Chociaż wcześniej nie spodziewałam się tego, skoki dnia poprzedniego, dały mi się jednak lekko we znaki. Co prawda nie czułam wielkiego bólu mięśni, bo były one przyzwyczajone do większego wysiłku, ani nie miałam zakwasów, ale wyraźnie mogłam wyczuć pewien dyskomfort, gdy ponownie zaczęłam podskakiwać jak kauczukowa piłeczka. A Achpil siedział przede mną, z wymalowaną na pysku egzaminatorską powagą i śledził każdy mój skok. Byłam ciekawa, jakim cudem nadążał z liczeniem, ale nie chciałam tego sprawdzać. Wykonałam pięćdziesiąt lekkich, niskich skoków, ani jednego więcej, ani jednego mniej. Żeby, jak zawsze, nie dać nikomu powodów do pretensji.
Takie ćwiczenia powtarzaliśmy codziennie z co-kilkudniową przerwą, dla odpoczynku. Wtedy wybieraliśmy się tylko na spacer do lasu, aby cały czas być w ruchu (mój nauczyciel i mentor towarzyszył mi bowiem przez cały czas, tylko przy wymagających ćwiczeniach tłumaczył się brakiem chęci spowodowanym wiekiem, co dziwiło mnie tym bardziej, że nie był przecież jeszcze stary).
- Proszę - pewnego dnia znienacka zaznaczył na pokrytej cienką warstwą śniegu ziemi linię - wszystko dokładnie obliczyłem. Jest idealnie. Na początek coś łatwego, żeby nie przeciążać twoich stawów. I oczywiście, żeby za pierwszym razem się udało - wyciągnął łapę w stronę linii - od jednej, do drugiej - teraz dopiero zauważyłam kolejną, zaznaczoną nieco dalej. Nie wyglądało to na trudne zadanie. Poprawka, nie było trudne. Ledwie odbiłam się od ziemi, wylądowałam kawałeczek dalej, bardziej niż starać się skoczyć daleko, musiałam chyba hamować swój zapęd.
- To zbyt łatwe! - mówiąc to chyba odetchnęłam z ulgą, bo spodziewałam się kolejnego trudnego lub przynajmniej nieprzyjemnego zadania, jak większość z tych, którymi raczył mnie Achpil.
- Nie pyskuj - uśmiechnął się lekko, choć nie planował chyba żartować - zaczynamy od łatwych rzeczy. Czas na wysiłek nadejdzie później, korzystaj na razie z prostoty tego ćwiczenia.
Tak więc korzystałam, ile tylko miałam sił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz