Wisząc na tym drzewie następne kilka godzin zgubiłem gdzieś jakiekolwiek rachubę czasu, kilka razy traciłem i odzyskiwałem przytomność, oraz na pewien czas czucie w nogach. Wreszcie wrócili, zdjęli mnie z gałęzi i położyli na ziemi. Teraz strażników było tylko trzech, a na ich czele stał Arcun. Słusznie nie wierzył pewnie, bym mimo wszystko był w stanie wstać i próbować walczyć, albo chociaż uciec. Jak mnie położyli, tak leżałem, zdołałem jedynie pokonać olbrzymi ból i poruszyć ramieniem, by oprzeć się na jednej z przednich łap.
- Imię - powtórzył kolejny raz, a sam dźwięk tego słowa wzbudził we mnie dreszcze. Pokręciłem głową.
- Czemu nie chcesz mi tego powiedzieć? - ośmielony zbliżył się na ledwie dwa kroki ode mnie i schylił, próbując zajrzeć mi w oczy - Nie rozumiem, dlaczego tak kurczowo się go trzymasz. Parę nic nie znaczących liter, które nie mają żadnej wartości dla nikogo, oprócz ciebie.
- Dlaczego zatem o nie pytasz? - szepnąłem ostatkiem sił. Wyprostował się.
- Dla zasady - odpowiedział po chwili - ale jeśli nadal jesteś taki uparty... - odwrócił się do swoich pomocników - powieście go, tym razem za szyję. Tylko uważnie, żeby go nie zabić. Niech ogonem dotyka ziemi. Jeśli to go nie ruszy, to nie wiem, co zadziała.
Znowu ktoś złapał mnie za skórę, inny za przednie łapy, jeszcze inny zarzucił mi na szyję pętlę. Potem coś zaczęło ciągnąć. To sznur, na którym wisiałem. Gdybym tylko trochę bardziej się wysilił, gdyby udało mi się poruszyć tylnymi nogami, których palce z każdym moim drgnięciem przesuwały się po twardej, zimnej ziemi, zostawiając na niej drobne ślady pazurów. Chciałem stanąć na tylnych łapach, oprzeć się na nich i choć przez chwilę zaczerpnąć powietrza. Po kilku sekundach nieudanych prób, zacząłem się dusić. Zadziałała panika, która niczym opętańczy demon zaczęła miotać moim ciałem we wszystkie strony, nie mogąc wykonać tego jednego, prostego ruchu, który pozwoliłby mi uratować się. Podciągnąć łapy pod brzuch i postawić je na ziemi. To wszystko działo się jednak tylko wewnątrz mnie, otaczające mnie wilki widziały jedynie wiszący niemal bezwładnie worek kości obleczonych mięsem i sierścią. Chwilę trwało, zanim Arcun, który wcześniej zapewne sądził naiwnie, że będę w stanie jeszcze walczyć o życie, dostrzegł, że zaczynam odpływać na ocean wiecznego snu. I nie pozwolił mi zniknąć za horyzontem. Wydarł się natomiast na swoich pomocników i kazał im obniżyć pętlę. Gdy prawie całe moje ciało leżało już na ziemi, a jedynie na szyi przez cały czas zaciśnięty był umocowany na gałęzi węzeł, zdołałem oprzeć się na przednich łapach, które jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Z wysiłkiem wyciągałem głowę jak najbardziej do góry aby swobodnie nabrać powietrza.
- Arcun! - wtem usłyszałem krzyk z oddali. To jeden ze strażników - złapaliśmy dwóch z tej bojówki.
- Ooo, świetnie - wyszczerzył się wilk - przyprowadźcie ich tutaj, załatwimy to za jednym zamachem.
Ostatkiem sił obejrzałem się za siebie, gdyż nagle targnęła mną fala złych przeczuć. Miałem rację. Schwytali Dachryka i jeszcze jednego z naszych wilków. Jeśli pamięć mnie nie zmyliła, miał chyba na imię Sortkater.
- Imię! - krzyknął przywódca, przestając na jakiś czas zajmować się mną - chcę znać wasze imiona. Ty mów - dodał, wskazując na jednego z nich. Tym razem nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Da... Dachryk - odpowiedział osłupiały szary wilk, który dopiero w tym momencie dostrzegł również mnie - a to Sortkater - gdy wypowiadał te słowa, nasze spojrzenia spotkały się.
- Co robiliście na naszych terenach? - warknął w odpowiedzi Arcun.
- Kiedy nas napadliście, byliśmy w lesie otaczającym Stepy, a on nie należy do waszych ziem - odpowiedział odważnie jego rozmówca.
- Cóż za słowa! - mój daleki krewny odrzekł z oburzeniem - nawet jeśli tak było, myślałem, że Wataha Srebrnego Chabra również nie życzy sobie waszej obecności na swoim terytorium? A może się mylę? A może... - tu zawahał się na chwilę - macie tam jakieś powiązania? Byłoby śmiesznie, gdyby NIKL dowiedział się, że coś takiego jak WSC współpracuje z Ligą Beżowych Ziem, nieprawdaż?
- Żartujecie chyba - Dachryk odrzekł gorzko i splunął na ziemię.
- Zatem widzę tylko jedno wyjście. Czyżbyśmy mieli przed sobą przywódców? - basior dalej zarzucał moich swojaków pytaniami. Na tyle, na ile pozwalały mi wyczerpane mięśnie i przyćmiony umysł, śledziłem ich rozmowę. Wilk tymczasem mówił - słyszałem, że jeden z tych padalców należy do watahy naszych sąsiadów. Który to? Powiedzcie po dobroci. Potem rozliczymy się za wszystko, co jesteście nam winni. A przez rok waszej działalności sporo się tego uzbierało - dodał przez zaciśnięte zęby - odpłacimy za podburzanie spokojnych członków WSJ do buntu przeciwko naszej władzy i za każdego wilka, którego podstępnie nam zabraliście. No, nie znaliście mojej przenikliwości. Któryś z was dowodzi tym barachłem. Który?!
Znów zapadła cisza, a stojący nieopodal strażnicy zaczęli szykować się do walki. Zauważyłem to kątem oka.
- Chłopcy, wiecie co zrobić z tymi gośćmi, prawda? - rzucił wilk do swoich podwładnych.
Nie było już innego wyjścia, albo przyznam się ja, albo będą cierpieć niewinni. Nawet, jeśli miałby być to Dachryk, nie pozwolę mu ginąć przez szaleństwo wroga.
- Twoja przenikliwość jest zbyt ograniczona, Arcunie - powiedziałem cicho. Gdy basior spojrzał na mnie z mieszanką gniewu i zainteresowania, wyprostowałem się słabo - to ja jestem dowódcą Ligi Beżowych Ziem.
- Imię - syknął, a na jego pysku pojawił się wyraz podłej radości - panie dowódco - mruknął niemal bezgłośnie.
- Wrotycz - pozostawiłem je samym słowem, bez wstępu i zakończenia, które byłoby zbędne.
- Rozumiem - uśmiech znikł z jego pyska tak nagle, jakby wcześniej wcale go tam nie było - rozumiem. Koleje losu są czasem dziwne - przez dłuższą chwilę wilk stał w milczeniu. W końcu rozkazał - zabierzcie ich wszystkich. Mam tego dosyć, zajmę się nimi jutro.
Odprowadzili nas do tej samej jaskini, w której spędziłem noc dzień wcześniej. Nie próbowałem o nic pytać, ani niczego tłumaczyć. Położyłem się pod ścianą i przymknąłem oczy. Moi towarzysze usiedli obok. Po chwili milczenia Dachryk zaczął:
- Byliśmy na polowaniu, kiedy nas zgarnęli - tu zrobił chwilę przerwy - reszta dowództwa zastanawiała się, gdzie zniknąłeś... też się zastanawialiśmy.
- Już wiecie - westchnąłem.
Wtem, wśród panującego wokół pustego bezdźwięku, dało się słyszeć odgłosy kroków.
- Tu jesteście - szepnął ktoś w ciemności - wychodźcie, szybko. Odciągnęliśmy stąd strażników...
- Kto mówi - zawarczał cicho Sortkater, zbliżając się do wyjścia z jaskini.
- To ja, Etrand - odpowiedział głos. Przez chwilę szukałem w pamięci tego imienia, w końcu znajdując je gdzieś pośród imion wilków z ligi. Nie pamiętałem dokładnie kim był, nie mogłem przywołać w pamięci kształtu jego pyska. Być może dlatego, że byłem zbyt zmęczony.
- Wrotycz, Daszek, jesteśmy uratowani - powiadomił nas cicho towarzysz - to naprawdę on. Wrotycz, dasz radę iść?
- Chodźcie, powiemy dowództwu, że tu został - Dachryk wstał ze swego miejsca - nie mamy czasu wlec ze sobą rannego - na te słowa jego kompan skrzywił się.
- Nie powinniśmy - pokręcił głową - do tego czasu mogą zdążyć go zabić. Nie wiem, czy pamiętasz, ale przed chwilą uratował nam skórę.
- Mieliśmy po prostu szczęście, że znalazł się tu akurat teraz.
- Mamy mało czasu - wtrącił trzeci - jeśli będzie potrzeba, zostawimy go później na bezpiecznym terenie, a sami pójdziemy powiedzieć dowództwu, co zaszło. Są ze mną jeszcze dwa wilki.
Podniosłem głowę, zyskując nadzieję na wydostanie się z więzienia. Pomimo rozdzierającego bólu mięśni i oparzenia na boku udało mi się wstać, a potem wolno wyjść z jaskini.
Zanim strażnicy, którzy pilnowali nas wcześniej zdołali odkryć naszą nieobecność i powiadomić o niej swojego szefa, byliśmy już dostatecznie daleko, by poczuć się bezpiecznie.
- Wszędzie was szukaliśmy - mówił Etrand, gdy sześcioosobową grup przedzieraliśmy się przez las - najpierw Wrotycza, potem was dwóch. W końcu Ryjek wpadł na pomysł, żeby wysłać kogoś do Szarych Jabłoni.
- Ardyt? - gdy znaleźliśmy się na terenie ligi, zobaczyliśmy basiora idącego szybko w naszą stronę.
- Jesteście - obrzucił nas mglistym spojrzeniem - jak dobrze. Wrotycz - popatrzył na mnie - ty też.
- Coś się stało? - Etrand wyszedł krok naprzód - Ardyt? - przez kilka krótkich chwil próbował złapać kontakt z wilkiem, który wyglądał na trochę nieprzytomnego. Po chwili jednak zatrzymał się i spuścił wzrok, jakby coś zrozumiawszy.
Moje serce zabiło mocniej. Ardyt nie zachowywał się normalnie. Sam nie byłem w stanie stwierdzić, czy był bardziej odrętwiały, czy roztrzęsiony. W każdym razie zupełnie nieswój.
- Dobrze, że wróciliście - powtórzył - u nas nieszczęście.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz