Mówi się, że przed przeszłością się nie ucieknie. Że ta dopadnie cię, nieważne, jak daleko byś uciekł, gdzie byś się nie schował, cieniste pazury twych dawnych występków dorwą cię i zaciągną w bezdenną otchłań, abyś tam odpokutował swoje grzechy. Niektórzy przecież mówią, że Piekło jest zimne, martwe i przerażające, sprawiające, że grzeszna dusza czuje nic więcej poza rozdzierającą samotność. Zabawne, że właśnie to czułem, kiedy wpatrywałem się w obraz przed sobą. Nie czułem złości, która zaledwie sekundę wcześniej towarzyszyła mi, kiedy chwyciłem za nóż, na którym teraz zaciskałem drżącą dłoń. Nie czułem tej chorej satysfakcji, jaka zazwyczaj towarzyszyła mi w podobnych chwilach, kiedy pracowałem "dla rodziny". Nie czułem nic poza pustką, gdzieś w głębi serca, teraz tak boleśnie domagającej się wypełnienia w jakikolwiek możliwy sposób.
Powoli straciłem kontrolę nad ciałem. To jednak nie miało znaczenia. Wszystkie kolory sterylnie wręcz czystej kuchni zlały się w jednolitą mozaikę bieli, brązów i ciemnej czerwieni, niszczącej zupełnie dygoczący obraz wytworzony przez mój umysł, który miał mnie przekonać, że wszystko jest przecież w porządku. Wrotycz przecież tylko się poślizgnął, przewrócił na podłogę szklankę z sokiem pomidorowy, aj, ale z niego głuptas! Ten nóż? Przecież kroiłem nim przed chwilą ciasto. Dla nas obu. Takie ładne, truskawkowe, z różowym kremem. Mój przyjaciel przyszedł, aby spróbować tego, co pozostało w misce. Uwielbiał przecież wszystko, co słodkie. A może udawał? Udawał, abym się cieszył? Będę musiał go spytać, jak się obudzi. Bo się obudzi. Za sekundę, dwie, trzy. Może powinienem zanieść go do łóżka? Jeszcze się przeziębi, biedaczek!
Opadłem na kolana wprost w kałużę krwi. Moje ręce zwisały bezwładnie jak u szmacianej lalki, której ktoś nagle odciął sznurki i pozostawił ją taką bez większego celu, ciśniętą w róg pokoju. Ostrze z cichym trzaskiem opadło na wilgotne kafelki i przetoczyło się gdzieś poza moje pole widzenia. Skupiłem się na mym drogim przyjacielu. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego w ogóle sięgnąłem po nóż? Czy coś powiedział? Czy po prostu wystarczyło, że przyszedł?
Nie pamiętam. Nic nie pamiętam. Nie chcę pamiętać. Nie powinienem pamiętać.
— Kochanie — szepnąłem do niego, przesuwając się na czworakach nad nieruchome ciało. Niezwykle delikatnym gestem sięgnąłem do jego twarzy. Odgarnąłem zlepione kosmyki z zimnego czoła, wywołałem na swojej twarzy uśmiech. Kochanie. To takie piękne słowo. Nawet jeśli on nie czuł tego samego, co ja, to i tak mogłem w ten sposób wyrazić więcej niż byłem w stanie powiedzieć. Wrotycz był przecież dla mnie droższy niż wszystko inne. Był kimś więcej niż szarym, bezkształtnym osobnikiem, za jakiego odbierałem pozostałe osoby wokół mnie. Sam nie wiedziałem, dlaczego.
— Odezwij się, proszę — Opadłem na łokcie i złączyłem nasze nosy ze sobą. Potarłem ich czubki, zaśmiałem się cicho, chociaż moim ciałem wstrząsały spazmy sprzecznych emocji. Jedyne, czego pragnąłem, to usłyszeć jego głos, jego śmiech, nawet jego krzyk. Cokolwiek. Byleby tylko przerwać tę ciszę, jaka zaległa niczym całun w kuchni. Ale niczego nie usłyszałem. Zaśmiałem się.
— Obraziłeś się, Wrotuś? — powiedziałem, podnosząc się szybko na równe nogi. Wyciągnąłem nawet rękę w stronę ciemnowłosego, aby pomóc mu wstać. Przyjaciel nie zareagował, więc zachichotałem cichutko i wziąłem go na ręce. Ułożyłem Wrotycza, aby było mu wygodnie w czasie naszej podróży.
— Skoro się obraziłeś, to pokażę ci moje sekretne miejsce. Na pewno ci się spodoba.
Pocałowałem go nawet w wierzch dłoni, którą przykrywał plamę po soku pomidorowym. Czy powinienem go przebrać? Nie. Nikt przecież tego nie zauważy. Z resztą, na zewnątrz i tak pada. Poczułem to, kiedy wyszedłem na zewnątrz. Zimny wiatr złożył kłujące pocałunki na mych nagich stopach i policzkach, teraz poznaczonych szkarłatnymi cętkami. Powstrzymałem się przez zareagowaniem na to w jakichkolwiek sposób. Wystarczyło to, że ledwie co unosiłem swojego śpiącego przyjaciela. Powinienem pójść kiedyś na siłownię z Wrotkiem i Kurahą. Może Kurka pokaże mi kilka swoich sztuczek? Jest przecież taki silny.. Nie tak silny jak Wrotycz, oczywiście!
— To niedaleko. Zamknij oczy i nie otwieraj, dopóki ci nie powiem! — Ruszyłem w dół ulicy, kierując się w stronę dobrze znanego mi miejsca. W przebłysku świadomości pomyślałem, że zabierałem już tam innych ludzi na ich ostatnie wycieczki. Czy byłem zdegenerowany aż do takiego stopnia? Czym różniłem się już od zwierząt? Niczym. Byłem teraz jedynie cieniem tego, kim byłem dawniej. Już za późno na jakiekolwiek zmiany. Podążałem stromą ścieżką ku otchłaniom szaleństwa.
Gdy przekroczyłem bramę, musiałem już postawić Wrotycza na ziemi. Ten jednak nie chciał stać. Zupełnie jakby był małym dzieckiem. Uśmiechnąłem się na myśl o młodszym, roześmianym Wrotku.
— Taadaa! — Oznajmiłem, kiedy ostatecznie dociągnąłem przyjaciela na skraj klifu. Gdzieś w dole szumiały ciemne fale, uderzające raz po raz w wysoki brzeg i zbierające z sobą kolejne skrawki lądu. Burzowe chmury zbierały się już nad horyzontem, sunąc nieubłaganie w naszym kierunku. Przez szum wiatru przebijały się skrzeki mew, które rozpaczliwe szukały schronienia przed nadciągającym zjawiskiem.
Podniosłem po raz kolejny bruneta i pozwoliłem mu przyjrzeć się całej okolicy. Zbliżyłem się na skraj urwiska, obejmując go swoimi brudnymi od krwi rękoma. Wtuliłem policzek w silne ramiona przyjaciela.
— Jest ślicznie, prawda, Wrotycz? Jest naprawdę ślicznie. Podoba ci się, prawda? Może zaprosimy kiedyś Kurahę? Paletkę? Mundurka? Ligreka? Wszystkich twoich przyjaciół? Zrobimy sobie ognisko. Takie wysokie. Ciepłe. Ciepłe jak ty. Będzie fajnie. Pogramy w coś, pośpiewamy... Lubię śpiewać..
Dopiero teraz poczułem, że po moich policzkach płyną łzy, tak dobrze ukryte pomiędzy kroplami deszczu. Wilgoć zbierała ze sobą czerwone plamy, które znikały w moich włosach, jak i przemoczonej koszulce Wrotycza. Zacisnąłem chude palce na materiale. Spróbowałem, nadal mając nadzieję jak głupi, wsłuchać się w bicie serca towarzysza. Cisza. Martwa cisza. Nie odważyłem się dotknąć ran. Przed oczami stanęła mi wizja swego szaleńczego napadu szału. To wszystko moja wina. To ja sprawiłem, że Wrotycz, mój Wrotycz.. Nie żyje. Zabiłem go. Zabiłem ostatnią iskierkę, jaka rozjaśniała moje życie, pełne żalu i brutalności. Zniszczyłem kwiat, który jeszcze nie powinien zwiędnąć, zniszczyłem kogoś, kto zrobił dla mnie tak wiele.
— Przepraszam — wyrzuciłem z siebie przez ściśnięte gardło. Przesunąłem się do krawędzi. Zrobiłem nieco większy krok — Tak bardzo cię przepraszam, hana.
Zamknąłem oczy, kiedy wiatr ogarnął nasze ciała. Patrzyłem, jak powierzchnia morza zbliża cię coraz bardziej i bardziej. Uśmiechnąłem się. Niektórzy mówią, że Piekło jest zimne, martwe i przerażające. Nie zgodzę się z tym. Moje prywatne Piekło pachnie jak Wrotycz. I jest równie puste jak świat bez niego.
~~~
Podniosłem łeb z piskiem, dysząc przeraźliwie. Szybko rozejrzałem się wokół. Ta sama jaskinia, te same zarysy postaci, leżących to bliżej, to dalej. To był sen. To był po prostu sen. Mój wzrok utkwił w wilku, który znajdował się najbliżej mnie. Wrotycz. To na pewno on. Podniosłem się z ziemi i szybko podbiegłem do basiora. Spał. To dobrze. Nie zauważy więc, jeśli położę się obok niego, prawda?
Wilk poruszył uszami, ale zdawał się nie reagować w żaden inny sposób. Ułożyłem się na powrót do snu. To nie była prawda, pomyślałem, kiedy na zewnątrz pierwszy deszcz od dłuższego czasu zaczął spadać szarymi strugami na ziemię.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz