piątek, 11 stycznia 2019

Od Note - "Ciemność", cz. 4

— Nie! - wrzasnęłam na całe gardło, podnosząc znowu nogę, ledwie dotknęła ziemi, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, byle spokojnie. Znaki pozostały. Cały szlak przechodzący przez szczątki wadery i znikający w lesie był nimi dosłownie usiany. Przed kolejną tragedią zabezpieczało tylko to, że jak na razie wszyscy byli sparaliżowani strachem i trzymali się z dala. Stan ten szybko zmienił się przez rodzinkę myszy, która postanowiła zrobić wejście smoka, dać nura między moimi kończynami i podążyć do leśnego domu. Zaczęłam cofać się w podskokach. Okrzyk zamarł mi w gardle. Tuż pode mną znak aktywował się nagle, pochłaniając gryzonie. Zębiska paszczy przenikały przeze mnie, lecz wywoływały tylko przyjemne uczucie przepływającej siły. Skończyło się w ciągu kilku klatek filmu. Wszystko dookoła zlewało się w jeden koszmar. Przestawałam zauważać zewnętrzne bodźce. Całość stanowiło jedynie szalone bicie serca, odgłos kropel krwi skapujących z mojej brody na śnieg i powoli wstępujący na mój pysk obłąkańczy, mimowolny uśmiech.
— Nie! - krzyknęłam ponownie, zrywając się do biegu i ignorując palącą kończynę. Przestała mieć jakiekolwiek znaczenie - może poza tym, że była za krótka, żeby gnać jeszcze szybciej niż na złamanie karku. Wszystko chwiało się w posadach, zatapiane po kolei w mroku, który kochałam i nienawidziłam. Ból był wszędzie, ogarniał cały mój umysł i każdy zakamarek ciała. W oczach zakręciły mi się łzy. ~Wszędzie tam, gdzie ty...wszędzie tam, gdzie ja...~ Wpadłam do lasu, zostawiając za sobą krwiste smugi na puchu. Zasuwałam do przodu od dobrych paru minut, kiedy obejrzałam się jeden jedyny raz za siebie; pościgu brak. Wokół mnie zaczęły wirować pierwsze płatki, a za ich przykładem błyskawicznie poszła cała nawałnica. To był definitywny kres mojego biegu i początek lotu szybowcowego. Gdy wyskoczyłam w górę, chcąc pokonać zwalony pień, wiatr miotnął mną jak piórkiem o jego żywego sąsiada i potoczył wprost pod jakąś pustą norę. Jednocześnie dyszałam i łkałam. Zanim zemdlałam od uderzenia, zdołałam wczołgać się do środka. Stoczyłam się niżej, gdy już straciłam przytomność.
~Zostaw mnie!~ Członki Megami wybrały się właśnie za mną w pogoń, rozsiewając dookoła różowy proszek-halucynek. Uniosłam powoli powieki. Czegoś mi brakowało. Pierwszym, co stwierdziłam, był właśnie fakt, że łapa przestała mnie boleć - czułam się tylko tak, jakbym przebiegła na jednej nodze całą trasę z Watahy Srebrnego Chabra do mojej grupy. Po policzku potoczyła mi się łza, tym razem szczęścia. Dotknęłam nią ostrożnie ziemi. Ani śladu znaku, chociaż ściany nory były jeszcze nimi pooblepiane - zapewne nieźle się do tej pory wierciłam. Zaśmiałam się krótko z niewysłowioną ulgą, lecz szybko zamilkłam. Siedziałam w ciemnym rozszerzeniu tunelu. Mrok rozpraszało tylko parę promieni wnikających przez otwór powyżej. ~To chyba wrodzony talent do unikania światła w pakiecie.~ Ten koszmar dział się naprawdę. Przypomniałam sobie, że śnieg zasypał moje ślady, co wcale a wcale nie wykluczało ,,ogona". Zresztą, jakie to miało w tej chwili znaczenie?
Wyczołgałam się jakoś z dotychczasowego schronienia. Słońce było już w najwyższym punkcie na niebie. Żadnego żywego stworzenia wokół, tylko czerń i biel. ~No i co teraz?~ W odpowiedzi na tę jakże błyskotliwą myśl rozejrzałam się, szukając wzrokiem jakiegoś punktu zaczepienia. Rzecz jasna go nie znalazłam. Instynktownie ruszyłam przed siebie, oddalając się wciąż od polany, nadzwyczaj czujna. Powrót zdecydowanie odpadał. Właściwie...moją sytuację można by zawrzeć w pięciu słowach: Nie ma już dobrych dróg. Wkrótce przyspieszyłam do miarowego truchtu.
Zatrzymałam się pod zwalonym, obrośniętym mchem pniem drzewa, żeby odpocząć i spróbować zebrać myśli. Wszystko wokół wydawało się inne, nieznane. Śmierć wadery mnie przygniatała; skorupa na sierści z zaschniętej krwi nawet dosłownie. Byłam w stanie wyobrazić sobie swój wygląd i modliłam się, by dalej się na kogoś nie natknąć. ~No tak, ale co teraz?~ Spojrzałam na swoje łapy w bezsilności. To byłam ja. Notte, bezmyślne, mordercze narzędzie w rękach ciemności. I nie potrafiłam się jej pozbyć. Jak kapryśnego dziecka, którego nie da się uspokoić żadnymi obietnicami i zabawkami. Wtem olśniło mnie.
~Może powinnam przestać się opierać? Zrobić to...po dobroci? Dobro przełamuje wszystko. Będę mogła kontrolować moc. Nikomu już nic nie zrobię. Nikogo nie skrzywdzę. Będę wyżywać się w ustronnym miejscu...Nie mam już nic do stracenia.~
Czułam, że odpływam. Błogo i przyjemnie zresztą. Świat zaczynał wirować z zawrotną prędkością. Życie migało mi przed oczami. Poczucie siły i mocy wzrastało z każdą chwilą. Ruszyłam przed siebie, by je rozładować. Po pewnym czasie z tyłu głowy pojawił się dziwny niepokój, zakłócający moje szczęście. Zachwiałam się, więc położyłam się w śniegu. Wtedy chciwość mroku wdarła się do mojego umysłu. Szarpałam się długo z jej potęgą, jednak ciemność nie uznaje nigdy połowicznego zwycięstwa. Na moim czole pojawiły się strużki potu. ~Będę walczyć. Będę walczyć, słyszysz? Będę walczyć, póki nie odbiorę ci ciała...w jakikolwiek sposób...~
~A...ha...haha...Ha.~

To koniec.
Koniec serii opowiadań.
KAŻDY KONIEC TO TYLKO NOWY POCZĄTEK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz