Obudził mnie nieznośny dreszcz zimna. Zwijając się w krewetkę, obróciłem się na drugi bok i zamrugałem z wysiłkiem. Wtedy zdziwiła mnie jedna rzecz. Matka leżała zaraz obok mnie, grzbietem prawie dotykając mojego nosa. Po chwili zorientowałem się, że ziemia wokół nas pokryta była szronem. Temperatura w nocy znacząco spadła, a ranek przywitał mnie mroźnym powiewem.
Wstałem i przeciągnąłem się słabo. Nie miałem pomysłu, od czego zacząć ten dzień.
Ruszyłem więc przed siebie, najzwyczajniejszym w świecie krokiem, który pozwala dojść w końcu do jakiegoś przypadkowego celu i zacząć robić rzeczy, które podpowie chwila obecna.
Tym razem niewiele zadziało się pomiędzy chwilą, która kazała mi podnieść się z łóżka, a tą, w której zorientowałem się, że moje nogi prowadzą mnie ku jaskini w górach.
Za każdym razem, gdy odwiedzałem to miejsce, droga do niego wydawała mi się coraz krótsza. Pokonywałem ją zresztą coraz bardziej odruchowo i pogrążając się w świecie własnych marzeń i, w moim mniemaniu, wielkich idei, pozwalałem zmysłom i uwadze zasnąć zupełnie, by zbudzić je znowu, chłodnym powiewem, tuż przed kuszącym intrygującą ciemnością wejściem.
Wchodziłem do środka, by od razu skierować się w stronę spłaszczonego głazu, za którym chowałem wszystkie swoje narzędzia. Nożyk z drewnianą rączką, starą szmatkę, którą własnoręcznie wyprałem ostatnio w świeżej deszczówce, wygięty drut, nadrdzewiałe szczypce oraz krótki odcinek łańcucha z dosyć szerokimi ogniwami.
Już wiedziałem, które miejsce chcę wybrać na swoje przyszłe lokum. Nie zamierzałem ani miesiąca dłużej spędzać na jednej polanie razem z matką i jej żyjątkiem niższej gromady. Decyzję ułatwiło mi ostateczne odejście od spożywania mleka, a więc z dnia na dzień coraz bardziej samowystarczalny, zacząłem powoli przygotowywać wszystko do przeprowadzki.
Po kilku dniach pracy, grota lśniła czystością, a najbardziej dumny byłem z wypolerowania głazu. Jego szorstka powierzchnia była teraz gładsza, niż wcześniej mógłbym ją o to chociażby podejrzewać.
Tego dnia, gdy siedziałem w swoim ciemnym kącie za kamieniem, głaszcząc i ściskając każdy z przedmiotów po kolei, jakby chcąc przekonać się, że rzeczywiście jest prawdziwy, w wejściu dało się słyszeć ciche stukanie. Poznałem je od razu, nie spodziewając się w tej samotni nikogo innego. Wychyliłem się ponad "stołem", wzrokiem napotykając Mundusa.
Ach, miałem dziś tak dobry humor, że zapomniałem o powodzie, dla którego w ogóle planuję przeprowadzkę i nawet to spotkanie wydało mi się przyjemnym zbiegiem okoliczności.
- Czy mi się wydaje, czy ty coś tu pozmieniałeś? - zapytał, zanim jeszcze zdecydował się przekroczyć niewidzialny próg jaskini.
- W rzeczy samej, posprzątałem trochę - odparłem, starając się za wszelką cenę nie pokazywać, powiedzmy, ponadprzyzwoitego zadowolenia z siebie. Niezauważalnie pokiwał głową.
- Mam propozycję - powiedział nagle, pomijając niepotrzebny wstęp. Dopiero teraz mięśnie mojego pyska chyba trochę wymknęły się spod kontroli, ukazując błogi uśmiech.
- Co to za propozycja?
- Poznasz kogoś.
Otworzyłem pysk, by odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zorientowałem się, że nie mam pojęcia, jakie słowa byłyby odpowiednie. Skinąłem więc tylko pyskiem na znak aprobaty i rozprostowaniem nóg reagując na sygnał przywołania, skierowałem się za nim do wyjścia, z zainteresowaniem oczekując na rozwój wydarzeń.
Idąc obok Mundusa, poczułem się znowu jak podczas naszej pierwszej nocnej wędrówki. Trochę niespokojny, trochę zaintrygowany, trochę jak we śnie. Tym razem droga była długa. Długa, szybka i zakończona poza granicą naszej watahy, w miejscu, którego zupełnie nie kojarzyłem.
- Ty - zatrzymał się u wejścia do piaskowego wąwozu, wbijając wzrok w stojącego po środku niczym posąg wilka - masz na imię Achpil...?
Mówiąc to, na moment przeniósł wzrok na piaskową ścianę i wystające z niej korzenie rosnących wokół drzew, pomiędzy którymi poutykane były różnego rodzaju ludzkie narzędzia i sprzęt.
- Czyżbym mógł zapomnieć, że skądś się znamy? - odparł basior spokojnym do bólu głosem, po czym westchnął przeciągle i uśmiechnął się kątem pyska, oczekując na następne słowa.
- Ja cię znam - szary ptak zdążył już chyba odzyskać utraconą przed momentem równowagę. Cicho wypuścił powietrze z płuc - pamiętasz swojego poprzedniego ucznia?
- Och, trudno byłoby nie zapamiętać.
- Wiesz co się z nim stało?
Wilk spoważniał.
Rozglądałem się po okolicy, wyglądającej jednocześnie tak nieznajomo i podobnie do całej reszty lasu. Tylko bardziej piaskowo. Trochę też, jak przez mgłę przysłuchiwałem się ich rozmowie. Dopiero głos stojącego obok towarzysza wybił mnie z zamyślenia.
- Wiesz, kto to jest?
Gwałtownie podniosłem wzrok, chcąc przekonać się, do kogo były skierowane te słowa. W pierwszej chwili byłem niemal pewien, że do mnie. A jednak nie.
Gdy napotkałem badawcze spojrzenie obcego basiora, coś ukłuło mnie w samym środku przełyku. Odruch skulenia się w sobie został jednak szybko powstrzymany. Odważnie wyprężyłem pierś, czekając, jak potoczy się ciąg dalszy rozmowy.
- Śmieszne, nie powiedziałbym. Wygląda bardziej na syna. Ale obiło mi się o uszy, że jest nim alfa waszej watahy, chyba nawet poznałem go jakiś czas temu, gdy... ach. Więc mówisz... - jednym pazurem podrapał się po policzku.
- Masz nowego ucznia. Tylko tym razem zrób to, proszę, lepiej.
- Nie ma obaw, w końcu uczymy się przez całe życie, czyż nie? - basior uśmiechnął się ponownie, zawieszając na mnie pozbawione wyrazu spojrzenie - niech jutro przyjdzie z samego rana - przerwał na chwilę, po czym zaczął, jeśli się nie mylę, nieco nieśmiało - a ty... ciekawe, hm, ty jesteś... czym? - basior z zastanowieniem przechylił głowę, robiąc kilka kroków w naszą stronę.
- Rublia caerulea - Mundus zmierzył go nieufnym spojrzeniem - czy jakoś tak.
- Naprawdę ciekawe. Wiesz, że ptaki praktycznie nie mają kostnych ogonów, prawda?
- Miały go natomiast wczesne ptaki. Drastyczna większość dzisiejszych nie ma także pęcherza i ruchomego odcinka piersiowego kręgosłupa. A tu proszę.
- Ale na nielota też mi nie wyglądasz - łapa wilka podparła teraz swój podbródek.
- Bo nim nie jestem. Bywaj, Achpil, jutro Admirał przyjdzie o wschodzie słońca.
Popołudnie upłynęło mi na nudnym oczekiwaniu. Zbliżający się pierwszy dzień u prawdziwego mistrza tak niezwykłej dziedziny sprawiał, że coś wywracało mi się w pełnych obaw wnętrznościach. W końcu z nerwów rozbolał mnie brzuch.
Zrezygnowałem nawet z odwiedzin u Ciri, choć z samego rana planowałem taką wycieczkę. No cóż, najpierw przyszłość, potem przyjaźnie.
Następnego poranka wyjątkowo ciężko było mi wstać. W jednej chwili już nie mogłem doczekać się nadchodzącej nauki, kilka sekund później na samą myśl o niej miałem mdłości.
- No dobrze - Achpil posadził mnie pod ścianą, wręczając kartkę i papier - umiesz pisać?
Pokręciłem głową.
- W porządku, w twoim wieku mało kto umie... - mruknął - od tego zaczniemy. Potem zajmiemy się obliczeniami. Tu masz gęsie pióro, z samego przedramienia. Ach, ty pewnie jeszcze nie wiesz, gdzie jest przedramię.
Zawahałem się, a następnie dotknąłem jedną łapą drugiej. Basior podniósł jedną brew.
- Tutaj? - zapytałem cicho.
- Mądry dzieciak.
To powiedziawszy, nakreślił na papierze jakąś literę i nakazał mi przepisać ją dziesięć razy.
Potem następną.
I następną.
I następną.
W końcu pozwolił na przerwę, co przyjąłem z niewyobrażalną ulgą. rozmasowując drżącą z tak precyzyjnego wysiłku łapę, słuchałem pierwszego wykładu z wilczej anatomii.
Kiedy dzień zaczął chylić się ku końcowi, miałem nieprzyjemne wrażenie, że moja głowa pęka od nowych informacji, choć trudno było mi jednoznacznie stwierdzić, czy jest to dobry, czy zły znak.
Głęboki jak nigdy sen i noc pełna niezwykłych wizji szybko rozwiały moje wątpliwości. A gdy następnego ranka obudziłem się w lepszej niż kiedykolwiek wcześniej formie, byłem już pewien, że rozpoczęcie nauki u tego nauczyciela było najlepszym, co mnie w życiu spotkało.
Tym razem poszedłem, a właściwie w podskokach pobiegłem już sam i chociaż w drugiej połowie drogi o mało nie pogubiłem się w obcym lesie, do celu dotarłem jeszcze szybciej, niż poprzednio i bez wstępów, by nie tracić czasu, ogłosiłem, że chcę więcej.
Achpil szybko zorientował się, jakie granice mają moje możliwości, by każdego dnia wykorzystywać je do ostatniego kawałeczka. W wirze pracy nawet nie zorientowałem się, kiedy minął tydzień, potem dwa.
W końcu nadszedł przymusowy dzień wolny, żeby zresetować mózg. Ponieważ nie miałem czego szukać w domu mojego nauczyciela, postanowiłem zrobić to, co planowałem od naprawdę dawna - wreszcie wybrać się nad morze, by odwiedzić Ciri.
< Ciri? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz