Leżałam w wygodnym obniżeniu terenu, tworzącym wnękę otoczoną przyprószonymi śniegiem strzelistymi koronami iglaków, a niżej nagimi, splątanymi gałęziami krzaków, ogołoconymi już z owoców. W oddali coś chlupotało od czasu do czasu, mącąc spokojną, acz zdradliwą powierzchnię bagna. Oprócz tego żywe stworzenia trzymały się z dala od skażonego mrokiem miejsca, co ze względu na ciszę mi odpowiadało. Delektowałam się swoją ostatnią zdobyczą, wilczym truchłem*, odgryzając potężnymi szczękami jak najmniejsze kawałki, po czym zadzierałam głowę do góry i powracałam do obserwacji rozgwieżdżonego nieba na dłuższy czas. Szyja nie bolała mnie jak kiedyś, mogłam utrzymywać tę pozycję bez większych problemów. Nawet tak niewielki skrawek nieba mieścił tysiące, miliony jasnych punkcików, pulsujących światłem w różnych odcieniach i kolorach, bardziej i mniej intensywnie. Gwiazdy nas odzwierciedlają, nasze podobieństwa i różnice, naszą wyjątkowość. Wszystko w naturze ma swój odpowiednik...ciekawe, gdzie jest mój?
Wreszcie zmęczyło mnie podziwianie firmamentu. Dokończyłam resztę posiłku, udeptałam trochę glebę i zwinęłam się wygodnie w kłębek, ale nie mogłam spać. Byłam niezaspokojona...nie dość usatysfakcjonowana. Świadomość, że jeszcze żyją, nie dawała mi spokoju. Nie do końca wiedziałam dlaczego, ale moja dusza płonęła żądzą jej doszczętnego zniszczenia. Pragnęłam śmierci Chabrów całym sercem, dręczyło mnie to dzień i noc. Jakby byli jakąś bramą, której rozwalenie otworzyłoby mi drogę do zagłady świata. Muszę ją zatem zmiażdżyć - niewielki trud, a nagroda pyszna. Jak najprędzej.
~Nie, nic nie musisz. Możesz odebrać mi wszystko, mogę zaspokoić twój głód, ale nie w ten sposób...Będę walczyć.~
Zerwałam się nagle na równe nogi, przekrzywiając jedno z pobliskich drzew. Skąd te wątpliwości?
— Co do cholery?! - fuknęłam do siebie z wściekłością, zbierając naprędce myśli i odpędzając falę czegoś nieokreślonego, lecz podświadomie wyczuwanego przeze mnie jako groźnego. ~Będę walczyć.~ Zacisnęłam zęby, odrzucając ten wrogi mej osobie głos. Odległy i całkowicie sprzeczny, a mimo to jakby znajomy. Niczym wspomnienie. Tylko że ja...nie mam wspomnień.
Kieruje mną przede wszystkim instynkt i przeczucie, działają zresztą świetnie. Wiedziałam to. Aczkolwiek wiedzieć a zdawać sobie z tego sprawę...to dwie różne rzeczy. Położyłam się znowu. ~Ale one nie powiedzą mi, jak się tu zjawiłam. Czemu zawdzięczam życie. Jestem ciemnością, jednak gdyby tak było, nic bym nie czuła. Czym więc jestem?~ Oczywiście, w chwili obecnej nie było to ważne. Powinnam patrzeć w przyszłość, lecz nie potrafiłam opędzić się od tych pytań, ich echa. Rodziły we mnie mieszane uczucia, formujące się powoli w jakiś znajomy kształt. Zmrużyłam powieki. Po policzku spłynęła mi powoli łza.
Coś pisnęło cichutko tuż pod moimi nogami. Futrzaste zwierzątko wyrwało mnie z odrętwienia. Burunduk kręcił się w pobliżu, to wynurzając się, to znów zapadając w biały puch. ~Weź się w garść!~ Tak. Już niedługo pożałują, że się urodzili, a potem...zmiażdżyłam łapą gryzonia jednym szybkim ruchem. Na śniegu pojawiła się krwista plama. Uśmiechnęłam się do siebie, zadowolona z odejścia w niepamięć chwili słabości.
...Potem niech żyje mrok!
~Chwilę później~
Upewniłam się jeszcze, że prowizoryczny grób stworzonka jest prawidłowo wykonany - dołożyłam z trudem jakąś jagódkę. Odwróciłam się i wzbiłam się wysoko w niebo. Uwielbiam latać, to jedno wiem na pewno. Zimowa noc wciąż nie ustępowała miejsca kolejnemu krótkiemu dniu, gdy po długiej podniebnej wędrówce na północ znalazłam jakąś niewielką, bliżej nieokreśloną watahę. Idealną na posilenie się. Spadłam nagle, jak orzeł spada na zdobycz, i pochwyciłam w swe sidła parę najbliższych ofiar, a kilka innych wykończyłam zasłoną śmierci. Po jedzeniu czułam się znacznie silniejsza, ale nadchodził wielkimi krokami biały dzień. Pragnęłam zaatakować w nocy, pod osłoną mroku, by mieć całkowitą pewność zagłady, więc przeczekałam go w zaciszu gęstego boru, bawiąc się trochę mocami. Mogłabym właściwie podlecieć gdzieś indziej i zająć się likwidacją kolejnego stada, ale nie miałam ochoty. Myślałam jedynie o moim celu, dopracowywałam plan w każdym celu. ~Na wszystko przyjdzie czas.~
I nadszedł moment, w którym ruszyłam z powrotem na tereny WSC, by dokończyć zaczęte dzieło. Gdy już byłam blisko, musiałam wrócić do postaci szczenięcia. Noc okrywała mnie swoim lepkim płaszczem, pomagając w podkradaniu się do wejścia do jaskini. Wystawili strażnika. Mądrze. Jego krzyk ułatwi mi wypłoszenie reszty ze środka. Rozwalenie tych granitów byłoby trochę kłopotliwe, a przy tym zupełnie pozbawione zabawy. Niczego nieświadoma czekoladowo-biała wadera siedziała oparta o skałę, lustrując uważnie wzrokiem otoczenie. Ogon drgał jej lekko. Spojrzała raz prosto w moją stronę, ale byłam jeszcze dostatecznie daleko, by pozostać niezauważoną. W końcu wytoczyłam się na polanę i zaczęłam chwiejnie zbliżać się do wilczycy, ze zwieszoną głową.
— Kim jesteś?! - warknęła stanowczo. Posłusznie zatrzymałam się na kilkanaście kroków przed nią. Zapadła pełna napięcia cisza. Strażniczka przyglądała mi się uważnie. Otworzyła już pysk, by coś powiedzieć, jednak nie zdążyła. Tuż przed nią wyrosła jak grzyb po deszczu moja druga, znacznie lepsza postać, i przycisnęła ją, właściwie mimowolnie, do ściany.
Wadera, krzycząc, pokryła część mojej kończyny i głowy lodem, co niezbyt jej pomogło. Chwyciłam ją w szczęki i odrzuciłam raptownie na bok, dzięki czemu straciła przytomność. W ostatecznym wykończeniu wilczycy przeszkodziło mi kilka nowych ofiar, które wypadły z jaskini. ~Im nas więcej, tym weselej, nie?~ Z tą myślą przeszłam do ataku, uderzając zębami, pazurami i mrokiem gdzie tylko się dało. Krew płynęła, choć wilki nie miały zamiaru się poddawać. Niepokoił mnie tylko jeden osobnik. Kątem oka wyraźnie widziałam, jak szczęki ciemności wyłaniające się ze znaku przeszły przez kończynę basiora - zdążył odskoczyć, ale nie na tyle, by się uchronić. Powinien już nie żyć...przynajmniej fizycznie ciosy działały na niego równie dobrze, co na innych.
Cofnęłam się o krok i usatysfakcjonowana objęłam wzrokiem rubinowo-białą polanę, skąpaną w księżycowym świetle, i grupę wilków w gorszym lub lepszym stanie**, wpatrujących się we mnie z przeróżnymi uczuciami. Jedni z nienawiścią. Drudzy ze strachem. Trzeci z uporem. Inni z pustką. To jedno spojrzenie w tym momencie mówiło o nich wszystko. Uśmiechnęłam się do siebie, przymykając oczy, by skupić się na używaniu mocy. Pakiet bezbrzeżnej rozpaczy i smutku oraz odebranie chęci do walki spacyfikowało skutecznie większość gawiedzi. Niektórzy siłowali się jeszcze z samymi sobą, aczkolwiek byli w tej chwili równie bezbronni, co ich słabsi koledzy. Kiedy ponownie otworzyłam oczy, z niemałym zdziwieniem zauważyłam zmierzającego prosto w moją stronę basiora. Utykał na jedną nogę, jednak parł do przodu z zadziwiającą prędkością i pewnością siebie. Zastygłam w bezruchu, milcząc, czekając na jego ruch. Nie zyskał jednak dużo mojej uwagi. Już chwilę potem zarówno on, jak i reszta, stracili wszelką wagę i sens.
Gdy tak usilnie wpatrywałam się w ten nadnaturalny wręcz obrazek, dostrzegłam również stalowy błysk na śniegu. Mimowolnie otworzyłam szeroko oczy. Duży nóż, w którego stronę wyciągnięta była łapa szarej wadery, mienił się w świetle księżyca niemalże tak intensywnie, jak oszlifowany diament. Wykonana z kości zdobiona rękojeść splamiona była paroma kropelkami krwi. Jego ostry, zakrzywiony czubek wycelowany był prosto w moją stronę.
W ułamku sekundy poczułam, jak cały świat wokół zapada się, zostawiając zimną pustkę i broń, kuszącą całą swoją postacią. Całkowicie zdezorientowana, poddałam się fali obrazów, która zalała mój umysł. Wewnątrz mnie coś pękło, sypiąc się w miliony kawałków, raniących od środka całą moją postać. Zarzuciłam gwałtownie głową, by zaczerpnąć jakoś oddech, zatrzymany przeze mnie w połowie. Barwne smugi przelatywały mi przed oczami. Cała moja energia ulotniła się, zostawiając dziwne wyczerpanie.
~Mrok nigdy nie trwa wiecznie.~ Prędkim ruchem wyciągnęłam łapę przed siebie. Basior odskoczył na bok. Miałam wolną drogę. ~Co ty wyprawiasz?!~ Zaczęłam powoli przysuwać nóż do siebie, intensywnie wpatrując się w przedmiot. ~Ani mi się waż!~ Oderwałam kończynę od podłoża i zawiesiłam ją w powietrzu, niepewna, co dalej. Targały mną zupełnie sprzeczne pragnienia. ~Ogarnij się i zostaw tą zabawkę w spokoju! Słyszysz?! Odbija ci już na amen! Nic nie czujesz i dobrze o tym wiesz!~ Przygryzłam wargi, podnosząc broń. ~To oni cię do tego zmuszają, to podstęp!~ Na moment wstrzymałam ruch.
~Mam jeszcze dość siły, by zrobić to wbrew tobie...sobie. Zawsze. Bo zawsze będę walczyć. A to jest koniec!~
Wbiłam nóż centralnie w serce aż po rękojeść. Skrzywiłam się z bólu i zmrużyłam powieki. Zakręciło mi się w głowie od upływu krwi, której ubytku po wyjęciu sztyletu nie mogłam już powstrzymać. Wraz z powrotem do szczeniaka cierpienie wzmagało się. Nie wiem dlaczego, ale po policzkach zaczęły spływać mi łzy. Łzy szczęścia. Westchnęłam cicho, po czym uśmiechnęłam się, ostatni raz spoglądając w niebo. Śmierci nigdzie się nie spieszyło. Pogrążałam się w bólu, podczas gdy moc ulatywała ze mnie jak z przekłutego balonu. To ogromne znużenie zamknęło ostatecznie moje oczy - podświadomie czułam, że snu wiecznego zaznam dopiero niedługo potem. ~W każdym razie...dziękuję...~
*----------*
Leżałam na kocu w jakiejś jaskini. Przez otwór w skale wpadały do niej promienie zimowego słońca. Więc to tak ma wyglądać piekło...? Albo niebo, w co mimo wszystko wątpię. Dłuższy czas trwała w takiej pozycji, po pierwsze będąc zbyt zmęczoną, by cokolwiek zrobić, po drugie - próbowałam rozkminić, co się tutaj wyprawia. Słyszałam szmer rozmów dochodzący z korytarza, ale nie rozpoznawałam głosów. Wreszcie stało się coś, co rozjaśniło mi nieco umysł - w przejściu mignęła mi sylwetka postawnego, białego basiora z charakterystycznym, czarnym pasem ciągnącym się przez głowę. Nie, on nie mógł odejść na drugą stronę. Żyje. I ja też. Chyba, że jestem tylko duchem. Postanowiłam to szybko sprawdzić; koc ugiął się pod moją łapą. Chciałam zawyć ze złości, ale udało mi się jedynie cicho warknąć. ~Jeżeli znowu żyję...to ile śmierci kosztowało to świat tym razem?~ Nie próbowałam zerwać opatrunku na klatce piersiowej, w przypływie furii i smutku zarazem przygryzałam jedynie wargi do krwi, nie do końca przytomna na umyśle. Pewnie nawet gdybym zdołała rozszarpać się na małe kawałeczki, poskładałyby się od nowa - pomyślałam z przekąsem. Złościło mnie jeszcze jedno - to, że odczuwam radość z uniknięcia tego losu.
Do środka wkroczyła szara wilczyca, zapewne medyk, w towarzystwie znanego mi już wilka i samca Alfa.
— No, mała...jeżeli już się obudziłaś, mamy trochę do pogadania.
~Jak ja nie lubię tego określenia.~
*----------*
Przesypywałam bezwiednie śnieg zmieszany z piaskiem między łapami, od czasu do czasu ogarniając spojrzeniem zamarzniętą taflę jeziora. Z ciekawości postanowiłam sprawdzić grubość lodu. Załamał się dopiero pod mocnym uderzeniem, dość daleko od brzegu. Mróz skuł porządnie. Pochyliłam się nad wyrwą i zaczerpnęłam trochę lodowatej wody. Wzdrygnęłam się od zimna, rozchodzącego się po ciele. Wróciłam na stały ląd i zamierzałam już oddalić się, kiedy usłyszałam dziwny szum tuż za sobą.
Na jeziorze stał mój dziadek. Raven Crux. Przyglądałam mu się, oniemiała. Zauważyłam, że jest dziwnie przezroczysty, i to pozwoliło mi przypuścić, że jest po prostu...czymś w rodzaju ducha.
— Jak? - zdołałam tylko wydusić.
— Nie traćmy czasu na takie pytania. - odparł stanowczo basior. - Przybyłem tu, by wyjaśnić ci parę spraw, i lepiej się streszczać. - pokiwałam głową ze zrozumieniem, w rzeczywistości wciąż nie bardzo ogarniając.
— Musisz wiedzieć, że nie jesteś normalnym wilkiem. - nie byłam w stanie określić, czy bardziej stwierdzał ten fakt, czy mi to oznajmiał.
— To już doskonale wiem. - ośmieliłam się wtrącić.
— Przeczucie nigdy cię nie myliło...no, ale streszczajmy się. Saintpalis i White nie są twoimi biologicznymi rodzicami. Twoja matka opowiedziała mi tę historię przed odejściem. Ważne jest to, że jej wataha zadarła z siłami ciemności. W pewnym starciu zginął jeden miot szczeniąt. Mrok ożywił każde z nich, tworząc czyste i bezwzględne maszyny do zabijania. Twoja mama znalazła się w pobliżu ostatniego z nich. Czekała na atak, śmierć, ból w milczeniu...A wiesz, co ono zrobiło? - zawiesił głos. - Śmiało się i bawiło z burundukiem, który wziął się nie wiadomo skąd, zupełnie nie zwracając uwagi na resztę. - westchnął cicho. - Mój czas się kończy. Żegnaj.
Mara rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając mnie sam na sam z myślami. Czy to sprawa dla zielarza, czy raczej szamana...?
~Wszystkie elementy układanki zaczynają się ze sobą zgadzać.~
TO KONIEC TEJ SERII, CHOĆ NIEKTÓRE RZECZY ZOSTANĄ WYJAŚNIONE W NASTĘPNYCH OPOWIADANIACH. THE END
*Bliżej niezidentyfikowany osobnik na terenach WWN.
**Nie, tym razem nikt nie zginął, spokojnie, proszęXD
~Mam jeszcze dość siły, by zrobić to wbrew tobie...sobie. Zawsze. Bo zawsze będę walczyć. A to jest koniec!~
Wbiłam nóż centralnie w serce aż po rękojeść. Skrzywiłam się z bólu i zmrużyłam powieki. Zakręciło mi się w głowie od upływu krwi, której ubytku po wyjęciu sztyletu nie mogłam już powstrzymać. Wraz z powrotem do szczeniaka cierpienie wzmagało się. Nie wiem dlaczego, ale po policzkach zaczęły spływać mi łzy. Łzy szczęścia. Westchnęłam cicho, po czym uśmiechnęłam się, ostatni raz spoglądając w niebo. Śmierci nigdzie się nie spieszyło. Pogrążałam się w bólu, podczas gdy moc ulatywała ze mnie jak z przekłutego balonu. To ogromne znużenie zamknęło ostatecznie moje oczy - podświadomie czułam, że snu wiecznego zaznam dopiero niedługo potem. ~W każdym razie...dziękuję...~
*----------*
Leżałam na kocu w jakiejś jaskini. Przez otwór w skale wpadały do niej promienie zimowego słońca. Więc to tak ma wyglądać piekło...? Albo niebo, w co mimo wszystko wątpię. Dłuższy czas trwała w takiej pozycji, po pierwsze będąc zbyt zmęczoną, by cokolwiek zrobić, po drugie - próbowałam rozkminić, co się tutaj wyprawia. Słyszałam szmer rozmów dochodzący z korytarza, ale nie rozpoznawałam głosów. Wreszcie stało się coś, co rozjaśniło mi nieco umysł - w przejściu mignęła mi sylwetka postawnego, białego basiora z charakterystycznym, czarnym pasem ciągnącym się przez głowę. Nie, on nie mógł odejść na drugą stronę. Żyje. I ja też. Chyba, że jestem tylko duchem. Postanowiłam to szybko sprawdzić; koc ugiął się pod moją łapą. Chciałam zawyć ze złości, ale udało mi się jedynie cicho warknąć. ~Jeżeli znowu żyję...to ile śmierci kosztowało to świat tym razem?~ Nie próbowałam zerwać opatrunku na klatce piersiowej, w przypływie furii i smutku zarazem przygryzałam jedynie wargi do krwi, nie do końca przytomna na umyśle. Pewnie nawet gdybym zdołała rozszarpać się na małe kawałeczki, poskładałyby się od nowa - pomyślałam z przekąsem. Złościło mnie jeszcze jedno - to, że odczuwam radość z uniknięcia tego losu.
Do środka wkroczyła szara wilczyca, zapewne medyk, w towarzystwie znanego mi już wilka i samca Alfa.
— No, mała...jeżeli już się obudziłaś, mamy trochę do pogadania.
~Jak ja nie lubię tego określenia.~
*----------*
Przesypywałam bezwiednie śnieg zmieszany z piaskiem między łapami, od czasu do czasu ogarniając spojrzeniem zamarzniętą taflę jeziora. Z ciekawości postanowiłam sprawdzić grubość lodu. Załamał się dopiero pod mocnym uderzeniem, dość daleko od brzegu. Mróz skuł porządnie. Pochyliłam się nad wyrwą i zaczerpnęłam trochę lodowatej wody. Wzdrygnęłam się od zimna, rozchodzącego się po ciele. Wróciłam na stały ląd i zamierzałam już oddalić się, kiedy usłyszałam dziwny szum tuż za sobą.
Na jeziorze stał mój dziadek. Raven Crux. Przyglądałam mu się, oniemiała. Zauważyłam, że jest dziwnie przezroczysty, i to pozwoliło mi przypuścić, że jest po prostu...czymś w rodzaju ducha.
— Jak? - zdołałam tylko wydusić.
— Nie traćmy czasu na takie pytania. - odparł stanowczo basior. - Przybyłem tu, by wyjaśnić ci parę spraw, i lepiej się streszczać. - pokiwałam głową ze zrozumieniem, w rzeczywistości wciąż nie bardzo ogarniając.
— Musisz wiedzieć, że nie jesteś normalnym wilkiem. - nie byłam w stanie określić, czy bardziej stwierdzał ten fakt, czy mi to oznajmiał.
— To już doskonale wiem. - ośmieliłam się wtrącić.
— Przeczucie nigdy cię nie myliło...no, ale streszczajmy się. Saintpalis i White nie są twoimi biologicznymi rodzicami. Twoja matka opowiedziała mi tę historię przed odejściem. Ważne jest to, że jej wataha zadarła z siłami ciemności. W pewnym starciu zginął jeden miot szczeniąt. Mrok ożywił każde z nich, tworząc czyste i bezwzględne maszyny do zabijania. Twoja mama znalazła się w pobliżu ostatniego z nich. Czekała na atak, śmierć, ból w milczeniu...A wiesz, co ono zrobiło? - zawiesił głos. - Śmiało się i bawiło z burundukiem, który wziął się nie wiadomo skąd, zupełnie nie zwracając uwagi na resztę. - westchnął cicho. - Mój czas się kończy. Żegnaj.
Mara rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając mnie sam na sam z myślami. Czy to sprawa dla zielarza, czy raczej szamana...?
~Wszystkie elementy układanki zaczynają się ze sobą zgadzać.~
TO KONIEC TEJ SERII, CHOĆ NIEKTÓRE RZECZY ZOSTANĄ WYJAŚNIONE W NASTĘPNYCH OPOWIADANIACH. THE END
*Bliżej niezidentyfikowany osobnik na terenach WWN.
**Nie, tym razem nikt nie zginął, spokojnie, proszęXD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz