mi też część rumianku, ale nie przejąłem się tym. Biegłem tak bez opamiętania, nawet na chwilę zapominając jakie to niebezpieczne ,i że zaraz może mnie coś zjeść. I bardzo się nie przeliczyłem. Usłyszałem tylko warknięcie kiedy zamiast wylądować na ziemi za krzakiem wpadłem w kogoś. Zaryłem pyskiem o ziemię wykonując przy tym potężnego fikołka, lądując kawałek za moją "ofiarą". Przerażony uniosłem nieco obolałą głowę na obcego mi wilka
- Em? Pardon? - odezwał się nieznany mi wilk. Jedyne co w takiej sytuacji umiałem zrobić mierząc się twarzą w twarz z obcym mi wilkiem to odwrócić się i dać w długą, będąc zbyt przerażonym na jakiekolwiek rozmowy, przeprosiny czy opinie. Mój mózg kompletnie się wyłączył pozwalając łapom ponieść mnie przed siebie. No, ale jak czasem się dzieje drogę z nienacka zagrodził mi wysoki krzew, w który ponownie wpadłem z impetem, plącząc sobie futro w jego długie gałęzie i jednocześnie więżąc się i uniemożliwiając sobie ucieczkę. Z całym pyskiem wsadzonym między gałązki jedynie kątem oka widziałem jak w moim kierunku zbliża się moja nieszczęsna "ofiara". Strach mnie wręcz sparaliżował więc podkuliłem ogon ( który wraz z tylnimi łapami pozostał poza zasięgiem tego nieszczęsnego krzaczka, którego tak bezczelnie staranowałem.). Nagle postać zniknęła, a ja poczułem jak coś szarpie za mój cenny narząd jakim jest ogon. Po chwili byłem wolny, poobijany, przerażony, ale wolny. No nie licząc wielu drobnych patyków, w tej kłębieni mojego gęstego, czarnego futra. Usiadłem na tyłku mając nadzieję, że jeszcze dam radę uciec, jednak plan pokrzyżował mi inny wilk. Właściwie nie jestem pewien czy to jest wilk. Jest duży i wygląda na silnego, ale jest łudząco podobny do lisa. Boże..żeby tylko mnie nie zabił....

< Paketenshika? >

Nowy członek!

Delta - nauczyciel medycyny


środa, 25 listopada 2020

Od Ry'a - "Poszukiwanie" cz.6

 Siedząc u wejścia swojej niewielkiej jaskini, oparta o chłodną ścianę, z każdą kolejną chwilą coraz bardziej poddawała się zmęczeniu nieprzespanej nocy, jakie znacznie przybrało na sile teraz, w obliczu pokusy oddania się temu, co zwykli nazywać popołudniowym lenistwem. Nie poruszając się na miejscu, wpatrywała się niewidomymi oczyma w zachodzące słońce. Półciepły blask, który czuła na twarzy, kreślił jej w myślach obraz nieba spowitego kolorami ognia, i tylko chłodny, jesienny wiatr, który z brutalną siłą targał jej futro, wzbudzając niewielkie drgawki przebiegające raz po raz po jej drobnym ciele, burzył porządek obrazu, który z taką dokładnością naszkicowała sobie w głowie. 
Przyszedł do niej wraz z podmuchem mocniejszego wiatru, a odgłos jego kroków zaginął prawie wśród ogłuszającego świstu, jaki szturmem wypełnił jej głowę. Ów charakterystyczne tony znała jednak tak dobrze, że była je w stanie rozpoznać po ułamku jednej tylko nuty, a i ten jeden dźwięk wystarczył, by niczym nabyty dawno odruch, wzbudzić w niej szczerą, zwyczajną radość.  
To jej brat wracał znad Jeziora Dziewięciu Cieni. 
– Ry! – ucieszyła się, niespokojnie poruszając się na miejscu. – Jak ci poszło? 
Milczenie, które jej odpowiedziało, nie uszło jej uwadze, szybko ostrzegając ją, że coś było inaczej, całkiem nie w porządku. Spoważniała od razu, kierując pytające spojrzenie na postać brata. W dalszym ciągu nie doczekawszy się żadnych słów, zrezygnowała, po prostu wsłuchując się w odgłos jego kroków, kiedy zbliżał się, by przysiąść ciężko tuż przy jej boku, a potem uniósł głowę do płonącego nieba. Westchnął, jeszcze bardziej niepokojąc delikatne serce Kali, która niemalże czuła całą burzę uczuć ukrytą za tym jednym, przepełnionym rezygnacją gestem. Czuła jego niepokój, który prawie przeradzał się strach i choć sama bała się do tego przyznać, widziała w tym spojrzeniu głęboką i szczerą chęć ucieczki. 
– Chodźmy lepiej do środka – zadrżała, jakby chłód jesiennego wieczoru zaczął jej nagle wyjątkowo dokuczać. – Tutaj... 
– Okłamałaś mnie – rzucił beznamiętnie basior, przenosząc spojrzenie dwubarwnych oczu na postać siostry. 
– Słucham? – wadera zaśmiała się nerwowo. – To przecież... 
– Kali – poprosił krótko basior. Wadera na ten gest odetchnęła głęboko, a jednak niezwykle dyskretnie, z wyćwiczonym jakby uprzednio opanowaniem. 
– W porządku. Masz rację – poddała się, machając łapą w geście, którym stał się wyraźnym, fizycznym potwierdzeniem owej rezygnacji. 
Basior milczał przez chwilę, pozostając w całkowitym bezruchu. Po chwili, w geście jakby analogicznym do tego, który wykonała przed chwilą jego siostra, opadł plecami na zimną ścianę, wbijając spojrzenie w znikający w ciemności krajobraz.  Zaśmiał się cicho, z łapą przyciśniętą do pyska, tak, że dźwięk ten prawnie zagubił się dla jego jedynej słuchaczki wśród całego chaosu wywołanego nieprzyjemnym tego dnia wiatrem. 
– To wszystko były tylko bzdury, prawda? – zapytał. 
– Były – przyznała nieobecnym tonem. Stała, starając się dostrzec najmniejszą reakcję brata. Ponieważ jednak nie słyszała niczego i niczego nie czuła, podejrzewała, że, swoim zwyczajem, basior uśmiecha się tylko w ten niepokojący sposób. 
– Ale – ciągnęła, zebrawszy w sobie nagle dostateczną ilość odwagi – Czy to nie było tego warte? 
– Co masz na myśli? – w głosie brata słyszała chłód, który dogłębnie ją zranił. Zawahała się; pomimo niezwykłego wysiłku, nie potrafiła powstrzymać łez, które szybko zrosiły przykrywający oczy materiał. 
– Popatrz... na siebie – kontynuowała, walcząc z uciskiem, który blokował jej słowa. – Od ponad tygodnia nie piłeś ani nie paliłeś. Jesteś spokojny. Jesteś szczęśliwy, prawda? Robiąc to wszystko, byłeś naprawdę szczęśliwy? 
– A więc o to chodziło? – zaśmiał się gorzko. Podniósł się z miejsca i, ze spokojem naciągając czapkę niżej na czoło, odwrócił się od siostry. 
– Czy to nie jest dobre życie? – zawołała w ostatnim wyrazie desperacji, słysząc, że odchodzi. 
Zatrzymał się w pół kroku. Opuścił głowę i milczał przez chwilę, pogrążywszy się jakby na chwilę w swych ponurych myślach. 
– Dałaś mi nadzieję – rzucił, nim na dobre zniknął pomiędzy drzewami. 
 

Obudził się wcześnie. Kiedy wyjrzał poza wejście niewielkiej jaskini, ujrzał łagodny świt rodzący się na wschodnim niebie. Pozwolił sobie przysiąść na chwilę, by w milczeniu podziwiać ten niecodzienny, przynajmniej dla niego, widok, przy okazji pozwalając zmęczonemu umysłowi rozbudzić się trochę na chłodnym, porannym powietrzu. Bez pośpiechu starał się uporządkować nieco myśli i przypomnieć sobie, jakie plany poczynił na dzisiejszy dzień. 
Było jeszcze tak wcześnie, że właściwie nie miał nic ciekawego do roboty; uznał więc, że śniadanie nie będzie złym pomysłem. Posiłek był korzyścią samą w sobie, a starając się o niego, będzie miał przy okazji sposobność rozbudzić trochę zmysły i ciało przed wszystkimi wyzwaniami, na jakie los miał go nakierować tego pięknego dnia. 
Tropiąc trochę niezdarnie, udał się lasem w stronę rzeki, gdzie, już przy cieplejszym świetle poranka w pełnej krasie, udało mu się upolować zająca. Skończywszy nieśpiesznie posiłek, udał się nad rzekę, gdzie obmył się do czysta z krwi i leśnego runa, po czym wrócił do jaskini, przyśpiewując jakąś melodię, do której słów niekoniecznie potrafił sobie przypomnieć. 
Wrócił, przeczesał włosy, po czym ubrał się starannie w szalik i czapkę. Nie bardzo wiedząc, co ze sobą dalej robić, z nudów zabrał się do przekładania rzeczy w jaskini, pogwizdując wciąż radośnie. Z początku jego działania przypominały coś w rodzaju tików nerwowych; było to zaledwie bezładne przenoszenie gratów z jednego miejsca na drugie. Po jakimś czasie basior naprawdę wczuł się jednak w robotę i rozpoczął sprzątanie z prawdziwego zdarzenia, pozbywając się nawet zapasu szklanych butelek, z którymi do niedawna nie miał absolutnie żadnego pomysłu, co robić. 
Około południa, kiedy światło dnia stało się stabilne i nawet trochę do przesady jasne, jakby od niechcenia, niespiesznym, marszowym krokiem, udał się pod jaskinię wojskową. Jakaś niespokojna myśl, która dziwnym zrządzeniem losu przyczepiła się do niego po drodze, sprawiała, że na miejscu spodziewał się spotkać Mundusa; postanowił sobie już nawet, że dzisiaj będzie dla czapli wyjątkowo miły. Dobre zamiary okazały się jednak trochę zbyteczne, jako że ptak miał dzisiaj najwyraźniej coś innego do roboty. Niemniej basior przywitał się ciepło z uszczuplonym w ten sposób składem, po czym, jak gdyby nigdy nic, zabrał się do pracy. 
Po południu starym, a jednak wyjątkowo lubianym przez siebie zwyczajem, udał się do sąsiedniej lokacji na przyległych terenach. Wśród bliższych przyjaciół poczuł się od razu o wiele lepiej, zaczął nawet żartować i uśmiechać się absolutnie szczerze. 
– Hej, Ry – zagadała do niego raz Opal – dzisiaj znowu wracasz do domu z siostrą? 
– Nie – uśmiechnął się pod cieniem czapki. – Dzisiaj zostanę trochę dłużej. 
– A, rozumiem – rzuciła radośnie. – Wdałeś się w ojca, nie ma co. 
Basior zaśmiał się beznamiętnie. 

 
Wiatr tańczył w koronach ogołoconych drzew, a ciemne niebo nad ich głowami zdawało się nie mieć końca. I choć odwracał wzrok od tego widoku, jakby był mu tego dnia wyjątkowo nieprzyjemny, podobną próżnię zdawał się widzieć także i na ziemi, w czarnych oczach przyjaciela, który siedział naprzeciwko. Niezwykle go to dziwiło; podpierając pysk łapą, wpatrywał się w twarz towarzysza, mrużąc oczy i uśmiechając się doń w osobliwy, trochę przerażający sposób. 
Przyjaciel, który siedział naprzeciw niego, zdawał się czuć w takiej sytuacji co najmniej trochę niekomfortowo; prócz dyskretnej zmianie w mimice twarzy, nie skomentował jednak zachowania wilka w żaden sposób. 
– Gdzie byłeś przez tyle czasu? – zapytał zamiast tego, odchylając się do tyłu w celu obrania wygodniejszej pozycji. 
Ry dalej milczał, wpatrując się w ciemne oczy przyjaciela trochę innym, jakby poruszonym wyrazem. Pies odniósł dziwne wrażenie, jakby starał się on tym sposobem znaleźć odpowiednie słowa, których tak bardzo mu brakowało.
– Szukałem siebie – kiedy się wreszcie odezwał, w jego głosie zabrzmiała nuta tego charakterystycznego kpiącego śmiechu, ale i dało się w nim znaleźć coś obcego, coś na kształt kipiącej dumy. Czarno-biały towarzysz wilka aż uniósł brwi ze zdziwienia. 
– I co, znalazłeś? 
Ry parsknął ponurym śmiechem. 
– Polewaj. 

 Koniec 

Od Pakiego CD. Wayfarera - "Łapki w ruchu" cz.3

Mijały kolejne tygodnie, od kiedy Paketenshika przygarnął pod swój dach małego łajzę. Więź między nimi nabierała wyraźnych kształtów, oni sami spędzali ze sobą niemal tyle samo czasu, co niegdyś rudzielec poświęcał swojej adoptowanej córce Alkestis. Różnica polegała na tym, że Wayfarer był o wiele, WIELE trudniejszy do wychowania, co zauważył nie tylko zmęczony już nauczyciel łowiectwa, ale także wilki dookoła.

– Hej, um, Paki? – Vinys trącił śpiącego pod drzewem basiora łapą. – Wayfarer próbuje bić się z Mundurkiem. Możesz chcieć zainterweniować.

Tego typu nowiny pojawiały się właściwie codziennie, przynoszone przez różne wilki, które z dobrego serca, albo braku cierpliwości, próbowały pomóc wychowankowi lisów w opiece nad młodocianym urwisem. Tisia oczywiście też pomagała, jak mogła, ale trudno jej było pogodzić wychowywanie młodszego brata wraz z wykonywaniem obowiązków w pracy. Mimo wszystko Paketenshika był jej dozgodnie wdzięczny.

Dzisiejszy słoneczny, choć zimny już dzień należał do tych burzliwych, pełnych napięcia wywołanego niesfornym zachowaniem Wayfarera. Rudy basior zachowywał oczywiście stoicki spokój, jednak w środku czuł, że w każdej chwili może wyjść z siebie i stanąć tuż obok. Fakt, że dzisiaj nic nie upolował i był najzwyczajniej w świecie głodny wcale nie pomagał, ale z tym akurat starał się walczyć. W przeciwieństwie do emocji, jakie rozsadzały go od środka, kiedy wracał właśnie od bardzo poważnej rozmowy z dwoma członkami watahy. Szczeniak wracał z nim, nic się nie odzywając. Lepiej dla niego.

– Ze wszystkich wilków – adopcyjny ojciec niósł swojego syna w zębach, więc wygłaszanie lektury nie było prostym zadaniem – ze wszystkich wilków, na jakie mogłeś się rzucić, wybrałeś sobie akurat Ducha. Nie masz lepszych zajęć? Trenowałbyś na przyszłe stanowisko, a nie wszczynał walki.

– Nawet nie wiem, czym się chcę zajmować – przyznał zwisający w powietrzu maluch. Kapelusz trzymał w łapkach, uważając, żeby nie dotykał ziemi i się nie ubrudził. Na szczęście nie oberwał w żaden sposób, bo Duch go tylko przygniótł do ziemi własnym ciężarem. To nie znaczyło, że gniew Pakiego był jakkolwiek mniejszy.

– No to znajdź sobie jakieś hobby, które nie wymaga gryzenia innych członków watahy! Wayfarer, nie chcesz sobie narobić tu wrogów, zaufaj mi. To... to miał być twój dom.

– Wiem... – wyszeptała brązowa kulka takim delikatnym głosikiem, że rudzielcowi się go właściwie trochę żal zrobiło. Być może nie powinien być aż taki ostry dla tej sieroty, jednak czasem już nie mógł się powstrzymać. Wayfarer sam sobie grabił i powinien dobrze to wiedzieć.

Dotarli do nory, gdzie wychowanek lisów położył w końcu szczeniaka na ziemi. Maluch wlazł pod kapelusz, chcąc zabrać go do podziemi. Paketenshika zatrzymał go łapą.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał cicho, siadając koło swojego adopcyjnego syna.

Sierota uciekł wzrokiem gdzieś na bok, jakby szukając drogi ucieczki od tej konwersacji. Szybko się jednak przekonał, że takowej nie ma i jest zmuszony odpowiedzieć na to niewygodne pytanie. Schował się mimowolnie pod ukochany kapelusz.

– Wcześniej, kiedy jeszcze cię nie miałem, spotkałem inną watahę, eh. Byli dla mnie bardzo źli i to mnie nauczyło, że muszę walczyć, eh, żeby cokolwiek osiągnąć. Pomyślałem, że jak pokażę innemu basiorowi, na co mnie stać, to wataha obdarzy mnie szacunkiem, eh.

Zapadła niekomfortowa, niecierpliwa i agresywna cisza, pomiędzy ojcem a synem pojawiło się osobiste, nieznane wcześniej napięcie. Milczenie często było odpowiedzią, jednakże w tym przypadku ta odpowiedź była niejasna, mieszała się w uszach i młody Wayfarer nie miał pojęcia, czy powinien schować się całkowicie pod kapelusz, czy może spokojnie przytulić swojego adopcyjnego tatę. Oczywiście mimika twarzy rudego wilka nic nie zdradzała, nawet język ciała pozostał niezmieniony, zdecydowanie utrudniając komunikację. To były niezwykle długie sekundy, przypominające swoją nieznośnością całe godziny.

– Wayfarer... W tej watasze nie musisz mieć mięśni, żeby być szanowanym. Jest tutaj wiele wilków, które cieszą się uznaniem, a wcale nie są jakimiś macho. I na odwrót, masz członków, którzy mają sporo mięśni, a wcale nie są lubiani. Na szacunek składa się więcej niż trochę białka pod skórą.

Szczeniak spojrzał na swojego opiekunka okrągłymi, brązowymi ślepiami, w których pojawiły się niewielkie kryształki łez. Przyskoczył do łapy o wiele większego wilka, przytulając się do niej jak do pluszaka, a potem schował się między rudymi, puszystymi ogonami. Paketenshika nie reagował, wziął tylko żółty kapelusz do pyska i cierpliwie czekał, aż maluch w jego ogonach przestanie płakać. Cierpliwość to była cecha, jaką w tym stopniu okazywał tylko i wyłącznie w stosunku do szczeniąt. Spędzili tak trochę czasu, a potem Paki pierwszy raz, odkąd przygarnął młodego Wayfarera, odbył z młodym porządną, wyczerpującą rozmowę.

<Wayfarer?>

wtorek, 24 listopada 2020

Od Admirała CD Ciri - "Taniec z Aniołami"

Nauczyłaś mnie patrzeć na wilki inaczej.
Lepiej?
Wybacz, na wilczyce.
Czyli jak?
Inaczej...
Ale jak?
Chyba nie za dobrze.
A któż jest aniołem?

Choć ty, skrzydła masz prawie anielskie.
I oczy jak zwierciadło innego wymiaru.
Wciągają jak rwąca rzeka, ale tylko ja mogłam tak się do nich zbliżyć.
Rozejrzyj się, nikt z nas nie jest aniołem.
Ale to szczegół.

O tak, Słonko, nikt nie jest aniołem.
Wiesz to za siebie, choć nie wszystko widziałaś.
Nawet sam Admirał nie widzi wpatrzonych w siebie ślepek Cherubinka.
A ja je, widzisz, widzę.
Szkoda.


Oto dzieło iluzorycznej sztuki
Mimo iż od wieczora w gruncie rzeczy nie oderwała grzbietu od ziemi, teraz czuła się jak po wielogodzinnym pościgu. Nie pierwszy i nie ostatni raz, od tamtej chłodnej, wczesnojesiennej nocy, kiedy daleko stąd pozbyli się wszystkich wewnętrznych granic.
Popatrzyła w błyszczące wśród ciemności oczy. Uwielbiała to, jak bardzo był na niej skoncentrowany, za każdym, każdym razem. Nawet jeśli w tym wzroku, zamiast ognia, przeważały chłodne iskry rozsądku.
Gdy ujął jej nadgarstek, westchnęła cicho, dając ponieść się dreszczom elektryzującym całe ciało.
Przynajmniej w tych chwilach i w tych jednych oczach mogła poczuć się uwielbiana, niemal jak bogini.

Oto utopijny wzór doskonałości
...
Puls prawidłowy.
Oddech przyspieszony.
Przysunął się jeszcze bliżej, pozwalając pocałować się w policzek różowemu ozorkowi.
Temperatura... adekwatna.
Zsunął się na ziemię, tuż obok niej, jeszcze przez chwilę utrzymując kontakt wzrokowy. Miała tak dobre oczy.
W ogóle, była dobra, to nie ulegało wątpliwości. Chociaż trochę zagubiona w tym wielkim świecie. Była podobna do swego ojca, lecz pod tym względem zupełnie się od niego różniła.
Czy Szkło był dobry? Na pewno. Choć szary ptak nie wiedział, dlaczego nie znienawidził go gdy miał ku temu pierwszą okazję, ba, nie okazał nawet wielkiego żalu o jego udział w sprawie nr 47 (później w wyniku jakiejś pomyłki przemianowanej na numer niższy o jeden). A teraz, gdy nikt nie umierał i cała wataha w końcu zaczęła wieść spokojne życie, basior patrzył na niego z urazą.
To znaczy, hm. Mundus nie był idiotą, wiedział doskonale. Ale nie rozumiał tego tak dobrze jak by chciał.
Za każdym razem, gdy spotykał Szkło, już niemal rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie lata, gdy panowała między nimi zwykła, szczera przyjaźń.
Gdyby przyszło mu do głowy zadać sobie pytanie, co było przyczyną tego początku i końca, bez chwili wahania odpowiedziałby, że spory udział mają w tym geny. Nie wiedzieć czemu upodobał sobie bowiem coś w tej specyficznej linii wilków, właśnie w nich coś było mu najbardziej bliskie. A może wychowując się i wzrastając wśród tej rodziny prostych dusz, mimochodem upodobnił się właśnie do nich. Byłoby to najsensowniejsze, mogłoby jednak nasunąć pytanie, jak bardzo pozostał tym, kim przyszedł na świat, a jak bardzo stał się już jednym z nich. I jedno i drugie wydawało się teraz chybione. Może powinien być po prostu tym, kim był aktualnie; najbardziej wilczym szczurem wśród ptaków.
Tylko co w takim razie robił u jej boku?
- Ostatnio cały czas znikacie gdzieś z Admirałem - Wrona z błogością wyciągnęła się na ziemi, przykrywając kawałkiem jego leżącej obok jesionki.
- To dosyć ważne. Ale ciebie by raczej nie zainteresowało.
- Admirał miał się chyba opiekować Ciri, prawda? Czy to ma z tym jakiś związek? Myślałam, że średnio lubisz dzieci.
- Masz rację, średnio lubię. Ale jedno z drugim nie ma związku. Pracujemy nad czymś.
- Ach - odpowiedziała, choć nie wyglądała na usatysfakcjonowaną.
Ponad horyzontem dało się już dostrzec pierwsze różowe smugi napływającego na niebo świtu.

Oto czarujący twór przypadku
Ciri spała tej nocy w mojej jaskini. Nie byłem przekonany, czy pomysł jest dobry, ale ostatecznie chęć pozostania na noc w swoim własnym domu okazała się silniejsza, niż śmieszna potrzeba zatroszczenia się o wilczycę.
Kilkukrotnie obudziła mnie w nocy. Zupełnie przypadkiem, ze swojego legowiska po drugiej stronie wnętrza, kręcąc się niespokojnie. Na swoje nieszczęście miałem dosyć słaby sen.
Z samego rana mieliśmy wyruszyć na sam kraniec północnych terenów watahy, a może nawet i za granicę - nie byłem pewien, jak działała administracja w tym przypadku.
Tak czy inaczej, czekała nas wycieczka na wieś.
Ostatecznie rezygnując z bezowocnych prób zmrużenia oczu jeszcze choć na chwilę, od pół godziny siedziałem już jak na szpilkach, gotów do drogi, gdy Mundus stawił się na posterunku.
- Czas na nas - fuknąłem, chwytając Ciri za łapę i podążając do wyjścia, jeszcze zanim zdążył przekroczyć próg jaskini.
- Chyba się dziś nie wyspałeś, co? - zapytał wymijająco, rzucając mi krótkie spojrzenie. Poczułem jak robi mi się gorąco, jednak zebrałem wszystkie siły, by nadal spokojnie iść przed siebie.
- Nie najlepiej - burknąłem sam do siebie, automatycznie przywołując wspomnienie długiej nocy i bezskutecznych prób zaśnięcia po każdym następnym przebudzeniu - za to ty, z tego co widzę, przeciwnie.
- Mhm - uśmiechnął się lekko.
Droga okazała się dłuższa, niż wcześniej to sobie wyobrażałem, ale przebyliśmy ją w znośnym czasie. Chata, do której zmierzaliśmy, stała w niezłej lokalizacji, niedaleko od wolnej przestrzeni. Mogliśmy wejść i wyjść niezauważeni, gdyby...
- Hej, niech ona zostanie - powiedziałem, gdy zatrzymaliśmy się na łące. Mała wadera już otworzyła pysk, by coś odrzec, być może zaprotestować, ale w ostatniej chwili powstrzymała się.
- W sumie dobry pomysł. Jeśli nie boisz się zostawić jej tutaj samej.
Zawahałem się. Nie miałem pojęcia, czy się tego nie bałem. Pierwszy raz w życiu byłem na ludzkich terenach.
- Schowamy ją w krzakach - wzruszyłem ramionami.
Ostatecznie, najbardziej z całej trójki zadowolony ze swojego sprytnego pomysłu, ruszyłem przodem.
Misja nie była długa. Po piętnastu minutach wróciliśmy w to samo miejsce, obładowani mniejszymi i większymi pudełkami zawierającymi wszystkie potrzebne rzeczy, które można było wynieść, poupychanymi w dwie lniane torby oraz trzecią, zawierającą prawdziwy, najprawdziwszy mikroskop świetlny. Nigdy wcześniej nie czułem się tak bogaty ani tak podekscytowany na samą myśl o rozpoczęciu pracy.

< Cirku? >

Od Ciri CD Admirała - "Taniec z Aniołami"

- Dobrze, to my ruszamy. – powiedział tatko zostawiając mnie samą na polanie.

- Jak długo was nie będzie? – spytałam z zatroskaniem. Cała czwórka, czyli mama, tatko, Magnus i Tiska spojrzeli na mnie z uśmiechem.

- Wrócimy jak najszybciej będziemy w stanie. – powiedziała matka i pogłaskała mnie po głowie. Z jednej strony cieszyłam się na czas bez opiekuńczej rodzicielki u boku, ale z drugiej czułam mały strach. Opuszczały mnie najbliżej otaczające mnie osoby i do tego nie wiedziałam kiedy dokładnie spodziewać się ich powrotu. Nie mówiąc już o celu ich podróży, ale najwyraźniej byłam zbyt młoda by móc się o nim dowiedzieć.

- Admirał zaraz powinien się tu pojawić! – krzyknął tatko opuszczając polanę.

- Nie wychodź poza polanę! – krzyknęła matka wtórując mu.

- Dobrze, mamo… - szepnęłam pod nosem, starając się nie pokazać podniecenia. Admirał. Nie mogłam uwierzyć, że się mną zaopiekuje… ale jednocześnie bałam się, ze zamiast przybliżyć nas do siebie, oddalimy się jeszcze bardziej.

Przeciągnąłem się leniwie, wstając z uklepanej trawy i właśnie wtedy zauważyłam kątem oka wchodzącego Admirała. Ku moim zdziwieniu razem z nim przyszedł także Mundus, najbardziej wilczy patyczak w całej watasze. Przydreptałam do nich z uśmiechem na pysku.

- To co dzisiaj robimy? – spytałam zrównując się z nimi w połowie drogi.

- Eksperymenty… ee… Biologie… właściwie to… - motał się Adek. Dziwne to było zjawisko, zupełnie inaczej zachowywał się przy ptaszysku. Przekręciłam głowę patrząc na niego z zaciekawieniem.

- Lek. – doprecyzował jednym słowem Mundus i odwrócił się bo zaprowadzić nas w bliżej nieokreślone miejsce.

---

Podchodzi do mnie. Przybliża łapę do mojego pyska i gładzi go delikatnie. Patrzę w jego oczy i czuje się jak za pierwszym razem gdy mnie świadomie dotknął. Jego zapach otacza mnie ze wszystkich stron, otumaniając moje zmysły i zabierając ostatnie pokłady zdrowego rozsądku. Znamy się od mojej maleńkości, już wtedy czułam, że to ktoś wyjątkowy. Przeciętny dla każdego z zewnątrz, ale dla mnie jedyny i najwspanialszy. Staram się zachowywać, by nie pokazać basiorowi, że jego dotyk na mnie działa. Nie działa. Recytuję kilka razy w głowie. Nie działa. Nie działa. Nie działa. Gdy czuje na policzku delikatną mgiełkę jego oddechu, już wiem, że nic nie mogę zrobić. Wzdycham ciężko i przerwanie nie mogąc powstrzymać tego nieokiełznanego gestu. Chce nim oddychać. Przełykam głośno ślinę. Chce go dotykać.

- Znowu się ubabrałaś Ciri. – mówi Admirał i oddala się ode mnie ponownie. Nigdy się nie uśmiecha, opiekuje się mną tylko dlatego, że jego dziadek, a mój tatko mu kazał. Zachowuje się jak starszy brat, którego w końcu miałam mieć. Te krótkie momenty opiekuńczości, które wychodzą z niego pewnie nieświadomie, są jedynymi momentami, w których mogę poczuć jego dotyk. Zostało mi jeszcze trochę czasu do dorosłości, a Admirał dorósł nie aż tak dawno. A jednak dzieliła nas przepaść jakbym nigdy nie była dla niego opcją. Oblizuje ostentacyjnie dotknięte przez basiora miejsce, udając, że to resztek krwi chciałam się pozbyć. Chce tylko jego. Wiedziałam, że moja obsesja na jego punkcie byłą niezdrowa. Wiedziałam, że była wręcz zakazana. A jego opieka nade mną tylko ją zaostrzyła. W końcu jego matka była moją przyrodnią siostrą. Pokrewieństwo drugiej linii, jeśli dobrze liczyłam. Nie potrafiłam jednak tego zatrzymać. Czasem czułam, że to było jedyne co trzymało mnie jeszcze żywą na tym świecie. Odkąd moje czucie faktur, bólu, zimna i ciepła zaczęło całkowicie zanikać to Admirał był jedyną stałą i nieosiągalną ostoją w moim życiu. Nikt jednak nie wiedział o mojej przypadłości. Chociaż miałam wrażenie, że podróż mojej rodziny, kij wie gdzie, miała coś wspólnego z moim stanem. Wujek Magnus widział więcej niż inni, jakby miał doświadczenie w tej „odmienności”, nie tak jak reszta. Dla nich nadal byłam tą małą wesołą lecz małomówną Ciri, która uśmiecha się na każdym kroku i zaraża wszystkich naiwnością i dobrą energią. Nie, żeby to się zmieniło. Nadal grałam tą idealną dla mojego wyglądu postać. W środku jednak gniłam z dnia na dzień coraz bardziej. Dopiero co zdałam sobie z tego sprawę i czuje, że już jest za późno by to zatrzymać. Dlatego złapałam się Admirała jak tonący brzytwy.

- Dzięki… Adek. – wybąkałam ledwo patrząc mu prosto w oczy. Tylko on mnie tu jeszcze trzymał. Gdyby tylko wiedział co do niego czułam. To nie jest w końcu tak, że ja to przed nim ukrywałam. Mogłam mu jeszcze tylko powiedzieć o wszystkim wprost, bo aluzji i gestów z mojej strony dostał już mnóstwo. Na moje nieszczęście wybrałam sobie mocno tępego osobnika na cel. Pewnie nawet jakbym go perfidnie pocałowała, by nie zauważył, albo obrócił w przypadek… Chce go całować. A skoro już jesteśmy przy tym temacie. Ciekawa byłam jak smakuje. Chce go poczuć. Czy jakbym teraz przybliżyła się do niego i pocałowała go, to poczułabym coś innego niż świeżą jelenią krew i mięso? Nie obchodziło mnie to, mimo wszystko nie miałam tyle odwagi by to zrobić.

- Nie jesz już? – spytał wilk, gdy zauważył, że zamiast jeść przyglądam mu się od dłuższego czasu. Przegryzłam mocno własny policzek, by źdźbło bólu i smak własnej krwi ukoił moje rozkołatane emocjami serce.

- Skończyłam. – powiedziałam z uśmiechem numer cztery. Miałam wrażenie, że lubił go najbardziej, zawsze wtedy zawieszał wzrok na mnie o kilka sekund dłużej niż zwykle. Tym razem było podobnie. Chce jego wzrok na sobie. Trudno było przykuć jego uwagę. Choć wiele basiorów już zauważalnie się mną interesowało, nawet tacy w wieku mojego tatka, to ja nie zwracałam na nich żadnej uwagi. Szkoda, że Admirał nie zwracał żadnej uwagi na mnie. Przynajmniej nie w sposób w który chciałam. 

- Walka! – krzyknęłam słodkim głosem i momentalnie rzuciłam się na basiora. Robiłam tak ostatnio coraz częściej pod pretekstem zabawy. Pomimo iż byłam dużo silniejsza od Admirała, zawsze dawałam mu wygrać. Motałam się z nim kilka chwil, udając, że staram się go pokonać, aż do momentu w którym wilk przygwoździł mnie łapą do ziemi. Zabierająca mi oddech łapa i uczucie temu towarzyszące za każdym razem rozrywało moje serce na miliony kawałków. Patrzyłam prosto w rozsierdzone oczy basiora, widząc w nich niemal rządzę krwi i podniecenie. Chce by nacisnął mocniej. Gdybym tylko mogła trwałabym w tym stanie, w tej pozycji jak najdłużej. Musiałam jednak stwarzać pozory. Na moim pysku pojawił się udawany grymas, a basior widząc go puścił mnie momentalnie.

- Jak będziesz mieć siniaki, to Szkło po powrocie spuści mi łomot.

- Nie martw się tym. Muszę trenować, żeby być dobrym Stróżem. – powiedziałam trzymając się za gardło. Już od jakiegoś czasu wiedziałam, że pójdę w ślady matki. Samotne chodzenie po terenach watahy i przyglądanie się życiu wilków to coś co robiłam niemal od niemowlęctwa. Nawet jeśli początkowo obserwacja kończył się na rodzinnej polanie.

- Na pewno będziesz lepszym niż Twoja matka.

- No nie wiem. Ona by cię pokonała. – jęknęłam wstając z ziemi.

- Ty też byś mogła, gdybyś się w końcu postarała.

- Przecież się staram! – krzyknęłam udając oburzenie. – Po postu jesteś zbyt silny.

Wilk pokiwa głową na boki.

- Dziwna jesteś, Ciri. – drygnęłam na te słowa, tak jak miałam w zwyczaju.

I odszedł zostawiając mnie samą. Po chwili jednak się odwrócił i spojrzał na mnie z lekka irytacją.

- No chodź! Nadal mamy robotę do wykonania, młoda. – choć nie lubiłam tego przydomku to uśmiechnęłam się i dobiegłam do niego z nieudawaną ekscytacją. Teraz już wiedziałam. Życie bez Admirała nie istniało. Albo on albo śmierć.

<Adek? :o>

poniedziałek, 23 listopada 2020

Od Admirała CD Ciri - "Taniec z Aniołami"

Dni mijały szybko, jak gdybym pochłonięty pracą, funkcjonował tylko przez co drugą sekundę. Znakiem tego było tempo mojego dnia, które niezmordowanie przyspieszało.
I tak, zanim upłynęło kilka miesięcy mojego dorosłego życia, byłem już na półmetku zyskania w oczach Achpila statusu absolwenta.
Mój nauczyciel dawał mi coraz więcej możliwości działania na własną rękę, z których korzystałem gdy tylko miałem chwilę wolnego. Po zajęciach z wirusologii wzbogacił mój laboratoryjny asortyment o kilkanaście mniejszych i większych strzykawek wraz z baaardzo dużym zapasem igieł oraz karton zamykanych probówek. Te ostatnie z braku lepszego pomysłu wyjąłem, po czym wypchałem nimi dwie naprawdę pojemne szczeliny skalne mojej jaskini.
Pewnego słonecznego przedpołudnia, byłem właśnie w trakcie sprzątania, gdy odwiedził mnie Mundus. Słysząc szum skrzydeł lądujących na niskiej, suchej trawie rosnącej przed grotą, pomyślałem, że przywiodły go tu jak zawsze te poufne sprawy rodem z jaskini wojskowej, o których nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. W takim wypadku jednak, zadałby pewnie kilka krótkich pytań i zniknął, podczas gdy tę rozmowę jak gdyby nigdy nic zaczął słowami "hej, Admirał".
Tak, właśnie, "hej, Admirał".
Pomyślałem, że brzmi to dosyć dziwnie jak na pozdrowienie chodzącego monitoringu i niemal od razu okazało się, że mam rację.
- Hej, Admirał... - zatrzymał się u progu i wzrokiem obiegł leżące przede mną kartki oraz porozrzucane wokół przedmioty. Popatrzyłem na niego z wyczekiwaniem - jak daleko jesteś w ostatnich tematach?
- Jeśli masz na myśli moje zajęcia, to coraz bliżej końca.
- To dobrze - w końcu wszedł do jaskini - bo mam dla ciebie robotę.
- Termin? Bo wiesz...
- Długi. Bez obaw.
- Mów zatem - rozsiadłem się na swoim ulubionym miejscu i skrzyżowałem ramiona.
- Słyszałeś o VCIG?
- Wirus? - z zastanowieniem okrążyłem wzrokiem wnętrze groty. 
- Tak.
- Obiło mi się o uszy. Chyba dosyć groźny? Ale poza objawami i historią zachorowań niewiele o nim wiem.
- Drobina, która odwiedza nas raz na rok czy dwa i z niezwykłym zaangażowaniem wspomaga selekcję naturalną.
- Ciekawe.
- Potrzebujemy lekarstwa na chorobę, którą wywołuje.
- I... - szerzej otworzyłem oczy - i ja miałbym je znaleźć?
- Myślę, że byłbyś w stanie spróbować.
- To znaczy, ach. Nieee, nie, to by się nie udało - skrzywiłem się, pod wpływem nagłej fali gorąca zalewającej moją głowę, wstając ze swojego miejsca - nie jestem aż tak przygotowany, nasze zajęcia nie zachodzą aż tak głęboko... i nie mam dobrego sprzętu, prawie wcale nie mam nic...
- Doprawdy - podniósł głowę, wodząc za mną wzrokiem i uśmiechnął się lekko. Zatrzymałem się pośrodku jaskini.
Gdy spojrzeliśmy sobie w oczy, czas się zatrzymał.
Uniósł jedną brew i bezgłośnie wypuściłem powietrze z płuc.
- Ale... ni... - przerwałem gwałtownie, jakoś nie mogąc zdobyć się na wypowiedzenie ostatniej litery.
- O sprzęt się nie martw. A ja pomogę w czym dam radę.
- Ty? - teraz moje oczy zwęziły się podejrzliwie, nagle mieszcząc się w cienkich szparkach powiek. Pytanie, które nagle pojawiło się w mojej głowie, zadałem już zupełnie odruchowo - i co, ile moglibyśmy razem zrobić?
- Chcesz sprawdzić? - kiedy uśmiechnął się jeszcze bardziej otwarcie i podał mi szpon, odwzajemniłem to pomijając namysł i potrząsnąłem wyciągniętą na pobłogosławienie układu kończyną z całej zebranej w łapie siły.
- Aha, jest jeszcze jedna rzecz - spojrzał gdzieś w bok i strzepnął pył z ramienia - będzie nas trójka.
- Co - rzuciłem, stając jak wryty wpół ruchu sekundę wcześniej mającego stać się płynnym obrotem o sto osiemdziesiąt stopni.
- Od jutra masz Ciri pod opieką. To znaczy, oczywiście, na parę... raptem tygodni. No.
Nie mogąc znaleźć odpowiedniej reakcji w zapasie swoich odpowiedzi na nietypowe wieści, nadal stałem nieruchomo jak zawieszony system.
- To od kiedy mamy zacząć? - wydukałem wreszcie nieco słabszym głosem.
- Od jutra, Adek. Bywaj zdrów.
Tak moje niezakłócone niczym życie, nagle postanowiło pokazać mi język.

< Ciri? xD >

Od Ciri CD Admirała - "Taniec z Aniołami"

Poszedł sobie. Tak po prostu wstał i mnie zostawił. Sapnęłam wściekle za basiorem, ale już mnie nie usłyszał. Wróciłam na polanę z równie obojętna miną, z jaką z niej wyszłam. Matka spojrzała na mnie, nadal układając i przekładając swoje ziółka.

- Czego chciał Admirał? – spytała się ciekawska rodzicielka, a ja tylko wzruszyłam na to ramionami i położyłam się na ugniecionym przeze mnie kawałku trawy. Matka zerkała na mnie podejrzliwie, kończąc swoją robotę. Ja wróciłam do liczenia źdźbeł trawy, dopóki matka z zatroskaniem w oczach nie położyła się obok mnie.

- Słuchaj może ty się zakochałaś? – spytała mnie wprost a ja wręcz zdębiałam.

- Co?

- No zakochałaś się. – powtórzyła nie odrywając ode mnie wzorku. Wstałam odsuwając się od niej automatycznie.

- Czy jako zakochana nie powinnam być… no nie wiem, bardziej szczęśliwa? – mój ton jasno pokazywał, że nie chciałam ciągnąć tej rozmowy. Matka jednak nie należała do osób, które szybko odpuszczają.

- Nie, jeśli to miłość nieodwzajemniona. – uśmiechnęła się jakby już wszystko we mnie rozgryzła. Czemu rodzice są tacy domyślni? Skąd to się kur.a bierze?

- Nieodwzajemniona? – spytałam udając głupią.

- No jak wiesz, że druga osoba nie czuje tego samego. – podeszła kilka kroków. – Albo tak myślisz… co wcale nie musi być prawdą.

Nie musi być prawdą? Jak to? Przecież to widać od razu czy ktoś się nami interesuje czy nie. Admirał na pewno nie należy do interesujących się mną wilków.

- Nie rozumiem do czego zmierzasz. – siedziałam bez ruchu, gdy matka okrążała mnie raz za razem. Osaczenie sięgało już zenitu a mój komfort osobisty spadł do zera.

- Powinnaś wyznać swoje uczucia swojemu wybrankowi! Nie ma na co czekać, ja czekałam zbyt długo i tylko cudem złączyłam się z Twoim ojcem.

- Przecież on się ożenił z Twoją przyjaciółką… mówiłaś, że wtedy nic do niego nie czułaś. – matka stanęła na chwile, zbita z tropu.

- Mogłam nagiąć trochę prawdę… Twój ojciec nie musi wiedzieć wszystkiego, ale na pewno wie ile dla mnie znaczy i co do niego czuje. – Usiadła naprzeciwko mnie. – sugeruję Ci zrobić to samo, Skarbie.

Przewróciłam oczami i wstałam, żeby odejść od matki.

- Idę się przejść. – powiedziałam.

- Przemyśl to! – krzyknęła za mną rodzicielka. – I pamiętaj, że wrócić przed zmrokiem.

- Dobrze, mamo... – szepnęłam pod nosem ponownie przewracając oczami.

---

Admirał. Czułam go wszędzie, ale nie mogłam określić skąd dokładnie. Najwięcej szukałam go w pobliżu jego polany. Nie chciałam, żeby ktoś mnie znowu tu zobaczył, Wrona już zbyt często mnie tu widziała, mogłaby zacząć coś podejrzewać. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i miałam już zbierać się do powroty, gdy ktoś mi przeszkodził.

- Znowu go szukasz? – spytała mnie szara wysoka postać wychodząc zza drzewa. Nie odpowiedziałam i nie spojrzałam na ptaka. Patrzyłam w ziemie, jakbym właśnie tym zajmowała się przez cały dzień.

- Zawsze kręcisz się w pobliżu… nie mówiąc już o Twoim nocnym śledzeniu. – podniosłam zdziwiona głowę do góry i do razu tego pożałowałam. Patyczak wziął mnie pod włos i właśnie przypadkiem zdradziłam mu swoją tajemnice. Mundus uśmiechnął się z samozadowolenia.

- Lepiej zostaw go w spokoju. Przyjaźń z Admirałem to nie najlepsza decyzja. – spojrzała na niego wściekle.

- Nic Tobie do tego. – sapnęłam.

- On ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Lepiej żeby mu nie przeszkadzał taki szczeniak jak ty. – przełknęłam złość i wstałam cały czas patrząc na ptaszysko.

- Dobrej nocy, Mundusie. – powiedziałam tylko i odwróciłam się w stronę swojej polany.

---

Czuje go! Niedaleko polany Admirała, w końcu wyczułam go dokładnie. Wczoraj widziałam jak szedł spać na swojej polanie, ale jak tylko pojawiłam się z rana, to już go nie było. Cały dzień tropienia nie przyniósł żadnych skutków, najwyraźniej musiałam jeszcze poćwiczyć tę sztukę. Jednak w momencie jak już miałam się poddać, poczułam go bardzo wyraźnie, a chwile później zobaczyłam Admirała, który minął swoją polanę i skierował się w stronę gór. Pomimo zbliżającego się zmroku, zaciekawiona poszłam za basiorem. Wiatr wiał na moją korzyść, rzucając w moją stronę zapach wilka, jednocześnie utrzymując mój własny w sekrecie przed nim. Szliśmy tak jakiś czas, aż Admirał zniknął wewnątrz maleńkiej jaskini. Poczekałam chwile, żeby mieć pewność, że basior zasnął i wślizgnęłam się do środka. Nieurządzone wnętrze trochę odpychało, ale wewnątrz jaskini było bardziej przytulnie, niż na dużej polanie. Nigdy nie myślałam o życiu w jaskini, dla mnie zdecydowanie było zbyt mało bodźców wewnątrz, ale mogłam zrozumieć dlaczego wilki wybierały właśnie takie schronienia. Patrzyłam jakiś czas na śpiącego basiora, sycąc swoja obsesje jego widokiem i zapachem. Admirał ruszył się nagle, co sprawiło, że wybudziłam się z transu i uciekłam w popłochu z jaskini. Pomimo chęci powrotu do niej, wyszłam na szlak i skierowałam się z powrotem na rodzinna polanę. Zmrok już zapadł, więc musiałam być ostrożna. Już i tak czekała mnie pewnie reprymenda od rodziców…

---

Dotarłam na polanę bez większych problemów. Ciemność już zawitała w najlepsze. Byłam przygotowana na pogadankę od mamy i tatulka, ale nic takiego nie nastało. Zamiast tego oboje rozmawiali z wujkiem Magnusem i zdawali się nawet nie zauważyć mojego przybycia.

- O jesteś Ciri. – powiedział nagle ojciec odwracając się do mnie. – Musimy się czymś zająć z Twoją matka, przez kilka tygodni będzie się Toba opiekował ktoś inny.

- Kto? – spytałam i spojrzałam na wujka.

- Nie, nie Magnus. – tatko spojrzał na mamę. – Może Ashera? Albo Paki?

- A może Admirał? – wtrąciłam się ojcu.

- Dlaczego on? Nie ma doświadczenia w opiekowaniu się szczeniakami. – powiedziała matka patrząc na mnie podejrzliwie. Oho, zaraz zacznie coś podejrzewać.

- Jest rodziną, a dodatkowo dobrze się dogadujemy. Jest już dorosły ale najbliżej mu do mojego wieku, mam dość starych opiekunów… - powiedziałam z nadzieją, że rozwieje wątpliwości rodzicielki. – poza tym nie jestem już tak mała.

- Dobrze, dobrze. Przemyślimy to. – powiedział ojciec i zarządził pójście spać. Matka poszła jeszcze odprowadzić wujka do jaskini, a jak wróciła położyła się obok mnie i ognia. Gdy zauważyła, że nie śpię, spojrzała na mnie uważnie.

- Byłaś u niego?

- U kogo? – spytałam otwierając delikatnie oczy.

- No jak to. U Twojego ukochanego? – jęknęłam na jej słowa i schowałam pysk w łapach.

- Daj spokój mamo, nie jestem zakochana. Nie ma żadnego ukochanego…

- Hmmm… jasne, jasne. – wiedziałam, że mi nie uwierzyłam, ale musiałam jak najdłużej pokazywać jej, że nic takiego nie ma miejsca. Matka skończyła wypytywanie i zamknęła oczy do snu. Wkrótce ja także do niej dołączyłam, nie mogąc się doczekać poranka i decyzji ojca na temat tego, kto się mną zaopiekuje przez kolejne tygodnie. Admirał…

<Adek? :3>

sobota, 21 listopada 2020

Od Admirała CD Ciri - "Taniec z Aniołami"

- Szukałaś?
Wiatr z ogromną prędkością leciał ponad niespokojnymi tego dnia falami, huczał w uszach i nieprzyjemnie opływał ciało, powodując dreszcze. Siedzieliśmy obok siebie, a mój trochę nieobecny wzrok cały czas uciekał naprzód, równolegle z linią morza, gdzieś w głąb plaży. Bezmyślnym gestem potarłem łapami o przeciwległe przedramiona.
Nie planowałem niczego podobnego jeszcze przed chwilą, nie, wręcz przeciwnie, przyszedłem do niej by porozmawiać, nacieszyć się jej obecnością choć przez chwilę, zanim wrócę do pracy. Wszak jest jedyną osobą, z którą mogę jeszcz normalnie porozmawiać i opowiedzieć o tym, co... sam nie wiem. Co mnie boli. To coś jak słoneczny promyczek w tym trudnym czasie. Jak promyczek, którego każde dotknięcie jest jak ciepło letniego poranka.
Ale nagle coś w głębi duszy kazało mi jak najdobitniej dać Ciri do zrozumienia, że mam teraz lepsze zajęcia. O tak, ona jest strasznie absorbująca. Czemu wszyscy mają ją kochać?
- Śmieszne. Gdzie mogłaś szukać, jeśli nie pozwalają ci nawet wychodzić z domu? - zapytałem, ale z jakiegoś powodu, nie wiem nawet, jakiego, nie pozwoliłem odpowiedzieć jej na pytanie, ani nawet przez moment zastanawiać się nad odpowedzią. Zamiast tego kontynuowałem sam - mam nowego nauczyciela i zamierzam być w tym najlepszy - przy ostatnim słowie z mojego pyska wydobyło się ciche warknięcie.
- W porządku - odpowiedziała, chyba z lekkim uśmiechem, który dostrzegłem kątem oka, ale i wyraźnie wyczuwalną w głosie niepewnością - a w czym takim?
Westchnąłem w  myślach. Sporo zmieniło się przez czas, gdy zajęty byłem chłonięciem wiedzy. Przez chwilę zastanawiałem się, po co w ogóle przyszedłem, ale ostatecznie uznałem rozmowę z Ciri za jakąś odmianę od pracy moim młodym i giętkim umysłem, chwilę przerwy niezbędną każdemu wielkiemu naukowcowi.
- Biologia - odparłem chłodno.
Pociągnąłem nosem. Nie czułem się najlepiej. Wiatr przenikał mnie na wskroś, a moje ciało nie potrafiło załatwić sobie tyle ciepła, bym stał się zdatny do jakiejś dłuższej czy bardziej wyczerpującej rozmowy. Cofnąłem się tak, by grzbietem móc wcelować w pień szumiącej ponad nami topoli.
Wilczyca opuściła wzrok i chyba delikatnie pokiwała głową, tracąc ze mną kontakt.
- Cały czas się teraz uczysz?
Uniosłem brwi, zerkając na nią niepewnie. Z jednej strony chciałem zaprzeczyć, nie, nie o to chodzi...
Z drugiej, coś kazało mi zawarczeć, że tak, właśnie tak, mam na głowie zostanie kimś wielkim, nie to co... ci wszyscy. Albo, w najlepszym razie, że to nie jej sprawa.
Koniec końców nie powiedziałem niczego, a mój pysk, po którym w mgnieniu oka przebiegły wszystkie adekwatne do sytuacji uczucia, po prostu rozluźnił się w nieco smutnym wyrazie.
- Muszę iść - oświadczyłem bezdusznie i nie dopowiadając już ani słowa więcej, wstałem i pozostawiłem waderkę samą na plaży.
W drodze powrotnej zacząłem nucić jakąś melodię kołaczącą mi się po głowie. Las był dziś głuchy, nawet pomimo wiatru, w górze poruszającego giętkimi gałęziami. Małe ptaki, które nie odleciały na zimę, pochowane były gdzieś w niedostępnych dla oczu miejscach, o owadach dawno już zapomnieliśmy, a wszystko inne, co żywe na niebie i ziemi, skulone gdzieś po krzakach oszczędzało energię.
Nie jadłem niczego od poprzedniego popołudnia, jednak mimo to nie czułem głodu. Tylko natarczywe zimno i głową cięższa niż zwykle dokuczały osłabionemu ciału.
W domu zwinąłem się w kłębek na swoim legowisku, z niezadowoleniem zacząłem myśleć o swojej jaskini, czekającej na mnie w górach. Tam na pewno byłoby ciepłej i przyjemniej. Ale nie, musieliśmy zamieszkać właśnie tu, na otwartej przestrzeni, która oprócz tego, że była wystawiona na lodowaty wiatr, deszcz i wszelkie podobne, upiększające życie warunki atmosferyczne, nie niosła za sobą praktycznie żadnych korzyści. Była mała, bardziej wymagający mógłby rzec, klaustrofobiczna, ukryta między gęstymi krzewami. Nie była też szczególnie jasna, w lato przez większą część dnia ukryta w cieniu, a w zimę obdarzona  tylko taką ilością światła, żeby widzieć, kto gdzie stoi.
Zadrżałem z zimna i podniosłem oczy na pochmurne niebo poprzecinane czarnymi gałęziami. Znów pociągnąłem nosem i chuchając na przednie łapy, żeby trochę je ogrzać, podjąłem decyzję, że już jutro przenoszę się do nowego lokum, gdzie już nic ani nikt nie będzie mogło mi przeszkadzać.
Gdy jednak jutro nadeszło, najważniejszym celem stał się piaskowy wąwóz Achpila.
Anatomia, anatomia, anatomia. Znałem już chyba każdą najmniejszą żyłkę w wilczym organizmie. A jednak tak wiele wciąż było przede mną. Tak wielu rzeczy jeszcze nie wiedziałem, tyle długich miesięcy a być może i lat musiało minąć, bym osiągnął mistrzostwo. Myśl ta dobijała mnie bardziej niż cokolwiek innego. Nawet bardziej niż zimno, które z każdym dniem coraz mocniej męczyło leśne zwierzęta.

- Jeśli w żadnym z siedmiu miotów nie było chorych szczeniąt, a daje to w sumie już kilkadziesiąt psów, co byś pomyślał? - oczy Achpila wpatrywały się we mnie bacznie, z niekomfortowo małej odległości.
- Pewnie że próba jest stanowczo za mała i nie powinniśmy wyrażać żadnej opinii, bo to cholerny dowód anegdotyczny.
- Masz rację. To mógłbyś nawet powiedzieć na głos. Ale co byś pomyślał?
- Szczerze? - podrapałem się w nos. Sam nie wiedziałem, czy to tylko trudne, czy przy okazji jeszcze podchwytliwe pytanie - biorąc pod uwagę, że rodzice ci sami, warunki podobne... zacząłbym poważnie się zastanawiać. A... - przerwałem - ale to nadal o niczym nie świadczy.
Ledwie zdążyłem skończyć zdanie, odruchowo nabrałem boleśnie zimnego powietrza, by zarzucając łbem kichnąć z całą mocą. Pociągnąłem nosem.
- Na zdrowie. Dlaczego?
- Imprinting? - wytarłem pysk spodem łapy i lekko przechylając się na bok, podparłem skroń nadgarstkiem.
- Admirał, zaskakujesz mnie - uśmiechnął się.
- Dziękuję.
- Masz rację. Oczywiście poza tym warunki życia, środowisko. Ale to chmara oczywistości.
- Żeby się o tym przekonać, trzeba by rozmnożyć potomstwo. W następnym pokoleniu choroba mogłaby się wtedy pojawić.
Achpil ponownie uśmiechnął się i zaczął składać papiery rozłożone przed nami na ziemi.
- No dobrze, tyle w kwestii przypomnienia, koniec na dzisiaj. Jutro zaczynamy wirusologię. Podstawy już za nami, a pozostałe działy masz w małym palcu. Tak trzymaj, przyjacielu.
Po zakończeniu zajęć, nie zadając sobie trudu zahaczania o dom rodzinny, udałem się od razu dalej, w góry. Moja głowa pękała od ilości wypełniających ją wiadomości a dziś również od wyjątkowo złego samopoczucia.
Zakaz chodzenia po zmroku wiele utrudniał. Zwłaszcza teraz, gdy dni robiły się coraz krótsze i obejmował coraz większą część doby.
Mino, że sam sobie dosyć skutecznie dodawałem pewności siebie, przyspieszyłem kroku, by zanim jeszcze zapadnie zupełna ciemność, znaleźć się na terenie gór.
Z niezadowoleniem zerknąłem w bok. Droga prowadziła na naszą Polanę. Gdybym zdecydował się spać tam, mógłbym już za kilka minut pogrążyć się w krainie snów i jakoś przetrwać tę noc. W związku z podjętą już decyzją, czekało mnie jeszcze kilka dodatkowych kilometrów na południe.
Na miejscu opadłem bezwładnie prosto w piaskowy dołek i skuliłem się. Chciałem, by dzień już się skończył, chciałem zasnąć by nie czuć zimna i swojej słabości.

< Ciri? >