poniedziałek, 2 listopada 2020

Od Admirała - "Taniec z Aniołami", cz. 4

Wszyscy jesteśmy. Czym? Wszyscy jesteśmy liśćmi na wietrze, pojawiamy się, wzrastamy, usychamy, znikamy. Robimy miejsce na nowe.
Wszyscy jesteśmy śmiertelni i krusi, doszedłem do wniosku.
Las był dziś zimny, a wiatr przenikał nawet grube futro, do skóry i dalej, schładzał mięśnie i wbijał się w zesztywniałe chrząstki i kości. Nie truchtałem już przed siebie, bo choć mięśnie same z siebie zdawały się wytwarzać zadowalająco dużo ciepła, to gnające naokoło mnie, ostre powietrze, zwiewało jego dużą część. Lepszy był wolny krok i zwyczajne drżenie, nie skłaniające chłodu do aż tak bezlitosnego wdzierania się w ciało.
W końcu wyszedłem na polanę, gdzie zachowały się tylko resztki białego światła, którego ciepło od dawna nie było już wyczuwalne. Choć wiatr nie był mocniejszy, niż pomiędzy drzewami, zrobiło mi się jeszcze zimniej.
Nasza polana była trochę inna od tej, na której mieszkał niejaki Szkło, a gdzie wychowali się matka i wujostwo. Tamta była duża, otoczona delikatnymi brzozami, wczesną jesienią tonąca w złocie, zieleni i różnych odcieniach brązu.
Nasza była mała i szara. Zupełnie szara. O ile w południe wpadało tu trochę słońca, to wieczorem gasło wszystko. Jedynie oddzielające ją od lasu, gęste, purpurowe krzewy berberysu, przyozdabiały ją odrobiną barwy, o tej porze roku kontrastującej z mglistym krajobrazem. Dom.
Nie zastawszy tu żywej duszy, położyłem się na swoim miejscu, w dołku z twardego, jasnego piasku, którego dotyk z jakiegoś powodu odkąd pamiętam, wolałem od miękkiej trawy.
- Jest mama? - drgnąłem, gdy jakiś mocny głos zadał równie mocne pytanie. Podniosłem wzrok, dostrzegając Ry'a. Wujek.
- Nie - rzuciłem - jak pewnie widać.
Basior usiadł na ścieżce przebiegającej przez środek naszej polanki i rozejrzał się.
- Kiedy wróci?
- Nie wiem. Nie wiem też, gdzie można jej szukać - ponownie położyłem łeb pomiędzy przednimi łapami i ponuro spojrzałem gdzieś w dal. Wilk chyba uśmiechnął się, po czym wstał, odszedł kilka kroków dalej i usiadł w cieniu wysokich sosen. Nie mając do roboty nic poza myśleniem, zacząłem śledzić go kątem zmęczonego przebytą kilkanaście minut wcześniej, długą drogą oka.
Ten stan utrzymywał się może dwie, może pięć minut. W pewnym momencie, coś jak igła przebiło się przez moją zasnutą sennością uwagę. To był jeden błysk, ale może właśnie dzięki swojej ulotności otworzył moje ślepia szerzej i zwrócił je ku wujkowi.
- Ale powinna zaraz wrócić, prawda? - chrząknąłem cicho, w jednej chwili postanawiając rozciągnąć między nami nić porozumienia i zdając się przy tym w całości na natchnienie - zbliża się noc. A nie można teraz włóczyć się nocą, prawda?
Wilk przybrał nieco enigmatyczny wyraz pyska, lecz pokiwał głową.
- A... - podniosłem się i usiadłem, tylnymi nogami przydeptując nierówne miejsce pod sobą - co to?
- Co? - wilk sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, o czym mówię. Fuknąłem w myślach.
- No, to - powiedziałem ciszej, naraz wstając i nie bez wewnętrznego oporu podchodząc do niego. Tymczasem biała iskra rozbłysła ponownie. Tym razem byłem pewien, że basior zrobił to z premedytacją.
- To? Sztylet.
Podszedłem jeszcze bliżej, okrywając wzrokiem całokształt przedmiotu, jego lśniące ostrze i polerowaną rękojeść. Wolno wyciągnąłem łapę... ale nie dane mi było go dotknąć. W zawrotnym tempie kilkukrotnie obrócony wokół własnej osi, znalazł się nagle dalej, w pewnym uścisku sztywnych palców basiora. Dopiero teraz postanowiłem spróbować nawiązać z nim kontakt wzrokowy, a gdy moje oczy podążyły w górę, na pysk rozmówcy, jego już tam były. Nie wytłumaczył się jednak ze swej "decyzji".
Odsunąłem się i usiadłem na ziemi, kilka kroków za nim, wzdychając ciężko.
Nie minęło wiele czasu, gdy wróciła matka. Oczywiście ucieszyła się na widok brata, choć tym razem okazała to mniej emocjonalnie. Wyglądała na wyjątkowo czymś zmęczoną, przyszło mi do głowy, że musi być to wina długiego spaceru, tak, jak zazwyczaj działo się w moim przypadku.
Rodzeństwo przywitało się i zaczęło o czymś rozmawiać. Po kilku czy kilkunastu wstępnych słowach stwierdziłem, że wsłuchiwanie się w treść dialogu wiedzionego przyciszonymi głosami, nie przyniesie mi żadnych, wymiernych korzyści.
Położyłem się z powrotem na swoim miejscu, jednak coś sprawiało, że nie mogłem długo wytrzymać w tej pozycji. Zanim noc zapadła zupełnie, gasząc nawet najdelikatniejsze światła na niebie i ziemi, wyszedłem z naszej polany i niezauważony przez nikogo zacząłem biec przez poszarzały od barw wieczora las.
Serce biło mocno w delikatnej jeszcze, szczenięcej piersi, a całe moje ciało poruszało się szybko, jeden mięsień gonił drugi, a w uszach huczał mi tylko własny, pośpieszny oddech.
Doskonale wiedziałem, że nie powinienem... nie mogę wychodzić po zmroku. Nie dość, że nie stróż, czy śledczy, to nawet nie dorosły wilk. Nie miałem pojęcia, co zrobiliby komuś moich rozmiarów i pozycji społecznej, gdyby nakryli mnie na takiej niesubordynacji. Mimo to biegłem szybko i jak tylko mogłem cicho, wciąż niezauważony.
Nagle jednak w pewnym momencie raptownie zatrzymałem się, a moje serce z przerażeniem zamarło w piersi. Ktoś stał w ciemności.
Po sekundzie największego szoku, wolno zaczęło docierać do mnie, że raczej nie ma się czego obawiać. Wreszcie wyprostowałem się i stabilnie stanąłem na każdej z czterech nóg. Wciąż uspokajając oddech, zapytałem błyszczących w ciemności ślepiów:
- Mundus?
- No proszę - mruknął, mierząc mnie wzrokiem - czyżbyś mimo wszystko postanowił złamać prawo?
Pytanie zadane obcym mi do tej pory tonem zabrzmiało jakoś wyjątkowo dziwnie. Skrycie przełknąłem ślinę, mając gdzieś z tyłu głowy, w jak niecodziennych okolicznościach się spotykamy i że to, czego mogłem spodziewać się po tak specyficznym osobniku w bezpiecznym domu, na naszej spokojnej polanie, tutaj nie było wcale oczywiste.
- No, to nie jesteś sam - jego oczy zmieniły wyraz na jeszcze bardziej nieokreślony, a moje chyba rozszerzyły się jeszcze mocniej. Tym razem jednak już nie ze strachu, a ze zdumienia - dokąd idziesz?
- Chciałem... do wsi.
- To daleko stąd. Raczej za daleko na taki nocny spacer. Po co idziesz?
- Po narzędzia.
Tym razem to jego dostojna sylwetka poruszyła się nieznacznie, jakby moje słowa go zaskoczyły. Gdyby zastanowić się chwilę dłużej, być może o oczach szczenięcia podobne słowa nie mogły być niczym innym, niż zaskoczeniem. A jednak szary ptak otrząsnął się z niego zadziwiająco szybko, odpowiadając:
- Idziesz zatem w złą stronę. Co ci potrzebne?
- Sztylet - odrzekłem jak w półśnie.
- I?
- Nie wiem...
- Chodź - westchnął cicho, skinąwszy na mnie głową, po czym wyminął mnie i zaczął iść w przeciwną stronę.
Szybko nadgoniłem, idąc teraz u jego boku i głodnym rozjaśnienia sytuacji wzrokiem próbując ściągnąć na siebie jego oczy, uporczywie patrzące naprzód.
- Mówisz, sztylet - powiedział wolno, a ja energicznie przytaknąłem - nie mamy tu sztyletów.
Gdy słowa przebiły się przez barierę mojej świadomości, ogarnęło mnie coś na kształt bezbrzeżnie głębokiego zawodu. Powstrzymałem się od westchnięcia, a także od zadania pytania: jeśli nie ma tu już ani jednego wolnego sztyletu, którego nie trzeba by było ukraść, gdzie właściwie idziemy?
Szedłem jednak dalej, krok w krok za moim przewodnikiem, jak zagubiony na morzu statek płynący wprost na światło latarni. Dlaczego? Bo każdy następny krok wprowadzał mnie w mocniejszy trans, bo nie szedłem już, a płynąłem ponad suchymi gałęziami, pachnącym wilgocią igliwiem, kępami wrzosów i traw? Bo bałem się odejść na krok, czując, że wszędzie naokoło mogłem napotkać strażnika, a nikły promień poczucia bezpieczeństwa nagle na nowo rozbłysł, tym razem w osobie, od której jeszcze przed chwilą chciałem uciekać?
W końcu coś zaczęło się zmieniać. Gdy nabrałem do płuc powietrza, poznałem znajome tereny, szybko powiązałem zapachy i obrazy z tym, co rozciągało się na południu, jeszcze dalej, niż nasza polana. Góry.
Mimo wszystko, nie odważyłem się pytać. Cel wędrówki musiał być jasny, po prostu ja go nie znałem.
Normalne. Całkiem normalne.
Wśród odgłosów nocy potrafiłem wyróżnić szum pozostających w tyle sosen i szelest topoli, które brzmiały jeszcze wyraziściej opatrzone suchymi liśćmi, odgłos przywiędłej trawy pod sześcioma stopami, delikatny podmuch wiatru, zbyt lekki, by poruszyć choćby miękką, szczenięcą sierść i odległe piski nietoperzy w przestworzach.
Odetchnąłem pełną piersią. Gdy wyszliśmy z lasu, na otwartą przestrzeń, świat nagle wydał się tak bezgranicznie głęboki.
- To tutaj - powiedział nagle, bez szczególnych emocji - poczekaj.
Posłusznie zatrzymałem się, podnosząc na niego wyczekujące spojrzenie i bez pytania o pozwolenie, odruchowo siadając na ziemi.
- Jeszcze jakieś pytania? - rzuciłem niecierpliwie.
- Do czego potrzebny ci jest ten "sztylet"?
- Do... - zawahałem się, wypowiadając to słowo chyba bez żadnego powodu, od początku wiedząc, że nie znam odpowiedzi. Zaraz po tym poczułem się jak dziecko we mgle, które szuka czegoś bez wytchnienia, lecz samo nie wie nawet, czego w ogóle chce - zobaczyłem taki sztylet u wujka - odpowiedziałem wreszcie, tfu, szczerze, nie mogąc wyobrazić sobie zapadającej gwałtownie, bezlitosnej ciszy.
- Po prostu?
- No... - ściągnąłem brwi - nie.
- Zatem?
- Rozmawiałem z dziadkiem, to znaczy, Szkłem. O tym, co chciałbym robić w życiu - chociaż czułem się już obdarty z własnej, wilczej godności, sam na siebie wydając wyrok, by w tej rozmowie stać się bezpowrotnie tylko naiwnym dzieckiem, a przynajmniej jako takie być postrzeganym, opowiedziałem bez oporu.
Okazało się, że cisza musiała w końcu zapaść, pozostawiając ostatnie słowa wybrzmiałe, a następne jeszcze przeźroczyste i niepewne. Taka cisza, jaka zapada w końcu w każdej rozmowie i zazwyczaj oznacza nic innego, jak naturalną chwilę zbierania myśli.
Tym razem jednak nie byłem w stanie spokojnie jej znieść. Zacisnąłem zęby, słysząc, jak ich powierzchnie pocierają o siebie.
- I kim chciałbyś zostać, Admirał? - nagle przeszedł mnie dreszcz, bowiem rozmówca pochylił się lekko w moją stronę, a jego oczy, wcześniej bez wyrazu, uśmiechnęły się.
- Odkrywcą - szepnąłem - odkrywać to, czego inni nie potrafili. I... żeby to było moje. Tylko moje.
- Na przykład?
- Na przykład - zastanowiłem się przez chwilę - badać wilki.
- Nie mamy tu sztyletów, ale mamy noże - oświadczył nagle - mogę dać ci nawet dwa. I jeszcze kilka innych rzeczy, dosyć przydatnych. Jeśli w przyszłości będziesz wiedział, co z nimi robić.
Weszliśmy do jaskini. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, jeszcze bardziej nieprzeniknionej, niż w lesie, dostrzegłem, jak szary ptak wyjmuje zza leżącego pod ścianą, wielkiego i nieco spłaszczonego głazu kilka przedmiotów i rozkładając je jeden obok drugiego.
- Chodź - zwrócił się do mnie, jeszcze raz obiegając wzrokiem narzędzia. Na te, z pozoru proste słowa, coś elektryzującego przebiegło po moim ciele, jakąś upiorna fala ciepła ogarnęła trzewia. Zrozumiałem, że właśnie następuje dla mnie początek czegoś wielkiego. A być może nie tylko dla mnie? Być może nowa karta historii tylko czeka, by rozbłysnąć nagle, jak młoda, jasna gwiazda na nocnym niebie?
Było tego sporo.
Nożyk, drobne szczypce, których sile uścisku chyba nie można było do końca zaufać, kawałek sporego łańcuszka, który nie wiem, do czego mógłby się przydać, ale wyglądał ładnie, jakaś szmatka cała w piachu i kurzu oraz krótki pręt z zaostrzonym końcem, przypominający trochę przymały rożen.
- Są teraz twoje.

Droga powrotna mogłaby pewnie trwać całą wieczność, w moich malutkich jeszcze oczach miała już zresztą szanse kandydować na to miano, jednak wreszcie, gdy chyba nikt się tego nie spodziewał, została przerwana.
- A dobry wieczór - ktoś zatrzymał nas słowem specyficznie wypowiedzianego powitania, w którym w całej swojej przebiegłości wykryłem uszczypliwość - a właściwie już noc. Czy mnie oczy nie mylą, czy wśród nas trzech jestem jedynym, który może stać tu w tej chwili?
- Szkło - odpowiedział mój towarzysz, za którym schowałem się niepostrzeżenie w ramach dbałości o dobro własne - wiem, moja wina. Znikniemy sobie teraz w mroku i nie będziemy dokładać ci obowiązków.
- Naprawdę? - basior lekko uniósł głowę, patrząc na nas podejrzliwie, ale uśmiechnął się pod nosem.
- Taaak. Chce ci się jeszcze łazić z nami do jaskini wojskowej?
- Nie, nie chce mi się. Hej, a czy ty... - wilk podrapał się w głowę - zawsze się tak włóczysz po nocach?
- Tak - odrzekł ten nieco zaskoczony.
- Czyli nie śpisz na polanie razem z w... - przy tych słowach zmieszał się i popatrzył na mnie. Mundus zrobił jeszcze krok w stronę strażnika śledczego, kładąc mu skrzydło na ramieniu i zaglądając w oczy.
- Tak - uśmiechnął się szeroko. Szkło zmarszczył brwi, nad czymś intensywnie się zastanawiając. Zwęziłem ślepia do szerokości szparek, przestając rozumieć cokolwiek z rozmowy.
- Y, a.
- A powiedz mi... co ty właściwie robisz tu w środku nocy? Bo to jest już praktycznie nasza polana.
- Szedłem odwiedzić Kali - odpowiedział wolno basior, jakby na potwierdzenie swoich słów kiwając głową.
- Ach tak - rozmówca powtórzył jego gest, a ja odruchowo jako trzeci przyłączyłem się do kiwania. Zapadła chwila ciszy - no to idź już, idź - pośpieszył go w końcu - bo cię dzień zastanie.

   C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz