Wizyta u Agresta trwała krótko, bo alfa miał inne, ważniejsze sprawy na głowie, które miały mieć wpływ na relacje między watahami. Atramentowego basiora naprawdę mało obchodziło, co tam się w świecie dzieje, dopóki on sam ma co wsadzić do pyska i może pomagać innym jako pomocnik medyka. Czyli w sumie do momentu, kiedy te problemy nie zaczną go bezpośrednio dotyczyć.
Tak jak, powiedzmy, dotyczyła go sprawa z Valentine.
Agrest zgodził się, żeby obcy wilk został na razie w Watasze Srebrnego Chabra. Co zrobi dalej pozostawało tylko i wyłącznie jego decyzją, którą podejmie po odzyskaniu pełni sił. Do tego czasu miał do dyspozycji własną, niewielką jaskinię, w której mógł bezpiecznie sypiać, wolno mu było polować u boku starych członków watahy, jeść razem z nimi, miał tylko utrzymywać dystans od szczeniaków, żeby nie straszyć ich swoją obecnością. Na wszystkie warunki się zgodził bez oporów.
Chociaż wiele wilków miało sporo wolnego czasu i mogły pomóc Valentine zapoznać się z watahą i panującymi tu zwyczajami, najczęściej właśnie Yir spędzał z nim wolne chwile. Tak po prostu padło, wydawało się naturalne, żeby wilk, który znalazł podróżnika, zajmował się nim. Nikt nie robił o to problemów.
Z wyjątkiem pewnego rudego, trójogoniastego basiora.
– Znowu do niego idziesz? – zapytał Paketenshika zbierającego się do wyjścia pomocnika medyka. Yir odwrócił całą głowę, żeby spojrzeć na swojego współlokatora. Firanka z włosów bywała naprawdę problematyczna, ale tylko w ten sposób mógł ukryć swoje… oczy. Po prostu oczy.
– A co, zazdrosny jesteś? – zażartował złośliwie. Nauczył się, że Paki szybko robi się dość "terytorialny" na swój sposób. – Spokojnie, tylko uczę go o Srebrnym Chabrze. W najlepszym przypadku zostaniemy kumplami, fajnie się idzie z nim dogadać.
– Ostatnio chodzisz tylko do niego, jakby nie było innego towarzystwa. Albo, powiedzmy, pracy.
– Paks, serio brzmisz, jakbyś był zazdrosny – zauważył atramentowy basior. – Przecież nic się nie dzieję, robię to, co robić mógłby każdy inny członek watahy.
– Dobra, idź, nie potrzebuję cię tu. – To zdanie zostało wywarczone przez zaciśnięte zęby, co nie umknęło uwadze byłego trupa. Zimne dreszcze przebiegły po plecach, sygnalizując świadomości, że coś jest grubo nie tak. Nie można było tego zostawić. Tak jak się nie zostawia mięsa na później, bo może się zepsuć.
Yir odwrócił się od wyjścia, podchodząc do swojego przyjaciela. Wychowanek lisów pochylił się w przeciwną stronę, próbując nabrać dystansu. To nie był dobry omen. Kurka wodna, znowu coś się dzieje. Paketenshika był zbyt tajemniczą postacią na prosty, chłopski umysł basiora. Sprzeczne sygnały stanowiły trudną do odczytania abstrakcję, niczym obraz szalonego malarza, zawsze niemal niemożliwy do zinterpretowania poprawnie. Delikatne linie ostrożnego pędzla mogłyby promieniować spokojem, gdyby nie agresywne, intensywne barwy, jakimi je nakreślono. Z jednej strony twarze i kształty były wyraźne, dawały się łatwo wyłapać i miały sens, stojąc obok siebie, z drugiej jednak ich wspólna całość stanowiła dziwną, niezrozumiałą masę nałożoną na nieruchome płótno. Mózg atramentowego wilka był za mały, żeby pojąć pokręconą intencję artysty.
Tylko jeden symbol na tym pomarańczowym dziele sztuki umiał odczytać bezbłędnie. Paki nie był basiorem, który warczał od tak, bez powodu. Mógł czasem zabuczeć, ale był to zupełnie inny rodzaj dźwięku, który w przeciwieństwie do warczenia nigdy nie wywoływał ciarek u innych. Warczenie było całkowicie normalne, jeśli sytuacja była powiązana z Alkestis, do tego przyzwyczaili się wszyscy. Ale rudy nie byłby taki agresywny przy zwykłym wychodzeniu z nory. To się po prostu nie zdarzało.
– Pakuś… Co się dzieje? – zapytał atramentowy z troską. Chciał się zbliżyć jeszcze trochę, ale wychowanek lisów cofnął się o krok.
Nagle mimika twarzy basiora, jego postawa, cała energia wokół niego zupełnie się zmieniła. Zapanował spokój, ten sam, co zawsze. Ten, który miał przechodzić przez nawet najsilniejsze burze. Jedna z nich, bardzo osobista i bardzo zamknięta w tej rudej głowie, musiała właśnie minąć.
– Nic. Pewnie jestem głodny, pójdę coś upolować. Przynieść ci może ryby?
– Jas… Jasne, dzięki. Też bym chętnie coś zjadł.
Paketenshika przeszedł obok przyjaciela i wyszedł z nory, nawet się nie oglądając, chociaż nie to było najdziwniejsze w jego obecnym zachowaniu.
Gdy mijał Yira, celowo trzymał się na odległość od jego ciała. Było to niezwykle subtelne, ale gdy atramentowy celowo machnął ogonem, żeby figlarnie załaskotać swojego gospodarza w nos, ten uskoczył pół kroku w bok. Tego już nie dało się ukryć.
Basior spojrzał za Pakim i po chwili sam wyszedł, kierując się jednak w zupełnie inną stronę. Nie chciał myśleć o tym, co zaszło. Czuł się z jakiegoś powodu przytłoczony, że nie jest w nim pokładane tyle zaufania, ile raczej powinno zaistnieć między nimi po takim czasie znania się. Może powinni o tym porozmawiać, ale jak?
Po kilku minutach nieśpiesznego spaceru zobaczył Valentine. Beżowy wilk odpoczywał pod rozłożystym dębem, obserwując bawiące się wśród gałęzi małe ptaszki. Chyba wróble. Opuścił wzrok do poziomu ziemskiego gdy tylko usłyszał nadchodzącego Canis Lupus.
– Yir – przywitał się.
– Valentine – więcej słów naprawdę nie trzeba było. – To co, idziemy razem na mały obchód?
– Jasne.
Val podniósł się z ziemi i dołączył do pomocnika medyka. Skierowali się w stronę widniejącego nieopodal lasu.
<Valentine? Wybacz za to długie oczekiwanie>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz