Wsłuchiwałem się w słowa Wrotycza w ciszy. Kiedy skończył, opuściłem wzrok na ziemię między moimi łapami. Próbowałem nie pokazać po sobie, jakie wrażenie wywarły na mnie te wyznania. Trudno zwykłej osobie przejść obok czegoś takiego obojętnie, a mnie, wbrew pozorom, było jeszcze trudniej. Sam nie byłem pewien, dlaczego. Najpewniej z tego powodu, że Wrotycz teraz był dla mnie kimś, czyje zaufanie, zrozumienie i bogowie wiedzą co jeszcze, liczyło się o wiele bardziej niż wszelkie inne rzeczy. Nie chciałem więc, aby poczuł się, że jego wyznanie umknęło mojej uwadze. Ale co miałem powiedzieć? Nie potrafiłem pocieszać innych. Nie czułem żadnych prawdziwych uczuć, te, jakie okazywałem, były jedynie marną imitacją już zaobserwowanych. Można nawet powiedzieć, że w tej kwestii byłem jak tafla jeziora. Odbijałem wszystko, co się przede mną znajdowało, samemu nie dając nic od siebie.
Kilkukrotnie zabierałem się do odpowiedzi, lecz za każdym razem głoś grzązł mi w gardle. Trochę mi zajęło, nim udało mi się opanować rozbiegane myśli i w końcu nagrodzić cierpliwość Wrotycza, nawet jeśli nie będzie to tak satysfakcjonująca informacja, jaką sam otrzymałem.
— Jak pewnie wiesz, sam mam wiele na sumieniu — zacząłem cicho, ale monotonnie. Zawsze używałem tego głosu, kiedy próbowałem powstrzymać się przed zbytnim zagłębianiem się w poszczególne sprawy. Ta, z jaką właśnie próbowałem sobie poradzić, swoją drogą wywołaną przeze mnie, należała do na tyle delikatnych, że przesadzenie w jedną czy w drugą stronę mogło wiele zmienić.
— Między innymi życie mojej siostry. Młodszej. To był pierwszy kwiat, jaki zniszczyłem.
Wrotycz przechylił z lekka łeb, jakby chciał lepiej dosłyszeć to, co powiedziałem. Westchnąłem cicho, gdyż wolałem mimo wszystko nie rozdrapywać starych ran.
— Wszystkich, których zamordowałem, nazywam kwiatami, ponieważ one są niezwykle delikatne i zazwyczaj piękne. Ale również bardzo łatwo je uszkodzić. Ot — Dla potwierdzenia swoich słów, położyłem łapę na samotnym przebiśniegu — Lekko dociśniesz, a już się gną pod tobą. Przejedźmy jednak do konkretów.
Wykorzystałem fakt, że Wrotycz szedł nieco wolniej, więc dogoniłem go. Nieco się wyprostowałem, ale tylko po to, aby napełnić się sztuczną pewnością siebie. Pomogło mi to w niewielkim stopniu podjąć porzucony wątek.
— Po tym, jak zostałem wyrzucony z watahy, wędrowałem od jednej okolicy do drugiej. Robiłem to tak długo, że sam już nie pamiętam, jak trafić w moje rodzinne strony. Może to i lepiej. Bo ważniejsze są rzeczy, których dokonałem już w czasie podróży... Mówiłem ci u Uroborosie. Wtedy.. Trochę skłamałem. Miałem z nimi więcej do czynienia niż chciałem.
— Co masz na myśli? — Basior napotkał moje spojrzenie. Żadne nas nie odwróciło łba, więc musiałem kontynuować historię w takim, a nie innym położeniu.
— Przez kilka miesięcy żyłem z tymi wilkami i ... Po prostu mordowałem. Jakby te biedne watahy, które oczyszczaliśmy, nic nie znaczyły. Zero wyrzutów sumienia, zero emocji. Których odczuwanie i tak przychodzi mi z trudem, jak wiesz.
Skwitowałem to westchnięciem. Nie byłem na siłach, aby mówić coś więcej.
— Wiem, przez co przeszedłeś, Wrotycz, nie jesteś w tym sam.
< Wrotycz? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz