czwartek, 31 stycznia 2019

Podsumowanie stycznia!

Moi Kochani!
Oto nadszedł ostatni dzień stycznia. Miesiąca, chyba nie przesadzę, jeśli powiem, bardzo udanego. Po co tu się długo rozpisywać, przyjaciele, usiądźcie wygodnie i przygotujcie się na rozdanie nagród!

Miejsce pierwsze w tym miesiącu zasłużenie zajmuje Etain, z 11 opowiadaniami.
Miejsce drugie przypada naszym dziewczynkom, Notte i Cymonii, które napisały po 10 opowiadań.
Na miejscu trzecim plasuje się tym razem... i tutaj może zaskok, bo kto by się spodziewał, że mamy tu turbo-króliki? Zawilec, oczywiście, mając na koncie 9 opowiadań.

Innymi postaciami, o których mieliśmy okazję czytać w styczniu, byli: Shino, Rysio, Seji, Goth i Mundus.

Poza tym, dziękuję Wam wszystkim za pisanie w tym miesiącu. Naprawdę, mieliśmy wyjątkowo dobry miesiąc. No cóż mogę jeszcze powiedzieć? Oby szło nam tak dobrze dalej, w następnych miesiącach (hrm, latach!) działalności, żebyśmy nie tracili przyjemności z naszych wesołych i smutnych rozmów a aktywność w naszej WSC nigdy nie spadała!
Dziś wszyscy wyżej wymienieni otrzymują do rozdziału między poszczególne umiejętności po 1 punkcie.

                                                                               Wasz samiec alfa,
                                                                                   Zawilec

Od Notte - 2 trening mocy i zwinności

Wczesny, rześki, mroźny poranek był dla mnie najlepszą porą na rozprostowanie nóg. Jednak tym razem aż do południa po terenach watahy przetaczała się burza śnieżna i byłam zmuszona pozostać w swojej jaskini, wydrapując pazurami w miękkich partiach skały lub glinie przeróżne wzory i od czasu do czasu wyglądając na korytarz. Kiedy wreszcie zamiast białej, kłębiącej się masy na końcu tunelu ujrzałam światłość i całkiem zwyczajny świat, tylko trochę bardziej zaśnieżony, od razu wypadłam do lasu.
Po śniadaniu złożonym z nieostrożnej, młodej sarny ruszyłam truchtem na przechadzkę. Nie trwała ona długo, bowiem niedaleko znalazłam idealne miejsce do mojego treningu. Zdecydowałam się najpierw popracować nad kontrolą umysłu - w razie czego wysiłek fizyczny po pomoże mi się odprężyć i odwrócić myśli od tego tematu. Usiadłam pod sędziwym grabem i skupiłam się mocno na swoim zadaniu. Nieraz wydawało mi się, że coś tam iskrzy, ale realnie niczego więcej nie udało mi się osiągnąć. Po dłuższym czasie uznałam, że lepsze to niż nic, i zabrałam się za męczenie mięśni szybkim slalomem między drzewami oraz skokami przez powalone pnie.

Od Conquesta CD Aisu

Ruszyłem w szaleńczą pogoń za nieco większym szarakiem, zaś kątem oka widziałem jak Aisu także wykonuje gwałtowny skręt w śniegu. Goniłem, skręcałem we wszystkie strony świata, dalej goniłem... i nie złapałem. Zrezygnowany i dyszący usiadłem i zacząłem szukać wzrokiem wadery. Zaniepokojony brakiem Aisu wstałem i wyruszyłem na poszukiwanie. Nagle tuż przed mną za krzakami usłyszałem gwałtowny szmer i bieg. Skuliłem się, dając przednie łapy na głowę. Tuż nad mną wyskoczył szarak a za nim Aisu. Usiadłem zdezorientowany, odwracając głowę i patrząc się na scenę pogoni odbywającą się tuż za moimi plecami. W pewnej chwili samica skoczyła agresywnie w lewo, gdy szarak także wykonał taki ruch i wylądował w łapach brązowo-białej wadery. Uśmiechnąłem się i podszedłem bliżej.
- Brawo! - zaśmiałem się. Samica wzrokiem poszukała mojej zdobyczy ale szybko zrozumiała, że poddałem się tym razem. Wstała i uśmiechnęła się.
- Wygrałam! - odparła radośnie. Miło było widzieć szczęście ukochanej, jednakże poczucie przegranej w polowaniu z WADERĄ było lekko przytłaczające. Oby nie pochwaliła się tym innym wilkom. Na tę myśl aż uśmiechnąłem się pod nosem.
- Tak, wygrałaś. - potwierdziłem. - To jaką nagrodę sobie pani życzy?

Ukłoniłem się przed Aisu z uśmiechem.
< Aisuuu? :> >

Od Vitale CD Notte

Nie byłem specjalnie zdziwiony, kiedy Zawilec zaszedł do mojej jaskini któregoś wieczoru, swoją drogą, przerywając mi tym rytuał oczyszczania w promieniach księżyca, i powiedział, że od tego momentu na spotkania ze mną będzie przychodziła jakaś wadera. Robiłem to już co jakiś czas, więc wizyty pacjentów nie robiły na mnie wrażenia. Wtedy jednak alfa powiedział, abym uważał na słowa, gdyż Notte może być nieco nieprzewidywalna. Co miał na myśli, mówiąc to, to nie wiem, ponieważ odszedł, mając jakieś własne problemy na głowie.
Kiedy tylko (po czasie, ale tego to się akurat nie czepiam, gdyż sam do punktualnych wilków nie należę) wilczyca zjawiła się u progu mojej jaskini, wiedziałem, że terapia będzie trudna. Nie mówię tutaj o tym, że Notte była sprawą beznadzieją. Widziałem jednak coś w tych jej oczach, co sugerowało mi, że przy tym osobniku będę musiał się skupić na swoich słowach, ale też zmienić nieco podejście. Koniec więc z miłym, potulnym Vitale. Nie było to może profesjonalne, jednak miałem nadzieję, że zadziała. A jak coś, myślę, że Zawilec lubi mnie na tyle, że da mi drugą szansę, jak coś zepsuję. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Wysłuchałem wyjaśnienia wilczycy, uśmiechając się jak głupi do sera. Naprawdę. Lis. W spódniczce. Zimą. Na bogów, dajcie mi cierpliwość. Mimo to, pokiwałem łbem, kiedy Notte skończyła, udając, że rozumiem. Zamyśliłem się nawet na dłuższą chwilę.
— Hmm... Może jest chory? Nie powinnaś go tutaj ze sobą przyprowadzić? — spytałem, a kiedy zobaczyłem, że wadera chce odpowiedzieć, szybko odezwałem się ponownie — Ale skoro go nie ma, porozmawiamy o tobie. Wiesz na pewno, jak ważne w czasie terapii jest bycie szczerym. Z tego powodu, ustalmy sobie zasadę. Mówimy, co nam leży na sercu, nie ukrywamy niczego. Dobrze?
Nie zobaczyłem ani aprobaty na pysku towarzyszki, ani sprzeciwu, więc uśmiechnąłem się szerzej i kontynuowałem.
— A teraz, powiedz mi. Jak się dzisiaj czujesz? Czy spotkało cię ostatnio coś miłego? Coś złego?

< Notte? >

Od Kivuli CD Vitale

Odczułam pewną satysfakcję związaną z faktem, że basior szybko się ogarnął, zaśmiał i rzucił jakimś tekstem. Towarzystwo skończonej fajtłapy nie byłoby mi na łapę, zwłaszcza że już zaczęłam rozmowę. 
— Ja robię to w ramach badań. Vitale, swoją drogą — rzekł z dumą. — Najlepszy, najmądrzejszy, najskromniejszy, najprzystojniejszy i najwspanialszy psycholog w tej watasze. Pewnie też jedyny, ale kto by się tym przejmował! 
No proszę, proszę. Ciekawe, ile myślał nad tym przemówieniem. 
— Kivuli — odparłam, kiwając lekko łbem. — Jak na razie bez stanowiska. Miałam nadzieję wybrać się do Alfy w najbliższym czasie. 
— Czyli jak na razie jesteś tu jakby nielegalnie? — upewnił się Vitale. Spodobało mi się jego poczucie humoru. Ale ten uśmieszek... Mógłby go sobie odpuścić. Z czasem może zacząć mnie irytować.
Kiwnęłam głową w odpowiedzi i zapadła cisza. 
W tym czasie zdążyłam przyjrzeć się basiorowi. 
Jedynym, co tak naprawdę przyciągnęło moją uwagę, były czerwone oczy basiora. Żadna inna część jego aparycji nie była ciekawsza. Ot, zwykła czarna sierść, normalna budowa... 
Już miałam odejść, nawet szykowałam w myślach wymówkę (czułam, że odejście bez wyjaśnienia od tego wilka byłoby niestosowne; nie wiem, skąd wzięło mi się takie wrażenie, ale zwykłam była ufać swoim instynktom), ale zorientowałam się, że nie wiem, jak trafić do Alfy. Mogłam oczywiście błąkać się cały dzień w poszukiwaniu, ale z drugiej strony przed sobą miałam członka watahy, który doskonale znał drogę. Nie lubiłam utrudniać sobie życia, także konkluzja rozważań była prosta. 
— Czy mógłbyś... — Głos znowu spłatał mi figla, nie wydobywając się z mojego gardła, odchrząknęłam więc, aby trochę go pobudzić. — Czy mógłbyś zaprowadzić mnie do Alfy? 
Vitale zgodził się i ruszyliśmy. Nie zabawiał mnie w drodze rozmową, ja też nie byłam skora do zaczynania dialogu. Wolałam rozglądać się dookoła, żeby zapamiętać jak najwięcej szczegółów, w razie gdybym miała kiedyś sprawę do Alfy. 
Jak można było spodziewać się po tej porze roku, wszędzie leżał śnieg. Biała kołdra pokrywała każdy skrawek zieleni. Gdzieniegdzie ujrzeć można było tropy zwierząt albo dziury w śniegu, ukazujące nagą, brązową ziemię. Było chłodnawo, ale natura nie pokazała jeszcze całej swojej mocy, więc byłam przygotowana na zimny wieczór.
W końcu, po czasie, który wydawał mi się zaskakująco krótki, stanęliśmy przed jaskinią. 
— Powodzenia — żartobliwie rzucił Vitale tonem, który sugerowałby, że wchodzę co najmniej do pieczary ogromnego smoka lubującego się w małych, czarno- białych waderach. 
— Dziękuję — odparłam z, mam nadzieję, równym dowcipem (nie jestem dobra w żartach) i weszłam do środka. 
Cała procedura nie była długa, ale sam Alfa (Zawilec, tak swoją drogą) wydawał się jakby bezbarwny. Jednak na moje szczęście mówił rzeczowym tonem tylko to, co było konieczne. Załatwiliśmy więc wszystko i aktualnie jestem pełnoprawną członkinią Watahy Srebrnego Chabra. 
Nie czułam się w żadnym stopniu inaczej. Było po prostu... Tak samo. 
Gdy wyszłam z powrotem za zewnątrz, okazało się, że Vitale na mnie czekał. Zastanawiałam się, po co. Na jego miejscu dawno bym poszła...

< Vitale? >

Od Kou CD Roana

Uśmiechnęłam się wesoło.
-Dobrze. Znam jedno miejsce, gdzie łowy są bardzo udane. 
- Więc ruszajmy. - odparł basior. Z uśmiechem ruszyłam przed siebie prowadząc Roan'a do głębszej części lasu. Po drodze rozglądałam się wesoło. 
- Jesteśmy już prawie na miejscu.- powiedziałam, gdy byliśmy już blisko miejsca, w którym często polowałam. Nie myliłam się. Niedaleko nas pasły się dwie łanie. 
- Co powiesz na dwie łanie na śniadanie?- spytałam z uśmiechem. 
- Jestem zbyt głodny by wybrzydzać. - odparł, a ja zaśmiałam się. Ustawiliśmy się tak, by szansa na udane polowanie była naprawdę wysoka. Gdy nadszedł czas rzuciliśmy się na niczego nie świadome łanie. Zwierzęta broniły się dzielnie, lecz to my dziś wygraliśmy. Zadowoleni ze zwycięstwa mogliśmy nasycić nasze głodne brzuszki. Gdy skończyliśmy posiłek zaczęłam oprowadzać Roan'a po naszym terenach. Szło nam to całkiem sprawnie. W krótkim czasie zdążyłam pokazać wilkowi las iglasty, stepy, pola oraz polanę. W pewnym momencie musieliśmy się wrócić, gdyż zapomniałam pokazać Roan'owi moje ulubione miejsce. Różany Wodospad. Jest to naprawdę piękne miejsce. Niedaleko niego znajduje się rzeka oraz wieś, które również chciałam mu pokazać. Tak więc zawróciliśmy. Gdy byliśmy już blisko skoczyłam naprzeciwko basiora i oparłam się na przednich łapach. Zamerdałam radośnie i z uśmiechem spojrzałam na basiora. 
- Teraz pokażę ci moje ulubione miejsce.- gdy to powiedziałam wesoło ruszyłam w kierunku wodospadu. Jego piękno zawsze mnie zadziwiło. Ten cudny zapach róż również. Było tutaj jak w bajce. 
- Oto Różany Wodospad.- powiedziałam z uśmiechem wskazując na wodę. 
- Pięknie tu.- odparł basior. 
- Niedaleko znajduje się rzeka, a za nią ludzka wioska. 
- Są tu ludzie?- spytał. Przytaknęłam z uśmiechem.
- Tak. Niektórzy nie interesują się nami i żyją z nami w zgodzie, lecz są tu również kłusownicy.- powiedziałam już mniej entuzjastycznie. Nie lubiłam kłusowników. Mogło zakończyć twoje życie w kilka chwil. Często gdy byłam w pobliżu wsi czułam niepokój. Na pewno był powodowany obecnością kłusowników, którzy czekają na nowe futra. 
- Może masz ochotę chwilę tutaj odpocząć?- spytałam uśmiechając się przyjaźnie. Jeśli basior się zgodzi to odpoczniemy tutaj przez chwilę, jeśli nie to muszę pokazać mu jeszcze parę terenów. Jestem ciekawa co sądzi o naszej watasze. 

< Roan? >

Od Cymonii CD Haruhiko

Porozmawiać? Kim był ten basior? Kim był ten dziwny wilk i co oznaczały cienie nieznanych mi słów, które dostrzegłam w jego oczach, nie wiem dlaczego, przypominających obłąkane? Czy te oczy miały w ogóle jakiś wyraz? Nie wiedziałam. Cofnęłam się o krok. Z jakiegoś powodu poczułam chłód, który ogarnął mnie nagle, gdy patrzyły na mnie. Choć nie zdarza mi się to często, chciałam krzyknąć, odskoczyć, zawołać, żeby odszedł, żeby odwrócił wzrok. Co mnie do tego pchnęło? Nie wiedziałam. Być może złe przeczucie, sprawiające, że nie mogłam bez drżenia stanąć przed nim i zapytać o imię, czy w ogóle powód rozpoczęcia tej rozmowy.
A jednak wyczułam również coś innego, wręcz bijącego od tej dzikiej duszy. Nie mogę chyba nazwać tego inaczej niż tak prosto, przyjaźnią, którą poczułam się otoczona. Prawdopodobnie to sprawiło, że w końcu poszłam za nim z dziecięcą ufnością.
- Kim jesteś? - zapytałam niemal szeptem, gdy milczenie przedłużało się. Westchnął bezgłośnie, jakby nad czymś się zastanawiał.
- Przyjacielem twojego ojca - odrzekł cicho, a w jego oczach dało się odnaleźć coś, czego nie mogłam nawet nazwać smutkiem. Bardziej przypominało spojrzenie wprost z otchłani duszy straceńca. To był wzrok tego, kto tuż przed egzekucją otacza się duchowym murem, aby nie czuć i nie być świadomym. Zapamiętałam go już na zawsze.
Potem wymieniliśmy ledwie kilka zdań. Mam wrażenie, że ich nie zrozumiałam. Myślałam tylko o jednym, Haruhiko, znałam to imię. W tamtej chwili zwłaszcza to miało duże znaczenie. Chciałam odpowiedzieć mu coś, cokolwiek, co świadczyłoby o tym, że zwrócił się do właściwej osoby. Wcześniej chyba nawet coś zaplanowałam. Ale ostatecznie nie potrafiłam wymówić ani słowa.

    ~ Apostrofa do Haruhiko ~

Żegnaj, Haruhiko.
I ja Ciebie kochałem, choć nie wiem, jak nazwałby to uczucie ktokolwiek inny, ponieważ nie łączyło Cię ono z żadnym stanowiskiem, które są w stanie zająć otaczające nas istoty. Miłość jest bowiem zbyt prostym uczuciem. Mówi o przywiązaniu, o pożądaniu, o życzliwości, o mieszance hormonów podświadomie dzielących ją na sztywne kategorie. A Ty nie byłeś dla mnie jak brat, nie byłeś dla mnie jak znajomy obdarzony chociażby najbardziej demonstracyjną przyjaźnią, nie byłeś przedmiotem moich westchnień. Nie byłeś dla mnie ani jak ojciec, ani jak syn. Od początku stałeś się i do końca pozostałeś Haruhiko, tym kimś, kto przypominał jedyny płomień w nieskończonej ciemności. Mógłbym biec, szukać, nawoływać, ale ta ciemność otaczałaby mnie gdziekolwiek bym nie zaszedł, a drugiego takiego płomienia nie znalazłbym już nigdy.
To wielki dar, że mogłem Cię spotkać, pomimo że nigdy nie odważyłem się wprost tego powiedzieć.  Być może chciałem, ale śmierć kończy wszystko. Na Waszym świecie nie ma już Wrotycza. Odszedłem zabierając ze sobą to, nawet jeśli nienaturalne, lecz bez wątpienia nieporównywalne z żadnym innym uczucie, które towarzyszyło mi podczas każdej rozmowy z Tobą i każdego spojrzenia w Twoje niezwykłe oczy. Pozostawię ci odrobinę jego cienia, nazwę to pamięcią. Bardzo chciałbym, żebyś pamiętał o mnie jeszcze, chociaż przez jakiś czas.
Na razie opiekuj się proszę tym, co po mnie zostało. Zostawiam Ci moją córkę, Mundusa i wszystko, co kiedyś powstanie na gruzach naszej Ligi Beżowej Ziemi.
A potem? Potem jeszcze to powtórzymy, zobaczysz.

Siedzieliśmy na jakiejś cichej polanie. Przez chwilę patrzyłam na towarzysza z wyczekiwaniem. On jednak zdawał się już mnie nie widzieć. Patrzył gdzieś w przestrzeń ślepym wzrokiem, jakby czegoś uważnie nasłuchiwał. Jakby starał się przywołać coś z odmętów uśpionej pamięci. Wreszcie odwrócił wzrok od nicości, a nasze spojrzenia spotkały się.

< Haruhiko? >

środa, 30 stycznia 2019

Od Haruhiko

Zobaczyłem ją, kiedy przemykała przez las, zwinna niczym cień, nieuchwytna jak podmuch wiatru. Nie ruszyłem się z miejsca. Pozwoliłem jej umknąć. Odejść. Oddalić się. Tak, jak jemu.
Zobaczyłem ją, kiedy goniła zająca przez martwe pola, ze wzrokiem utkwionym w zdobycz. Skupiona na swym celu, nie dostrzegła, że nie jest sama. Nie zobaczyła, że ktoś snuje się za nią krok w krok, jak duch.
Zobaczyłem ją, kiedy wracałem od Mundurka, jeszcze bardziej martwy niż wcześniej. Coś umarło tamtego dnia, kiedy przekazano mi informację. Nawet nie myślałem o tych wszystkich wilkach, które zginęły. Myślałem tylko o nim. O tych mądrych oczach. O tej sierści. O tej odważnej duszy, zamkniętej w śmiertelnym ciele. O tym, którego imię nie mogłem z siebie wydobyć.
Sprawił, że entropia powróciła. Może nawet ze zdwojoną siłą. Nie wiedziałem. Nie byłem pewien.
Noc i dzień zlały się w jedno. Południe przychodziło po północy, wieczór ustępował porankowi. Lecz to nic nie znaczyło. Nie dla mnie. Dla innych świat nadal się kręcił, parł przed siebie, wirował w szaleńczym tańcu. Ale nie dla mnie. Mój świat rozpadł się i teraz leżał pod ziemią, przysypany twardymi gruzami. 
Wpatrywałem się w kopczyk. Nieruchomo, mimo, że śnieg opadał ciężkimi płatami na moje czarne futro, a cały już drżałem od przeszywającego chłodu. Położyłem łapę w miejscu, gdzie powinno być jeszcze do niedawna bijące serce. Jeszcze raz, resztkami mocy spróbowałem się skontaktować. I mimo, że stróżki krwi wypłynęły z mojego nosa, nie przestałem. Nie mogłem przerwać już tego wszystkiego. Musiałem chociaż trochę ulżyć swojej duszy.
Czy uda mi się w ogóle to zrobić? Nie był przecież magiczny. W żadnym stopniu. Czy to jednak pozbawia go duszy, nadanej nam przez bogów na początku naszego istnienia?
Drobna iskierka zamajaczyła na skraju mojej świadomości. Znana, tak doskonale znana. 
Wyprostowałem się, zacisnąłem pazury na grobie.
— Wrotycz? Wrotycz, to ty? — wyszeptałem w przestrzeń. Odpowiedź nie nadeszła. Energia zaczęła się oddalać. Zebrałem się w sobie.
— Kocham Cię, Wrotycz. Będę kochał zawsze i na zawsze. Jeszcze się spotykamy... Obiecuję. Na bogów, obiecuję. 

~*~

Była do niego taka podobna, że kiedy przed nią stanąłem, prawie nazwałem ją jego imieniem. Chwilę zajęło mi ułożenie myśli, podniesienie wzroku na oczy wilczycy i przypomnienie właściwej informacji.
— Cymonia — powiedziałem jedynie, wpatrując się w waderę. Przerwałem jej trening. Nie chciałem wyczytywać emocji z pyska wilczycy, nie miałem na to sił.
— Skąd znasz moje imię? — spytała, ale tylko pokręciłem łbem.
— Duchy. Duchy powiedziały. Musimy porozmawiać. Teraz. Gdzieś na osobności. 


< Cymonia? >

Od Notte

Sam jej początek jest, jak się okazuje, najbardziej pokręcony. Otóż członek pewnej sporej watahy postanowił sprzysiężyć się z siłami ciemności dla własnych korzyści. Wymknęły się one spod kontroli, a koszty ponieśli wszyscy jego towarzysze. Pewnego dnia zło wdarło się do samego obozu, a jego pierwszymi ofiarami stał się miot jednej z wader. Wbrew wszelkim zasadom mrok zaczął po kolei ożywiać swoje zdobycze, tworząc potworne hybrydy, siejące powszechne zniszczenie. Ale nie ona.
Samica Alfa dostrzegła w powszechnym zamieszaniu ostatnią, stawiającą chwiejne kroki waderkę, otoczoną aurą mroku. Znając możliwości stworzenia, zamarła w oczekiwaniu na rychłą śmierć, pogodzona ze swoim losem w obliczu zagłady rodziny. Nic takiego nie nastąpiło. Szczenię śmiało się, głaszcząc łapką małego burunduka śmigającego między jego kończynami. Saintpalis przyciągnęła małą do siebie, tym samym ratując ją przed śmiercią.

Tak Notte dostała się do swojej pierwszej rodziny. Tuż potem rozpętała się wojna między dwoma ugrupowaniami z bardzo prostego powodu - przywódca przeciwników zakochał się w rodzicielce wilczycy i wykorzystał osłabienie watahy. Zmuszone były, córka i matka, opuścić dom i poszukać schronienia w miejscu wskazanym przez rodzinę, zwanym Watahą Srebrnego Chabra. Po krótkim czasie pobytu na tych terenach doszło do tragedii. Wysłannicy wroga odnaleźli parę, zapewne z rozkazem pozbycia się niepokornych bytów. Przeszkodziła im w tym sama natchniona swoją mocą Notte, mordując całą kompanię razem z matką i członkiem WSC. Po tym wydarzeniu wpadła w depresję, spowodowaną również tym, że nie była w stanie panować nad swą siłą. Przyszedł moment, w którym ciemność zwyciężyła. Przez kilka dni waderka siała wokół zniszczenie i pożogę, co dla wielu skończyło się niezbyt przyjemnie. Podczas ostatecznego rozrachunku z WSC pod siedzibą watahy nadludzkim wysiłkiem wygrała z oplatającym jej umysł mrokiem w dość prosty sposób - popełniła samobójstwo. Została odratowana przez watahę, ale musiała ponieść koszty - oprócz tego, że omal nie zginęła, a jej psychika została nadszarpnięta, może pozostać na tych terenach tylko pod surową kontrolą.

Od Notte - 1 trening mocy i zwinności

Zadarłam głowę do góry, zawieszając wzrok na znajdującej się nade mną w całkiem sporej odległości skalnej półce. Przypadłam nieco do ziemi i napięłam mięśnie, przygotowując się do rewelacyjnego skoku, po czym odbiłam się mocno tylnymi łapami, a przednimi, pomagając sobie pazurami, uczepiłam się kamiennej krawędzi. Na szczęście dla takich obłąkańców jak ja, wybierających się o tej porze w góry, zima zarządziła chwilowe roztopy i nie była oblodzona. Prędko podciągnęłam resztę ciała i wyprostowałam się, oglądając się za siebie. Gdyby mi się nie udało, rąbnęłabym o strome zbocze, które przed chwilą forsowałam, i odpłynęłabym sobie na drugą stronę. ~Który to już dzisiaj raz z cyklu życie na krawędzi? Muszę się poduczyć większych liczb.~
Ruszyłam w dalszą drogę na szczyt. Paradoksalnie w duszy raczej się staczałam, ale wolałam o tym nie myśleć. Gdzieś hen, z boku widziałam wydeptaną, wygodną ścieżkę, jednak wybrałam drogę na przełaj. Wysiłek fizyczny wiążący się z trasą mojego marszu dawał mi swego rodzaju radość, nawet jeśli pot spływał mi po bokach. Dopiero na ostatnim odcinku musiałam trochę pokluczyć, żeby znaleźć przejście prowadzące na najwyższy punkt.
Kiedy znalazłam się u celu, wpierw oślepiło mnie na moment światło słoneczne, przesiane przez skłębione, acz śnieżno-białe i niegroźne chmury. Sporo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do niego. W trakcie podziwiania widoków wpadła mi do głowy myśl, by spróbować...poćwiczyć żywioł. Były ku temu idealne warunki. Kontrolowanie tego byłoby niczym spełnienie marzeń. Skupiłam się mocno, nie zamykając oczu - świat był w moim przypadku lepszą matrycą niż odmęty umysłu. Próbowałam skorzystać z którejś z mocy bez popadania w ciemność, do oporu, jednak bezskutecznie. Zaczęłam się zbierać do zejścia do lasu. Może jutro powtórka?

wtorek, 29 stycznia 2019

Od Vitale CD Kivuli

Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że to, co obserwowałem, zniknie tak szybko. W jednej chwili obserwowałem to, co jak sądziłem, było wilkiem, a w drugiej już podnosiłem się z miejsca, tracąc obiekt zupełnie z oczu. Miałem już zejść na dół i zbadać teren, kiedy to usłyszałem za sobą głos. Nieznany, jakich wiele w tym miejscu. W końcu byłem członkiem watahy od tak krótkiego czasu, że wszystko, co widziałem, mogłem określić mianem "nieznanego". I mimo, że byłem na to przygotowany, wadera zaskoczyła mnie. O wiele bardziej, niż bym tego chciał.
— Akuku, cwaniaczku.
— Na ogon Sariela! — zawołałem, niby nadaremnie wzywając jedno z wyższych bóstw mojej religii. Wyjaśniłem sobie takie zachowanie faktem, że szarpnęły mną emocje tak silne, że nie mogłem się przed tym powstrzymać. Szybko jednak zaśmiałem się szczekliwie i obejrzałem przez ramię na ciemną wilczycę z białym futrem na wzór włosów, przypatrującą mi się uważnie. Nie mogłem wyczytać z jej pyska zbyt wielu emocji, chociaż zdawała się odczuwać satysfakcję związaną z przyłapaniem mnie na gorącym uczynku. Wyczyn wybitny może nie był, lecz niech się cieszy z nawet tak małych rzeczy.
— Ładnie to tak straszyć innych? — spytałem z uśmiechem. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Może była ona cicha, lekko nieśmiała, lecz była. To najważniejsze.
— Podglądać innych też?
— Ja robię to w ramach badań. Vitale, swoją drogą — wyprostowałem się i wypiąłem pierś — Najlepszy, najmądrzejszy, najskromniejszy, najprzystojniejszy i najwspanialszy psycholog w tej watasze. Pewnie też jedyny, ale kto by się tym przejmował!


< Kivuli? >

Od Aisu CD Conquesta

Słowa basiora zaskoczyły mnie. Nigdy nie myślałam, że ktoś może spojrzeć na mnie w taki sposób. Zrobiło mi się goręcej. Czułam jak moje łapy stają się wiotkie. Trudniej mi się stało.Prawdą było, że ja również czułam piękne uczucie do Conquesta. Jeszcze ten wzrok basiora. Nie miałam serca odpowiedzieć inaczej...
- Conquest.- zaczęłam spokojnie. Basior złożył po sobie uszy. Podeszłam do niego. Gdy byłam już bardzo blisko, spojrzałam na basiora.
- Ja bardzo bym chciała.-odparłam.
- Coś nie tak?- spytał zaniepokojony.
- Boję się, że ciebie też mogę zranić.
- Aisu.- zaczął spokojnie basior, przybliżając się.
- To ja jestem winna śmierci mojej rodziny. Nie chcę stracić ciebie.-odparłam, a łzy zaczęły swobodnie spływać po moich policzkach. Basior usiadł na przeciwko mnie i przytulił. Zaskoczona po chwili wtuliłam się w niego.
-Jestem niebezpieczna.
- Aisu. To nie prawda.- powiedział Conquest.
- To przeze mnie moi najbliżsi nie żyją. To przez moją moc.-powiedziałam łkając. Conquest odsunął się, a ja spojrzałam na niego.
- Aisu. Ja wiem, że jest ci ciężko. Dlatego pozwól mi być częścią twojego życia. Będę cię wspierał. Będę zawsze przy tobie.
- Marzę o tym.- odparłam i znów wtuliłam się w basiora.
- Mogę uznać to za tak?- spytał z uśmiechem.
- Oczywiście.-odparłam. Czułam ogromne szczęście. Uczucie, które między nami zaiskrzyło, mogło załatać pustkę we mnie. Ciężko było mi powstrzymać łzy. Tan pora, ta chwila, te wyznania. To wszystko było takie piękne. Miałam nawet myśli, że to sen, ale nie. To była prawda. Najprawdziwsza prawda. Pragnęłam, by ta chwila trwała wiecznie. To uczucie było takie miłe i przyjemne. Po chwili odsunęłam się od basiora i spojrzałam na niego. Był to dla mnie widok najwspanialszy. Oddałabym wszystko by już zawsze wpatrywać się w niego tak jak teraz.
- Aisu wiedz, że możesz na mnie liczyć.- odparł z uśmiechem. Również się uśmiechnęłam.
- Wiem o tym. Ty zawsze przy mnie byłeś.
- Co powiesz na wspólne polowanie?- pomysł Conquest był świetny. Dzięki polowaniu mogłam zapomnieć o przykrej przeszłości i pomyśleć o świetlanej przyszłości lub po prostu żyć chwilą. Udaliśmy się na tereny idealne do łowów. Gdy tylko dostrzegliśmy w oddali dwa zające wpadłam na pomysł. Każdy wie, że te szaraki są bardzo szybkie. Spojrzałam z uśmiechem na mojego ukochanego.
- Mam pomysł.
- Jakiż to?- spytał z uśmiechem basior.
- Co powiesz na mały konkurs?
- Mów dalej.
- Kto pierwszy złapie szaraka ten wygrywa.
- A nagroda?
- To będzie niespodzianka.- uśmiechnęłam się przebiegle.- Więc co ty na to?

Conqueś?

Od Conquesta CD Aisu

Kątem oka ujrzałem, iż Aisu rumieni się. Uśmiech wdarł się na mój wyraz pyska na ten widok, zaś serce zabiło mocniej.
- Uwierz, że ja też. - westchnąłem cicho. Wraz z waderą położyliśmy się na trawie po seansie sztucznych ogni, oboje wtuleni wzajemnie w siebie, jakby wręcz nasze futro scaliło się w jedno. Ciepło ciała Aisu było niezwykle przyjemne.
Nie minęło wiele czasu, a wadera usnęła. Chwilę stróżowałem przy niej, aż ostatni człowiek udał się do swego domu. Światła z budynków zgasły, a moje powieki powoli zaczęły opadać...

Rano wraz z Aisu wybraliśmy się w stronę głębi terytorium naszej watahy. Gdy dotarliśmy pod jaskinię samicy, spojrzałem z lekkim utęsknieniem na nią. Dlaczego muszę odejść teraz w swoją stronę? A może wcale nie muszę..? Aisu stała wciąż przed mną, nie weszła jeszcze do jaskini. Może to odpowiednia pora? Uśmiechnąłem się do niej.
- Dziękuję za wczoraj. - odparła miłym tonem głosu. Tak przyjemnym...
- Ja także Ci dziękuję, że zechciałaś mi towarzyszyć. - westchnąłem. No dalej, zrób to. - Aisu... chciałem Ci to powiedzieć już wczoraj, ale kompletnie nie potrafiłem się zebrać w sobie.
- O cóż chodzi? - zapytała, widocznie się rumieniąc. Rany, zawsze gdy to robi to czuję jak szeroki uśmiech ogarnia mój pyszczek.
- Znaczysz dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Czy zechciałabyś zostać mą muzą, mą panią serca, mą towarzyszką dalszego życia..? - mówiąc to spojrzałem waderze głęboko w oczy, choć do mych własnych odczułem jak napłynęły łzy.

< Aisu? UwU >

Od Roana CD Kou

Roan opuścił jaskinię z lekkim uśmiechem na pysku, nieco tajemniczym, ale zdecydowanie zadowolonym.
- I jak? - Usłyszał radosne pytanie, a jego wzrok padł na nadal tu obecną zieloną waderę. Nigdy by nie pomyślał, że ta będzie tu na niego czekać aż tyle czasu.
- Wygląda na to, że macie nowego stratega – odparł cicho.
Teraz Roan był częścią Watahy Srebrnego Chabra.
Alfa naprawdę wydał mu się przyjazny i otwarty na propozycje. Widać było, że wie, co robi, co tylko utwierdziło basiora w przekonaniu, że chciałby tu zostać nieco dłużej niż w innych stadach.
- Ekstra! - Ucieszyła się Kou, na co basior uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Potrzebujesz oprowadzenia po naszych terenach? Na pewno tak, w końcu jeszcze cię tu wcześniej nie było! Pokażę ci mnóstwo fantastycznych miejsc! - Rozkręciła się podekscytowana wilczyca, a Roan zaśmiał się cicho.
- Spokojnie i powoli. Wycieczka rzeczywiście pewnie mi się przyda – stwierdził, obrzucając spojrzeniem najbliższe otoczenie i zdając sobie sprawę z tego, że nie ma bladego pojęcia gdzie iść ani jak gdziekolwiek trafić. – Ale tylko o ile po drodze zapolujemy. Nie jadłem dziś śniadania – skrzywił się lekko, po czym spojrzał w wyjątkowo dziś czyste jak na środek zimy niebo. Słońce miało jeszcze długą drogę do przebycia, zanim nastanie południe. To dawało im mnóstwo czasu na zwiedzanie.

< Kou? >

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Wrotycz odchodzi!


Wrotycz - powód: śmierć

Zawsze wydawałeś się tak żywy, że trudno będzie się przyzwyczaić...

Od Wrotycza - "Liga Beżowej Ziemi", cz. 24

- Ardyt, powiedz im - warknął niespodziewanie jeden z wilków, gdy usiedliśmy w kręgu, gdzieś wśród drzew, nie dbając o odpowiednie do narad miejsce. Nie było czasu na przenoszenie się do wewnątrz głównej siedziby. W lesie było niemal zupełnie ciemno, jedynie prześwit nad nami pozwalał dostrzec zimne światło jaśniejącego gdzieś wysoko, białego półkola. Być może to dlatego nie byłem w stanie dostrzec czerniejących wokoło plam świeżej krwi wsiąkniętej w ziemię.
Położyłem uszy po sobie, starając się zapanować nad wariującymi nerwami. Działo się coś złego. Ostatkiem sił skuliłem się na ziemi obok pozostałych, czując coraz bardziej doskwierający ból kończyn, wycieńczonych przez zdarzenia minionego i poprzedniego dnia, a w dodatku zmęczonych wędrówką.
- Wrotycz, kiedy ciebie nie było... wojsko Arcuna złożyło nam wizytę - zaczął w końcu wilk - planowali to od dawna, ale ostatnio to wszystko tak ucichło, że nie spodziewaliśmy się napaści - zacisnął powieki i spuścił głowę - zginęło siedemnaścioro młodych wilków, w tym pięć wader. Większość z nich to dzieci, dzieci naszych towarzyszy. To nie była walka, to była rzeź. Oni przyszli tu całym oddziałem, a zastali kobiety i ich bezbronne potomstwo. Pozostali, podzieleni na kilka grup, albo szukali wtedy was, zaginionych, albo polowali.
- Ilu nas zostało? - zapytałem po dłuższej chwili ciszy - czemu tu jest tak pusto, Ardyt? Gdzie reszta? Było nas ponad trzydzieści dusz...
- Nie ma tu nikogo, Wrotycz - jego chrypliwe słowa świadczące o nieprzespanej poprzedniej nocy rozbrzmiały głucho wśród szumu znużonego wiatru ocierającego się o rozkołysane, bezlistne gałęzie drzew. Wszystko we mnie zatrzęsło się.
- Jak to? - zawarczałem, mimowolnie marszcząc brwi - trzydzieści wilków, gdzie pozostali?!
- Wczoraj byli zachodnich terenach. Podczas poszukiwań natknęli się na trzy wilczyce, a z nimi kilkoro szczeniąt. Uciekały przed Arcunem. Te wadery są teraz w lesie, znaleźliśmy im jaskinię, w której miały przeczekać bezpiecznie kilka dni, dopóki nie uda się nam skontaktować z przywódcami którejś z pobliskich watah - zacisnął szczęki, po raz kolejny przerywając. Przeraził mnie trud, z jakim przychodziło mu składanie zdań.
- I co się tam do diabła stało?! - niemal krzyknąłem, czując rosnące podenerwowanie i słysząc drżenie swojego własnego głosu. Być może wynik zmęczenia, być może ilustrację rozszalałych myśli.
 Basior mówił przecież o waderach, którym pomogłem uciec przed nielegalną władzą WSJ.
- Kilka wilków ostało oddelegowanych, by poinformować o wilczycach pod naszą opieką samca alfa WSC, ale żołnierze Arcuna, gdy szukali tych wader, dopadli ich. I tym razem wybili ich jak psy. Wszystko się posypało, Wrotycz.
W przypływie wzburzenia poderwałem się gwałtownie i odwróciłem od pozostałych, po czym zrobiłem kilka kroków w nieokreślonym kierunku.
To wszystko, to koniec. Zawaliły się mury otaczające wszelkie plany, nadzieje i wszystko, w co wierzyłem. W co wierzyliśmy. Czy tak miała się skończyć historia Ligi Beżowych Ziem? Płomień, który ledwie zapalił się, który rozbłysł dopiero, gdy ostatnia burzowa chmura napłynęła na niebo. Mignęło inne światło, to błyskawica, która pojawiła się tylko na moment, ułamek sekundy. Ten ułamek wystarczył jednak, by odczytać zwiastun nadchodzącego deszczu.
Zastygłem w bezruchu. Wolno rozluźniłem mięśnie szyi, opuszczając głowę i odciążając jedną z przednich łap. Po chwili wreszcie ostrożnym ruchem oderwałem palce od ziemi, dotknąłem łapą swojego boku i uniosłem ją ku światłu księżyca. Krew.
- A więc te wadery nadal żyją? - zapytałem. Ardyt pokiwał głową - a Ligrek? Mundus... oni wszyscy...
- Mundus jest teraz razem z resztą naszych towarzyszy tam, gdzie ukryli wilczyce. Ligrek był jednym z tych, którzy poszli do przywódcy WSC - mruknął smętnie, domyślając się pewnie, że na kolejne pytanie mogę odpowiedzieć sobie sam.
- Nie widziałem go zabitego - wtrącił Etrand - ale ci bandyci dowiedzieli się, że przewodzi - zakończył krótko.
- Tylko nam czterem udało się wtedy przedostać przez szeregi wroga. Od tamtej pory siedzimy tutaj jak szczury w ruinie - mruknął Ardyt - reszta wciąż jest razem z waderami.
- Gdzie zostawiliście te matki ze szczeniętami? - przerwałem - musimy przyprowadzić je tutaj...
- Z pewnością Arcun będzie próbował przeszukiwać las. Ale tu nie zdołamy ich ukryć. Nie mamy już gdzie się bronić, wszystko jest zniszczone.
- Zatem chodźmy do nich - mruknąłem - jeśli naprawdę tam możemy zrobić więcej, niż tu.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł - odpowiedział chmurnie - coraz mocniej krwawisz - wskazał na spaloną ranę w moim boku. Odwróciłem wzrok.
- Idziemy.
Nie chciałem, by moja decyzja podlegała jakiej dyskusji. W każdej chwili mogło okazać się, że jest już za późno.
Jednak dotarliśmy na miejsce zanim cokolwiek złego zdążyło się wydarzyć, a przywitał nas tylko blady, niemrawy świt. Po przeliczeniu wszystkich obecnych okazało się, że w wyniku obu wydarzeń, które rozegrały się tak niedawno, zostało nas, członków ligi, zaledwie dwunastu. I trzy wilczyce wraz z dziećmi, których w razie konieczności będziemy musieli chronić.
- Ktoś musi przedrzeć się jakoś na północ terenów WSC - mówił Ardyt - i przekazać im, że potrzebujemy pomocy. Kto jest w stanie to zrobić? Pozostali będą tutaj czekać na wiadomości.
Zapadło milczenie.
- Wiecie, że przez to, co ostatnio się stało, teraz wisi nad nami niebezpieczeństwo - kontynuował zacięcie - wielu naszych towarzyszek i towarzyszy zginęło, nie pozwólmy wmówić sobie, że na daremno. Ocaliliśmy dzięki temu kilka niewinnych żyć. Doprowadźmy to do końca, koledzy - niemal szeptem wymówił ostatnie słowa.
- Ja pójdę - oczy zebranych zwróciły się ku Dachrykowi - raz w życiu serio na coś się przydam, nie? - starając się zachowywać swobodnie, podrapał się za uchem. Jego przedmówca w milczeniu pokiwał głową.
- W takim razie idę z tobą - Etrand podniósł się ze swojego miejsca.
- Ruszajcie - przytaknął Ardyt.
Gdy dwa basiory zniknęły w lesie, wszyscy uspokoili się trochę. Wszytko, co dało się zrobić, było już gotowe. Pozostało tylko czekać.
Wreszcie położyłem się powoli, rozciągając wyczerpane mięśnie. Nie pamiętałem, ile czasu minęło odkąd ostatni raz mogłem tak odpocząć. W tej samej chwili zatrząsł mną zimny dreszcz, któremu towarzyszyło nagłe uczucie zdrętwienia. Westchnąłem i przekręciłem się na drugi bok. Próby zaśnięcia nie miały sensu. W jaskini panowała kompletna cisza, chociaż przebywało w niej kilkanaście osób.
Czekaliśmy jeszcze na Ligreka, ostatniego z naszych dowódców, którego los pozostawał nieznany. Ale Ligrek nie wrócił.
Nie spotkałem go nigdy więcej, zakończył się etap naszej historii, którą pisaliśmy wspólnie. I choć nie miałem wtedy pewności, czy postanowił dalej pisać ją sam, czy też postawił ostatnią kropkę na końcu znanego mi zdania, byłem w stanie domyślić się ciągu dalszego. Mogło nie udać się mu uciec. Mógł nie mieć sił, by walczyć. Mógł nie wytrzymać tortur. Przez dzień i noc nasi strażnicy czatowali przy granicach WSJ i przeszukiwali las, czujnie nastawiając uszu na każdy niepokojący szelest, nigdzie jednak nie natrafili ani na wilka, ani na ślady jego krwi. Ardyt kierował nocnymi wyprawami na teren wroga, lecz każdego mglistego poranka wracał z tą samą bezradnością wymalowaną na pysku. Aż minął trzeci dzień naszego oczekiwania. Wtedy gdzieś na terenach granicznych znaleziono prowizorycznie sporządzony grób ukryty niedbale w jakimś młodniku.
Tymczasem dni mijały. Niepokój opadał, obawy odchodziły. Co miało się stać, już się stało. Pozostała jeszcze tylko jedna rzecz, która nie pozwalała nam spać spokojnie. Dachryk i Etrand. Od czasu, gdy wyruszyli, minął już prawie tydzień. Gdyby udało im się dotrzeć do jaskini samca alfa Watahy Srebrnego Chabra, z pewnością zdążyliby do tej pory wrócić.
Wreszcie, pewnego poranka nasze jałowe oczekiwanie dobiegło końca. Zaczęło się od kroków świadczących o marszu wielu wilków. Słychać je było już z daleka. Zbliżali się. Cały oddział.
- Ukryj wadery - zwróciłem się do jednego z wilków wyznaczonych kilka dni wcześniej do ich osobistej ochrony - w tej jaskini mamy zostać tylko my.
- Jak to? - obruszył się - przecież w lesie nie mamy szans, otoczą nas i...
- To jest rozkaz! - krzyknąłem - macie odejść jak najdalej. Ukryjesz je gdzieś w górach. Nawet jeśli będziesz mieć pewność, że są w bezpiecznym miejscu, nie wracaj, by walczyć wraz z nami. Tylko ty będziesz wiedzieć, gdzie są… i niech tak pozostanie. A teraz idźcie, zajmij się nimi. Zatrzymamy ich tyle czasu, ile się da.
Odeszli. Ostatni raz policzyłem obecnych, było nas dziewięciu. Ich z pewnością nie mniej, niż dwudziestu. Wyszliśmy przed jaskinię, pierwsze kilka minut spędzając w nerwowej ciszy. Obce wilki pojawiły się po chwili, wyłaniając się z lasu jak widma potępionych dusz. Na końcu zobaczyłem Aruna, oglądającego wszystko z pozycji wodza trochę znudzonym wzrokiem, idącego za swymi żołnierzami, jakby prowadził stado rozwścieczonych psów.
- Jesteście gotowi? - zapytałem cicho, patrząc na towarzyszy, choć nie zdziwiła mnie cisza, która odpowiedziała jako jedyna.
Wrogi wódz nie wypowiedział nawet słowa. Wilki wiedziały, co mają robić. Pozbyć się nas jak najszybciej i przedrzeć do jaskini, w której przebywają wilczyce z potomstwem, którego życia i serc tak pragnął ich szef. Zadanie wydawało się proste.
Zaczęła się walka, polała się krew. Nie traciliśmy nadziei, w zasadzie nie było jej od początku. Przyświecała nam tylko jedna myśl. Osiągnęliśmy cel, dla którego warte było poświęcenie. Mój wysłannik wraz z podopiecznymi niebawem mieli być już daleko. Na tyle daleko, by zniknąć wśród ośnieżonych szczytów i zatrzeć za sobą wszelki ślad.
Jutro nie będzie już ligi.

   *   *   *
- Mundus? To ty? - zapytałem, chcąc brzmieć jak najbardziej świadomie, nadal czułem jednak długie godziny spędzone na śnie.
- Ja - odwrócił się, odpowiedziawszy spokojnym głosem - nie śpisz już?
Rozejrzałem się wokoło. Leżałem w ciemnej jaskini, byliśmy sami. Tylko ja i mój przyjaciel.
Powróciły do mnie wspomnienia z naszych pierwszych spotkań, kiedy byłem jeszcze szczenięciem. Poznałem go, gdy był jednym z najmłodszych współpracowników mojego ojca. Dużo czasu spędzał wtedy w naszej jaskini, pomagając mu przy pracy i doskonaląc się w dziedzinach działania politycznych mechanizmów, które nawiasem mówiąc to jego, a nie mnie, młodego następcę swojego ojca interesowały bardziej.
- Co się dzieje? - zapytałem, ciężko przełykając ślinę. Mundurek podał mi trochę wody w glinianej misce.
- Nie poznajesz tego miejsca?
- Poznaję - odpowiedziałem cicho - to tutaj przyprowadziłeś mnie, kiedy razem z Ligrekiem ukryliście się przed starym dowództwem Ligi Beżowych Ziem. Zanim zabiłem Erbenika.
- To miejsce było najbliżej, a chciałem, abyś mógł mieć spokój. Przynajmniej przez te kilka dni. Siedziba ligi jest zniszczona po walce z tym tałatajstwem, które nazywa się wojskiem, choć nie ma z nim nic wspólnego.
- Powiedz mi, co ja tu robię? I gdzie są pozostali, gdzie Ardyt?
- Posiłki przyszły w samą porę. Niestety nie zdążyły zapobiec walce, ponieważ Dachryk i Etrand zostali schwytani i zabici. Wilk, któremu powierzyłeś opiekę nad wilczycami podczas podróży spotkał strażników z Watahy Srebrnych Chabrów. Dzięki temu przeżyło pięciu z nas. Poza tym oddział Arcuna został rozbity.
A więc udało nam się.
- A czy one przeżyły?
- Tak, i matki i dzieci są już bezpieczne. Ardyt chciał przyjść dziś, żeby cię odwiedzić... ale trudno było mu to zrobić na trzech nogach - gdy wypowiedział ostatnie słowa, wlepiłem w niego przerażony wzrok - też był mocno ranny. Na szczęście skończyło się na amputacji do kolana.
- Ile czasu byłem nieprzytomny? - mruknąłem.
- Dwa dni.
Nie musiałem już niczego mówić, jednak nie mogąc i nie próbując już uciec od swoich myśli, postanowiłem zapytać.
- Jesteś moim przyjacielem. Powiedz mi szczerze to, co mówili wcześniej, gdy spałem.
-  Czas jest nieubłagany - szepnął - twój płynie teraz szybciej, niż mój. Jeszcze wczoraj medyk mówił, że pewnie wyzdrowiejesz. Ale Wrotycz, twoje źrenice. One już są martwe.
Mój oddech, choć słabo, mimowolnie przyspieszył.
- Posiedź tu ze mną jeszcze chwilę. Nie chcę być zupełnie sam.
- Byłem tu, gdy umierali twoi krewni i przyjaciele. Nauczyłem się żegnać ich najlepiej, jak było to możliwe. Jeżeli jest coś tam dalej, pójdziesz do nieba, Wrotycz. Najlepszym skrótem pójdziesz do nieba za to co zrobiłeś.
Odwzajemniłem jego słaby uśmiech. Naprawdę chciałbym, by tak było. Ale czy teraz jestem kimś lepszym niż mały Wrotycz, szczeniak z WSC w dniu, w którym poznał Ardyta i zniszczył życie nie tylko sobie, ale i niejednemu innemu wilkowi?

- Masz, jak każdy z nas, jakieś granice wytrzymałości. Fizycznej, moralnej, psychicznej, wszystko jedno. Myślisz, że coś jest poza twoimi granicami, nie uda się. Możesz tak myśleć już do śmierci. Chyba, że ktoś, to może być najlepszy przyjaciel albo najzacieklejszy wróg, siłą wyciągnie cię poza twoją granicę, równocześnie wyznaczając ci nową. Odleglejszą. Życie czekało aż do ostatnich dni, aby ci to pokazać. A ty to zobaczyłeś i wykorzystałeś. I stałeś się kimś, komu inni nie bali się spojrzeć w oczy, ale nigdy nie robili tego z góry. Za to właśnie cię szanuję, Wrotku.
- Gdyby nie ty, byłbym teraz kimś zupełnie innym. Zawsze mówisz tak pięknie. Boli mnie, że tak wielu rzeczy nie potrafiłem zrozumieć, kiedy był na to czas - gwałtownie zamilkłem, czując drżenie rozchodzące się po całym ciele. Gdy uświadomiłem sobie, jak zabrzmiały moje słowa, nagle zacząłem zastanawiać się nad ich sensem. I niespodziewanie, być może to dziwne, lecz niespodziewanie zacząłem się ich bać. Siedzący obok mnie Mundus nie odzywał się jeszcze przez chwilę, choć być może zrozumiał istotę mojego lęku. Wreszcie zdecydował się przerwać milczenie, mówiąc bardzo cicho:
- Nigdy jeszcze nie było tutaj wilka, który jednego dnia zostałby przywódcą i omegą. Nie było tu wilka, który z omegi awansowałby na przywódcę... ale miał serce na tyle szlachetne, by zrzec się władzy przez wzgląd na dobro większości. Nie znałem również żadnego, który tak by się zmienił. Wiesz, kim byłeś jeszcze rok temu. Nadal myślisz o sobie w ten sposób, ale czy wiesz, kim jesteś teraz?
Nie odpowiedziałem, choć tym razem doskonale zdawałem sobie sprawę, co powiedział. Pokiwałem głową i spojrzałem w jego spokojne oczy.
- A  nawet jeśli po śmierci trafisz gdziekolwiek indziej - zaśmiał się - czuję, że się tam spotkamy.
W pierwszym odruchu chciałem zaprzeczyć. Mundurek, mój najlepszy przyjaciel. Uosobienie dobra i wielkoduszności... jednak w ostatniej chwili powstrzymałem się. Chwileczkę, kim był tamten Mundurek? Ten, któremu spojrzałem w oczy po raz pierwszy, gdy uśmiechnął się do mnie, małego jeszcze dziecka, siedząc obok mojego ojca i przeglądając jakieś jego dokumenty? Skąd wiedział o Lidze Beżowych Ziem, nim zdążyłem mu o niej opowiedzieć? Kiedy zyskał przywileje, które miał u władz wszystkich pobliskich watah i skąd wzięła się pewność, z jaką mówił niegdyś o wykorzystaniu ich chociażby do przywrócenia mnie na stanowisko szeregowca?
- Śpij spokojnie - usłyszałem jego ciche słowa, choć coś sprawiało, że nie mogłem już dojrzeć skrytej w cieniu postaci. Oczy same mi się zamykały. Pokiwałem głową. Tak, tak będzie najlepiej.
- Będę czekać - odpowiedziałem, odwzajemniając uśmiech, jeszcze raz wytężając wzrok, by dojrzeć chociaż szkarłatno-białe światło opadającego wolno słońca.
Jednak słońce już prawie znikło, a świat zmieniał odcienie. Nadchodziła szara godzina.

Miałem tylko imię, przyklapnięte uszy, niecałe dwa lata i pustkę w głowie.
Do tej pory nie zmieniło się tylko to pierwsze. Wrotycz.
Być może ma się rację twierdząc, że to tylko kilka bezwartościowych liter.
Ważniejsza jest historia, którą pisze ich właściciel.
W głębi swojej zbolałej duszy czułem, że ta historia już została opowiedziana.
I że nie zabrakło w niej ani jednego słowa.
Wrotycz, głupi szczeniak.
Wrotycz, bandyta.
Wrotycz, nikt.
Wrotycz, po prostu Wrotycz. Trochę go szkoda.

Od Kivuli CD Etain

Jaskinia okazała się pięknym miejscem, pełnym niezliczonych, wspaniałych kryształów. Kolorowe odbłyski pokrywały wszystko dookoła, a światło słoneczne jeszcze je potęgowało. Zachwycone, podeszłyśmy trochę bliżej. Etain postanowiła zabrać parę z nich. Najpierw próbowała nożem, potem roślinnymi pędami, ale ani w jednym, ani w drugim przypadku jej się to nie udało. Dopiero gdy skupiła się na samych kryształach, te odpadły od skały i wylądowały u jej łap. Schowała je do torby, po czym wyjaśniła mi, że mają one właściwości lecznicze, a ona sama jako przyszły medyk w przyszłości może ich potrzebować. Następnie rozglądnęła się dookoła, a ja przyglądnęłam się jej samej. Zastanawiałam się, co takiego w tym momencie chodzi jej po głowie. W końcu wydłubała z kamienia mały kawałek mleczno-różowego kryształu i zrobiła z niego naszyjnik. Podała mi go, naciskając, abym go wzięła. Zgodziłam się i już po chwili wisiał dumnie na mojej szyi. Jego kolor niezbyt przypadł mi do gustu, ale musiałam przyznać, że dobrze komponował się z kolorem mojej sierści. 
Ruszyłyśmy dalej. W miarę jak podążałyśmy do przodu, korytarz się zwężał i ciemniał. W ścianach nie było już okien. Wlokłam się za Etain, czując dziwne otępienie, a ogon wadery dwoił mi się w oczach. Potrząsnęłam łbem, ale nie udało mi się wyostrzyć obrazu. W pewnym momencie moja towarzyszka wrzasnęła coś, czego kompletnie nie zrozumiałam. Ale kiedy obróciła się i popchnęła mnie do tyłu, zorientowałam się, o co jej chodziło. Odwróciłam się i pobiegłam do przodu, jakby od tego zależało moje życie.
Wszystko latało mi przed oczami i miałam problem ze skupieniem wzroku. W uszach mi szumiało, a dziwne, niezrozumiałe dźwięki przyprawiały mnie o ból głowy. Nie czułam się sobą. Mimo to pędziłam, aż korytarz w końcu zaczął się rozszerzać. Nie wiedziałam, co się dzieje, a do tego wszędzie latały małe, białe ogniki. Dziwne, kolorowe smugi zasłaniały mi widok. Jakaś wadera mnie wyminęła, wrzeszcząc coś niezrozumiałego. Ze zdumieniem odkryłam, że jej nie kojarzę, ale chyba wcześniej ją znałam, prawda? 
W końcu światło słoneczne uderzyło mnie całą swoją siłą, a pod łapami zamiast kamienia czułam śnieg. Wadera upadła niedaleko, a ja poczułam pragnienie zsolidaryzowania się z nią i położyłam się obok. Z całych sił próbowałam przypomnieć sobie kim ona jest, kim ja jestem i co tu robimy. Spojrzałyśmy po sobie.
— Ktoś ty? — spytała moja towarzyszka. 
— Nie mam pojęcia, a ty? — odparłam. W jednym momencie wybuchnęłyśmy głośnym śmiechem. To było dziwne uczucie i miałam wrażenie, że mój chichot jest trochę dziwny, jakby chropowaty. Zdałam sobie sprawę, że pewnie od dłuższego czasu nie okazywałam w ten sposób radości. 
Przez dłuższy czas tarzałyśmy się obie po śniegu, prawie nie mogąc oddychać. Kopałyśmy się żartobliwie łapami, to się uspokajając, to znowu wybuchając niekontrolowaną radością. W końcu któraś z nas (do teraz nie wiem która) stwierdziła, żebyśmy poszły czegoś poszukać. Wstałyśmy więc i zataczając się dziwnie, co znowu powodowało wybuchy śmiechu, ruszyłyśmy przed siebie. Niedługo potem napotkałyśmy mały, zamarznięty strumień. Rozbiłyśmy lód i zaczęłyśmy przeglądać się w wodzie. W pewnym momencie żartobliwie pchnęłam wilczycę bokiem do strumienia. Gdy zakrztusiła się wodą i wypluła ją razem z małymi, zielonymi grudkami, one zaraz zmieniły się w gaz i uleciały do góry. Wadera natychmiast przestała się śmiać, a jej spojrzenie stało się bardziej przytomne.
— Kivuli? — spytała.
— Co? Kto? Gdzie? — wymamrotałam ze śmiechem. 
Moja towarzyszka wciągnęła mnie do wody, po czym wepchnęła mi pod nią pysk. Zaczęłam się dusić, ale zaraz mnie puściła, tak więc podniosłam łeb i zaczęłam kaszleć spazmatycznie. Zielone granulki, tak jak w przypadku tamtej wilczycy, zmieniły się w gaz i uleciały w górę. 
Głosy ucichły i świat się wyostrzył. Spojrzałam więc na waderę.
Etain, pomyślałam. To Etain. A Kivuli to moje imię. 
Spostrzegłam, że stoję w wodzie. Przypomniałam sobie wszystko i zorientowałam się, że będąc w jaskini, w nos drażnił mnie dziwny zapach. Potrząsnęłam łbem, a potem całym ciałem, żeby pozbyć się wody.
— To było dziwne — stwierdziła wadera, również się otrzepując. Wyszłyśmy ze strumienia.
— Zgadzam się — mruknęłam ciszej niż zwykle. Głos miałam ochrypnięty od głośnego śmiechu. 
Usiadłam i spojrzałam na moją towarzyszkę.
— Krwawisz — odezwałam się, widząc, że łapy ma całe we krwi. Prawdopodobnie od łamania lodu. Nie wiedziałam jednak, co z tym faktem zrobić.
— Ty też — odparła, siadając obok. 
Spuściłam wzrok na ziemię, widząc, jak nasza krew barwi śnieg na czerwono.

< Etain? >

Od Notte

Leżałam pod ścianą jaskini, leniwie obserwując wędrówkę świetlnych refleksów po wnętrzu pomieszczenia. Promienie słońca zmieniały powoli swój kąt padania, a wraz z nimi blask posuwał się milimetr po milimetrze w moją stronę. O dziwo, nie miałam ochoty na jedzenie - wystarczył mi upolowany niedaleko od bazy spory bażant. Odpoczywałam po porannej porcji treningów, w ramach której zafundowałam sobie maraton po stepie, a jednocześnie przygotowywałam się psychicznie do nadchodzącego spotkania. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd im się wziął warunek w postaci wizyt u psychologa. Oczywiście była to lepsza opcja od zapieczętowania mojej osoby gdzieś głęboko w ,,piekle", ale po ziółka na amnezję to się chodzi do zielarza, a o ile mi wiadomo, nie wynaleziono również żadnego środka likwidującego moce. Może chodzi po prostu o to, żebym się od kogoś uzależniła i stała się potencjalnie mniej wybuchowa? Gratuluję pomysłu...Nikt nie jest w stanie cofnąć czasu.* Jego osoba nie sprawi, że nagle stanę się lepszym wilkiem. Kilka zadowolonych osobników, jedna godzina stracona - da się nadrobić. 
Z zamyślenia wyrwał mnie głośny świegot jakiegoś ptaka. Byłam mu wdzięczna, bo nastało właśnie południe. Podniosłam się powoli z ziemi, otrzepałam trochę i poprawiłam pióra w skrzydłach. Z cichym westchnieniem ruszyłam ku wyjściu na korytarz. Jaskinia psychologa znajdowała się w dość sporej odległości, więc miałam czas obmyślić jakąś ripostę na powitanie, która jasno da mu do zrozumienia, że to po prostu pomyłka. Tak, to najlepsze określenie. Zwolniłam przed wejściem i ostrożnie zajrzałam do środka. Przy półkach z różnymi dziwnymi świecidełkami stał do mnie tyłem kruczo-czarnej maści basior, z charakterystycznym, księżycowym znamieniem na karku. Zrobiłam parę kroków do przodu, kiedy odwrócił się. Od razu uderzył mnie ten uśmieszek na pysku i czerwień oczu. 
— Witamy, zapraszamy. Lepiej późno niż wcale. - postanowiłam zignorować tę złośliwą uwagę. Usiadłam wygodnie naprzeciwko samca. Nie musiałam długo czekać na reakcję. 
— To ty jesteś Notte, tak? - przez głowę przemknęła mi myśl, że mogłabym udawać niemowę, ale gdyby się to gdzieś przypadkiem wydało, byłaby niezła draka. Swoją drogą gość jest całkiem w porządku, nie licząc tej kąśliwości, i nie byłoby to zgodne z moim sumieniem. 
— Tak. - odparłam, kiwając lekko głową. 
— No więc, w czym problem? - spytał wyczekująco.
— Mój lisek pije, pali i nosi różowe spódniczki w zimie. Próbowałam już chyba wszystkiego, ale on nadal obstaje przy tym, że grubsze odzienie powinno się nosić w lecie, bo sierść się przerzedza... - pewnie wie już o wszystkim, ale to nic nie szkodzi.

< Vitale? >

*A kto wie, czy za rogiem nie stoją Wrotycz z Bogiem...

Od Zawilca CD Etain

Gdy wróciłem do jaskini, w końcu, po ciężkim i pełnym wyrzeczeń dniu, od razu położyłem się na swoim ulubionym miejscu, nie dbając nawet o zorientowanie się w dzisiejszych nowościach z całego życia naszej watahy. W zasadzie byłyby pewnie takie same, jak co dzień. Nic ważnego.
Zasnąłem. Musiałem chyba na prawdę być bardzo zmęczony, bo mój sen trwał i trwał, przez całą noc nieprzerwany żadnymi niepokojącymi szelestami, ani niczym innym. Może spokój, który otaczał mnie zewsząd był spowodowany też nowo napadaną, grubą warstwą śniegu, który rozpraszał nawet dosyć wyraźne dźwięki spoza jaskini, gdy nieopodal powoli przechodziły inne zwierzęta. Sarny, jelenie. To nieprawda, że tam, gdzie są wilki, nie ma jeleni. Zwłaszcza w zimę, gdy zapach nie roznosi się aż tak intensywnie, a świat pogrążony jest w tej złudnej ciszy, dającej przekonanie, że w dużej odległości nie ma nikogo, nie dającej nawet powodów do myślenia, że ten nikt może być białym wilkiem i po prostu spać. Spokojnie i pokojowo. Dlatego właśnie czasem z mojej jaskini można było usłyszeć kroki stad biegnących przez las.
   ~   ~   ~
Nazajutrz obudziłem się rano, nadzwyczaj wypoczęty. Już wiem, to ruch na świeżym powietrzu tak dobrze mi zrobił. Powinienem to częściej powtarzać... ach, przecież dzisiaj mam okazję.
Zerwałem się na równe nogi, uświadamiając sobie, że może być już późno, a ja ani nie jadłem, ani dobrze nie rozciągnąłem mięśni, słowem, zupełnie nieprzygotowany do rozpoczęcia kolejnego fizycznego i psychicznego wysiłku.
Zacząłem jak opętany biegać po jaskini, w pierwszej chwili nie wiedząc, w co łapy włożyć. Dopiero po około pół minuty zdołałem uspokoić się trochę i zatrzymać na środku, zorientowawszy się, że wystarczy przeciągnąć się i parę razy przestąpić z nogi na nogę, aby rozbudzić się już do końca i otrzeźwić. A jedzenie, pewnie zjem później, może gdy już Spotkam się z Etain wspólnie na coś zapolujemy.
- Witam cię pięknie - usłyszałem cichy głos nieopodal wejścia do jaskini. Odwróciłem się gwałtownie, w myślach karcąc się za nieostrożność. Jak to możliwe, że nie usłyszałem kroków, kiedyś w końcu ktoś mnie napadnie, a ja nawet tego nie zauważę.
- Etain...? - zawołałem od razu, aby jakoś zamaskować swoje gapiostwo. Mój wzrok nie napotkał jednak wyczekiwanej wadery, a zaglądającego do jaskini Mundurka, który jak zwykle pojawił się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy.
- Przestraszyłem cię? - zapytał, wchodząc do środka i rozglądając się wokół.
- Nie, skądże - mruknąłem, próbując powiedzieć to beztrosko. Przestraszył.
- Obiecałem, że będę mieć oko na naszą nową towarzyszkę - szybko wyjaśnił powód swojego przybycia - chociaż wczoraj była cały czas pod twoją opieką...
- Wejdź proszę - odrzekłem szybko, nie zdążywszy jeszcze zarejestrować, że mój przyjaciel jest już wewnątrz - dzisiaj miała się zjawić, ale jakoś długo nie przychodzi.
- Jest wcześnie, nie zdążyło się jeszcze dobrze zrobić jasno - zauważył - zresztą zaraz powinna być. Z tego co mi się zdaje, spała w jakiejś małej jaskini, całkiem niedaleko.
- Ach tak - odpowiedziałem, choć byłem już zajęty kombinowaniem, jak tego dnia rozplanować układ sił w walce, co życie się zowie. Z końcu dodałem - proponuję, abyś przeszedł się z nami, we trójkę zawsze raźniej - tu przyszło mi do głowy, że obecność Mundusa zrzuci ze mnie trudny obowiązek rozmowy jeden na jeden z Etain. To brzmiało aż nazbyt dobrze, mam w łapach trzeciego towarzysza spaceru i tak łatwo go nie wypuszczę. Miał mieć na nią oko, niechże ma.
- Świetnie, skorzystam - uśmiechnął się podejrzanie, choć kontynuował w zupełnie logicznych słowach - włóczenie się za wami będzie bezsprzecznie dużo prostsze, niż krążenie wokoło i udawanie, że mnie nie ma - w głębi duszy nadal jednak czułem, że nie do końca to ma na myśli.
- Zawilec słuchaj, myślałam że dzisiaj... - oto i ona, wkłusowała do środka, lecz zanim zdążyła dokończyć zdanie, zatrzymała się i przerwała.
- To co, idziemy? - wyszczerzyłem się najradośniej, starając się ukazać entuzjazm nawet w swoich pustych oczach, uprzedzając jakiekolwiek jej słowa - ty prowadzisz.

< Etain? >

niedziela, 27 stycznia 2019

Od Etain CD Kivuli

Kiedy wkroczyłyśmy w nowe pomieszczenie, nastrój stał się jakkolwiek podniosły, wszystko z powodu niezwykłego wyglądu miejsca. Było bowiem sporych rozmiarów, a kiedy wkroczyło się do niego wprost z ciasnego korytarza, można było poczuć się tak, jakby momentalnie wpadło się w ogrom morza, płynąc wcześniej wartką rzeką. W miarę okrągłe, przypominało wspaniałą świątynię albo salę bogatego pałacu, także dzięki białym, niekiedy zabarwionym innym minerałem ścianom udającym pełne pychy marmury, oraz małej wyrwie rzucającej z sufitu jasne światło. Największym atutem tego miejsca okazała się być jednak niesamowita formacja skalna znajdująca się mniej więcej na środku groty, jakby na specjalnie wybranym miejscu. Szeroka skała, o wysokości trochę większej niż nasza albo raczej moja, gdyż nie dało się nie zauważyć, że góruję wzrostem nad towarzyszką, o kolorze odpowiadającym reszcie pomieszczenia, pokryta ogromem wyszlifowanych przez naturę minerałów, oplatających ją niczym egzotyczny, przepiękny, pełen gracji wąż albo łańcuch drogiej biżuterii. Pełna zachwytu podeszłam bliżej, Kivuli, pomimo że lepiej kryła swój entuzjazm, uczyniła to samo.
- Kryształy górskie... - mruknęłam chyba bardziej do siebie niż do stojącej obok wilczycy.
Powoli obeszłam skałę dookoła, lustrując ją uważnie. Zauważyłam, że skupione w postać szczotki krystalicznej kwarce na samym czubku formacji były naturalnie przezroczyste, niżej natomiast wkradły się doń inne minerały, barwiąc je różnymi kolorami. U podnóża przybrały nieco czarnej barwy, więc przypominały teraz nocne niebo pokryte srebrnymi gwiazdami. Wyżej były inkluzje cytrynu i chyba złota - żółtawe i pomarańczowe. Fioletowy ametyst, później jasnoróżowy kryształ, którego pochodzenia nie mogłam odgadnąć, zielony rutyl, turkusowy turmalin. Jak ze snu... Zauważyłam, że znajdują się one także na posadzce i ścianie jaskini z tyłu skały.
- Piękne - szepnęła Kivuli.
Ja tymczasem wyjęłam z torby nóż. Trzymając go w pysku, stanęłam przy głazie. Opierając na nim przednie łapy, stanęłam na tylnych, by mieć dostęp do samego szczytu. Z nabytą wprawą chwyciłam nóż w łapę i uderzyłam nim kilka razy o kryształy, badając tym samym ich twardość. Nie trudno zgadnąć, że była ona wysoka i nie widać było żadnego efektu mojego działania. Zamyślona, wróciłam na cztery łapy i schowałam narzędzie. Machnęłam energicznie łapą, wyczarowując grube pnącze, które niczym lina oplotło się wokół upatrzonej grupy kryształów. Odrzuciłam łapę z całej siły, co sprawiło, że lina zacisnęła się na nich, niestety nie zdołała ruszyć ich z miejsca. Sprawiłam, że kolejne narzędzie zniknęło i odruchowo rzuciłam spojrzenie w stronę Kivuli. Obserwowała mnie czujnie. Widać było, że jest zdziwiona moim zachowaniem, najwyraźniej postanowiła jednak nic nie mówić. Wróciłam szybko myślą do tematu formacji, zastanawiając się, czy dałabym radę zmienić jej kształt samą siłą woli, jak robiłam to z roślinami, ziemią... Doszłam do wniosku, że też jest to jakiś element natury, dlatego przyjrzałam się dobrze, wycelowałam i... parę kryształów z samego szczytu, przed momentem ładnie rozdzielonych, hałaśliwie posypało się na ziemię. Zebrałam je, schowałam do torby, po czym z uśmiechem zwróciłam się do Kivuli:
- Niektórzy szamani używają ich do leczenia. Ponoć wspomagają energię życiową, a ja będę tutaj medykiem.
Wzruszyła głową, jakby wcale nie obchodziły jej powody moich działań.
Po chwili wahania, szybko i precyzyjnie jak przy uderzeniu błyskawicy, odłupałam jeszcze jeden, tym razem ciemnozielony minerał, który dołączył do pozostałych, dobrze ukrytych. Z tego, co wiedziałam, tylko o przezroczystych kryształach mówi się, że posiadają takie niezwykłe moce, tego chciałam mieć przy sobie tylko ze względu na jego walory estetyczne. Już zrobiłam dwa kroki w stronę wyjścia, kiedy mój wzrok ponownie padł na milczącą towarzyszkę. Pewna myśl uderzyła mi do głowy. Odwróciłam się i szybko przebiegłam wzrokiem po palecie kolorów w tym pomieszczeniu. Jaki by pasował? Czarny, fioletowy... Różowy. Różowo-mleczny, przyjemny odcień. Upatrzony kamień momentalnie upadł na ziemię, a ja przeniosłam go pod łapą w stronę samicy.
- Chcesz jednego?
Zanim zdążyła odpowiedzieć czy chociażby się poruszyć, dodałam:
- O, poczekaj chwilę!
Wygrzebałam z torby sznurek i szybko oplotłam go wokół przedmiotu, po czym związałam dwa końce tak, że powstał wisiorek. 
- Tak będzie ci go wygodniej przetransportować. Śmiało bierz, to nic takiego - nacisnęłam trochę, będąc pewna, że wadera odmówi.
- Dziękuję - odpowiedziała krótko i założyła naszyjnik.
Może go równie dobrze potem wyrzucić czy przehandlować, dla mnie bez różnicy.
- Idziemy dalej? - spytałam z uśmiechem.
- Jasne.
Opuściłam pomieszczenie pierwsza i można było powiedzieć, że to ja teraz kierowałam ekspedycją. Kiedy wróciłyśmy do trzech rozwidleń, bez większego wahania wybrałam prawe jako nowy cel. Korytarz ponownie okazał się bardzo długi, co dziwniejsze, w miarę upływu naszej wędrówki stawał się coraz węższy i jakby ciemniejszy. Na początku myślałam, że to nic niezwykłego, dopiero kiedy brodziłyśmy już w kompletnej ciemności, a boki ocierały nam się o zimne ściany, zaczęłam zastanawiać się, czy nie lepiej zawrócić, ciężko było mi się jednak skupić na tyle, by poważnie rozważyć wszystkie za i przeciw, może przez ten dziwny, kwaskowaty smród przecinający powietrze.
- Czujesz jak coś cuchnie? - rzuciłam do tyłu.
W tym samym momencie, niczym grom uderzyła mnie jedna myśl.
- Ty, to chyba jakiś trujący wyziew! Zawracaj, zawracaj!
Odwróciłam się, gotowa do ucieczki. Teraz dokuczał mi już nie tylko smród, ale też zawroty głowy i drżące łapy.

< Kivuli? >

Od Notte CD Etain

Leżałam w wygodnym obniżeniu terenu, tworzącym wnękę otoczoną przyprószonymi śniegiem strzelistymi koronami iglaków, a niżej nagimi, splątanymi gałęziami krzaków, ogołoconymi już z owoców. W oddali coś chlupotało od czasu do czasu, mącąc spokojną, acz zdradliwą powierzchnię bagna. Oprócz tego żywe stworzenia trzymały się z dala od skażonego mrokiem miejsca, co ze względu na ciszę mi odpowiadało. Delektowałam się swoją ostatnią zdobyczą, wilczym truchłem*, odgryzając potężnymi szczękami jak najmniejsze kawałki, po czym zadzierałam głowę do góry i powracałam do obserwacji rozgwieżdżonego nieba na dłuższy czas. Szyja nie bolała mnie jak kiedyś, mogłam utrzymywać tę pozycję bez większych problemów. Nawet tak niewielki skrawek nieba mieścił tysiące, miliony jasnych punkcików, pulsujących światłem w różnych odcieniach i kolorach, bardziej i mniej intensywnie. Gwiazdy nas odzwierciedlają, nasze podobieństwa i różnice, naszą wyjątkowość. Wszystko w naturze ma swój odpowiednik...ciekawe, gdzie jest mój?
Wreszcie zmęczyło mnie podziwianie firmamentu. Dokończyłam resztę posiłku, udeptałam trochę glebę i zwinęłam się wygodnie w kłębek, ale nie mogłam spać. Byłam niezaspokojona...nie dość usatysfakcjonowana. Świadomość, że jeszcze żyją, nie dawała mi spokoju. Nie do końca wiedziałam dlaczego, ale moja dusza płonęła żądzą jej doszczętnego zniszczenia. Pragnęłam śmierci Chabrów całym sercem, dręczyło mnie to dzień i noc. Jakby byli jakąś bramą, której rozwalenie otworzyłoby mi drogę do zagłady świata. Muszę ją zatem zmiażdżyć - niewielki trud, a nagroda pyszna. Jak najprędzej.
~Nie, nic nie musisz. Możesz odebrać mi wszystko, mogę zaspokoić twój głód, ale nie w ten sposób...Będę walczyć.~
Zerwałam się nagle na równe nogi, przekrzywiając jedno z pobliskich drzew. Skąd te wątpliwości?
— Co do cholery?! - fuknęłam do siebie z wściekłością, zbierając naprędce myśli i odpędzając falę czegoś nieokreślonego, lecz podświadomie wyczuwanego przeze mnie jako groźnego. ~Będę walczyć.~ Zacisnęłam zęby, odrzucając ten wrogi mej osobie głos. Odległy i całkowicie sprzeczny, a mimo to jakby znajomy. Niczym wspomnienie. Tylko że ja...nie mam wspomnień.
Kieruje mną przede wszystkim instynkt i przeczucie, działają zresztą świetnie. Wiedziałam to. Aczkolwiek wiedzieć a zdawać sobie z tego sprawę...to dwie różne rzeczy. Położyłam się znowu. ~Ale one nie powiedzą mi, jak się tu zjawiłam. Czemu zawdzięczam życie. Jestem ciemnością, jednak gdyby tak było, nic bym nie czuła. Czym więc jestem?~ Oczywiście, w chwili obecnej nie było to ważne. Powinnam patrzeć w przyszłość, lecz nie potrafiłam opędzić się od tych pytań, ich echa. Rodziły we mnie mieszane uczucia, formujące się powoli w jakiś znajomy kształt. Zmrużyłam powieki. Po policzku spłynęła mi powoli łza.
Coś pisnęło cichutko tuż pod moimi nogami. Futrzaste zwierzątko wyrwało mnie z odrętwienia. Burunduk kręcił się w pobliżu, to wynurzając się, to znów zapadając w biały puch. ~Weź się w garść!~ Tak. Już niedługo pożałują, że się urodzili, a potem...zmiażdżyłam łapą gryzonia jednym szybkim ruchem. Na śniegu pojawiła się krwista plama. Uśmiechnęłam się do siebie, zadowolona z odejścia w niepamięć chwili słabości.
...Potem niech żyje mrok!
~Chwilę później~
Upewniłam się jeszcze, że prowizoryczny grób stworzonka jest prawidłowo wykonany - dołożyłam z trudem jakąś jagódkę. Odwróciłam się i wzbiłam się wysoko w niebo. Uwielbiam latać, to jedno wiem na pewno. Zimowa noc wciąż nie ustępowała miejsca kolejnemu krótkiemu dniu, gdy po długiej podniebnej wędrówce na północ znalazłam jakąś niewielką, bliżej nieokreśloną watahę. Idealną na posilenie się. Spadłam nagle, jak orzeł spada na zdobycz, i pochwyciłam w swe sidła parę najbliższych ofiar, a kilka innych wykończyłam zasłoną śmierci. Po jedzeniu czułam się znacznie silniejsza, ale nadchodził wielkimi krokami biały dzień. Pragnęłam zaatakować w nocy, pod osłoną mroku, by mieć całkowitą pewność zagłady, więc przeczekałam go w zaciszu gęstego boru, bawiąc się trochę mocami. Mogłabym właściwie podlecieć gdzieś indziej i zająć się likwidacją kolejnego stada, ale nie miałam ochoty. Myślałam jedynie o moim celu, dopracowywałam plan w każdym celu. ~Na wszystko przyjdzie czas.~
I nadszedł moment, w którym ruszyłam z powrotem na tereny WSC, by dokończyć zaczęte dzieło. Gdy już byłam blisko, musiałam wrócić do postaci szczenięcia. Noc okrywała mnie swoim lepkim płaszczem, pomagając w podkradaniu się do wejścia do jaskini. Wystawili strażnika. Mądrze. Jego krzyk ułatwi mi wypłoszenie reszty ze środka. Rozwalenie tych granitów byłoby trochę kłopotliwe, a przy tym zupełnie pozbawione zabawy. Niczego nieświadoma czekoladowo-biała wadera siedziała oparta o skałę, lustrując uważnie wzrokiem otoczenie. Ogon drgał jej lekko. Spojrzała raz prosto w moją stronę, ale byłam jeszcze dostatecznie daleko, by pozostać niezauważoną. W końcu wytoczyłam się na polanę i zaczęłam chwiejnie zbliżać się do wilczycy, ze zwieszoną głową.
— Kim jesteś?! - warknęła stanowczo. Posłusznie zatrzymałam się na kilkanaście kroków przed nią. Zapadła pełna napięcia cisza. Strażniczka przyglądała mi się uważnie. Otworzyła już pysk, by coś powiedzieć, jednak nie zdążyła. Tuż przed nią wyrosła jak grzyb po deszczu moja druga, znacznie lepsza postać, i przycisnęła ją, właściwie mimowolnie, do ściany. 
Wadera, krzycząc, pokryła część mojej kończyny i głowy lodem, co niezbyt jej pomogło. Chwyciłam ją w szczęki i odrzuciłam raptownie na bok, dzięki czemu straciła przytomność. W ostatecznym wykończeniu wilczycy przeszkodziło mi kilka nowych ofiar, które wypadły z jaskini. ~Im nas więcej, tym weselej, nie?~ Z tą myślą przeszłam do ataku, uderzając zębami, pazurami i mrokiem gdzie tylko się dało. Krew płynęła, choć wilki nie miały zamiaru się poddawać. Niepokoił mnie tylko jeden osobnik. Kątem oka wyraźnie widziałam, jak szczęki ciemności wyłaniające się ze znaku przeszły przez kończynę basiora - zdążył odskoczyć, ale nie na tyle, by się uchronić. Powinien już nie żyć...przynajmniej fizycznie ciosy działały na niego równie dobrze, co na innych. 
Cofnęłam się o krok i usatysfakcjonowana objęłam wzrokiem rubinowo-białą polanę, skąpaną w księżycowym świetle, i grupę wilków w gorszym lub lepszym stanie**, wpatrujących się we mnie z przeróżnymi uczuciami. Jedni z nienawiścią. Drudzy ze strachem. Trzeci z uporem. Inni z pustką. To jedno spojrzenie w tym momencie mówiło o nich wszystko. Uśmiechnęłam się do siebie, przymykając oczy, by skupić się na używaniu mocy. Pakiet bezbrzeżnej rozpaczy i smutku oraz odebranie chęci do walki spacyfikowało skutecznie większość gawiedzi. Niektórzy siłowali się jeszcze z samymi sobą, aczkolwiek byli w tej chwili równie bezbronni, co ich słabsi koledzy. Kiedy ponownie otworzyłam oczy, z niemałym zdziwieniem zauważyłam zmierzającego prosto w moją stronę basiora. Utykał na jedną nogę, jednak parł do przodu z zadziwiającą prędkością i pewnością siebie. Zastygłam w bezruchu, milcząc, czekając na jego ruch. Nie zyskał jednak dużo mojej uwagi. Już chwilę potem zarówno on, jak i reszta, stracili wszelką wagę i sens. 
Gdy tak usilnie wpatrywałam się w ten nadnaturalny wręcz obrazek, dostrzegłam również stalowy błysk na śniegu. Mimowolnie otworzyłam szeroko oczy. Duży nóż, w którego stronę wyciągnięta była łapa szarej wadery, mienił się w świetle księżyca niemalże tak intensywnie, jak oszlifowany diament. Wykonana z kości zdobiona rękojeść splamiona była paroma kropelkami krwi. Jego ostry, zakrzywiony czubek wycelowany był prosto w moją stronę. 
W ułamku sekundy poczułam, jak cały świat wokół zapada się, zostawiając zimną pustkę i broń, kuszącą całą swoją postacią. Całkowicie zdezorientowana, poddałam się fali obrazów, która zalała mój umysł. Wewnątrz mnie coś pękło, sypiąc się w miliony kawałków, raniących od środka całą moją postać. Zarzuciłam gwałtownie głową, by zaczerpnąć jakoś oddech, zatrzymany przeze mnie w połowie. Barwne smugi przelatywały mi przed oczami. Cała moja energia ulotniła się, zostawiając dziwne wyczerpanie.
~Mrok nigdy nie trwa wiecznie.~ Prędkim ruchem wyciągnęłam łapę przed siebie. Basior odskoczył na bok. Miałam wolną drogę. ~Co ty wyprawiasz?!~ Zaczęłam powoli przysuwać nóż do siebie, intensywnie wpatrując się w przedmiot. ~Ani mi się waż!~ Oderwałam kończynę od podłoża i zawiesiłam ją w powietrzu, niepewna, co dalej. Targały mną zupełnie sprzeczne pragnienia. ~Ogarnij się i zostaw tą zabawkę w spokoju! Słyszysz?! Odbija ci już na amen! Nic nie czujesz i dobrze o tym wiesz!~ Przygryzłam wargi, podnosząc broń. ~To oni cię do tego zmuszają, to podstęp!~ Na moment wstrzymałam ruch.
~Mam jeszcze dość siły, by zrobić to wbrew tobie...sobie. Zawsze. Bo zawsze będę walczyć. A to jest koniec!~
Wbiłam nóż centralnie w serce aż po rękojeść. Skrzywiłam się z bólu i zmrużyłam powieki. Zakręciło mi się w głowie od upływu krwi, której ubytku po wyjęciu sztyletu nie mogłam już powstrzymać. Wraz z powrotem do szczeniaka cierpienie wzmagało się. Nie wiem dlaczego, ale po policzkach zaczęły spływać mi łzy. Łzy szczęścia. Westchnęłam cicho, po czym uśmiechnęłam się, ostatni raz spoglądając w niebo. Śmierci nigdzie się nie spieszyło. Pogrążałam się w bólu, podczas gdy moc ulatywała ze mnie jak z przekłutego balonu. To ogromne znużenie zamknęło ostatecznie moje oczy - podświadomie czułam, że snu wiecznego zaznam dopiero niedługo potem. ~W każdym razie...dziękuję...~
*----------*
Leżałam na kocu w jakiejś jaskini. Przez otwór w skale wpadały do niej promienie zimowego słońca. Więc to tak ma wyglądać piekło...? Albo niebo, w co mimo wszystko wątpię. Dłuższy czas trwała w takiej pozycji, po pierwsze będąc zbyt zmęczoną, by cokolwiek zrobić, po drugie - próbowałam rozkminić, co się tutaj wyprawia. Słyszałam szmer rozmów dochodzący z korytarza, ale nie rozpoznawałam głosów. Wreszcie stało się coś, co rozjaśniło mi nieco umysł - w przejściu mignęła mi sylwetka postawnego, białego basiora z charakterystycznym, czarnym pasem ciągnącym się przez głowę. Nie, on nie mógł odejść na drugą stronę. Żyje. I ja też. Chyba, że jestem tylko duchem. Postanowiłam to szybko sprawdzić; koc ugiął się pod moją łapą. Chciałam zawyć ze złości, ale udało mi się jedynie cicho warknąć. ~Jeżeli znowu żyję...to ile śmierci kosztowało to świat tym razem?~ Nie próbowałam zerwać opatrunku na klatce piersiowej, w przypływie furii i smutku zarazem przygryzałam jedynie wargi do krwi, nie do końca przytomna na umyśle. Pewnie nawet gdybym zdołała rozszarpać się na małe kawałeczki, poskładałyby się od nowa - pomyślałam z przekąsem. Złościło mnie jeszcze jedno - to, że odczuwam radość z uniknięcia tego losu.
Do środka wkroczyła szara wilczyca, zapewne medyk, w towarzystwie znanego mi już wilka i samca Alfa.
— No, mała...jeżeli już się obudziłaś, mamy trochę do pogadania.
~Jak ja nie lubię tego określenia.~
*----------*
Przesypywałam bezwiednie śnieg zmieszany z piaskiem między łapami, od czasu do czasu ogarniając spojrzeniem zamarzniętą taflę jeziora. Z ciekawości postanowiłam sprawdzić grubość lodu. Załamał się dopiero pod mocnym uderzeniem, dość daleko od brzegu. Mróz skuł porządnie. Pochyliłam się nad wyrwą i zaczerpnęłam trochę lodowatej wody. Wzdrygnęłam się od zimna, rozchodzącego się po ciele. Wróciłam na stały ląd i zamierzałam już oddalić się, kiedy usłyszałam dziwny szum tuż za sobą.
Na jeziorze stał mój dziadek. Raven Crux. Przyglądałam mu się, oniemiała. Zauważyłam, że jest dziwnie przezroczysty, i to pozwoliło mi przypuścić, że jest po prostu...czymś w rodzaju ducha.
— Jak? - zdołałam tylko wydusić.
— Nie traćmy czasu na takie pytania. - odparł stanowczo basior. - Przybyłem tu, by wyjaśnić ci parę spraw, i lepiej się streszczać. - pokiwałam głową ze zrozumieniem, w rzeczywistości wciąż nie bardzo ogarniając.
— Musisz wiedzieć, że nie jesteś normalnym wilkiem. - nie byłam w stanie określić, czy bardziej stwierdzał ten fakt, czy mi to oznajmiał.
— To już doskonale wiem. - ośmieliłam się wtrącić.
— Przeczucie nigdy cię nie myliło...no, ale streszczajmy się. Saintpalis i White nie są twoimi biologicznymi rodzicami. Twoja matka opowiedziała mi tę historię przed odejściem. Ważne jest to, że jej wataha zadarła z siłami ciemności. W pewnym starciu zginął jeden miot szczeniąt. Mrok ożywił każde z nich, tworząc czyste i bezwzględne maszyny do zabijania. Twoja mama znalazła się w pobliżu ostatniego z nich. Czekała na atak, śmierć, ból w milczeniu...A wiesz, co ono zrobiło? - zawiesił głos. - Śmiało się i bawiło z burundukiem, który wziął się nie wiadomo skąd, zupełnie nie zwracając uwagi na resztę. - westchnął cicho. - Mój czas się kończy. Żegnaj.
Mara rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając mnie sam na sam z myślami. Czy to sprawa dla zielarza, czy raczej szamana...?
~Wszystkie elementy układanki zaczynają się ze sobą zgadzać.~

TO KONIEC TEJ SERII, CHOĆ NIEKTÓRE RZECZY ZOSTANĄ WYJAŚNIONE W NASTĘPNYCH OPOWIADANIACH. THE END

*Bliżej niezidentyfikowany osobnik na terenach WWN.
**Nie, tym razem nikt nie zginął, spokojnie, proszęXD

Od Aisu CD Conquest'a

Pytanie Conquesta zaskoczyło mnie, ale zgodziłam się. Podeszłam do basiora. Był tylko mały problem. Nie umiałam tańczyć. Conguest chyba to zauważył. Przyglądał mi się z uśmiechem. 
- Nie bój się poprowadzę cię. - odparł. Podeszłam do Conguesta. ( Dość nietypowa scena z użyciem wyobraźni ) Stanęliśmy na tylnich łapkach. Położyłam przednie łapki na jego ramionach, a Conguest objął mnie w tali. Ruszyliśmy w rytm wolnej piosenki lecącej w tle. Krok za krokiem, łapka za łapką. Musiałam przyznać, że mój pierwszy taniec był niezapomniany. Czułam się naprawdę fantastyczne. Wokół nas panowała noc. Niebo zdobiły piękne gwiazdy. Wszystko wyglądało tak magicznie. Gdy muzyka dobiegła końca, zatrzymaliśmy się. Wzruszona spojrzałam w oczy Conquesta, który cały czas uśmiechał się ciepło. Również się uśmiechnęłam wracając na cztery łapki. 
- Tańczysz naprawdę dobrze.- odparłam.
- Tu również.- odparł, na co się zarumieniłam. Odwróciłam się w bok i podeszłam do krańca pagórka. Spojrzałam w stronę wioski. Dobiegały z niej radosne krzyki bawiących się ludzi. Conquest podszedł do mnie i usiadł obok. Spojrzałam na niego. 
- Za chwilę zobaczysz coś niezwykłego.- powiedział, a ja spojrzałam na niego niezrozumiale. Basior zaśmiał się i skierował mój pyszczek w kierunku nieba. Nagle zaczęły wylatywać z wioski zimne ognie, które po chwili błyskały na niebie i pięknie ozdabiały je kolorami. Zachwycona spoglądałam w niebo. To był niesamowity widok, który na długo zostanie w mojej pamięci. Czułam miłe ciepło. Zaczarowana chwilą oparłam głowę o bok Conquesta. Czułam się tak cudownie. 
- Chciałabym, by ta chwila trwała wiecznie.- wyznałam. Dopiero po chwili ogarnęłam, że powiedziałam to na głos. Zarumieniłam się i starałam uniknąć kontaktu wzrokowego z basiorem.

< Conquest? Mam nadzieję, że ci się spodoba :3 >

Od Kou CD Roana

Uśmiechnęłam się na pytanie nieznanego mi wilka. 
- Tak, a to są jej tereny. Ty chyba jesteś tu nowy. Nigdy cię to nie widziałam. – odparłam, przyglądając się wilkowi. 
- Nie jestem stąd.
- Czyli nowy!- odparłam radośnie.- Je jestem Kou, a ty?
- Roan.- odparł krótko wilk. Zamerdałam radośnie ogonem. Przyjrzałam się uważnie Roan'owi. Miał dość dziwne blizny na swoim pyszczku. Lekko mnie to zaskoczyła, ale i również zaciekawiło. Chętnie dowiedziałabym się o nich więcej, lecz nie znałam za dobrze basiora i takie pytania, mogłyby go speszyć, a tego nie chciałam. 
- Skoro zadałeś mi takie pytanie to znaczy, że jeszcze nie należysz do naszej watahy. Może zechciałbyś do niej dołączyć?- spytałam radośnie.
- Jesteś alfą?- spytał. 
- Nie, ale na pewno Zawilec się zgodzi. Jest naprawdę wspaniałą alfą.- odparłam. 
- Nie jestem pewien.- odparł Roan.
- Jeśli chcesz mogę cię do niego zaprowadzić. - Basior przytaknął. Tak więc ruszyłam w kierunku jaskini Zawilca. Było do niej dość spory kawałek. Basior szedł za mną, a ja radośnie podskakiwałam. Z boku musiało to wyglądać bardzo zabawnie. Po chwili dotarliśmy do jaskini Zawilca. 
- To tutaj.- odparłam, stając i spoglądając radośnie w stornę Roan'a. Basior przytaknął i wszedł do środka. - Będę tu na ciebie czekać.- odparłam, za nim basior zniknął w środku jaskini. Po dość długiej chwili basior wyszedł, a ja wstałam i podeszłam do niego.
- I jak?- spytałam, uśmiechając się przyjaźnie.

< Roan? >

Od Kivuli CD Etain

Nie chciałam rezygnować z towarzystwa wadery, ponieważ zaczęło mi ono odpowiadać. Dlatego też, gdy zapytała mnie, czy udamy się gdzieś dalej, zgodziłam się. 
Po jakimś czasie dotarłyśmy do dużej formacji skalnej i postanowiłyśmy ją obejść w poszukiwaniu miejsca, które pozwoliłoby się na nią wspiąć.
— Kivuli, a ty masz już jakąś jaskinię? — zapytała Etain w międzyczasie. 
Zanim dotarło do mnie pytanie, zagapiłam się na wgniecenie na kamieniu.
— Nie — odparłam i wróciłam do dalszego oglądania fascynujących deformacji kamienia.
— To gdzie spałaś w takim razie? — Wadera dalej kontynuowała rozmowę, a ja, tym razem nie odwracając wzroku od głazu, powiedziałam, że pod drzewem. Nie przywiązywałam wielkiej wagi do miejsca spania czy zamieszkania. Lubiłam zasypiać pod gołym niebem i obserwować gwiazdy przez sen.
Wadera już miała coś odpowiedzieć, ale ubiegłam ją jednak.
— Spójrz — mruknęłam, wskazując nosem na wejście do jaskini, znajdującej się w kamieniu. 
Etain również zainteresowała się wejściem do skały. Po krótkiej rozmowie postanowiłyśmy, że wejdziemy do środka. Moja towarzyszka pierwsza przekroczyła kamienny próg, a ja, ruszywszy za nią, rozglądałam się na wszystkie strony. 
— Myślisz, że znajdziemy tu coś ciekawego? — zapytała wadera, a jej głos rozniósł się echem. 
— Może — odparłam, zafascynowana ogromem jaskini. Przecież ten głaz nie wydawał się taki duży od zewnątrz. 
Po jakimś czasie znalazłyśmy trzy odgałęzienia i postanowiłyśmy zaufać losowi w wyborze właściwej drogi. Wzięłyśmy płaski kamień i rzuciłyśmy nim do góry. Ustaliłyśmy, że jeśli opadając dotknie ziemi krawędzią, to idziemy środkowym korytarzem. Jeśli stroną z odgniecionym kształtem, to w lewo, a jeśli płaską stroną, to w prawo. 
Jak zaplanowałyśmy, tak zrobiłyśmy i już po chwili szłyśmy ostrożnie lewym korytarzem. 
Ku naszemu zaskoczeniu, był on jasno oświetlony promieniami słońca wychodzącymi z dziur w ścianach. Na zewnątrz tych "okien" nie było widać...
Przed dłuższy moment, trwający może godzinę, nie odzywałyśmy się, tylko podążałyśmy przed siebie. Wybierałyśmy odgałęzienia korytarza na chybił trafił. 
Słońce nie przestawało oświetlać nam drogi, więc widziałyśmy dokładnie leżące gdzieniegdzie szkieleciki szczurów czy rośliny wyrastające z podłoża. Wydawało mi się ono zrobione z kamienia, ale jeśli coś tam rosło, to niemożliwe, żeby moje przypuszczenia były prawdą. 
Nagle zatrzymałyśmy się gwałtownie, bo natrafiłyśmy na dużą salę. Była oświetlona tylko jednym "oknem", tym naprzeciwko nas. Ale to nie koniec jej wyjątkowości, ponieważ na samym środku jaskini ujrzałyśmy...

< Etain? >

Od Kivuli CD Vitale

Po długim jak na moje standardy maratonie snu, który zregenerował mięśnie i umysł, wstałam, przeciągnęłam się, po czym ziewnęłam cicho, ostatecznie dając do zrozumienia, że na ten czas to już koniec odpoczynku. Postanowiłam wyruszyć w dalszą drogę. Opuściłam więc wygodne, chociaż zimne stanowisko pod wysokim drzewem iglastym, którego nazwy nigdy się nie nauczyłam i wolnym, posuwistym krokiem ruszyłam przed siebie. 
Nie miałam żadnego celu, chciałam po prostu znaleźć coś ciekawego, na przykład kwiat czy wyjątkowo oryginalny kamień, żeby móc przyglądać mu się resztę dnia, ale los zesłał mi coś innego, a mianowicie pewne zwierzę. 
Powęszyłam trochę, chcąc dowiedzieć się o gatunku mojej przyszłej ofiary, gdyż jej nie widziałam. Istota schowana była za drzewami, a ja słyszałam tylko odgłos, jaki wydawała przy poruszaniu się. Po paru minutach zorientowałam się, iż jest to po prostu mała, zagubiona sarna. Nie miewiałam dużego apetytu z rana, ale postanowiłam trochę się poruszać, skoczyłam więc i rzuciłam się w pościg. 
Muszę przyznać, że sarna była godną przeciwniczką, utrzymywała dobre tempo, ale niestety nie...
Chwila, coś tu nie gra. 
Czułam, że ktoś mnie obserwuje, nie przerwałam jednak pościgu, ale stopniowo zaczęłam znikać. Gdy już nie było mnie widać, zaprzestałam pościgu i rozejrzałam się dookoła. Zauważyłam poruszenie krzaka gdzieś po mojej lewej stronie, powoli więc tam podeszłam. Szykowałam się już na bójkę, mógł to być przecież wróg watahy. 
Przy bliższym kontakcie zauważyłam, że jest to basior o czarnej sierści. Przyglądał się otoczeniu, pewnie w nadziei, że mnie wypatrzy. 
Stanęłam za nim.
— Akuku, cwaniaczku — powiedziałam, z powrotem stając się widzialna. Powiedzonko to moim zdaniem idealnie wpasowało się się w sytuację. Kto by pomyślał, że kwestie zasłyszane w tej watasze tak się przydają.

< Vitale? >

sobota, 26 stycznia 2019

piątek, 25 stycznia 2019

Od Wrotycza - "Liga Beżowej Ziemi", cz. 23

Wisząc na tym drzewie następne kilka godzin zgubiłem gdzieś jakiekolwiek rachubę czasu, kilka razy traciłem i odzyskiwałem przytomność, oraz na pewien czas czucie w nogach. Wreszcie wrócili, zdjęli mnie z gałęzi i położyli na ziemi. Teraz strażników było tylko trzech, a na ich czele stał Arcun. Słusznie nie wierzył pewnie, bym mimo wszystko był w stanie wstać i próbować walczyć, albo chociaż uciec. Jak mnie położyli, tak leżałem, zdołałem jedynie pokonać olbrzymi ból i poruszyć ramieniem, by oprzeć się na jednej z przednich łap.
- Imię - powtórzył kolejny raz, a sam dźwięk tego słowa wzbudził we mnie dreszcze. Pokręciłem głową.
- Czemu nie chcesz mi tego powiedzieć? - ośmielony zbliżył się na ledwie dwa kroki ode mnie i schylił, próbując zajrzeć mi w oczy - Nie rozumiem, dlaczego tak kurczowo się go trzymasz. Parę nic nie znaczących liter, które nie mają żadnej wartości dla nikogo, oprócz ciebie.
- Dlaczego zatem o nie pytasz? - szepnąłem ostatkiem sił. Wyprostował się.
- Dla zasady - odpowiedział po chwili - ale jeśli nadal jesteś taki uparty... - odwrócił się do swoich pomocników - powieście go, tym razem za szyję. Tylko uważnie, żeby go nie zabić. Niech ogonem dotyka ziemi. Jeśli to go nie ruszy, to nie wiem, co zadziała.
Znowu ktoś złapał mnie za skórę, inny za przednie łapy, jeszcze inny zarzucił mi na szyję pętlę. Potem coś zaczęło ciągnąć. To sznur, na którym wisiałem. Gdybym tylko trochę bardziej się wysilił, gdyby udało mi się poruszyć tylnymi nogami, których palce z każdym moim drgnięciem przesuwały się po twardej, zimnej ziemi, zostawiając na niej drobne ślady pazurów. Chciałem stanąć na tylnych łapach, oprzeć się na nich i choć przez chwilę zaczerpnąć powietrza. Po kilku sekundach nieudanych prób, zacząłem się dusić. Zadziałała panika, która niczym opętańczy demon zaczęła miotać moim ciałem we wszystkie strony, nie mogąc wykonać tego jednego, prostego ruchu, który pozwoliłby mi uratować się. Podciągnąć łapy pod brzuch i postawić je na ziemi. To wszystko działo się jednak tylko wewnątrz mnie, otaczające mnie wilki widziały jedynie wiszący niemal bezwładnie worek kości obleczonych mięsem i sierścią. Chwilę trwało, zanim Arcun, który wcześniej zapewne sądził naiwnie, że będę w stanie jeszcze walczyć o życie, dostrzegł, że zaczynam odpływać na ocean wiecznego snu. I nie pozwolił mi zniknąć za horyzontem. Wydarł się natomiast na swoich pomocników i kazał im obniżyć pętlę. Gdy prawie całe moje ciało leżało już na ziemi, a jedynie na szyi przez cały czas zaciśnięty był umocowany na gałęzi węzeł, zdołałem oprzeć się na przednich łapach, które jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Z wysiłkiem wyciągałem głowę jak najbardziej do góry aby swobodnie nabrać powietrza.
- Arcun! - wtem usłyszałem krzyk z oddali. To jeden ze strażników - złapaliśmy dwóch z tej bojówki.
- Ooo, świetnie - wyszczerzył się wilk - przyprowadźcie ich tutaj, załatwimy to za jednym zamachem.
Ostatkiem sił obejrzałem się za siebie, gdyż nagle targnęła mną fala złych przeczuć. Miałem rację. Schwytali Dachryka i jeszcze jednego z naszych wilków. Jeśli pamięć mnie nie zmyliła, miał chyba na imię Sortkater.
- Imię! - krzyknął przywódca, przestając na jakiś czas zajmować się mną - chcę znać wasze imiona. Ty mów - dodał, wskazując na jednego z nich. Tym razem nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Da... Dachryk - odpowiedział osłupiały szary wilk, który dopiero w tym momencie dostrzegł również mnie - a to Sortkater - gdy wypowiadał te słowa, nasze spojrzenia spotkały się.
- Co robiliście na naszych terenach? - warknął w odpowiedzi Arcun.
- Kiedy nas napadliście, byliśmy w lesie otaczającym Stepy, a on nie należy do waszych ziem - odpowiedział odważnie jego rozmówca.
- Cóż za słowa! - mój daleki krewny odrzekł z oburzeniem - nawet jeśli tak było, myślałem, że Wataha Srebrnego Chabra również nie życzy sobie waszej obecności na swoim terytorium? A może się mylę? A może... - tu zawahał się na chwilę - macie tam jakieś powiązania? Byłoby śmiesznie, gdyby NIKL dowiedział się, że coś takiego jak WSC współpracuje z Ligą Beżowych Ziem, nieprawdaż?
- Żartujecie chyba - Dachryk odrzekł gorzko i splunął na ziemię.
- Zatem widzę tylko jedno wyjście. Czyżbyśmy mieli przed sobą przywódców? - basior dalej zarzucał moich swojaków pytaniami. Na tyle, na ile pozwalały mi wyczerpane mięśnie i przyćmiony umysł, śledziłem ich rozmowę. Wilk tymczasem mówił - słyszałem, że jeden z tych padalców należy do watahy naszych sąsiadów. Który to? Powiedzcie po dobroci. Potem rozliczymy się za wszystko, co jesteście nam winni. A przez rok waszej działalności sporo się tego uzbierało - dodał przez zaciśnięte zęby - odpłacimy za podburzanie spokojnych członków WSJ do buntu przeciwko naszej władzy i za każdego wilka, którego podstępnie nam zabraliście. No, nie znaliście mojej przenikliwości. Któryś z was dowodzi tym barachłem. Który?!
Znów zapadła cisza, a stojący nieopodal strażnicy zaczęli szykować się do walki. Zauważyłem to kątem oka.
- Chłopcy, wiecie co zrobić z tymi gośćmi, prawda? - rzucił wilk do swoich podwładnych.
Nie było już innego wyjścia, albo przyznam się ja, albo będą cierpieć niewinni. Nawet, jeśli miałby być to Dachryk, nie pozwolę mu ginąć przez szaleństwo wroga.
- Twoja przenikliwość jest zbyt ograniczona, Arcunie - powiedziałem cicho. Gdy basior spojrzał na mnie z mieszanką gniewu i zainteresowania, wyprostowałem się słabo - to ja jestem dowódcą Ligi Beżowych Ziem.
- Imię - syknął, a na jego pysku pojawił się wyraz podłej radości - panie dowódco - mruknął niemal bezgłośnie.
- Wrotycz - pozostawiłem je samym słowem, bez wstępu i zakończenia, które byłoby zbędne.
- Rozumiem - uśmiech znikł z jego pyska tak nagle, jakby wcześniej wcale go tam nie było - rozumiem. Koleje losu są czasem dziwne - przez dłuższą chwilę wilk stał w milczeniu. W końcu rozkazał - zabierzcie ich wszystkich. Mam tego dosyć, zajmę się nimi jutro.
Odprowadzili nas do tej samej jaskini, w której spędziłem noc dzień wcześniej. Nie próbowałem o nic pytać, ani niczego tłumaczyć. Położyłem się pod ścianą i przymknąłem oczy. Moi towarzysze usiedli obok. Po chwili milczenia Dachryk zaczął:
- Byliśmy na polowaniu, kiedy nas zgarnęli - tu zrobił chwilę przerwy - reszta dowództwa zastanawiała się, gdzie zniknąłeś... też się zastanawialiśmy.
- Już wiecie - westchnąłem.
Wtem, wśród panującego wokół pustego bezdźwięku, dało się słyszeć odgłosy kroków.
- Tu jesteście - szepnął ktoś w ciemności - wychodźcie, szybko. Odciągnęliśmy stąd strażników...
- Kto mówi - zawarczał cicho Sortkater, zbliżając się do wyjścia z jaskini.
- To ja, Etrand - odpowiedział głos. Przez chwilę szukałem w pamięci tego imienia, w końcu znajdując je gdzieś pośród imion wilków z ligi. Nie pamiętałem dokładnie kim był, nie mogłem przywołać w pamięci kształtu jego pyska. Być może dlatego, że byłem zbyt zmęczony.
- Wrotycz, Daszek, jesteśmy uratowani - powiadomił nas cicho towarzysz - to naprawdę on. Wrotycz, dasz radę iść?
- Chodźcie, powiemy dowództwu, że tu został - Dachryk wstał ze swego miejsca - nie mamy czasu wlec ze sobą rannego - na te słowa jego kompan skrzywił się.
- Nie powinniśmy - pokręcił głową - do tego czasu mogą zdążyć go zabić. Nie wiem, czy pamiętasz, ale przed chwilą uratował nam skórę.
- Mieliśmy po prostu szczęście, że znalazł się tu akurat teraz.
- Mamy mało czasu - wtrącił trzeci - jeśli będzie potrzeba, zostawimy go później na bezpiecznym terenie, a sami pójdziemy powiedzieć dowództwu, co zaszło. Są ze mną jeszcze dwa wilki.
Podniosłem głowę, zyskując nadzieję na wydostanie się z więzienia. Pomimo rozdzierającego bólu mięśni i oparzenia na boku udało mi się wstać, a potem wolno wyjść z jaskini.
Zanim strażnicy, którzy pilnowali nas wcześniej zdołali odkryć naszą nieobecność i powiadomić o niej swojego szefa, byliśmy już dostatecznie daleko, by poczuć się bezpiecznie.
- Wszędzie was szukaliśmy - mówił Etrand, gdy sześcioosobową grup przedzieraliśmy się przez las - najpierw Wrotycza, potem was dwóch. W końcu Ryjek wpadł na pomysł, żeby wysłać kogoś do Szarych Jabłoni.
- Ardyt? - gdy znaleźliśmy się na terenie ligi, zobaczyliśmy basiora idącego szybko w naszą stronę.
- Jesteście - obrzucił nas mglistym spojrzeniem - jak dobrze. Wrotycz - popatrzył na mnie - ty też.
- Coś się stało? - Etrand wyszedł krok naprzód - Ardyt? - przez kilka krótkich chwil próbował złapać kontakt z wilkiem, który wyglądał na trochę nieprzytomnego. Po chwili jednak zatrzymał się i spuścił wzrok, jakby coś zrozumiawszy.
Moje serce zabiło mocniej. Ardyt nie zachowywał się normalnie. Sam nie byłem w stanie stwierdzić, czy był bardziej odrętwiały, czy roztrzęsiony. W każdym razie zupełnie nieswój.
- Dobrze, że wróciliście - powtórzył - u nas nieszczęście.

   C. D. N.