sobota, 5 stycznia 2019

Od Wrotycza - "Liga Beżowej Ziemi", cz. 22

Mijały dni, a ja wciąż żyłem jedynie swoimi myślami, wyobrażeniami i mglistym, poszarzałym rojem wirujących wolno marzeń przebiegających mi przed oczyma w każdej chwili, w której mogłem nie odzywając się do nikogo ani nie kłopocząc ciała demonstrowaniem zrozumiałych dla innych wilków gestów, co do szczerości których nie miałem złudzeń, iść przed siebie, przez mój las, słuchając swoich łap topiących się w głębokim śniegu. Wyciszałem umysł, próbowałem uspokoić rozdygotane ciało i strząsnąć z siebie niepokój. Mimo to często nawet moje myśli sprawiały mi ból i zamiast możliwości ucieczki, przynosiły poczucie winy i złe wspomnienia.
Zabiłeś go.
Nie powinieneś być teraz szeregowcem, powinieneś zdechnąć i zgnić jako omega. 
Na próżno usiłowałem tłumaczyć sobie, że Oleander zginął przez nieszczęśliwy wypadek. Na próżno usprawiedliwiałem swój ostatni, tragiczny ruch, który skazał go na śmierć niekłamaną przecież próbą odepchnięcia basiora od siebie. Nie pomogła nawet skryta głęboko świadomość, że to nie ja zaatakowałem wtedy Oleandra... a on mnie.
Wracałem potem do domu, do siedziby Ligi Beżowej Ziemi, gdzie spokój nie odchodził ani nie pojawiał się, nadal. Był nieobecny cały czas. Tam czekali na mnie Ligrek i Ardyt, co dzień tak samo. Żaden z nich nie starał się już zaczynać gawędy, ani nie pytał o dzień. Ostatnie takie pytania skończyły się, pozostając bez konkretnej odpowiedzi. Czasem mruknąłem coś bez jasnego wydźwięku, niekiedy odpowiedziałem kilka słów bez dorzecznej składni. Nie dziwiłem się więc temu, że  stropieni towarzysze zaczęli unikać rozmów ze mną, nie rozumiejąc, co działo się we Wrotycza głowie. A nie było tam wiele oprócz chaotycznie poruszających się myśli, które jak elektrony wokół jądra atomu krążyły, wciąż nieuchwytne. Nie potrafiłem ich złapać i w pełni zrozumieć, dać upust biegnącym na oślep lękom i odegnać na zawsze. Próbowałem więc zagłuszać je, odtrącać nie zważając na to, że im silniej są odpychane, tym gwałtowniej wracają. Coraz trudniej było przetrwać mi kolejne godziny, wypełnione tą samą rozpaczliwą walką. Chciało mi się wyć, z całą mocą, jaką miały moje płuca. A ponieważ nie odważyłem się wydać z siebie nawet jęku, popadałem w coraz większe odrętwienie, ściskając w sobie każdy gwałtowny ruch, aby przez przypadek nie rozpalić złego płomienia boleści, który zatlił się w mojej duszy. Czułem, że nie starczyłoby mi siły, aby go ugasić. Ani teraz, gdy jest jeszcze ledwie widoczny, ani później, gdy wybuchnie  rażącym blaskiem. Nie minęło wiele czasu, aż odrętwienie zaczęło podstępnie przemieniać się w obmierzłą wyuczoną bezradność. Dopiero ona wcisnęła swoje kościste paluchy między moje żebra i oplotła je wokół bijącego tam serca, stawiając pierwszy krok ku pogrzebaniu go żywcem.
Mundurek przychodził nadal, chciał mówić i słuchać mnie jak zawsze. W jego towarzystwie chwilami było mi lepiej. Nieraz chciałem wyżalić się przyjacielowi, skłonić go do rozpoczęcia jednej ze swoich opowieści, po wysłuchaniu których wszystko co złe, przestawało mieć znaczenie. Coraz rzadziej jednak udawało mi się wypowiedzieć choć słowo, a gdy już to zrobiłem, ledwie minęło kilka chwil, a bezwład i apatia, jakie mnie ogarniały, odbierały mi chęci do jakiejkolwiek rozmowy. Nie było już spokojnego miejsca, w którym mógłbym odetchnąć i odpocząć od wyrzutów sumienia.
- Powiedz mi - szepnąłem pewnego razu czując, że moje nerwy są napięte do granic możliwości, a ja sam jestem bliski płaczu - co uczyniłem źle? Dlaczego wszystko co robię odwraca się przeciwko mnie?
- Wiele rzeczywiście było kwestią przypadku - Mundus patrzył na mnie ze smutkiem, a z jego spojrzenia łatwo można było wyczytać, że się o mnie martwi - lub tego, co z niewiedzy nazywamy przypadkiem. Ale to, że zabiłeś Oleandra, a wcześniej Erbenika, co zaważyło nie tylko na twoim sumieniu, ale i późniejszych losach, nie było do końca przypadkiem. To twoje brzemię.
- Moja agresja.
- Niejednokrotnie była powodem twojego bólu, ale nie wmówisz mi, że nie przyniosła ci również korzyści.
Przypomniałem sobie chwilę, gdy jeszcze podczas szkoleń w NIKL'u w walce stanąłem po stronie Milisa i rozłożyłem na łopatki obu pomocników Urelusa. Mój przyjaciel zrobił coś, czego najbardziej w tamtym czasie potrzebowałem. Przypomniał mi nie o tym, co chciałem wyprzeć z pamięci, a o tym, o czym już zapomniałem, pogrążając się w bólu. Pierwszy raz od dawna, przez moment zrobiło mi się trochę lżej na duchu. Zaraz po tym jednak spochmurniałem znowu, czując powracającą falę całego myślowego tałatajstwa, którego tak bardzo chciałem się pozbyć.
- Ty na przykład. Wszyscy szanują cię i traktują jak równego sobie, choć nie jesteś nawet wilkiem.
- Kto szanuje, ten szanuje - mój przyjaciel uśmiechnął się. Ale jako dziecko ja dla nich byłem nikim - mówił cicho - prawo nie chroniło mnie jako jednego z was, musiałem sam zapracować na to, by zaczęto traktować mnie jak równego wilkom. To była wtedy moja jedyna broń - to rzekłszy wyciągnął w moim kierunku jeden ze swoich szponów - ale nie dzięki niej osiągnąłem to co mam. Choć niejednokrotnie kusiło mnie, aby spróbować.
Westchnąłem. Teraz to ja stałem się nikim. Miałem kły i pazury, ale czy użycie ich sprawiło, że stałem się kimś więcej? Zmieniłem stanowisko, ale dusza pozostałą ta sama.

   *   *   *
Także tego dnia, który z wielu względów mógłbym uznać za feralny, choć z jednego powodu okazał się najlepszym dniem w moim życiu, włóczyłem się bez celu po lesie, zachowując się i czując jakbym utracił resztę tego, co tak często nazywałem duszą. Ten dzień dał mi szansę wzięcia udziału w ostatniej lekcji uczenia się na błędach.
Pogrążony zupełnie nie tyle w smutku, co w dziwnym uczuciu ciszy, zapowiadającej zazwyczaj burzę, nie chciałem już nasłuchiwać lasu ani cieszyć oczu widokiem piękna otaczającego mnie, zimowego krajobrazu. Nie miałem na to siły. Nastąpił właśnie jeden z rzadkich momentów, gdy wszystkie złe myśli doprowadziły mnie już do zupełnego psychicznego wyczerpania i na chwilę znikły, czekając, aż ich ofiara odzyska przytomność, by mogła znów świadomie znosić cierpienie. Jedynym obrazem, jaki byłem w stanie przywołać, choć z niemałym wysiłkiem, było wspomnienie pokrytych śniegiem gór, na które patrzyłem pewnego dnia poprzedniej wiosny, po moim wyłamaniu się ze starego dowództwa ligi. Wzywałem je całym sercem, czekając aż wraz z widokiem odległych szczytów nadejdą uczucia, które towarzyszyły mi wtedy, gdy z czystymi intencjami postanowiłem zmienić swoje życie.
Wtem usłyszałem krzyk. Drgnąłem i zamarłem w kompletnej ciszy i bezruchu, a gdy nie usłyszałem nic więcej, wolno ruszyłem w stronę, z której dochodził dźwięk. Serce zaczęło bić mi mocniej, a mięśnie przygotowywały się do odparcia ewentualnego ataku. Wtem znów to usłyszałem. Dużo wyraźniej, wysoki, kobiecy krzyk.
W przeciągu kilkudziesięciu sekund znalazłem się tam gdzie, według tego, co słyszałem, znajdowała się ta przerażona osoba. To co ujrzałem przed sobą gdy tylko zatrzymałem się u celu wszystkimi czterema nogami, przerosło moje oczekiwania. Naprzeciw mnie znajdowała się cała drużyna rosłych basiorów, a na ich czele stał Arcun, kuzyn mojej zmarłej matki. To on zabił starego samca alfa Watahy Szarych Jabłoni, przejął władzę i doprowadził do zapanowania w niej chaosu i mafijnej samowoli. Przed oddziałem, na ziemi leżały trzy wadery, każda z dwoma lub trzema piszczącymi szczeniętami, szarpane przez jednego z wilków. Zanim mnie zobaczyli, zdążyłem usłyszeć fragmenty rozmowy.
- Bierzcie wszystkie, zanim te suki ukryją gdzieś następne. Już drugi tydzień je gonię, a szczeniętom czas leci.
- Nie, panie, nie zabieraj! - krzyczała ta, której głos słyszałem chwilę wcześniej - ona jest dziewczynką, nie będzie żołnierzem!
- A on jest chory! - inna wskazała na jedno ze swoich dzieci, próbując osłonić je przed napastnikami. Właśnie w tej chwili pod naporem przeciwników podczołgały się pod krzewy, za którymi stałem. Uznałem ten moment za doskonały i zrobiłem krok naprzód, oddzielając je od bandytów. Słyszałem już wcześniej o praktykowanym przez te wilki odbieraniu szczeniąt matkom i szkoleniu ich na małych żołnierzy, od dziecka poświęconych szefowi tej mafii.
Zszokowany Arcun spojrzał na mnie i przez krótką chwilę milczał zbierając myśli.
- Och, niemożliwe - zaśmiał się w końcu - co to za przybłęda? Czyżby partner którejś z tych wieśniaczek?
Wylęknione wilczyce jedna po drugiej rzuciły mi krótkie, rozbiegane spojrzenie, jakby chciały upewnić się, że nie znają tego samobójcy. Zapadła chwila ciszy, podczas której wyprostowałem się i jednym, silnym ruchem odepchnąłem łapę trzymającego jedną z nich basiora. Ten, nie wiedząc jak zareagować z oczekiwaniem popatrzył na swojego dowódcę.
- Kim jesteś wilku, że masz czelność wchodzić mi w drogę? - zapytał wreszcie mój daleki krewniak.
- Stróż z Watahy Srebrnego Chabra - odrzekłem donośnie, nawet nie myśląc zdradzać imienia, które z pewnością by rozpoznał. Wiedziałem wystarczająco dużo o jego karygodnych czynach i dawnych zamiarach względem mojej rodziny, a także o porwaniu mojej matki, którego się dopuścił kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Ponadto byłem pewien, że wiedział o działalności Ligi Beżowej Ziemi. Stowarzyszenia, które powołane zostało, by walczyć z bezprawiem sianym przez jego grupę. Nie zamierzałem jednak pozwolić ginąć jego członkom w daremnych, pustych bitwach wywołanych przez głupotę przywódców.
- Zdradź zatem, co skłoniło cię do tej interwencji? - ziewnął, mówiąc protekcjonalnie - granica waszej watahy biegnie, jeśli się nie mylę, kilkadziesiąt metrów dalej na wschód - zakończył tłumionym warknięciem - tutaj obowiązuje już inne prawo, prawo Watahy Szarych Jabłoni!
- Podziwiam twoją znajomość geografii, Arcunie, ale przysięgałem stawać po stronie słabszych nie tylko w granicach swoich terenów. Znam także prawo waszej watahy oraz Prawo Wszechwatah, zmuszony jestem zatem stanąć w obronie tych niewiast.
- Odsuń się, póki ci życie miłe - mruknął ze złością - a wy oddajcie bachory. Nie należą już do was, tylko do rządu. Chłopcy, zabierzcie co nasze.
czterech podrostków z zaangażowaniem wyrwało się do przodu, na co zawarczałem najgroźniej, jak tylko byłem w stanie.
- WSJ od dawna nie ma rządu. Podejdźcie, a będziemy walczyć. Nie z takimi już wygrywałem - napiąłem wszystkie mięśnie. Szczęka zaczęła mi cierpnąć, dopiero gdy kłapnąłem nią tuż przed pyskiem jednego z niewzruszonych wcześniej wilczków odzyskała czucie. Wszystkie zatrzymały się wpół kroku, przez chwilę wymieniając między sobą niewiele mówiące spojrzenia. To miał być w końcu tylko jeden przeciwnik, w dodatku nie robiący zbyt dużego wrażenia. Wreszcie rzuciły się do ataku. Tym razem się przeliczyły.
Skoczyłem ku nim, czując budzącą się we mnie białą gorączkę. Tym razem nie układałem w głowie planu, cel był jeden. Jak najszybciej powalić tego z wilków, który wyglądał na najsilniejszego. Potem przyjdzie czas na następne. Odpieranie ataku z czterech stron byłoby rzeczywiście równoważne z samobójstwem.
Jeden z napastników szybko został pokonany. Pozostali trzej dopadli mnie i zaczęli szarpać. Przez cały czas udawało mi się utrzymać na czterech nogach, a pozostając na ich wysokości, nie zważając na zadawane przez nich obrażenia, wciąż mogłem gryźć z całej siły. Po ledwie minucie zaciętej walki do trzech basiorów dołączył czwarty, którego wcześniej uważałem za pokonanego. Zlekceważenie zagrożenia to mój pierwszy błąd, który sprawił, że szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na ich stronę. Wilczyce za mną stały struchlałe, osłaniając dzieci przed widokiem krwi bliźnich. Nie mogłem się poddać. Zamiast tego wpadłem na pomysł, który z jednej strony był ogromnym ryzykiem, z drugiej okazał się jedyną szansą na skuteczną obronę.
Padłem na ziemię. Żaden z przeciwników, którzy sądzili, że jeszcze przez dłuższy czas będę w stanie odpierać atak, nie był przygotowany na taki obrót akcji. W pierwszej chwili wzięli mnie pewnie za unieszkodliwionego, ja jednak, nie czekając aż zorientują się co zaszło, z całą mocą ugryzłem najbliższego z nich w nogę. Poczułem pod kłami kruszącą się kość nie chronioną w tym miejscu silnymi mięśniami. Wilk zapiszczał. W mgnieniu oka puściłem i przeniosłem uścisk na drugą jego nogę. To był teraz mój plan. Potem trzecia, należąca do innego wilka. Wszystko trwało niespełna pięć sekund. Basiory zaczęły podskakiwać i gryźć na oślep w popłochu nie wiedząc, jak zareagować na atak z dołu. Teraz to oni byli ofiarami. Po chwili każdy z nich kulał przynajmniej na jedną kończynę, a ja wstałem i dokończyłem dzieła. Pozostało tylko wykończenie każdego z osobna. Byli zbyt spłoszeni i osłabieni, by móc walczyć tak jak wcześniej. Trafiłem w najbardziej wyraźny punkt ich słabości.
- Sam jeden - Arcun wyrzekł z zastanowieniem, gdy pokrwawione wilki leżały już na ziemi - pokonał czterech silnych żołnierzy. Pięknie - popatrzył na mnie i uśmiechnął się złowieszczo - ale chyba nie będziemy mogli pogratulować zwycięzcy - tu wykonał niezrozumiały dla mnie gest w kierunku swoich kompanów - nie poradzili sobie czterej, idźcie wszyscy!
To było długie starcie. W końcu poczułem, że słabnę, coraz bardziej i bardziej, aż w końcu wyczerpany i bezradny poddałem się. Zewsząd otaczali mnie wrogowie. Ledwie tylko schwytali mnie i unieruchomili, ich wódz zorientował się, że decyzja o wysłaniu wszystkich wilków do walki nie była najlepsza.
- Gdzie one są?! - ryknął - uciekły!
Uciekły, ponieważ nikt ich nie pilnował. Wilki popatrzyły po sobie, lecz żaden nie odważył się odezwać.
- Ty - znów wilka przerwały ciszę - udało ci się, kanalio. Ale za swoje podopieczne i materiał na żołnierzy, który umknął przed chwilą, odcierpisz sam. Niech świat wie, co spotyka szczury, które sprzeciwiają się Arcunowi!
Zawlekli mnie do jakiejś jaskini, gdzie miałem spędzić noc. Nie wiedziałem, czego chcieli, ale byłem szczęśliwy. Nie myślałem o tym, co miało się stać, wiedziałem tylko, co już się stało. Wilczyce uciekły i ochroniły swoje dzieci. Tylko to się wtedy liczyło.
Następnego dnia przywódca mafii rządzącej WSJ przyszedł po mnie w towarzystwie pięciu ochroniarzy. Uśmiechnąłem się na sam widok tego tłumu. Basior zwrócił się do mnie ze słowami:
- A więc jesteś stróżem w Watasze Srebrnego Chabra, padalcu?
Położyłem uszy po sobie, odważnie patrząc mu w oczy. Nie podobało mi się to pytanie.
- Tak - potwierdziłem w końcu stanowczo.
- Ach, chciałem się tylko upewnić. Z moich wiadomości bowiem wynika, że WSC ma tylko jednego stróża i jest nim wadera - gdy usłyszałem te słowa, zrobiło mi się gorąco. Ten bandyta ma szpiegów.
- Zabierzcie go na łąkę, chłopcy - krzyknął do swoich pomocników - podobno ból bardzo szybko przywraca pamięć, a ten lisek coś kręci.
Nie miałem siły walczyć. Już wtedy wszystko mnie bolało, a moje ciało było pokryte ranami i śladami po ugryzieniach. Zrezygnowałem. To był być może mój drugi błąd, który ostatecznie pochował szanse na wydostanie się z łap Arcuna i jego wilków. Potem zaczęła się zabawa.
Na miejscu zostałem przywiązany do ziemi, a dowodzący wilk stanął przede mną i rozkazał:
- Rozniećcie ogień i przynieście mi trochę soli.
Gdy jego polecenia zostały wykonane, pozostałe wilki zebrały się wokół nas, czekając na kolejne. Ich wódz jednak nie chciał niczego więcej, powiedział natomiast do mnie:
- Ostatni raz pytam, kim jesteś, śmieciu. Będę łaskawszy, jeśli przyznasz się od razu.
Milczałem. Basior nie czekał długo, wziął do łapy rozpalone łuczywo i bez kolejnego ostrzeżenia przycisnął je do moich żeber. Zamknąłem oczy, czując tylko potworny ból. Moja sierść zaczęła się palić. Przed oczami mając ciemność, a w głowie prawie żadnych myśli, postawiłem sobie tylko jeden cel: milczeć.
Kilka minut później, które dłużyły się niczym godziny, wilkowi znudził się najwyraźniej ten sposób zadawania cierpienia. Nie wyrzekłem ani słowa, nie pisnąłem, chociaż szczęki mdlały mi od zaciskania. Wtedy Arcun przerwał, odrzucił pochodnię w śnieg i postawił przed sobą naczynie z solą, które przynieśli wcześniej jego żołnierze. Nie przerywając swojego zajęcia żadnym pytaniem, ani nawet kąśliwą uwagą, wziął w łapy trochę poszarzałego proszku i sypnął nim wprost na mnie. Tym razem męczarnia była nie do zniesienia. Syknąłem z bólu i niżej opuściłem pysk, gdy kryształki soli zetknęły się z moimi ranami i śladem po oparzeniu. Teraz dopiero basior wrzasnął:
- Imię! Twoje imię, padalcu!
Pokręciłem głową. Nie wiedziałem, ile zdołam jeszcze wytrzymać, ale czułem, że wystarczająco dużo, aby wciąż milczeć. Rozwścieczony wilk powiedział do pozostałych:
- Powieście go na drzewie za przednie łapy. I przynieście mi parę wiader wody - podniosłem wzrok, bowiem wszystko, co się działo zaczynało mi coś przypominać.
Pomocnicy basiora przywiązali mnie do gałęzi jednego z drzew rosnących nieopodal. Potem czułem już tylko chłód i lodowatą wodę, którą oblali mnie kilkukrotnie. Na tyle, na ile byłem jeszcze w stanie o czymkolwiek myśleć, zaśmiałem się w duchu półprzytomnym śmiechem, gdyż pierwszym co podsunął mi umysł było, ileż będę miał w domu do opowiadania.
Potem, wydaje mi się, straciłem przytomność. A może był to bardziej sen, gdyż ocknąłem się rankiem następnego dnia. Wilki znów stały przede mną, dowódca podszedł nieco bliżej. Usłyszałem jego pozornie spokojny ton:
- Imię.
Nie odpowiedziałem. Po pierwsze nadal wierzyłem, że uda mi się milczeć, po drugie byłem wycieńczony i straciłem już wszelkie siły na wydanie z siebie głosu.

   C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz