Ten dzień od początku wydawał się dziwny. Chociaż przespałam świt i obudziłam się, gdy dzień na dobre się już rozpoczął, czas mijał mi niesamowicie wolno, zupełnie jakby ogromna śnieżna kotara otulająca teraz ziemię odizolowała całe tereny watahy od reszty wszechświata, a wraz z tym normalny upływ czasu i wszystkie prawa fizyki przestały istnieć, nie mówiąc już o kosmicznym osamotnieniu. Wszędzie tak cicho, samotnie, nudno... Wręcz koszmarnie. By zająć czymś umysł i zmęczyć ciało, postanowiłam wybrać się na długi spacer. Czułam apetyt na wyzwanie, więc skusiły mnie odizolowane góry. Podejrzewałam, że w tak dziwnie ponury dzień muszą one wyglądać jeszcze ciekawiej niż zwykle. Zastanawiałam się też, co może wyniknąć z dzisiejszej wizyty w tym miejscu. Jeśli chodzi o ekwipunek, czułam potrzebę zabrania jedynie swojego noża, stwierdzając, że korzystanie z niego może mnie trochę obudzić, a po wprowadzeniu tego pomysłu w życie wybiegłam z groty i ruszyłam truchtem przez ciemnozielony las. Z czasem zaczęłam czuć się trochę lepiej niż po przebudzeniu, nie miałam więc najmniejszego zamiaru zwalniać tempa. Nawet gdy zbliżyłam się do sporych rozmiarów stoku, uparcie pozostałam przy swoim. Biegnąc w dół, rozpędziłam się jeszcze bardziej, gdzieś w głębi umysłu zdawałam więc sobie sprawę z konsekwencji, które miały nadejść, a z jeszcze mniejszą świadomością działania się z nimi pogodziłam, nie potrafię więc teraz powiedzieć, czy poślizgnęłam się na lodzie, czy przyczyną tego był jakiś kamień lub może własna łapa, lecz pewnym jest, że chwilę później turlałam się już w dół zbocza. Wcześniejszy spokój w duszy okazał się jednak jak najbardziej na miejscu, bowiem doświadczenie nie było wcale złe. Cieszyłam się z nieosiągalnej wcześniej prędkości i emocjach o podobnej charakterystyce, a śnieg był miękki i puszysty. Po zatrzymaniu u podnóża wzięłam dwa głębokie wdechy i podniosłam wzrok wysoko w górę, delektując się adrenaliną, jedną z lepszych rzeczy na tym świecie. Wtem usłyszałam czyjeś pytanie, a gdy z rezerwą opuściłam spojrzenie, spostrzegłam, że tuż obok pojawiła się jakaś wadera. Westchnęłam cicho. Tyle tu dziwnych zjawisk, że nigdy nie wiadomo, czy to nie kolejna halucynacja. Nigdy nie miałam w zwyczaju ufać komukolwiek zbyt mocno, ale od przybycia do Watahy Srebrnego Chabra powoli przestawałam ufać także samej sobie, własnym oczom i mózgowi. Tak czy inaczej, pytanie wilczycy dotyczyło jeziora, obok którego stałyśmy.
- Nie mam pojęcia, jestem tu bardzo krótko - rzekłam powoli, przyglądając się uważnie śniegowi za waderą i upewniając się w swojej wcześniejszej teorii po zauważeniu, że brakuje na nim jakichkolwiek śladów.
To było tak nieprawdopodobne, że aż na swój sposób komiczne.
- Nazwa to nazwa, zawsze możemy sobie jakąś wymyślić - dodałam po chwili.
Zbliżyłam się do zamrożonej tafli i przyłożyłam tam łapę, za pomocą magii rozgrzewając niewielki obszar. Lód cofał się powoli, w powietrze uniosła się ciepła para, a wkrótce moja kończyna zanurzyła się w rozgrzanej lekko cieczy. Machałam nią, nie będąc do końca pewna, po co to właściwie robię. Stwierdziłam, że skoro bawię się rzeczami pozbawionymi znaczenia, to pewnie musi mi się nudzić. Być może nowa osoba zaraz pomoże mi temu zaradzić.
- Jestem Etain, a ty? - rzuciłam do tyłu, gdzie wciąż stała cicha wadera.
- Kivuli.
Kiwnęłam głową.
- Ty widocznie też jesteś tu od niedawna?
- Tak.
< Kivuli? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz