Schodziłam z powrotem do jaskiń trzymając się może okrężnej, lecz prostej i szerokiej drogi. Powoli regenerowałam część sił i mięśnie przestały mi tak doskwierać, z wyjątkiem jednej jedynej prawej przedniej łapy. Ból, wyczerpanie i dziwne pieczenie w jednym narastało w niej coraz bardziej. Nie pomagało odciążanie, poruszanie się na trzech pozostałych kończynach ani przerwy. Byłam zmęczona całym spacerem, ale kumulowanie się wycieńczenia w jednej części ciała, w dodatku niezbyt obciążonej, nie jest z całą pewnością normalne. Wielokrotnie przystawałam i oglądałam ją z każdej strony, jednak nie znalazłam żadnego urazu. Wreszcie poddałam się i parłam do przodu z zaciśniętymi zębami, starając się myśleć o czymś innym, niż stojący mi wciąż przed oczami obraz.
Ból stawał się nie do zniesienia. Z trudem stawiałam kolejny krok, a każdemu towarzyszył cichy jęk. Prędko odrywałam łapę od ziemi, czując, że w końcu załamie się pod moim ciężarem. Z ulgą powitałam znajome drzewa, a wraz z nimi widok polany przed wejściem, o tej porze pełen członków watahy, zajętych własnymi sprawami. Byle dojść do jaskini. Co ja mówię, doczołgać się...Kończyna paliła mnie żywcem. W pewnym momencie coś mignęło mi pod nogami. Obejrzałam się za siebie i nieźle zdziwiłam, przez sekundę widząc dokładnie na mojej ścieżce niewielkie, czarne, identyczne znaki, plątanina linii i ornamentów zamkniętych w pojedynczych okręgach; rozpływały się szybko w gruncie i znikały, jakby nigdy nic. ~Majaczę? To może być ze mną jeszcze gorzej?~ Ruszyłam dalej, licząc pozostały przede mną dystans. Cholerne przywidzenia.
Moje skupienie prysło, rozdarte przez mrożący krew w żyłach krzyk jakiejś wadery, do którego wnet przyłączyły się inne przerażone piski i wycia, razem tworzące piekielną orkiestrę. Błyskawicznie obejrzałam się za siebie. W tym samym momencie zostałam obryzgana fontanną lepkiej, rubinowej cieczy. Wydałam z siebie zduszony okrzyk. Zaskoczona, zjeżyłam sierść i jednym ruchem łapy oczyściłam oczy ze świeżej krwi. Tuż przede mną kolorowa wadera, znana mi jako Megami, wiła się w uścisku ogromnych, potężnych, utkanych z mroku szczęk, wyrastających wprost ze śmiesznie małego znaku na ziemi, wrzeszcząc z całych sił. Na trasie mojej wędrówki, na śladach łapy, zauważyłam powtarzające się w mniej więcej równych odstępach takie same symbole. Ciało, wirujące w objęciach śmierci, było rozcinane na przemian od środka i od zewnątrz, wzniecając coraz to nowe kaskady posoki. Mniejsze krwawe kawałki fruwały od czasu do czasu w powietrzu. Oczy wyłaziły na wierzch, sierść wypadała całymi kłakami, ogon, odcięty, upadł na ziemię, wijąc się niczym włochaty robak. Nie potrafiłam poruszyć się nawet o milimetr. Niczym zaklęty posąg, mogłam tylko patrzeć na trwającą dłuższą chwilę szarpaninę, w której życie było z góry skazane na przegraną. Czułam ten cień mglistej satysfakcji i nienawiści, przyćmiony przez całą resztę, ten, który nie dawał mi spać, przerażające mnie z kolei poczucie mocy. Szczęka pomaltretowała nieco zwłoki, po czym rozpłynęła się w powietrzu w mgnieniu oka. Wilczyca, a raczej to, co z niej zostało, opadło na ziemię z głuchym plaśnięciem.
Zdałam sobie sprawę, że drżę jak osika na wietrze. Spróbowałam usztywnić mięśnie. Jako że stałam najbliżej, moja sierść niemalże zmieniła swoją barwę na bordową od spływającej po niej cieczy. Zacisnęłam zęby mocniej, przygryzając przy tym wargi do własnej krwi, i resztkami sił uniosłam palącą prawą przednią kończynę. Przez moment szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w ,,parujący" nieco, wyryty w poduszce łapy znak. Wszelkie złudzenia odeszły precz. Myśli kłębiły się wszystkie naraz. ~Mam pełną kontrolę. Nie chcę żadnych pieprzonych mocy! Możesz zafundować mi resztę spieprzonego życia, ale oni nic do tego nie mają. Mam dość takiej śmierci! Czemu to mnie, ciebie cieszy? Gdzie popełniłam błąd? Dlaczego mnie dręczysz?! Nienawidzę...nienawidzę! Nienawidzę Notte!!!~
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz