Minął już prawie miesiąc odkąd dowiedzieliśmy się o ciąży Kary. Rozmiary jej ciała znaczenie się powiększyły, byliśmy więc pewni, że zyskamy więcej niż dwa szczeniaki. Cieszyłem się niezmiernie i pomimo naszych pierwszych problemów po suszy, od ślubu wszystko układało się jak trzeba. Mój mały wybuch na ślubie był już tylko zabawnym wspomnieniem o mojej niebywałej zazdrości.
-
Twoje rany już się zagoiły. – powiedziałem do wadery, gdy leżeliśmy rano w
jaskini. – Mówiłem ci wtedy, że skakanie przez ogień nie jest dobrą zabawą.
-
Wiem! – zaśmiała się wadera. – I chyba będziesz mi to wypominał do końca życia!
-
Nie wiem czy do końca. Ten dzień zostanie w mojej pamięci jako pełen grozy i
szczęścia zarazem. W końcu wtedy dowiedzieliśmy się o Twojej ciąży.
-
Dowiedzielibyśmy się prędzej czy później. – odarła Kara. – W końcu nie sposób
nie zauważyć tego! – wskazała łapą na swój ponad dwa razy większy brzuch.
-
Aaaa Tak się cieszę, Skarbie! – krzyknąłem szczęśliwie i wziąłem jej łapy w
swoje. – Będziemy wielką szczęśliwą rodziną.
-
Tak, będziemy. – jej uśmiech rozświetlił resztę mojego dnia.
Kilka
dni później, w pierwszy dzień nowego miesiąca, spacerowaliśmy po głównej
polanie watahy. Robiliśmy ostatnie kroki przed „zamknięciem” mojej ukochanej w
jaskini medycznej. Nasza położna chciała mieć na oku Karę, żeby jak najszybciej
zareagować w przypadku rozpoczęcia porodu.
-
Zostanę z Tobą, w razie czego. – namawiałem waderę silnie.
-
Nie, naprawdę nie trzeba. Będę miała dobrą opiekę, a ty masz dużo roboty jako zdobywający
jedzenie. – powiedziała i spojrzała na szczeniaki bawiące się na środku polany.
– Zobacz! Ktoś musi przynieść pożywienie tym biednym sierotkom. Kto inny im
przyniesie jak nie ty.
-
Ehh… - jęknąłem. Niechętnie ale musiałem przyznać jej racje. Po przejściu
Malfoya na przymusową emeryturę zdrowotną, na moich barkach spoczywało
wyżywienie jego i reszty potrzebującej watahy. – Dobrze, ale będę wam też
przynosił jedzenie. I jak tylko się zacznie macie po mnie posłać!
-
O nic więcej nie proszę, Skarbie. I oczywiście poślę po Ciebie. – Szliśmy w
spokoju, gdy nagle podbiegł do nas nieznany mi wilk. Pochodził pewnie z
najbardziej wschodnich terenów watahy. Nie było tam plaż, tylko wysokie góry
oddzielające tamtą stronę wyspy od morza.
-
Cześć, Karou. – powiedział do mojej żony. Spojrzałem na nią ale była tak samo
zdziwiona jak ja.
-
Cześć… znamy się? – spytała przybyłego. Wilk uśmiechnął się i parsknął
śmiechem.
-
Już nie udawaj. Przy nim możesz sobie udawać idealną żonkę i matkę. Przecież
wiesz, że przy mnie nie musisz.
-
Słucham? – wtrąciłem się nie do końca rozumiejąc co się dzieję.
-
Od miesiąca do mnie nie przychodzisz. Jak rozumiem to wina tego? – spytał i
wskazał na brzuch Kary. Poczułem gule podchodzącą mi do gardła, która mogła
powodować nie lada wybuch.
-
O czym ty mówisz? – spytała wadera wyraźnie się bojąc i przysunęła się w moją
stronę, odsuwając się od napadającego ją basiora.
-
Kim ty w ogóle jesteś i czego chcesz od mojej żony? – spytałem na pozór
spokojnie, ale płomienie przy moich łapach pokazywały coś zupełnie odmiennego.
-
Noo faktycznie zazdrosny ten Twój mężulek. Dobrze go opisałaś, Kochana. –
warknięcie opuściło mój pysk, alarmując wszystkich wokół o zbliżającej się
aferze.
-
Karo, znacz go? – spytałem stojącej teraz za mną wadery, starając się upewnić.
-
Pierwszy raz go widzę. – zapewniła mnie ciężarna żona, co było dla mnie
wystarczające. Ufałem jej bardziej niż sobie.
-
Słuchaj koleś, albo umkniesz stąd na swoją stronę wyspy, albo zostanie z Ciebie
tylko kupka popiołu. – warknąłem tak, żeby tylko zainteresowany usłyszał,
jednocześnie przybliżając się do niego i pokazując rosnące wokół płomienie.
-
Myślisz, że tylko ty coś takiego potrafisz? – spytał a ziemia wokół niego
zaczęła przybierać lodem.
-
No proszę… czyżby nowa moc w watasze? – spytałem z przekąsem.
-
Może i nowa, ale Twoja żoneczka dość szybko na nią poleciała. Mieliśmy jak
najszybciej wynieść się z wyspy, ale wasza mała ciążą nam w tym przeszkodziła.
– powiedział z coraz większym uśmiechem. Odwróciłem się do Kary.
-
Odejdź gdzieś dalej, nie chce, żeby stała Ci się krzywda. – powiedziałem
stanowczo.
-
Ale..
-
Bez ale, zbyt kocham Ciebie i te dzieci, żeby coś wam się stało przez jakiegoś
nachlanego czy naćpanego wariata. – wadera nie dyskutowała dłużej i odsunęła
się o dobre kilka metrów dalej. Wolałbym, żeby w ogóle nie było jej w pobliżu,
ale znając ją nie mogłem na to liczyć.
-
O tak, schowaj swoją biedna kłamliwą żonkę. Jak tylko przestanie udawać,
wyjedziemy stąd jak najszybciej. – jego słowa wywołały we mnie chwile
konsternacji. Jakby mózg mi mówił, że coś z jego słów było prawdą. Otrząsnąłem
się jednak w momencie, gdy w moją stronę poleciał naostrzony sopel lodu.
Rzuciłem w jego kierunku płomień, który w kilka sekund stopił jego broń.
-
Przestań kłamać, szczylu. – warknąłem i rzuciłem w jego kierunku kulę ognia.
Jeśli chciał się bawić na poważnie to właśnie to dostanie. Przerzucaliśmy się
żywiołami dopóki nie poczuliśmy ogromnego zmęczenia. Czułem, że mam przewagę, myślę,
że mój przeciwnik też to czuł. Zaczął rzucać rzadziej, bardziej chaotycznie, w
sposób którego nie potrafiłem odgadnąć. Z mojej łapy i prawego boku sączyła się
powoli krew, odbierając mi resztki sił. Ten drugi jednak był już w połowie
czarny od przypaleń i równie, jeśli nie bardziej, poturbowany co ja. Wokół
zebrała się dość spora grupka gapiów, oczywiście we względnie bezpiecznej
odległości. Medycy przyszli, aby być blisko na wypadek mocnych obrażeń, a
reszta miała ubaw większy niż na moim weselu. Tylko Kara wychylała się co jakiś
czas i patrzyła ze strachem. Nie rozumiałem jaki związek mógł być pomiędzy nią
a tym lodowcem, ale wierzyłem, że to co mówiła moja żona. Większość czasu od
ślubu spędzaliśmy razem, była na moich treningach mocy i chodziła ze mną na
polowania. Kiedy niby miałaby się spotykać z tym tępym mięśniakiem? Ostatni
rzucony przeze nie płomień wywołał odgłos jęku w moim przeciwniku. Upadł na
ziemie i zaczął okładać się wytworzonym przez siebie lodem. Medycy podbiegli do
niego. Z nieukrywaną dumą mogłem przyznać sobie zwycięstwo siadając ciężko i
robiąc wszystko by nie upaść. Z lewej podbiegła do mnie Karou, podtrzymując
mnie trochę na nogach.
-
Wszystko w porządku? – spytała z troską w oczach. – Tak się bałam! Nie
powinieneś był tego robić jak jestem w ciąży! – skarciła mnie klasycznie,
lubiła to robić, ale nie mogłem jej winić.
-
Przecież nie mogłem mu tego puścić płazem. Wygadywanie takich kłamstw o Tobie,
nawet na haju, jest niedopuszczalne. – wadera uśmiechnęła się. Chwile później
jednak jej mina zrzedła. Zobaczyłem grymas bólu na je twarzy. Później wszystko
potoczyło się bardzo szybko, ktoś krzyknął, medyczki przyszły do mnie i do
Kary. Patrzyłem na rozlewającą się krew, na znikający dowód zbrodni i puste,
zamrożone miejsce na trawie, z którego przed chwilą uciekł morderca. Położyłem
się obok ukochanej i złapałem ją za łapę. Patrzyłem wielkimi oczami na dziurę w
jej brzuchu, wielkości mojej łapy. Kolec stworzony z lodu zdążył już stopnieć
od ciepłego ciała i krwi mojej żony. I
krwi moich dzieci. Starałem się powstrzymać łzy, żeby wspomóc ukochaną.
-
Wszystko będzie dobrze. – powiedziałem starając się przekonać samego siebie. –
Wyjdziesz z tego. Dzieci też wyjdą.
-
Magnus… - jęknęła wadera. – Kocham Cię, ale wiem, że nie umiesz kłamać. –
uśmiechnęła się tak jak zawsze, a po jej futrze spłynęła pojedyncza łza.
Później jej twarz ponownie wykrzywił grymas bólu, a z pyska wydobył się
przeraźliwy krzyk.
-
Dziecko się rodzi, szybko. – słyszałem obok mnie.
-
Trójka nie żyje, jedno pragnie się wydostać. Karo… - jedna z medyczek spojrzała
na moją żoną. – … wiem, że ból jest niewyobrażalny, ale spróbuj przeć. Jedno z
nich może przeżyć.
Kara
rodziła krzycząc niewyobrażalnie, nie wiedziałem z którego powodu bardziej i
wbijając mi pazury w łapę. Nie obchodził mnie jednak własny ból. Bo mimo iż
wiedziałem, że medycy postawili już krzyżyk na mojej żonie, to z całej siły błagałem
o cud. Oddałbym swoje życie za jej. Zamknąłem oczy i pozwoliłem łzom po cichu
płynąc, trzymając zaciskającą się na mnie łapę mojej jedynej ukochanej. Wokół
był chaos, ale ja czułem tylko jej zapach i jej dotyk.
-
Magnus! – krzyknęła nagle. – Nie wiem co robisz, ale rób tak dalej. – Jęknęła a
ja otworzyłem oczy. Płomień z moich łap przeszedł na ciało Kary. Czułem jak
moje siły spadają coraz bardziej, ale widziałem też, że ona ma ich więcej. Nie przestawałem
więc dopóki moje własne ciało nie zaprotestowało.
-
Kocham Cię Karou. – powiedziałem i poczułem jak moje ciało upada.
-
Ja Ciebie też, Magnusie. – wyszeptała ostatnimi siłami moja żona.
---
Ocknąłem
się następnego dnia z ogromnym bólem głowy. Byłem w jaskini medycznej i chwile
mi zajęło zanim przypomniałem sobie co się stało.
-
Gdzie ona jest!? – krzyknąłem do wadery stojącej nieopodal.
-
O, obudziłeś się. O kogo pytasz? – zwróciła się do mnie. Już miałem jej odpowiadać,
gdy zrobiła to za mnie. – Przykro mi Magnus… Karou odeszła wczoraj, zabierając
ze sobą trójkę waszych dzieci.
Mimo,
że wiedziałem, że to może się stać, to i tak był to dla nie cios.
-
Jednak dzięki Tobie udało nam się uratować tą małą istotkę. – powiedziała i
odwróciła się na chwile. Po kilu sekundach w moich niezbyt po radnych łapach
leżała mała zwinięta, ruda kulka.
-
Kara… - szepnąłem cicho. Od razu zobaczyłem uderzające podobieństwo. Nachyliłem
się i polizałem małą waderę z zamiarem umycia jej futra. Dziecko momentalnie
otworzyło oczy i spojrzał prosto w moje. Wtedy już wiedziałem, że nie byłem w
stanie wychować tego dziecka. Te piękne zielone oczy i czerwono rude futro… W
ten sposób nigdy o niej nie zapomnę.
-
Oddaj ją komuś. – powiedziałem spokojnym, beznamiętnym głosem. – Najlepiej partnerce
mojego ojca, jej futro jest podobnego koloru.
-
Jesteś pewny? Przecież to Twoja córka… - powiedziała wadera odbierając ode mnie
dziecko.
-
Tak… dlatego nazwijcie ją Kara, ale nigdy nie może się dowiedzieć, że jestem
jej ojcem, a Karou matką. Lepiej dla niej jak będę tylko starszym bratem.
-
Zrobię co będę w stanie. – powiedziała medyczka i zostawiła mnie z własnymi myślami.
<KONIEC CZĘŚCI I>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz