niedziela, 31 lipca 2022

Podsumowanie lipca!

Kochani!
Z powodu chwilowej niedyspozycji naszego samca alfa, Agresta, nie przedstawi on dziś podsumowania miesiąca. Uprzejmie powiadamiam, że wyjątkowo nie przyjmuje skarg z tego tytułu, ponieważ trudno określić, gdzie się obecnie znajduje i czy w ogóle się znajduje, co uniemożliwia nam odesłanie ich na odpowiedni adres.
Tymczasem posłuchajcie jego jego wierniej przyjaciółki. Z ostatniej chwili: zaczyna się nam sierpień, tym samym do rocznicy powstania WSC zostało dokładnie 6 miesięcy i 23 dni. A jeśli się uprzemy będzie jeszcze dokładniej: 6 miesięcy, 23 dni, 17 godziny i 39 minuty.
A WSC nadal piękna i młoda. Niesamowite, czyż nie? Nie, wszak nie czas dziś jeszcze na świętowanie. Mamy dziś, jak co miesiąc, do omówienia kilka spraw. Przede wszystkim, podium miesiąca, na którym, ku ogólnej radości, plasują się wszyscy nasi aktywni pisarze.

Na pierwszym miejscu mamy więc wilki o dźwięcznych imionach: CałkaKawkaDelta oraz Agrest, którzy napisali po 2 opowiadania,
A na miejscu pierwszym pozostałych niezłomnych autorów, a więc: CiriMedianęKraskęDark Crystal, a także świeć Panie nad jego duszą Eothara Atsume z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, byli (ach, jak pięknie!): MiodełkaMezulariaKoyaanisqatsi i Szkliwo.

To by było na tyle dzisiaj, Drodzy. 

                                                                                              Kawka

Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - pachnie makami i śni o diabłach" cz. 8


Dlaczego to ci najmniejsi płacą niewiarygodne ceny za życie na tym świecie? Spytać się może każdy.  Czy to nie tego malućkiego winą jest, że próbował się bawić w Boga? Że postradał wszystkie zmysły i władał światem jak swoją zabawką. Czy to nie tak, że to ten najbiedniejszy stworek, raczył nagiąć prawa natury pod swoją wolę. I na co mu to wyszło? Żal, smutek, nieustanny strach o własne dobro. Materializm szerzy się i szerzy pośród malućkiego serca, tak że nie ma na nic innego miejsca. I tylko bóg, o ile jakiś istnieje, siedzi sobie nad nami, i spogląda jak niewiele zaczynamy znaczyć wobec tego co tworzymy. Oi maleńka duszo, tyś jak proch pośród wiatru. Przeminiesz i nawet słowo po tobie nie zostanie, a tak się martwisz o życie.

Delta odetchnął cichutko. Agrest bywał czasem mieszkańcem tego dobytku jakim była jaskinia medyczna, a czasem wrogiem nieustannie biegającym gdzieś pomiędzy płatami uszu. A żeby go jeszcze Delta pamiętał nie jak zza mgły. Powoli przesunął łapą po kamiennej ścianie, aby poczuć na skórze cokolwiek innego niż wpadający przez wejście wiatr. Jego uszy opadły na szyję. Jego oczy przymknęły się, ciało oparło o skałę. Odetchnął głęboko. A co gdyby tak zapomnieć o tym przeklętym świecie i żyć bez zmartwień. Jednak kiedy oglądało się na „dom” widziało się jedynie widmo wojny na karku. Widmo, które zamykając cię w swoich szponach, nawet jeśli oddalonych od szyi, duszą, niczym szmacianą lalkę. Prawda powoli docierająca do duszy, rozdzierająca na kawałeczki realizacja politycznej zabawy.

Granatowy wilk. Pełen żalu do świata o  jego decyzje i powoli godzący się ze zbliżającym końcem tego cyrku, ale jak zaskakującego. Zawsze kiedy stawał na progu wejścia i zaglądał przed siebie, polana rozciągająca się na wyciągnięcie łapy, wołała. A jednak nie chciał wychodzić na nią, gdyż walka i śmierć zbliżały się do niej. Już widział oczyma wyobraźni jak krew powoli wypływa spomiędzy drzew. Jego łapy powoli zanurzają się w niej, a on sam spogląda a własne ciało pośród setek innych. Martwe. Zimne. Trwające w bezdźwięcznym tango, samotnie przemierzając parkiet w poszukiwaniu rytmu.  Jego wizje były częste, zawodzące i trzymające w skrajnej niepewności.
—To widzimy się potem. — Agrest minął jego bok, taki biedny i rozdarty nową raną. Oczy medyka powoli przeniosły się na szarego wilka, który wykroczył w tą nieszczęsną polanę. A tylko w jaskini było bezpiecznie. Tylko jaskinia medyczna stanowiła ostoję nadchodzącego życia, pomimo, że trafiało się do niej na jego skraju. Oczekuje się cudów i cuda się dostaje. Delta westchnął. Słyszał jeszcze dobrze i nie był zadowolony z pogaduszek starego, dobrego przyjaciela ze swoim bratankiem. Jednak nie wtrącał swojego jakże wypłowiałego nosa w ich sprawy. Nie jemu dane było obchodzić się z polityką.

—Nie nadwyręż się Ry. — mruknął widząc jak biały wilk powoli wstaje z posłania. Jednak nic więcej. Nie miał na tyle siły aby stanąć między nim na drzwiami. Powoli spojrzał na swoje łapy, które uniósł. Takie chropowate, takie odległe, jakby nie jego. Odetchnął. Przez chwilę wydało mu się jakby z jego ust wypłynęła para, a ściany pokryły się szronem. Zima wróciła na chwilę. Zmroziła serca i zasnuła świat żalem. Niebo zaszło chmurami, zwiastunem deszczu. Nowego życia i upadku starego porządku. Ale to była tylko sekunda. Zaraz potem, świeże letnie słońce wpadło do jaskini. Półka w oddali zaskrzypiała odpuszczając na dobre. Szkło potłukło się po zderzeniu z twardym kamieniem, na którym trawa dawno zwiędła i tylko huk poniósł się po ścianach aby z żalem zapisać się emblematem w sercu medyka. Należało posprzątać ten bałagan, więc i to uczynił.
—Ani umrzeć w spokoju, bo coś nieustannie trzyma cię przy życiu, ani oddać stanowiska w czyjeś łapy, bo strach— Westchnął zerkając ukradkiem w kierunku zakrytego posłania. Flora jak po pomocy dla Nymerii padła, tak w bezruchu leżała. Jej oddech niekiedy urywany, trzymał często stałe tempo. I ją, i dawną medyk, coś jeszcze trzymało przy życiu. Jak Deltę, który coraz to mierniejszy, dalej jakoś ciągnął. I dalej. I dalej. Niewiele innego wyboru miał w łapie. Komu bowiem innemu miał oddać to stanowisko? Położnej? Ale czy ona utrzyma igłę w łapie i stresie, ze śmiercią przy boku czekając na jej najdrobniejszy błąd. Może Alfie? W końcu polityk pracuje w stresie bardzo dobrze. Ale gówno wie o medycynie. Któryś z szeregowców? Marne szanse. Może zielarze? Znają się na ziołach, na lekach, ale pewnie niewiele wiedzą o chorobach i szyciu. I co tu począć, kiedy pozostawionym jest się samemu sobie.

Agrest przyszedł. Agrest poszedł. I tyle go widziano. Ponownie odwiedzał swoją ukochaną, chociaż tym razem pozostawił za sobą ślad ciężkiej atmosfery, która niczym iskra, sprawiła że powietrze zapłonęło żywym ogniem. 
—Jak się czujesz? — Delta powolny krokiem podszedł do Nymerii. Ta odpowiedziała lakonicznie i zapadło milczenie. Oboje czuli. Wyraźnie. Jak ta nieśmiała nuta strachu wdziera się w ich serca. Delta zmienił jej bandaże. Odetchnął. Odszedł. Dwa kroki. Do przodu. Nie lubił się cofać. Ostatnimi czasy sprawiało mu to trudność. Odkrył, że nie pamięta imion wielu swoich... znajomych, prawdopodobnie. Nie wie czemu, nie wie jak. Wspomnienia w jego głowie, niczym gwiazdy nocą, znikają wraz z nadejściem dnia, kiedy otwiera oczy. A teraz. Zamknął je. Te swoje dwie perełki. Chciał postąpić krok w przód i upaść w nicość. Poczuć powiew wiatru i potem już nic, jednak jego łapę zatrzymała twarda i zimna skała. Zmusił się do uchylenia powiek, tak jak zmuszał się do wstania z posłania.
—Coś ty znowu wymyślił.— mruknął zerkając na puste łóżko Ry. — Agrest ty przeklęty świrze. —

Ten poranek był inny. Wszystko nagle zdało mu się takie obce. Powoli zawęszył. Smród ognia i krwi uciekał z wiatrem, który pchał w ich kierunku burzę. Jednocześnie jednak przekazywał ten smród dalej i dalej. Czyżby kolejna walka czy to już tylko złudna iluzja?

Dzień ostatniego sądu. Zbliżał się nieustannie.
Gdzie się podziała nadzieja?
Gdzie zaskoczenie.

Tia stanęła w progu jaskini medycznej. Przeskoczyła z łapy na łapę. Bandaż na jednym z barków nieco się rozluźnił kiedy niepewnie kroczyła po twardej ziemi. Jej uszy opadły wzdłuż szyi. Taka nieśmiała niezapominajka, która wyrosła pośród mleczy na betonie. Delta nie spodziewał się jej tutaj. W końcu była młoda. Kłopotliwie niezdarna, ale młoda i zdrowa jak ryba.
—Co cię tu sprowadza? — spytał mieszając zioła w moździerzu i cierpliwie dodając kolejne składniki, których ubywało. O zgrozo, musi niedługo wybrać się poza jaskinię. Prosto w polanę i lasy. Tam gdzie jego strach przerasta najwyższe góry. I tylko i wyłącznie po parę garstek gałązek na leki.
—Ja... em... Ja.. — jąkała się. Zaraz u jej boku zjawił się i jej brat. Wycieczki. Ciekawe wycieczki.
—Ty. Ty. — mruknął pod nosem, bardziej do siebie, ale chyba speszył samiczkę. Odetchnął głębiej, a zaraz po nim inna wadera.
A gdy medyk podniósł wzrok ukazała mu się pustynnie brązowa Lato (tym razem bez noża). 
—Witaj, Lato. — przywitał się Delta. Cień uśmiechu zawiązał swoje miejsce gdzieś z tyłu jego świadomości, jednak mięśnie niewiele poczyniły w tym kierunku.
—Witaj, Delto. —
—Co was sprowadza taką wycieczką? —
—Praca — nawet ona, taka małomówna, a odpowiadała za młodzików.
—Praca? A wy nie w wojsku? — Lato skrzywiła sie na jego słowa. Wyraźnie coś było nie tak i Delta przewrócił oczyma. — Co oni znowu wymyślili?—
—... szkoda gadać. Wojna się skończyła, w każdym razie. — i na tym skończyli dyskusję. Delta przyjął tą wiadomość z dozą ulgi, ale bez zaskoczenia.
—Więc... mam dwóch zielarzy... Dobrze się składa! —

Cicha noc. Święta noc. Ciemne chmury zapadły nad światem okrywając go jak słodką kołderkę zrobioną z łez i żalu. Delta stał w wejściu. Zioła kołysały się powieszone nad jego głową jak aureolka nad aniołem. Schły, a delikatny wiaterek bujał nimi. W końcu nie musiał zbierać ich sam. Niekomfortowe i przerażające wycieczki poza swoją oazę spokoju mogły się na reszcie zakończyć. Jednak pośród tego wszystkiego nie zgadzało mu się jedno coraz bardziej. WOJNA. SIĘ. SKOŃCZYŁA. Zastrzygł uszami. Dreszcz przebiegł po jego plecach. W jaki sposób? Kto przegrał? Czy ktokolwiek przegrał. Ledwie pół dnia minęło odkąd ta wiadomość dotarła w granice jaskini medycznej, a więc plotki między chorymi, którzy nie wychodzili poza jaskinię, nasilały się i męczyły i medyka. Stąd jego zawahanie czy aby wycieczka gdzieś tam, w centrum nie będzie dla niego konieczna. Jego uszy powstały, a on sam zamrugał oczyma. Ciche olśnienie wkradło się iskrą w jego tęczówki. Powoli wstał i z uwagą przeniósł parę słoiczków przed wejście, gdzie mdłe światło małego ognia dawało mu odrobinę blasku. Wczytał się w swoje niedbałe pismo szukając czego potrzebował. I ucieszył się gdy tego nie odnalazł. Z zapasów starych kartek, delikatnie poszarpanych i przemokniętych już nie jeden raz, wydobył jedną. Jego łapa zapiała na niej węgielkiem trzy nazwy. Coś czuł, że nada mu się ta sytuacja na jego rękę.
Słoiczki zabłyszczały na półce kiedy nakładał na siebie mała torbę. Kartka nie mogła się zgubić. Powoli wyśliznął się na zewnątrz. Jego łapy powoli zanurzyły się w letniej trawie, która pokryta była słodką rosą zbliżającego się już poranka. Odetchnął. Drzewa nachyliły sie nad nim, a korzenie jakby rozstąpiły ukazując właściwą ścieżkę. Nie napotkał nikogo na swojej drodze. Źle się czuł porzucając jaskinię medyczną nawet na chwilę, jednak teraz czuwała nad nią Tia. Wadera, która jeszcze niewiele umiała, stresowała się wszystkim, ale to też nie tak, że Delta miał zamiar spędzać wiele godzin na zewnątrz. Wypad w planach jest tylko szybką przebieżką, do wcale nie tak odległej, jaskini alf.

Jego łapa przeszła obok obcego, śpiącego wilka. Z lekkością wiatru przemknął między trzema następnymi, nie chcąc zakłócać im spoczynku. Nie poznawał tych wilków. Może z racji mgły na pamięci, może po prostu nigdy ich nie widział. Nie zmieniało to faktu, że po raz pierwszy od wielu tygodni, jak nie miesięcy, jego choroba, lekkość, niedowaga i przyklejony do jego futra zapach ziół pomógł mu tak bardzo. Prawdopodobnie niezauważony, lub zignorowany wkroczył w próg jaskini. Zapach starego papieru pobawił się pod jego nosem wpadając do głowy wraz z zimą. Ściany pokryte śniegiem, ziemia lodem. Świat był chłodny. Brakowało pewnego zapachu pośród smrodu szronu. Zamrugał dwa razy i nabrał powietrza w płuca z trudem chwytając się go jak tonący brzytwy. I uchylił je. Wszystko było jak stało.
—K.. Kto idzie? — przywitał go zaspany głos. Delta wyjrzał na zewnątrz, przez wejście, które ledwo przekroczył. Słonce jeszcze spało za horyzontem, ale już malowało swoje obrazy na chmurach. Czerwienie, pomarańcze i róże mieszały sie na słodkiej bieli łapiąc oko i porywając umysł w świat oddalony od zmartwień.
—Medyk. — Delta mruknął. Może nieco za cicho, bo wilk który stanął przed nim aż nachylił się marszcząc. — Medyk. — powtórzył więc nieco głośniej, samemu nachylając głowę ku jego uchu.
—Medyk... A.. tak. — wilk przetarł oczy łapą. — Co cię tu sprowadza.—
—Szukam... — mniejszy rozejrzał się niecierpliwie. Coś mu nie pasowało.
—Kogo? Jestem tu tylko ja i  Sekretarz. — wilk znowu się zmarszczył. Im bardziej rozbudzał się tym więcej masy nabierał. Jego mięśnie prostowały się. Mieli intruza w swoich progach.
—Agresta. Zastałem? — szepnął. Jego. Jego mu brakowało. Coś mijało się w jego głowie. Mgła zakrywała pół świata, ale złapał się tego imienia jak tratwy. Morze jego własnego losy rzucało nim na boki, o kamienie, ale nie puszczał. Jeszcze tylko chwilę.
—Nie. — jego burzliwe oczy zderzyły się z tymi zagubionymi Delty.
—Ok. Ale... — zawahał się. A raczej tak to wyglądało. W rzeczywistości pochłonęły go myśli, co tak właściwie musiało się stać z wojną. I jak bardzo mają przechlapane. — Kto.. rządzi? — wyjąkał szukając drogi, którą mógłby pójść. Jego nos zalatał jakby niespokojnie.
—Sekretarz WWN. — nieznany mu wilk zbliżył się na krok. — A teraz wyjdź. —
—A ty? Twoje imię? —
—Dreniec. A teraz wyjdź! —
—Dobrze Dreńcu. Posłuchaj. Nie wyganiaj mnie z mojego własnego domu. — mruknął. Nie ruszył się nawet o krok. Poczuł jak brązowawa, brudna sierść większego starła się z jego skórą na narządzie do węszenia. Uniósł wzrok na zdezorientowany pysk obcego.  — WSC to teraz WWN? —
—Nie? To.. Tylko zwierzchnictwo. —
— Czyli Sekretarz robi teraz za Agresta? —  dopytywał. Ewidentnie działał drugiemu na nerwy.
—Tak. — stąd zapewne słowo to, dokładnie którego szukał, zostało wycedzone przez wyszczerzone kły.
—Cudownie. — Delta obejrzał się. Słońce właśnie uniosło się na poziom jego oczu. — Jest tu? —
—Wyjdź. —
—Nie mogę. — pokręcił głową. Sierść drugiego załaskotała go przez co wydał z siebie ciche kichnięcie.
—Dlaczego? — Dreniec zapytał. Zrezygnowany. I to on cofnął się o krok.
—Mam do niego sprawę. Ważną! —

—To dobrze. Bo ja także mam do ciebie sprawę, medyku. — głos wydobył się z zapadłej w cień części jaskini. Zaraz potem wyszedł z niej wilk. Najbardziej wilczy wilk jakiego można by opisać opisując toż stworzenie. Wystarczyło do tego dodać opis posiwiałego od wieku pyska, który pokazywał, że droga do grobu dla tegoż pana skraca się nieubłaganie.
—Oh. — Delta jakby zaciął się na chwilę. Nie wiedział jak się czuć. WSC niby było WSC, ale co dokładnie miało się teraz dziać. Wojnę przeżył już nie jedną, ale pod zaborami nigdy przedtem nie był. 
—Chodź. Podejdź. A ty Dreńcu wystąp na zewnątrz, proszę. — i tak rozeszli się. Delta rozgościł się na swoim ulubionym miejscu. Był bowiem taki drobny dołek w tej jaskini, który wypracowała sobie skał, a on uwielbiał w nim siedzieć jak odwiedzał Agresta za starych dobrych czasów.
—Widzę, że już się rozgościłeś... D.. e... —
—Delto. — podłapał wyraźną prośbę. Starszy wilk pokiwał głową siadając naprzeciwko niego. Zapadła chwila milczenia. — Wypadałoby zacząć. Dzień ma tylko tyle godzin zanim znów zapadnie noc. — mruknął Delta garbiąc się i odwracając głowę i wzrok na jedną ze ścian.
—Prawda. Co cię tu sprowadza? —
—Zacznijmy.. od Sekretarza... —
—Niech będzie. Zatem Delto. Wiesz już..—
—Do sedna, proszę. Do sedna. Medyk ma wiele roboty, a jestem sam. Prawie sam. — wysapał.
—Na bazie naszej umowy z waszym byłym alfą, Agrestem, jaskinia medyczna i oświata mają działać autonomicznie. Jednak, chciałbym pomówić z Tobą o .. przyjmowaniu wszystkich wilków do jaskini medycznej i...—
—Sekretarzu. Wspomnij na stare czasy. Kiedy Flora nie spała, kiedy ja byłem tylko pomocnikiem. Może nie wiesz. Może nie, o mojej przeszłości. Ale Wasze wilki Towarzyszu. — przełknął ślinę. Jak się czuć. Jak odzywać? — zawsze przychodziły w te progi i były mile widziane. WWN, WSC czy WSJ. Co za różnica. Za tym progiem każdy jest sobie równy. Nie liczą się więzy rodzinne, przyjaźnie czy pochodzenie. Liczy się wiek. Wiek i stan chorego. A więc skoro nie ma wojny. Skoro granice są jasno otwarte. Czemu cokolwiek miałoby się zmienić? — odetchnął. Gardło zabolało go . dawno tak wiele nie mówił. A wszystko zdało mu się takie bezsensowne. Ale czasu nie cofnie. Swoich słów też nie.
—Rozumiem. — Delta nie wiedział czy o to chodziło, ale starszy dalej nie drążył. Więc medyk uznał to za zielone światło.
—Pro po braku wojny. Brakuje mi kluczowych maści i leków. —
—Twoi zielarze nie mogą ich zrobić? — Sekretarz zmarszczył brwi.
—Jesteś politykiem, a zatem rozumiem twoją... dezorientację. — Delta kiwnął głową. — Ale nie. To są ludzkie wyczyny. Potrzebuję grupy, eskapady. —
Ich oczy na chwilę zeszły się.
—Dlaczego zgłaszasz się z tym akurat do mnie? —
—Zawsze przychodziłem z tym do Agresta. Bowiem, nie mam władzy nad wojskiem. To on i... jego.. — Delta zaciął się. Coś pałętało się po jego głowie, obijało jak dzwon, głośno i wyraźnie, ale jednocześnie nie wiedział gdzie.
—Ah.. Szkło. —
—Nie wiem. W każdym razie. Wysyłali szpiega i ... strażnika? Kogoś w każdym razie, aby ukradł je z apteki. Duża apteka! Jest! Za waszymi granicami. Trzeba przejść przez WWN i ... — pogrzebał w torbie w panice. Podał Sekretarzowi papierek, który zaraz potem został rozwinięty. Starszy skrzywił się. — potrzeba mi tego. Bez tego wiele lekarstw jakie robię jest nieskuteczne. Wiele wilków może umrzeć, bo jeden z nich to lek na zakażenia! Potrzebuję tego ile tylko uniosą! —
—Rozumiem, ale... — zaszeleścił papier i czysta kartka wylądowała w łapie towarzysza medyka. — Mógłbyś mi je.. podyktować? —  Delta oczywiście wyrecytował je już z pamięci. Dodał jednak jeden, którego wiedział, iż nie będzie w asortymencie.
—Wszystkie są bezwzględnie potrzebne. — a dlaczego nie będzie? Bowiem to lek na bazie silnej marihuany. Ściśle sprzedawany prze tylko parę aptek na świecie. A ta do której ich wysyłał nie była jedną z nich. Delta bowiem postanowił, że nie podoba mu się nowa alfa.
—Rozumiem. Wyślę kogoś natychmiastowo. A.. od ciebie chciałbym potwierdzenia, że rzeczywiście przyjmiesz każdego w swój próg. —
— Potwierdzam. —
Łapa starszego wysunęła się na przód. Delta powoli uścisnął ją czując się dziwnie. Jednak dobrze, że mięśnie jego pyska tak osowiały, bo zdegustowanie nie było najlepszym przedstawieniem siebie.

Jakaż to słodka iluzja żyć we śnie.
Jak słodko jest śnić?
Ja znam tylko życie.

Delta wyszedł. Ostatni raz spojrzał za siebie na jaskinię. Teraz zimną, obcą. Ale czyją? Tratwa zatonęła i jego myśl stanęła na statku. Stabilnie, ale zapomniawszy o swojej bohaterce.

Farewell my sweet dream. Farewell.
Welcome the devil’s plan.
Let’s dance, devil. Let’s dance.

C.D.N 

Od Hiekki CD Całki - ,,Lodowy Żar"

 - Całko, pomożesz mi napisać wiersz?
Deski teatru słońcem skąpane,
Krwawą kurtynę ktoś gnie ukradkiem,
Ćwierkają wesoło ptaszyny kochane,
Szumi las, polana kwitnie makiem,
A pośród wszystkiego tego,
Jak aktor wśród publiki,
Leży dusza potępionego.
Cierpieniu zabrakło symboliki.

Obudziło mnie kłucie w mięśniach. Wyłoniwszy się z pętów snu, na nowo spętały mnie nowe, tym razem zwoje bandaży. Nie musiałem otwierać oczu, by badać dotykiem swoje opatrunki. Obie łapy otulone, pierś w materiale, lewe udo, futro powyrywane z karku, powklejane na dawne miejsce połaciami strupów, tworząc twardą, fragmentaryczną skorupę. To nie mogła być głęboka rana, ale od szurania plecami moja skóra oczywiście przegrała starcie z korą, kamieniami i piachem. 
Jęk poniósł się wylotem jamy, gdy próbowałem się podnieść. Całki nie było obok. Dogasało ognisko po mojej lewej, po prawej znalazłem kawałek niedojedzonego zająca, owiniętego w plecionkę z suchej trawy. Z jakiegoś powodu miałem przeczucie, że już tu nie wróci. Że nie chce mnie więcej widzieć.

Nie byłem pewny czy ona też mnie jeszcze zobaczy. Wolałem się upewnić, że nikt nie zazna już tego nieszczęścia.

Zbierając tojad z łąki, natknąłem się na okolicznego Medyka. W zasadzie to zupełnie nie planowałem tego spotkania, ale jego drobna sylwetka zniknęła w łąkowej, wyschniętej od słońca, trawie, by dopiero parę metrów od mojej łapy dzierżącej trujący kwiat pojawił się jego seledynowy nos. Z początku myślałem, że to tylko kępa chabrów, zabierających miejsce do życia zbożom, a maki, jakie nosił wiankiem na swojej skroni, rosły przypadkiem obok nich. Kwiaty polce narodziły jednak wilka, medyka, Deltę, skazańca losu, o którym mówią, że nie opuszcza swojej jaskini medycznej.  Wbił we mnie swoje głębokie jak studnia rozpaczy ślepia, podnosił je rytmicznie na moją zbitą z tropu twarz, by na powrót zatopić je w mordowniczym fiolecie. Powinienem uważać na swój wyraz pyska, tak łatwo odczytać z niego przerażenie byciem zdemaskowanym w swoich planach. Ale czy on wiedziałby, że poczyniłem już jakieś plany względem mojego znaleziska? Przecież nie jestem zielarzem, mogłem nakłamać, że pomyliłem go z fiołkiem, a ten- rad użyczyć mi swojej wiedzy botanicznej- naprostowałby mnie w kierunku mniej zabójczych okazów. A ja, przepraszając po stokroć i klepiąc się w czoło z głupoty, ukryłbym mordownika w kiści fiołków i z uśmiechem podziękował za przestrogę. Znikłbym mu z oczu, a on nie patrzyłby na mnie już jak na niepoczytalnego. 
Chciałbym umieć tak grać. Jego oczy jednak zdradzały moje rażące braki.
- Nie rób tego.- Wyszeptał i położył łapę na mojej, popchnął ją w dół.- Ani nikomu, ani sobie.
Ah- pomyśłałem- Czyli wyglądam mu na mordercę. Może jednak potrafię co nieco udawać.
- Nie zrobię, naprawdę.- Skłamałem z uśmiechem.
Granatowy Medyk parsknął nerwowo.
- Wiem, że nasz psycholog nie może ci już pomóc, ale może potrzebujesz pogadać? Z chęcią wysłucham.
Łypnąłem na jego rozległe rany, niektóre zabliźnione, niektóre jeszcze świeże, bijące szkarłatem, na wystające żebra, na ten worek kości owinięty w skórę z rzadkim, szafirowym futrem. Były jak matowe, połamane i zaniedbane pleśniowe strąki. Wyglądał jak cień wilka.
- Nie potrzebuję pomocy bardziej niż ty.- Wysunąłem swoją łapę spod jego.- Może ty chcesz pogadać? Może po prostu szukasz pustych uszu do napełnienia go lamentem starego nieszczęśnika? Możesz zacząć, ale daj mi chwilę, bo to trzeba spisać. Twoja tragedia zebrałaby tłumy. 
Nie wiedziałem co ten Delta ma na karku, jaka historia mu towarzyszyła i jaką przeszłość miały te głębokie bruzdy pod ślepiami. Ze swojej chorej wściekłości i zgryźliwości chciałem mu dopiec, niezależnie czy trafię go prosto serce, czy chybię o milę. Chciałem podzielić własne cierpienie, wyprowadzić je poza swoje biedne, zmartwione ciało. 
Teraz to on obejrzał moje blizny i bandaże z niemałym zakłopotaniem. Dwie umęczone ciała, czekające tylko na tę słodką chwilę, by opaść w głębię ziemi i zdegradować. Dwa żywe truchła, przewiązane szmatami, by nie rozpaść się jeszcze teraz. Czułem, że jeśli pociągnę za wszystkie te wiążące supły opatrunków, runę na ziemię jako kupka kości. Bo czym innym byłem? Kogo ja oszukuję? 

Aktor na deskach teatru.
Szkielet tańczący do taktu.
Ubrany w maskę, finezyjny kostium.
Na sznurkach ciągany, w sznurki spleciony.
Spektaklu nie skończy, za to potępiony.

- Dla mnie na gadanie już trochę za późno, a i tłumów by nie było, bo kto przyjdzie ma pogrzeb zdrajcy? A ty przyjacielu... Nie masz już dla kogo żyć? Wybrałeś paskudną śmierć, bolesną i długą... -

Mój uśmiech zbladł. 

- Cierpienie nie stanowi przeszkody w osiągnięciu ważnych celów.

- Cierpienie to jedyne co jeszcze czujemy. Nie widzę w nim żadnego bohaterstwa, tym bardziej w twoich celach.

- A czy coś mówiłem o byciu bohaterem?

- Powinieneś. Pomóż swoim braciom zamiast taplać się we własnej beznadziei. Nie toń bez powodu. - Odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Na odchodne rzucił jeszcze.- Żywi są potrzebni żywym. Martwi są balastem na duszy.


Nie ruszyłem już mordownika. Powiesiłem go kwiatem w dół, by ususzył się pod ścianą jakiejś groty, którą mogłem nazwać na ten czas domem. Był jak medalion, święta relikwia, krucyfiks, który wita gości nad progiem i błogosławi im ich żałosnym żywotom. Symbol mojego życia i zwiastun wybawienia. Ale nie dzisiaj- parsknąłem, myśląc o swojej nowej bratniej duszy- Nie dzisiaj.

***

Pewnego dnia zostałem zwolniony ze służby. Permanentnie. Pozostawili dziesiątkę najsilniejszych szeregowców, ale reszcie nakazali się rozejść. Nie rozumiałem co się stało. Koniec wojny? Nie jesteśmy już potrzebni? W wyrazach pyska posła oraz jego burego przybocznego nie widziałem ni przebłysku triumfu, ni ulgi z odepchnięcia agresora poza nasze tereny. Nie byłem pewny czy w ogóle byli po naszej stronie. W moim sercu zagościła więc trwoga. 

Przegraliśmy. 

Mogłem się tego spodziewać.

Podobno mogłem zachować dawną rolę, ale nie było to konieczne. Na ten czas postanowiłem zostać gońcem. Przynajmniej do czasu, aż się nie namyślę, czym ja właściwie byłem. 

Chciałbym uczynić życie trochę mniej nieznośnym. Ja sobie samemu nie potrafiłem tego dać, ale inni wydawali się nie czynić tojadu swoją świętą pieczęcią. Może dla nich jest jeszcze ratunek. Chciałbym w to wierzyć, że potrafię coś dla nich zrobić. Coś dobrego dla odmiany.

sobota, 30 lipca 2022

Od Agresta CD Eothara Atsume - „Niecny Owoc. Rdzeń” [2.11]




...Quo Vadis Domine

Ry przestąpił z łapy na łapę i pociągnął nosem, otrzepując wyswobodzoną spod ciężaru kończynę z rosy. Widoczna pod sierścią, jeszcze nie do końca zagojona, krwawa szczelina w jego gładkiej skórze, ciągnęła się przez całe przedramię. Basior sam przed sobą zdawał się udawać, że nie dostrzega tej pamiątki; podobną wszak bez pytania wojna uraczyła już niejednego wilka. Jego palce sennym ruchem ścisnęły leżącego na kamieniu papierosa i uniosły go do pyska. Tam spotkała się powszednia niecierpliwość ze swoim bratem, oczekiwaniem, które nieustannie nadawało jej wielkości.
Niecierpliwość; niewdzięczna to siostra. Zazwyczaj markotna, z góry patrzy na braciszka i jednym tylko uchem słucha nawet najsłodszych jego słów. Odbiera wilkowi trzeźwość, zabierając go gdzieś tam, potem, lecz nie jak jej rodzony, który otula płynącego przez życie nieszczęśnika osnówką z ciepłych dreszczy i tęsknoty do szczęścia, a kłując go gorącymi igiełkami frustracji.
Miękka, poszarzała rurka, została niedbale zakopana jednym ruchem łapy, chwilę wcześniej nieskazitelnie oczyszczonej przez poranne krople, spoczywające na trawie, błyszczące w ostrym, świeżym słońcu, lecz jeszcze przez nie nieosuszone. Strażnik rozejrzał się, tak, jakby wcale nie liczył na dostrzeżenie tego, czego miał się spodziewać. Przeklął szeptem, znów zwracając oczy ku kończącej się tuż przed nim ścieżce. Tą konkretną dało się przejść jeszcze tylko kilka kroków. Potem zaczynała porastać kępami traw, zanikała wśród zieleni, aż w końcu przeradzała się w jednolitą łąkę.
Odetchnął głębiej, ciałem i duchem nasiąkając otaczającym go światem. Ogrzewały go przyjemne promienie, przenikał go lekki wiaterek. Niosący się z góry świergot bogatek przekonywał, że nie ma się gdzie śpieszyć. Basior przymrużył oczy, spoglądając w niebo.
Wtem, z tyłu szmer lasu wreszcie zmieszał się z dwoma głosami, prowadzącymi dźwięczną rozmowę. Ry pomyślał, że nadchodzący muszą być w całkiem dobrych nastrojach. Oto właśnie politycy, istoty beztreściwe mentalnie, zamknięte w ciemnym światku podstępów, który nie poznał nigdy słowa „sumienie”. A przynajmniej takie basior sprawiał wrażenie, gdy stawiając ostatnie kroki podniosłem pysk, by spojrzeć na niego oczyma jaśniejącymi blaskiem animuszu. On tymczasem zawiesił wzrok na towarzyszącej mi postaci.
- Dobrze cię widzieć, Ry. Jeszcze się nie poznaliście, prawda? Przedstawiam ci nowego asystenta samca alfa, to Szkliwo. - Na moje słowa, smukła szyja skłoniła się lekko w skromnym powitaniu, a stojący przed nami wilk raz jeszcze, jakby chciał w pełni wykorzystać moje nieme przyzwolenie, zmierzył nowego znajomego wzrokiem od stóp do głów.
- Czekamy jeszcze tylko na Satomi'ego? - zapytał krótko.
- Tak. Wybacz, że wyciągnęliśmy cię ze szpitala w tak słabym stanie, ale do tego poselstwa potrzeba nam doświadczonych i silnych, a przynajmniej sprawiających takie wrażenie. Wadery się nie nadawały.
- Uważacie, że może do czegoś dojść? - Płowy strażnik posłał nieufne spojrzenie, najpierw mi, potem mojemu towarzyszowi. - Niepotrzebnie mieszaliście mnie w to wszystko.
- Wszystko będzie w porządku i wystarczy sama wasza obecność - oświadczyłem stanowczo. - Jestem ci wdzięczny, Ry, że się zgodziłeś. Potrzebuję zaufanych przedstawicieli wojska, a z oczywistych względów chcę uniknąć wysyłania tam szeregowców.

Nie pytaj świata dokąd zmierza
Bo nie daj Boże prawdę powie
Miast pytać, z paciorków pacierza
Ułóż modlitwę za jej zdrowie

Jutrzenka omywała granatowy nieboskłon. Centrum terytoriów WSC, z dala od wszystkiego, co rozbudzone i burzliwe, powoli budziło się do życia, tak jak każdego kolejnego dnia. Jaskinia medyczna zaczynała już pustoszeć, wypuszczając opatrzonych i zdrowiejących szybko żołnierzy z powrotem na front.
Delta krzątający się w cieniu, pod ścianami groty, właśnie szukał czegoś na uschniętych doszczętnie splecionych z roślinności półkach. Poszarzałe, łamliwe gałęzie praktycznie kruszyły się w łapach. Odkąd Flora przestała się nimi opiekować, nie pomogło podlewanie ani doglądanie przez jej samotnego zastępcę... lub raczej następcę. Raz czy dwa medyk mruknął coś do siebie, ale nie zwracał uwagi na dwójkę wilków, trwających w ciszy gdzieś po drugiej stronie sali szpitalnej.
- Muszę dziś załatwić coś ważnego - szepnąłem.
- Co takiego? - Małżonka odpowiedziała mi tym samym, tyle, że po wielokroć słabiej. - Ważniejszego niż zazwyczaj?
- Ale niedługo wrócę. - Powstrzymałem nieśmiałość, jaka krępowała moje ruchy i nachyliłem się ociupinę, by musnąć nosem czoło Nymerii. Zmrużyła oczy i uniosła pysk, wychodząc naprzeciw mojemu. Na moment zamarliśmy w milczeniu i skupieniu, czując tylko ciepło swoich oddechów. Trójka szczeniąt spała przy jej brzuchu. Gdy odsunąłem się opieszale, posłałem im jeszcze ostatnie spojrzenie. - Wieczorem oczekujcie mnie ze świeżym, sarnim udźcem od łowców.
- Dokąd idziesz, Agrest?
Otworzyłem pysk, by odpowiedzieć. W jednej chwili pożałowałem, że powiedziałem jej choć zdanie o swoich planach. Oto o zdanie za dużo, choć ni słowem nie zdradziłem celu. W obliczu chwili nierozwagi, opłaconej kiełkującym na pysku Nymerii niepokojem, pozostało mi tylko przybrać dobrą minę do złej gry.
- Później ci opowiem. Nie przejmuj się tym. W ogóle, niczym się nie przejmuj. Mamy szansę na coś dobrego.
- Dobrze. - Lekko zmarszczyła nos. Rozluźniłem mięśnie przednich łap, których palce nerwowo zacisnęły się na ziemi. Ceniłem szósty zmysł partnerki, dzięki któremu nie drążyła tematów, na jakie nie byłem gotowy. Dzięki temu ona nie znała wszystkich moich planów, a ja nie byłem pewien, z czego tak naprawdę zdawała sobie sprawę i ile przeczuwała. „Do zobaczenia”, mogliśmy powiedzieć sobie w pełnej zgodzie.
- Do zobaczenia, Nymerio. - Zniżyłem głos.
- Nie rób niczego głupiego pod moją nieobecność - zaśmiała się delikatnie, znów podnosząc głowę, by mnie dotknąć. Jeszcze raz zetknęliśmy się nosami.

O cel i sens nie pytaj świata
Choć wie co będzie i co było
Miast pytać pomódl się za lato
I za pachnącą chlebem miłość

Pierwszy, delikatny promień świtu przebił się przez koronę rosnącej od wschodu polanki, potężnej lipy.
Szara postać przystanęła na skraju domostwa i ostatni raz zwróciła się w stronę wciąż śpiących współmieszkańców. Trójka stworzeń dopiero miała rozpocząć nowy dzień, nieświadoma, że powita go w innym świecie. W końcu wzrok berberysowych ślepiów utknął na jednej tylko istocie.
Przez chwilę zastanawiał się, czy lepiej poczekać jeszcze chwilę, czy odejść niezauważonym. Chciał ją obudzić. Pożegnać się chociaż w kilku słowach, nawet jeśli nie odchodził na długo.
Popatrz. Otwórz oczy i popatrz na mnie.
Proszę. Zrób to.
Lecz żebra ukryte pod złocistym futrem unosiły się miarowo, a wtulona pomiędzy łapy głowa nie chciał podnieść choć powiek.
Nie był pewien, kiedy właściwie znowu się zobaczą. Tego dnia? Następnego? A może jeszcze później? Bieżące wydarzenia wymykały mu się spod kontroli, mimo że przygotował się na to już na długo wcześniej. Dla niego inny był to poranek niż co dnia, nawet jeśli poranki w tym miejscu liczył od ledwie kilku tygodni. Na purpurowe niebo, ponad brzoskwiniowe chmury, wstąpiła nieznana wcześniej gwiazda. Wszystkie barwy budzącego się, letniego dnia zalane zostały silniejszym od nich światłem. Pojaśniały, roziskrzyły się brzozowe listki; pobielały kwiaty lipy; posrebrzyła się błękitna trawa. Uroczysty poranek.
Spojrzał raz jeszcze, gdyż naszło go wrażenie, że oprócz niego na polanie pojawił się drugi świadomy duch. Nie była to jednak wilczyca, a zakopany gdzieś w trawie Kaj, którego śpiące powieki próbowały się właśnie rozkleić. Szkliwo zmierzył go krótkim spojrzeniem, lecz zanim odwrócił się i udał, że wcale go nie zauważa, ich oczy spotkały się.
- Nie śpisz? - wymamrotała miodowo ubarwiona rublia, prostując skrzydła oraz nogi, by błogo przeciągnąć się na ziemi.
- Nie.
Kaj jeszcze niepozorną sekundę liczył na rozwinięcie wyjaśnienia, a gdy to nie nadeszło, wyraziście wzruszył ramionami i przewrócił się na drugi bok.
Oczy.
Szary ptak w jednej chwili porzucił przedmiot swojego zainteresowania, na korzyść otulonych zielonymi tęczówkami źrenic, które właśnie ujrzały światło dzienne. Kawka musiała obudzić się, usłyszawszy głosy. Przynajmniej do jednego przydał się ten żółty darmozjad. To rzecz jasna nie moje słowa; tak musiał pomyśleć Szkliwo. Końcówka jego ogona zakołysała się. Przez chwilę chciał coś powiedzieć, ale żadne słowo nie wydawało się wystarczająco ważne do rozpoczęcia tej rozmowy, mającej przecież trwać ledwie chwilę. Chciał uśmiechnąć się, ale nie potrafił, widząc jej pusty wzrok i słysząc pierwsze, oschłe pytanie.
- Na co tak patrzysz?
Potrzebował rozmowy. Potrzebował jak powietrza, dusił się w niepewności. W takich chwilach momentami miał wrażenie, że mięśnie miedzy jego żebrami zatrzymywały się w odrętwieniu, tracąc zapał do wykonywania swojej pracy. Z sekundy na sekundę ucisk w gardle i sztywność klatce piersiowej dawały o sobie znać coraz natarczywiej. Niespokojne serce podsuwało mu co chwila nowe uczucia. Każde z nich jednak stopniowo przeobrażało się w tylko jedno.
- Kocham cię - wyszeptał, sztywno próbując powstrzymać swoje ciało od ucieczki, przynajmniej symbolicznej. Mimo to uciekł, bezwolnie ulegając własnej nieśmiałości; nieharmonijnie odwracając głowę, jakby próbował wcelować wzrokiem w jeden, niewidzialny punkt, wciąż biegający gdzieś pomiędzy źdźbłami wysokiej trawy. - Do zobaczenia.
Jeszcze przez chwilę wilczyca trwała w bezruchu, wpatrując się w niego oczyma bez wyrazu. Krótkie oczekiwanie, moment nadziei, przerwał jej głębszy oddech. Znów zamknęła oczy. Nie odpowiedziała.

Co ma przeminąć, to przeminie
A co ma zranić, do krwi zrani

Hoże stąpanie po ubitej ziemi przykuło moją uwagę. Szczupły basior o jasnej sierści wreszcie pojawił się w zasięgu wzroku, podążając ku nam nie w pośpiechu, lecz z żołnierską sprężystością.
- Satomi, dzień dobry. Zatem możemy iść - zarządziłem, łapą dając zwinny znak do wyruszenia. Pozostali podążyli za nim bez ociągania. W jedynym słusznym kierunku, w którym, jeszcze przed upływem kilku miesięcy, nigdy do głowy by nam nie przyszło iść z poselstwem do najeźdźcy. W świadomości odmalowało się tylko jedno pytanie, wyklarowane z mieszaniny dziesiątek innych. Wojna. Dobiega końca. Co teraz będzie?
- Nie rozumiem twojego wyroku - zniżony, lecz nadal łagodny głos Ry'a rozpłynął się w leśnej ciszy. - Nikt przy zdrowych zmysłach go nie zrozumie.
- Nie oczekuję tego - odrzekłem nieśpiesznie.
- Czym poskutkuje układanie się z wrogiem?
- Chłopcze, jesteś moim jedynym bratankiem i zawsze darzyłem cię sympatią, ale chwilami brzmisz zupełnie jak swój ojciec. Z tą różnicą, że on zawsze miał słabość do Nadziei, a ty pewnie wolałbyś wybrać choćby i najbardziej grząską anarchię, byle tylko nie podporządkowanie. Wkraczając na nasze terytorium, WWN miała dobrze wyliczony rachunek zysków i strat. Nie przedstawili swoich żądań. Nie chodzi im tylko o ich dawne terytoria: chcą doprowadzić nas do upadku. Jeśli zamierzamy temu zapobiec, dalsze prowadzenie wojny nie jest na to sposobem.
- Pozwoliłeś już na śmierć tylu wilków. Szkło nie żyje, chcesz iść za nim?
Skrzywiłem się lekko i pokręciłem głową, przez krótką chwilę nie znajdując odpowiedniego słowa, którego mógłbym użyć, ani właściwego spojrzenia, które samo przekazałoby to, co miałem na myśli. Wreszcie porzuciłem wszelkie sugestie, pod naciskiem bezradności.
- Ja? Ja jestem już stracony - rzuciłem przez ramię, przyspieszając marszu i raźnie wychodząc na prowadzenia poselstwa. Wątły uśmiech wpełzł na mój pysk. - Nie rozumiesz? Nie ma już WSC. Powitajmy ten dzień z szacunkiem, na jaki zasługuje; przyniesie nam on wiele nowego. Milcz, Ry.

Quo Vadis Domine

Krok za krokiem, ku wrogom, czy przyjaciołom?

Quo Vadis Domine

Ku nowemu rozdziałowi.

Quo Vadis Domine

Oto ostatnie kroki na tej ścieżce.

Domine...

Powitały nas wzmagające się szepty wśród żołnierzy, krążących po swojej ostoi. Nikt z nich nie stał w bezruchu; ci, którzy leżeli przedtem pod pniami starych drzew i w cieniu krzewów, naraz powstawali. Spojrzenie za spojrzeniem słałem wilkom, których zaciekawienie i wrzawa zawisły w powietrzu, gęstniejąc i wiążąc się w mętny osad, ograniczający widoczność i zlepiający powietrze w tchawicy. Czy wszystko to wynikło z pojawienia się czwórki tak niepozornych przybyszy? Na to wyglądało. Otoczyła nas gromada niespokojnych wilków, niczym stos rozrzuconych po trawie, rozżarzonych węgli.
Na czoło drużyny wynurzył się postawny basior. Dreniec. Nie kazał na siebie długo czekać. Liczył, że się pojawimy? Nie. Oczekiwał wieści od swoich wywiadowców? A może kroków wrogiej armii? To żołnierz i dowódca, jakich potrzeba każdej watasze; zawsze w gotowości.
„Chwalmy ten dzień już z samego rana, albowiem nowiny, których oczekujesz, przybyły”, powiedziałem sam do siebie, z szacunkiem skinąwszy mu głową. Tak to właśnie było w naszym imperium, w którym nawet najważniejsze wieści przekazywane były przez zaspanego wysłannika z językiem na brodzie, którym najczęściej zostawał ten, kto stał akurat najbliżej wyjścia i nie zdążył odwrócić wzroku.
- Kto nas nawiedził? - Basior wypiął pierś, a pysk przyodział w urzędową powagę, choć blask uciechy bił z jego szeroko otwartych ślepiów. - Alfa Watahy Srebrnego Chabra?
- Poseł - odparłem szorstko. - Posłowie.
- Słuchamy z uwagą.
Byłem pewien, że nie dostrzegł chwili mojego wahania. Gestem dałem znak towarzyszom, by ruszyli za mną, dalej, na co mgnienie rozdarcia przebiegło przez oczy żołnierza. Jego poczucie niepodzielnej władzy na chwilę został zaburzone, lecz jego pysk nie drgnął. Szedłem dalej, czekając na słowa, które nadeszły, gdy stawiałem na ziemi dokładnie wymierzony krok.
Oto ja, Agrest, ryba wymykająca się z paszczy rekina, kozica na stromej skale. Jastrząb z połamanym skrzydłem, ostatni raz pikujący wprost ku ziemi. Czy coś jeszcze będzie, gdy nastąpi uderzenie? Czy coś przetrwa, a może coś się rozpocznie?
- Dokąd to? - Dreniec rzucił mocniejszym słowem, na tyle pewnie, by dać znak, że niełatwo naruszyć jego żelazny ład. Wpół kroku zmierzyłem go wzrokiem.
- Wiadomości, którą chcemy wam przekazać, nie należy wykrzykiwać na rynku jak powitania sąsiadki.
- Zapraszamy zatem do mojej siedziby. - Cierpliwie, lecz stanowczo uniósł jedną z przednich łap, by wskazać nam kierunek. Ciepłe, czy gorące były jego słowa?
- Znamy każdy kąt na naszym terytorium. Pozwólcie, że usiądziemy w spokoju, wśród jałowców, na północ od zachodniej ścieżki.
Ogon basiora zakołysał się. Ponownie dałem znak wspólnikom.
Ustąpił.
- Czy teraz zdradzicie cel swojego poselstwa? - zapytał, sadowiąc się w cieniu krzewu i zakładając łapę na łapę. Usiadłem prosto, w centrum poselstwa, ze źrenicami skierowanymi wprost w jego źrenice.
- Nie pytamy, czego żądacie, pasąc swoją trzodę na naszych ziemiach. Okoliczności tego sporu osądzi historia. Mamy dla was propozycję. A raczej propozycję do waszej watahy, przede wszystkim, do jej przywódcy. Tym jednak zajmiemy się, gdy będziemy mogli w spokoju przekroczyć granicę.
- Skąd ta pewność? - Dreniec uniósł kąciki pyska. Przyglądałem mu się, nie zdradzając ani jednej myśli, lecz mój mózg, zmobilizowany do działania, pracował na najwyższych obrotach.
- Liczę, że porozumiemy się bez kłopotu. Generale Watahy Wielkich Nadziei - podkreśliłem jednakowo każde ze słów. - Wraz z dniem dzisiejszym Wataha Srebrnego Chabra przestaje stawiać zbrojny opór wojsku WWN. Jesteśmy gotowi podpisać porozumienie korzystne jednakowo dla was i dla nas. Jesteśmy świadomi, z czym będzie się ono wiązać.
- Oddajecie nam władzę nad WSC? - Niespodziewanie głos wilka wszedł na wyższe tony. Postawiłem uszy wyjątkowo wysoko i zupełnie prostopadle do ziemi. Basior tymczasem mówił. Pojaśniały jego oczy, a pysk wygiął się w wyrazie niekrytego uniesienia; burzliwej rozkoszy, jaką dnia powszedniego mógł się odznaczać tylko wulkan energii witalnej. Subtelne zmiany w jego zachowaniu jednoznacznie zdążyły już nakreślić mi przed oczyma obraz jego wnętrza i powiadomiły z całą pewnością, że wilk ten nie jest politykiem. - Przekazujecie nam właśnie: „Gospodarzcie na naszych ziemiach, weźcie je jak własne”? Czy mamy liczyć na haczyk, Agreście? 
Zazgrzytało mi w głowie na dźwięk własnego imienia, lecz nie pozwoliłem się sprowokować; celowo ani przypadkiem.
- Szczegóły ugody ustalę osobiście z Sekretarzem - oświadczyłem mrukliwie.
- Rozumiem - odparł zaskakująco zgodnie. - Czego potrzebujecie od wojska?
- Przede wszystkim, chcemy wstępnie zawrzeć umowę o wzajemnej nieagresji.
- Jestem jedynie wykonawcą słów Sekretarza.
- Teraz, gdy znacie nasze intencje, możemy wykonać ku temu pierwszy krok. Po to właśnie dziś przychodzimy. Oraz, oczywiście, by we wspólnym interesie poprosić o eskortę poselstwa na terytorium Watahy Wielkich Nadziei.
- Oczywiście. - Basior powtórzył po mnie i kiwnął głową w wyrazie wyszukanego zamyślenia. - Pod warunkiem, że pójdziesz sam, Agreście. - Gwałtownie zmienił charakter wypowiedzi, co kontrastowało z jego spokojnym głosem. Nie dałem mu czasu do rozważań, na prosty gest deklasujący odpowiadając w bezpiecznie podręcznikowy sposób. Oto nauka czwarta. Czasem pozwól sobie cofnąć się o krok, by pewniej zaprzeć się o ziemię i nie ustąpić ani o centymetr.
- Wyznaczyliśmy do tego dwie osoby.
Rzecz jasna, planowałem wybrać się na tereny WWN w dokładnie tak licznym składzie, w jakim przybyliśmy z poselstwem do Dreńca. Szybka, zaprzeczająca temu odpowiedź, nie przekonała przeciwników, że było inaczej, lecz zasiała drogocenne ziarno wątpliwości. Jako że moje ostrze śmignęło w powietrzu bez uprzedzenia, nie mogłem powstrzymać się przed nawiązaniem krótkiego, acz znaczącego kontaktu wzrokowego ze Szkliwem, w nadziei, że nadal bez słów odczytujemy swoje zamiary. Ten, podtrzymując go przez chwilę i upewniając się, co ma dokładnie oznaczać, westchnął bezgłośnie.
- Pewnie nie rozumiecie, czym podyktowana jest moja uwaga - powiedział tymczasem Dreniec. - Lecz zrozumcie: do obstawy kilku posłów potrzebujemy więcej sił, niż do obstawy jednego.
- Nadal mniej, niż potrzebowalibyście do kolejnej bitwy - zauważyłem, flegmatycznie przenosząc wzrok ponownie na mojego rozmówcę. - Czy to bardzo trudne zadanie, ochronić posłów przed prowokacją urządzoną przez własne wilki?
- No dobrze. Ufam, że powód jest wart fatygi.
„A więc nie jesteś tak silny, jak wydajesz się na pierwszy rzut oka”, pomyślałem. „Co więcej, w każdym twoim słowie, mimo wszystko, wyczuwam naleciałości prostego żołnierza”.
Nie odpowiedziałem, uznając temat za wyczerpany i skrzętnie zbierając w całość wiązkę osiągniętych korzyści. Więcej nie zwiodła mnie już pewność w jego głosie.

Nie pytaj świata o recepty
Które uleczą ludzkość całą
Miast pytać, raczej poproś szeptem
By się ta jedna uśmiechała

Stary basior wyszedł nam naprzeciw.
- Agrest. Co sprowadza cię w nasze progi, po tym, jak...
- Zadajesz dziwne pytanie, Sekretarzu - odparłem lekko. - Sprowadza mnie do ciebie drużyna wojska Watahy Wielkich Nadziei, stacjonująca na naszym terytorium. Mam nadzieję rozwiązać dziś tę, nie ukrywam, kłopotliwą dla nas kwestię.
- Nie wiem, czy jest co rozwiązywać. Rzecz jest dość prosta.
- Przekonamy się: za taką i ja chcę ją uważać.
Sekretarz bez śladu napięcia, gniewu, czy wzruszenia, wycofał się w głąb jaskini i wskazał nam miejsca.
- Usiądźcie proszę. Porozmawiamy sobie. - Kiwnął głową i zajął własną pozycję, wbijając w nas swój dobroduszny wzrok. Po raz pierwszy, brwi wilka drgnęły niepostrzeżenie, a jego zastygły pysk ożywił się nieznacznie. - Wybaczcie suche przyjęcie, nie oczekiwałem poselstwa. Mundus. Powiedziano mi, że nie żyjesz już od dawna.
- Nie okłamano cię - odrzekłem prędko, za milczącego towarzysza. - Jego imię brzmi Szkliwo.
- Duet wszelako tak samo harmonijny jak zawsze. Agreście, nasze ostatnie spotkanie zakończyło się źle i nie jest to chyba osąd podlegający dyskusji. Najlepszym na to dowodem jest twoja dzisiejsza wizyta tutaj.
- Niestety muszę wyprowadzić cię z błędu, Sekretarzu, choć bardzo chciałbym przyznać ci rację. Przyznać się muszę natomiast do czegoś innego. Nie wiem, czy rozjaśni, czy skomplikuje to sprawę, którą masz za prostą, ale w gruncie rzeczy dziś jest już tylko żałosną anegdotą i tak możesz to potraktować. - Zrobiłem krótką pauzę, by dostrzec delikatne zaciekawienie, wzrastające w jego oczach. - Nie pamiętam ani słowa z tamtej rozmowy. Nie wiem, jak się tu wtedy znalazłem, ani dlaczego podjąłem decyzję o zerwaniu sojuszu. Byłem niepoczytalny. Do dziś nie wiemy, co było przyczyną tego jednorazowego incydentu. Niestety skutki są o wiele wyrazistsze.
- Raczysz żartować. - Przywódca WWN zmarszczył brwi. - Chcesz postawić to poza nawiasem? To chyba niemożliwe. Tamta rozmowa, jak słusznie zauważasz, pociągnęła za sobą zbyt wiele konsekwencji.
- Chcę tylko, byś przyjął to do wiadomości. Nie planuję niczego odkręcać, bo jest już na to stanowczo za późno. - Nachyliłem się do przodu, nadając swoim kolejnym słowom nieco bardziej poufny charakter. - A teraz do rzeczy. Wybacz mi moją bezpośredniość, ale byłem i będę, przyjacielu, dzieckiem prostej ziemi. Zależy nam, aby zakończyć tę wojnę. Zresztą będę szczery: chcę dobra mojej watahy, pokoju dla jej ludu. Jestem skłonny przekazać ci zwierzchnictwo nad moim stanowiskiem, a co za tym idzie, nad Watahą Srebrnego Chabra. W zamian potrzebuję zapewnienia o jej bezpieczeństwie.
Sekretarz popatrzył na mnie bacznie; z pewnością nieco nieufnie. W jego oczach znać było coraz mniej oczywistych pytań, które chwilę wcześniej wybiły z nich niczym wartkie źródło górskiego potoku, a coraz więcej czystego zdumienia.
- Daruj to niepolityczne pytanie, pytam z dobrej woli. Czy dziś jesteś w pełni świadom tego, co robisz?
- Mogę zapewnić - do rozmowy włączył się Szkliwo - że odpowiedzialność za ten krok spoczywa nie tylko na Agreście.
- W pełni. - Uśmiechnąłem się, patrząc basiorowi prosto w oczy i dodałem - oczywiście jestem gotów spisać porozumienie. Czy nie to jest celem Watahy Wielkich Nadziei?
- Dobrze - oświadczył natychmiast Sekretarz. - Spiszemy porozumienie tu i teraz. Niech skończy się to tak, jak się zaczęło. Zaprowadzimy wyczekiwany porządek.
Przede mną, na ziemi, legły dwa białe arkusze. Poruszyłem się na swoim miejscu, próbując zmiażdżyć zwiniętego w kulkę jeża, który w najlepsze turlał się po moim żołądku i raz po raz powodował palące dreszcze. Podniosłem ofiarowane mi, brunatne, bocianie pióro.
- Wojsko Watahy Srebrnego Chabra - zacząłem - zaprzestaje działań obronnych i umożliwia członkom Watahy Wielkich Nadziei swobodne poruszanie się po swoim terytorium, polowanie oraz korzystanie ze wszystkich działów gospodarki na równi z członkami WSC. Natomiast wojsko Watahy Wielkich Nadziei wycofuje swoje siły z powrotem w obręb swoich granic.
- Na terytorium WSC pozostanie kilkoro żołnierzy - odpowiedział wilk. - W celu zachowania pewności o ciągłości współpracy między obiema jaskiniami wojskowymi.
- Nie więcej, niż dziesięcioro - przerwałem mu.
- Nie więcej, chyba, że nastąpi konieczność, taka jak zbrojny spisek, zamach lub zamieszki. Lub gdy przedstawiciele władz WSC sami o to wniosą.
- Niech będzie - mruknąłem. - Jaskinia medyczna pozostaje poza wpływami wojska.
- Zgoda. Dopóki jej działalność ogranicza się do czynności przewidzianych misją stanowisk medycznych. Stanowisko alfy oraz wszystkie podlegające mu stanowiska urzędnicze Watahy Srebrnego Chabra, w sprawach innych, niż doraźne rozwiązania gospodarcze, podlegają pod dyktat sekretarza Watahy Wielkich Nadziei.
- Wnoszę o pozostawienie WSC niezależności w zarządzaniu jednym sektorem - zagadnął drugi poseł. - Mianowicie oświatą.
- Aż tak źle oceniacie nasze szkolnictwo? - zażartował wilk. - Niech i tak będzie. Pod warunkiem analogicznym do działania jaskini medycznej.
- Oczywiście.
- Ostatnia, najważniejsza rzecz. Prawo Watahy Wielkich Nadziei jest wiążące. W kwestiach nieuregulowanych niniejszą umową, stoi ponad prawem Watahy Srebrnego Chabra.
Zacisnąłem zęby.
- Jak zyskamy gwarancję, że Wataha Wielkich Nadziei nie postanowi zerwać zawartej dziś umowy, ponad którą stoi jej długoletnie prawo? - Opuściłem jedną brew, łypiąc na Sekretarza zza własnego dokumentu, a gdy odpowiedź z jego strony nie nadeszła natychmiast, sam ogłosiłem - przeprowadzimy wszystko zgodnie z prawem. Stronami umowy będą Wataha Srebrnego Chabra i Wataha Wielkich Nadziei, a nad utrzymaniem międzynarodowego statusu umowy będzie czuwać NIKL.
- To dobrze pomyślane wyjście. - Przywódca WWN pokiwał głową, kreśląc na kartce ostatnie litery. - Czas na sprawy, nazwijmy to, doczesne. Z dniem dzisiejszym zniesiony zostaje stan wojenny na terytorium Watahy Srebrnego Chabra. Zostają przywrócone wszystkie cywilne stanowiska.
Aby dopełnić obowiązku, wymieniliśmy się dokumentami, uprzednio odkładając pióra. Przebiegłem wzrokiem po linijkach średniej wielkości liter. Umowa spisana bez zarzutu, w pełni zgodnie z ustaleniami.
Zanim oczy Sekretarza dobiegły do końca tekstu, jego przednia kończyna powędrowała w kierunku naczynia z czernidłem. W ślad za nim, gibkim ruchem zanurzyłem palce w piasku, nasączonym nieznanego pochodzenia atramentem. Na obu dokumentach pojawiły się po dwa odciski łap. Sekretarza; od tamtej chwili najpotężniejszego chlebodawcy i rządcy wschodnich ziem. Oraz Agresta; przywódcy krainy wziętej w poddaństwo.
W milczeniu podaliśmy sobie łapy, nadal czarne od atramentu.
- A teraz przepraszam na chwilę. - Basior podniósł się ciężko i podreptał do wyjścia. Odprowadziłem go wzrokiem.
- Po wszystkim - mruknąłem, gdy zostaliśmy sami. Przygarbiłem się by dać odpocząć spiętemu ciału, po czym odetchnąłem głęboko. Moje uszy, wciąż czujnie sterczące na głowie, mimowolnie skierowały się w stronę wyjścia, gdzie zniknął przywódca WWN. Przez chwilę nie zdołałem rozróżnić żadnego szczególnego, dobiegającego stamtąd dźwięku, rychło jednak cisza została przerwana. Do jaskini wkroczyło kilka wilków, które konwojowały nas na tereny WWN, a zaraz za nimi wszedł Sekretarz.
- Proszę, byście poszli ze strażnikami - zwrócił się do nas lakonicznie.
- Co mamy przez to rozumieć? - zapytałem, postanawiając póki co nie ruszać się z miejsca. - Obstawę w drodze powrotnej?
- Zostajecie zatrzymani.
- Powód? - prawie wszedłem mu w słowo.
- W obliczu zaistniałych okoliczności wasza obecność może stanowić zagrożenie dla ładu wewnętrznego Watahy Wielkich Nadziei i Watahy Srebrnego Chabra.
- Nasza... obecność? - Moje czoło zmarszczyło się lekko. Kątem oka zerknąłem na towarzysza, a on niemal od razu odwzajemnił spojrzenie. - Co z poselstwem do NIKL-u w sprawie naszej umowy?
- Zgodnie z nią, jestem teraz odpowiedzialny za nadzór nad waszą watahą - oznajmił Sekretarz. - Wyślemy do siedziby Najwyższej Izby dwóch posłów z WWN oraz dwóch posłów z WSC. Wszystko zostanie wykonane uczciwie.
- Ach tak. - Chrząknąłem. - No cóż, Szkliwo, będziemy się zbierać. Do zobaczenia, Sekretarzu.
Podniosłem się i otrzepałem z kurzu jaskini, bez słowa ruszając ku wyjściu. Mój wspólnik podążył za mną, lecz zatrzymał się przed wyjściem, zwracając się w kierunku naszego rozmówcy. Mimo to daleki był od zdecydowania się na nieznoszący sprzeciwu kontakt wzrokowy, więc jedynie zawiesił oczy na pustce w pobliżu rozmówcy.
- Kiedy dowiemy się co... co dalej? - zapytał, a przywódca opowiedział bez wahania.
- Tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na razie wyruszamy do WSC, przekazać waszym członkom wiadomość o nowym zwierzchnictwie.
Sekretarz przez chwilę uprzejmie pozostał w tym samym miejscu, na wypadek, gdyby miał usłyszeć jeszcze jakieś pytanie, ale żadne już nie padło. Opuściliśmy jaskinię tak, jak ją odwiedziliśmy, w towarzystwie strażników. Tyle, że zamiast do domu, zmierzaliśmy ciągle w tym samym kierunku: w głąb Watahy Wielkich Nadziei.
- Pięknie - odezwałem się półgłosem, gdy zrównaliśmy kroku. - Widziałeś, co nawywijaliśmy w porozumieniu?
- E, to wszystko zaprocentuje w przyszłości.
- Nie wiem, czy chcę tego dożyć.
- To dobrze, bo nie wiem, czy dożyjesz.
- Co ty mówisz? - Żachnąłem się, rozwierając powieki z całą ich mocą. Prychnąłem, z mlaśnięciem oblizując wargi, by przez wybuch emocji, przypadkowo nie zostały na nich krople śliny.
- Przestań, żartuję. To WWN, nie WSJ. Chroni nas prawo.
- Obyś miał rację - wymamrotałem, przelotnie spoglądając na idących za nami i obok nas strażników. - Obyś miał choć trochę racji.
- Mówiłeś Nymerii?
- Nie. Widzisz, miałem powiedzieć, ale wolałem jej niepokoić. A ty Kawce?
- Nie. A trzeba było. Chciałem... No nic, dowiedzą się lada chwila.
- Właściwie trudno. Osiągnąłem wszystko co chciałem.
- Agrest, może nie żegnaj się jeszcze z tym światem, co?
- Nie mogę nawet powiedzieć nikomu „Zaopiekuj się nimi”, bo ciebie pewnie ukatrupią razem ze mną.
- Spadaj. Nigdzie się nie wybieramy.
- Wojna. To miało być pretekstem do postawienia NIKL-u po naszej stronie. Co teraz, gdy spisaliśmy umowę?
- Twoja myśl była słuszna i nie porzucamy jej. Po prostu wydłużamy jej perspektywę i ograniczamy liczbę jej ofiar, a przy okazji zostawiamy sobie furtkę na wypadek, gdyby NIKL zawiódł. Tak... wiesz - zniżył głos. - Na zupełnie wszelki wypadek.
- Za sto lat będziesz się ze swojego pomysłu, już jako upiór, tłumaczył przed całym stadem swoich historyków - wymamrotałem.
- Zrobię to z radością. Żebyś ty nie musiał. - Zerknął na mnie z ukosa i mrugnął swoim berberysowym oczkiem.

Co ma przeminąć, to przeminie
A co ma zranić, do krwi zrani...

Mogło się wydawać, że pozostało tylko iść, w świetle wstającego dnia wyjść na nową prostą. Mogło się wydawać, że wszystkie historie, w których braliśmy udział, były już zamknięte. Wszak nie sposób już znaleźć w tej sprawie drugiego dna, a wśród możliwych jej rozwiązań złotego środka: czy nie nadszedł czas, by nastała cisza? Życie jednak bywa niejasnym dobroczyńcą.
Jak to czasem bywa, historia nie urwała się nagle, a wciąż błędnym kołem się toczy, by móc się dalej przekształcać, i żądna równowagi ożywia raz po raz te same, utarte schematy. Kilka dni i o kilka więcej, powtarzają się wątpliwości i słowa, powtarzają się gesty i czyny. Powtarzają się uczucia i osobowości, by każdy z nas wypełnił lukę pozostawioną na świecie przez kogoś, kto odszedł. Wciąż tego samego uczymy nasze dzieci i tego samego nauczą one swoje dzieci.
Wielkie drzewo wyrosło z małej pestki, stworzonej za sprawą nietuzinkowego pomysłu. Gleba pod nim nawieziona najcieplejszymi myślami i najwznioślejszymi słowy; to one nadały mu kształt. Przewidziane plony zostały zebrane, święto na ich cześć odprawione.
Nawet ostatni, niecny owoc, spadł z gałęzi i zgnił, zrównując się z próchniejącą ziemią.
Zwykła to kolej rzeczy, gdy jedno wydarzenie płynnie przechodzi w drugie. Z czasem pamiętane szczegóły zacierają się, a powracając myślami do przeszłości tworzymy fałszywe wspomnienia. Jednak pozostaje jeden niezmienny, któremu nikt nie poświęca dużej uwagi, być może właśnie dlatego, że tak powszednim wydaje się przedmiotem. Ledwie podłożem, skałą, którą niegdyś pokłuły kępy mchów i poprzebijały korzenie ziela. Gdy wszystko wokół gnije, a zepsute resztki pożera robactwo, gdy spod zwiędłej roślinności wyłania się lita ziemia, gdy ze zdziczałych zalążków życie rozwija się na nowo, gdzieś pod spodem, pod tym wszystkim, trwa niewzruszony rdzeń, na którym opiera się nasza opowieść.
Korzenie wrastają głębiej, próbują skruszyć to, co zostało. Lecz to, co wyrosło już na nieugiętym fundamencie, żywi się słońcem, opadłym owocem i trupem robactwa, które niegdyś podgryzało jego liście. Życie uzupełnia się na własnym poziomie i wystarczy sobie samo. Może zamknąć się w swoim perpetuum mobile, dopóki ktoś lub coś z zewnątrz jak na złe nie wśliźnie się do środka, przypadkiem lub podstępem, na dobre nie zburzy miarowego biegu wydarzeń; nie zmieni świata na gorsze lub na lepsze. Na zawsze i na wieki wieków... Przeklinając powiadają: obyś żył w ciekawych czasach.
Niech zatem tak i dziś się stanie.

C. D. N.

Koniec aktu pierw trzeciego

czwartek, 28 lipca 2022

Od Ciri CD Admirała - „Taniec z Aniołami. Rdzeń” [cz. 5.2]

Zawiodłam ich. Starałam się jak mogłam ale i tak zawiodłam. I choć moje serce było rozdarte od dnia przejścia na stronę Admirała, to nadal czułam się wewnętrznie tą Chabrową wilczycą sprzed lat. Która zabiegała o uwagę wszystkich… którą wszyscy uwielbiali i wzajemnie.

Co się ze mną stało?

Miłość choć cudowna i piękna, była dla mnie jednocześnie zabójcza i ograniczająca. Nie mogłam być sobą. Nie mogłam nawet z nikim rozmawiać oprócz Admirała.

Ostatnio uśmiechnęłam się lekko do jednego z jego pachołków, który ewidentnie miał gorszy dzień, a wywody Admirała tylko go pogorszyły. Myślałam, że mój ukochany tego nie widział, ale jak tylko znaleźliśmy się w głuchych ścianach jaskini, spojrzał na mnie z niewypowiedzianą obelgą. Nie ufał mi.

I słusznie.

Jednak nie zmieniało to faktu, że czułam się zamknięta i tłamszona. Moja miłość byłą szczera i ślepa. Kiedyś. Możliwe że gdyby nie okoliczności, nadal byłabym tą głupią waderą sprzed wojny. Sprzed śmierci mojej matki. Sprzed śmierci Mundusa. Jednak teraz już nic nie było takie jak powinno.

---

Weszłam do ciemnego pomieszczenia, stąpając bezgłośnie po kamienno-piaskowej posadzce. Miałam szczęście, że zdarzyło mi się być tutaj na tyle długo bym była w stanie odnaleźć właściwe łoże bez niepotrzebnego hałasu.

- Nie powinno cie tu być. – powiedziała cicho otwierając oczy w momencie jak pojawiłam się przed jej pyskiem. Wstała lekko, opierając ciężar na jednej z łap, prawie niezauważalnie rozglądając się na boki. Martwiła się, choć pewnie tylko ja byłam w stanie to zauważyć.

- Tak mi przykro… - szepnęłam łamiącym się głosem – Nie wiedziałam, on mi nic nie mówi, musiał to z nią uzgodnić gdy…

- Ciii… - Nymeria spojrzała na mnie z dezaprobatą. – Nic nie mów. – po czym ściągnęła brwi, a ja poczułam lekkie muśnięcie w myśli. Chwile potem w mojej głowie rozległ się jej głos. Głos, który kiedyś słyszałam codziennie.

- Jaka ona? Z kim uzgadniał?

- No z Kawką.   gdy zobaczyłam ściągnięcie brwi na pysku Nymerii, dodałam szybko - Myślałam, że już wiecie… rozmawiali dzisiaj, on jej zaproponował współpracę bo po tym co się stało boi się do was wrócić. Myślałam, że ją wyrzuciliście i dlatego przyjęła jego propozycję.

Cisza która nastała po moich słowach, była prawie namacalna. Nymeria westchnęła ciężko i łapiąc się za pozszywany brzuch, z powrotem położyła się na boku

- Idź już. Niedługo przyniosą szczeniaki na karmienie. Lepiej, żeby nikt cię nie zobaczył… i nie wyczuł.

Kiwnęłam głową i pokazałam jej małą fiolkę, która zawsze miałam przy sobie odkąd mi ją dała. Zawierała olej z drzewa herbacianego, który oprócz właściwości zdrowotnych, niwelował też mocne zapachy, zostawiając za sobą jedynie świeżą ziołową aurę… co w jaskini medycznej raczej nie sprawiało problemu. Nymeria opowiadała mi, że wynajęła kiedyś podróżującą rublię, poznaną dawno temu jak była jeszcze szczeniakiem, i poprosiła ją o sprowadzenie podobnego specyfiku zza morza. Nie do końca o takie coś jej chodziło, ale były momenty kiedy olejek zdecydowanie spełniał swoje zadanie.

Odwróciłam się by wyjść, gdy w mojej głowie pojawił się obraz, który wręcz poczułam na całym swoim ciele. Spojrzałam na przyjaciółkę,w jej lśniące w ciemności oczy. Obraz przedstawiał mnie i ją, gdy obejmowała mnie próbując uspokoić kolejny atak paniki, które nie ustępowały odkąd moja matka umarła. Tuliła mnie tak noc w noc a w gorszych chwilach i za dnia. To dlatego w tamtym okresie Nymeria praktycznie ze mną zamieszkała. Teraz już radziłam sobie z nimi sama, wiedziałam jak je dostrzegać zanim będą widoczne i jak skrócić je do minimum. Jednak gdyby nie pomoc Nymerii, możliwe że nigdy nie wyszłabym z tamtej przeklętej jaskini w górach.

Uśmiechnęłam się smutno i wybiegłam szybko z jaskini, nie chcąc by płacz lub kolejny atak spowodowały moje wykrycie. Wracając do Admirała, musiałam zatrzymać się przy polanie życia, by uspokoić kołatające serce i oddech.

To nie był pierwszy raz gdy wymykałam się ją zobaczyć… jednak na pewno pierwszy raz po tak wielkiej porażce z mojej strony.

Już niedługo. To już niedługo się skończy.

środa, 20 lipca 2022

Od Delty (Mezularii) CD Kraski - "Jaspis" cz. 2

Kiedy niebo otula ciemna otoczka nocy, a ciebie samego słodka niewiedza o nicości czy lasach pod tobą. Kiedy wiatr delikatnie zaczepia twoje pióra, a oddech zapiera w piersiach każda najmniejsza woda, widziana z tak wysoka, błyszcząca się w świetle białego księżyca. Srebra, zielenie i błękity, wszystkie kolory mieszające się w lasach u dołu. Pod jej stopami, niczym mrówki, skaczące zajączki chowające się w norach jak kurzyki na półce za doniczką. Unikają strachu, niedoli jaka ich spotyka jeśli za długo zabawią pośród słodkiej letniej trawy. A ona ponad nimi. Gardzącym skrzydłem machając unika świata w dole, niebezpieczeństwa nocy i zabójczej miłości drapieżników kryjących się w mrokach koszmarów.  

I tak jej podróż trwała chwilę, aż słońce wstało i schowało się w końcu na jednym z jej boków. Dzień oczywiście był upalny, jak na lato przystało. Jej ogon powoli kierował lotem, kręcąc się niczym mały koci ślaczek za nią. Bawiła się na wietrze niczym latawiec podfruwając wzwyż i opadając jak słodki pyłek zerwany z kwiatka przy mocniejszym powiewie. Niczym listek, lekka, płynna, bujała się na boki. Niczym kołyska, w przód i w tył. Niczym ptak leciała przez niebo, zagubiona, z dala od swojego klucza. Chociaż w kluczach nie latała. Płynęła przez niebo niczym ryba przez wodę, chociaż nieco pod prąd. Jej  oddech wpadł w płuca, zakręcił się niczym mucha pod sufitem i wypadł.
—Burza— szepnęła do siebie, a jej oko uniosło się. Zieleń zabłyszczała w słońcu kiedy z grymasem na dziobie ujrzała ciemne chmury przesłaniające odległy horyzont. A one pięły się w jej kierunku i niedługo potem lot już nie był taką igraszką. Balansowała jakoś z początku, niechętna do lądowania. Jednak musiała skrzydłami mielić przez wiatry, spierać się z deszczem i słuchać jak grzmoty przenoszą się w jej kościach trzęsąc całym ciałem. Więc musiała. W obawie o własne zdrowie, o życie nawet. Pioruny trzaskały bowiem wszystko co  było najbliżej nieba, a kto inny jak ptak, król przestworzy, nie będzie najbliżej słońca i Boga? Zmniejszyła odległość między sobą a ziemią, a lasem, szczytami koron. Powoli, szukała miejsca, co nie było łatwe kiedy maleńkie kropelki żałości niebieskich otchłani nad nią próbowały oślepić ją, nieustannie pchając się pod powieki. Zahaczyła skrzydłem o gałąź wzbijając się od razu ponownie wyżej. Przeklęła cichutko, a jej słowa rozwiał szum. Westchnęła. Jej oddech zabrał wiatr. To i tak zapewne stanie się przy takiej widoczności. Wystawiła szpony. Zniżyła się. Przymknęła oczy chroniąc je przed siekającym bólem i spróbowała.
Lądowanie nie wyszło jej bardzo dobrze. Nie była jednak zaskoczona. Jedna z jej szczudłowatych nóg ześliznęła się z głęzi. Uderzyła kością ogonową czując jak spada w dół. Drzewo zatrzeszczało i ku jej zaskoczeniu spadło razem z nią uderzając z hukiem o ziemię. Ona sama spadała wolniej, gdyż skrzydła należały do jej przywileju. Jednak ląd nie przyjął jej z otwartymi ramionami. Zimna trawa, śliska i morka od deszczu otuliła jej plecy kiedy uderzyła w nią z impetem. Stęknęła żałośnie, ale wstała. Nie takie upadki ją spotykały. Nogą zgrabnie dosięgła do uchylonej głowy, wyjmując zagubione liście spośród piór. A potem paroma susami z dopomogą uderzeń skrzydeł wydostała się z labiryntu gałęzi należących do powalonego drzewa. Najwyraźniej ta nieszczęsna roślina była już nieźle nadwyrężona i wystarczyła tylko lekka nieszczęśniczka aby zwalić je z nóg. Nawet muśnięcie piórka zaburz taflę wody, a co dopiero kilogramy piórek.
—Jeju. Narozrabiałam. — mruknęła, ale żadna skrucha nie przeszła przez jej dziób. Natura najwyraźniej chciała aby to drzewo upadło. Jak przyjrzała się dokładniej, widziała jakże piękne korzenie tego „trupa” były małe, niestabilne, zmierzwione czasem i termitami. Zatrzepała skrzydłami nieskutecznie próbując pozbyć się z nich wody.
—HEJ. — miała odejść. Już nawet była na ziemi, chcąc porzucić tego nieszczęśnika, ale wiatr jej przerwał. W zaskoczeniu rozejrzała się. Czy szalała?  —Jest tam ktoś?— ciszej. Znacznie ciszej. To nie ona słyszała głosy, chyba. Powoli się zakręciła.
—Halo? — jej głos zabrzmiał głośno, gdyż bała się, że zagubi się gdzieś w wietrze.
—Halo! — echo. Odpowiedział jej jakiś żartowniś. Pokręciła głową.
—Gdzie jesteś? Czemu wołasz? — pytania niby bez sensu. W końcu kto pyta się swojego mordercy czemu trzyma siekierę w ręku.
—Tutaj. Halo! Słyszysz mnie? — jakby panika. Jakby błaganie. Ale tak słyszała. Wskoczyła na pień, który sama zwaliła, przyglądając się temu miejscu.
—Jejusiu. Narozrabiałam. — nie to że miałaby poczuć skruchę, ale przyznać się musiała. De facto to ona zrzuciła drzewo na to nieszczęsne stworzonko.  —Powiedz mi skarbie. Boli cię coś? — musiała zagrać na czas. Drzewo do prawda nie było grube, ale gałęzi miało sporo. Może mogłaby spróbować jej pomóc. Jakoś.
—Nie. Ale... Ciasno tu. — Ciasno. No przecież. Musiała znaleźć wnękę. O Zgrozo i Szczęście nikogo nie zabiła. Jeszcze i chyba.
—Siedź spokojnie. — zawołała. Nie bardzo wiedziała co zrobić. Mogła być bystrym ptakiem, ale nadal miała tylko skrzydła do dyspozycji. W końcu te patyczki, które miała za nogi niewiele jej tutaj pomogą. Jakby pióra miały. —I się nie bój. — pokiwała łebkiem chociaż pewnie niewiele to dla tego nieszczęśnika znaczyło. Odpowiedziało jej mruknięcie.
W oddali zagrzmiało. Świat na milisekundy zabłyszczał w świetle pojedynczego wyładowania. I wtedy dojrzała, tą mała szparę między drzewem a dziurą. Wielki dąb, o który oparł się upadły, spuścił z liści parę większych kropel rozbijając się na jej głowie.
—UGH. Rozumiem wszechświecie. Rozumiem jasno. Ale co ja mogę wobec świętości natury? —  wygłosiła swoje słowa jak sakrament. Z boku mogła wydać się dziwna i pewnie tak było, ale nawyki mówienia do siebie posiada każdy kto jest normalny.
—C- co?  — jednak ona zapomniała, że nie jest sama!
—Oh. Nic, nic skarbie. — zamlaskała. Jak wydostać się z tej patowej sytuacji.  —Musisz wytrzymać dopóki deszcz nie ustnie i nie będę w stanie znaleźć pomocy! — otrzepała pióra po raz ponowny gdyż krople uporczywie pchały się jej do oczu.
—N-nie możesz ... pomóc mi ty? — głos był cichy, ale dziewczęcy. Przynajmniej jak dobrze się mu przysłuchała. Mógł to być też szczeniak.
— Oh skarbie. Jestem tylko miernym ptakiem. Mam chude nogi i parę skrzydeł ubranych w pióra. Na pewno będę w stanie unieść tego trupa żeby cię wypuścić. — zamajaczyła nico skrzywiona i dopisując temu zdaniu sarkastyczny wydźwięk. Może nie powinna. W końcu to zestresowanie stworzenie utknęło tam, na jakiś czas jeśli nie na dobre.
—R- rozumiem. — i tak się skończyło. Na chwilę przynajmniej. Żadnych fajerwerków. Jedyne do było to skrzydło osłaniające szparę między drewnem, tak aby nie zalało tego zajączka przypadkiem. Mez nie lubiła deszczu. Przyprawiał ją o dreszcze. A burzy jeszcze bardziej. Bo grzmiała jakby Bóg miał zaraz zesłać na nich ostatnie swoje sądy.

Ale zawiniła, więc trwała tak z uniesionym delikatnie skrzydłem, czekając a ten koszmar przeminie.

<Kraska?> 

Od Agresta - „Rdzeń. Niech się stanie”, cz. 2.10

Popołudniowy skwar ożywiał się rześkim tchnieniem, zwiastującym nadejście kojącego, letniego przedwieczora. Czas mijał, wszystko płynęło gdzieś poza mną. Pozostała mi tylko cichość dnia, sennej teraźniejszości. Wsłuchiwałem się nią jak w muzykę, a w łapach trzymałem dużą, sosnową szyszkę.
Szyszka. Stara, z pewnością jeszcze z zeszłej jesieni. Łącznik jednego życia z drugim; a może życie jest tylko jedno? Nie jest jak cząstka, lecz jak fala, przechodząca z jednego ciała na drugie, jak sieć, nierozerwalnie wiążąca każde boże stworzenie? Szyszka, jak wilcze łono. Nie, nie istnieje wiele żyć. Życie to zachowana ciągłość wszystkiego, co karmi się i oddycha.
Upuściłem maleństwo na ziemię. Potoczyło się i upadło między źdźbła głębokiej trawy. Opuściwszy głowę, oparłem podbródek na ramieniu, przyglądając się mu ospale. Smutne jest czasem to życie. Nużące, trudne. A czasem wszystkiego robi się zbyt wiele, czy to cierpienia, czy nawet radości. Ma się ochotę tylko odpocząć. Odwróciłem lewą łapę wierzchem do ziemi i popatrzyłem na poduszki pod palcami. Stwardniałe chropowate, jak to, po czym przez całe życie stąpały. Te kilka krótkich, wilczych lat biegania po igliwiu i piaskach zostawiło już na nich swój ślad.
Szkło nas zostawił. Po jego śmierci, do mojego... do naszego wspólnego życia wdarła się pustka. Lecz natura nie lubi próżni i trudno jej się dziwić. Miałem wrażenie, że każde z nas przejęło jakiś drobny jego pierwiastek. Ja sam, mogę przysiąc, dostrzegłem w sobie zmianę. Nie było już tego lepszego brata, a przecież zostało tyle rzeczy, za które trzeba było wziąć odpowiedzialność. Nymeria częściej odwiedzała jaskinię wojskową, jak gdyby chciała mieć pewność, że miejsce to pozostało w dobrych rękach. Być może słusznie; nieuchronnie zbliżała się konieczność wybrania nowego plutonowego. Generał na pewno miał już jakieś swoje opcje, ale postanowiłem nie dopytywać o nie, dopóki nie zdążymy pozamykać wszystkich bieżących spraw. A potem... potem stało się to nieszczęście i nie w głowie miałem uczestniczenie w ważnych wydarzeniach, jeśli nie było to konieczne. Na szczęście trwało to wszystko tylko kilka dni.
Zabrakło nam czegoś. Chyba nikt nie potrafił odnaleźć w sobie tej samej prostoty w pojmowaniu i tego samego, wewnętrznego spokoju, z którym mój brat zdawał się witać każdy nowy dzień. To właśnie był jedyny, niewzruszony zły duch, który wciąż popychał nas dalej, do labiryntu zagubienia.
- Cześć pracy!
- O, cześć. - Podniosłem wzrok, napotykając spodziewaną, dwunożną sylwetkę i, zanim jeszcze zatrzymała się naprzeciwko mnie, przejąłem pałeczkę rozmowy. - Wiesz, przemyślałem wszystko. Posłuchaj.
- Słucham.
- Spójrz, dokąd to wszystko prowadzi. Najpierw straciłem brata. Ledwie chwila i o mały włos moje życie rozpadłoby się po raz kolejny. Po stokroć mocniej - wyplułem ostatnie, gorzkie słowa.
- Agrest, Nymeria żyje! Szczenięta żyją.
Tak, miał rację. Żyli i mieli się coraz lepiej, choć potężna rana na brzuchu mojej małżonki miała pozostawić po sobie ślad jeszcze przez lata. Byłem słabym psychicznie i fizycznie histerykiem, ale - o zgrozo - byłem nim; niezmiennie od lat! Jeszcze nigdy, tak jak w ciągu ostatniego roku, nie otrzymałem od przewrotnego losu szansy na ostateczne pogrążenie się w toni własnej ułomności. Ledwie, w mroku pojawiała się niewinna iskierka, mogąca przerodzić się w płomień i oświetlić ciemności, już leciał w jej stronę kubeł lodowatej wody. Każdy kolejny znak na niebie i na ziemi pokazywał mi, czego warte jest życie przepełnione walką o każdy głębszy oddech.
- Nie wszystkie udało się uratować.
Czego mogłoby to być warte? Bycie alfą? Nieco świeższe mięso, uznanie wśród wrogów? Mniejsze zagrożenie, jakim były śmierć i przerwanie tego błędnego koła? Przecież nie miałem już prawie niczego z powyższych. Czego zatem warta była ta walka?!
- Masz przecież trójkę, nie narzekaj. Twoja rodzina lada chwila wróci do domu.
A jednak, uwierzcie lub nie, albo, jeśli wolicie, postukajcie się w czoło: chciałem żyć dalej. Chciałem kochać, być kochanym i wychować swoje dzieci.
- Tak. Co jeszcze spotka nas w tym domu? Mamy wojnę.
Potem, nieproszona, pojawiała się również myśl o powołaniu; o tym, co od dziecka chciałem robić. Błyskała niczym odległy piorun podczas burzy i gasła, pozostawiając po sobie tylko wypalony przed oczyma powidok, zwodniczą karykaturę, splecioną jak na przekór, z własnego negatywu. Na próżno od miesięcy tłumaczyłem sobie, że wciąż chciałem i mogłem działać.
- To było nieuniknione - mruknął.
- Tak mówisz? Nieprawda. Coś na pewno dało się zrobić.
- Ale wojna jest rzeczywistością. Od miesięcy wszystko zmierzało w jej stronę. Odkąd zerwany został sojusz z WWN. Odkąd wilki zaczęły się burzyć. Być może na początku, w innych warunkach, moglibyśmy zdusić to w zarodku. I co z tego? Czym zastąpiony zostałby przełom, gdyby zamiast niego nadszedł zastój? Nie wiemy. Taki scenariusz nigdy nie został napisany ani zrealizowany!
- Mam dość, tak dość wszystkiego. - Pokręciłem głową, znów uderzając w bezdźwięczne, suche tony.
- Co zatem zrobisz?
- Nie wiem. Mam ochotę rzucić to wszystko. Oczywiście, jestem alfą. Nie mogę. Po to wydrapałem to stanowisko z łap NIKL-owi, żeby na nim zdechnąć. Lecz gdyby tylko ktoś mądrzejszy zechciał przejąć je ode mnie...
Towarzysz już otworzył dziób, żeby odpowiedzieć czym prędzej, ale w jednej chwili porzucił ten plan. Zbliżył się tylko jeszcze o krok i pochylił, by usiąść naprzeciw mnie, na trawie.
- Przegapiliśmy trochę szans. To prawda - przytaknął miękko. Nie wiedziałem już, czy naprawdę jest taki spokojny, czy tylko udaje. W to drugie trudno mi było uwierzyć. - Zbliżamy się do miejsca, z którego trudno będzie wydostać się bez szwanku. Można rzec, zbiegamy z góry, gdzieś w dół i, chociaż próbujemy na wszelkie sposoby, coraz ciężej jest nam zwolnić, nie mówiąc już o zatrzymaniu się.
- Cóż z tego, że sobie tu o tym porozmawiamy, jeśli zatrzymać się ani zawrócić i tak nie sposób?
- No właśnie.
- No? Właśnie. Wszystko to jest i tak jedynie daremnym gadaniem. - Gdy, niczego nie pojmując, odruchowo uważniej przyjrzałem się wspólnikowi, dostrzegłem w jego oczach błysk ledwie widocznego uśmiechu. Już prawie zapomniałem, jak wyglądał ten uśmiech.
Uniosłem jedną brew i wyprostowałem się, by stabilną postawą wynagrodzić sobie własną niepewność.
- Opowiesz mi, co się tu działo pod moją nieobecność? Wszystko co słyszałem, słyszałem od Admirała.
- Tak, najwyższa pora - sapnąłem niechętnie. - A potem porozmawiamy... sam nie wiem. O tym jak bardzo jesteśmy skończeni.
- Na razie po prostu ułóżmy to co już się stało.
- Zaraz po protestach wprowadzono stan wojenny. Nie ja to zarządziłem, a wojsko. Dokładniej rzecz ujmując, Szkło. Zaczęto powoływać do służby cywili, a nowo powołanych szeregowców wysłano na manewry.
- Dobrze. O to chodziło.
- Na chwilę zapanował spokój. Ale potem... nie zdążyło się to jeszcze wszystko poskładać, gdy ktoś podłożył ogień pod jaskinię alf. Spłonęło sporo dokumentów, w większości na szczęście mało ważnych, ale wśród nich z dymem poszła Księga Praw.
- Wygląda na to, że WWN postanowiła włączyć się do gry.
- Skąd wiesz, że to WWN? - Położyłem uszy po sobie, natychmiast podnosząc je znowu, zanim zdradziły moje rozdarcie i podkreśliły niepokój w głosie.
- Według moich wiadomości, to nikt związany z Admirałem, więc najprawdopodobniej również nie WSJ. Ich podejrzewałeś, prawda?
- Nie ukrywam, że tak.
- Zatem członków WSC nie bierzesz pod uwagę.
- Sam nie wiem. Nic już nie wiem. Śledztwo niczego nie wykazało. Nie rzucono podejrzeń na nikogo z naszych, ja też tego nie robiłem. Czego chcieliby, podpalając mój dom? - zapytałem jękliwie, szukając w jego oczach nawet nie samej odpowiedzi, a czarów, które stłumiłyby lęk, który powracał wraz z każdym kolejnym wspomnieniem. Szkliwo bezradnie wzruszył ramionami.
- Być może kiedyś się dowiemy. Mów dalej.
- Dalej. Admirał i jego wilki napadli na jaskinię medyczną, akurat gdy naszą ziemię nawiedziła epidemia.
- Epidemia, która była przypadkowym wynikiem pomylonych zabaw Admirała.
- Na rany... nawet nie wiem, jak to skomentować.
- Nie musisz wcale. Mów dalej.
- Wysłaliśmy poselstwo do NIKL-u. W sprawie nowo sporządzonej Księgi Praw i z oddzielną prośbą o wsparcie w obliczu kryzysu. Straciliśmy z nimi kontakt na długi czas, a w międzyczasie wszystko zaczęło się zmieniać. Dywersanci nagle opuścili nasz szpital i zbiegli na stepy. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że Admirał przyjął tam poselstwo od WWN, ale o czym rozmawiali? Co działo się za zamkniętymi drzwiami? Nie wiem. Potem posłowie przybyli do nas, a z tego, co przekazali, dało się przewidzieć ledwie tyle, że nie podoba im się to, co dzieje się w WSC. Zwłaszcza Admirał na stepach. Ostrzegli nas, że są gotowi na konfrontację.
- Planowali wojnę, ale chcieli odwlekać ją tak długo, jak to tylko możliwe.
- Też tak myślę. - Odpowiedzią na to krótkie, rzucone przeze mnie mimochodem zapewnienie, było jedynie uważne spojrzenie jego ślepiów. Osobie trzeciej tak subtelna nić łączności nie powiedziałaby zapewne wiele, lecz kto raz poczuł na sobie ów baczny wzrok, skierowany nieprzyzwoicie prosto w pewne swej pewności źrenice, wiedział jak rzeczy stoją i co odpowiedzieć.
Jednak ja milczałem; wabiąco, odrobinę wyzywająco. Czekałem na coś, jak rosiczka, szeroko otwierająca swoje błyszczące od wonnych kropel liście, w niemym, lecz bezpośrednim zaproszeniu.
Przez chwilę byłem pewien, że tę grę wygrałem, w ukłonie dla swojego lenistwa, wciskając pałeczkę tej rozmowy tym razem w jego szpony. Moje słowa okazały się jednak zbyt frapujące, by urwać je w połowie, zmienić temat i przejść do kolejnych punktów opowieści. A być może zwyczajnie nie przewidziałem oczywistego. Tego, jak wiele wynikało z tego pozornie krótkiego i płytkiego rozdzialiku.
- Zatem kto zaplanował tę wojnę? - zapytał nagle rozmówca. - Tę, która nastała już teraz?
Palący dreszcz gorąca przebiegł przez mój grzbiet, po moich bokach, po szyi, aż po czubki uszu. Nie poddałem się.
- Jak to widzisz? - Uniosłem pysk, sterczący i tak już wysoko.
- Byli pewni, że jeśli Admirał rozpanoszy się na terenach WSC, czas nie będzie działał na naszą korzyść. On sam i reszta jego stowarzyszenia nie byli dla nich szczególnie ważni, dlatego kategorycznie nie zażądali usunięcia go z tamtych terenów. Mimo to, wypadało dyplomatycznie zaznaczyć istnienie problemu, głównie po to, by mieć protokół z wyprawy poselstwa, a więc podkładkę pod swoje przyszłe działania. Obecność Admirała została wykorzystana jako pretekst do czynu. Kto zaplanował tę wojnę, Agrest? Czy WWN nagle zmieniła plany? Czy też była to wasza strona? 
- To nasza strona - odparłem wprost, cicho. Opuściłem powieki; odetchnąłem bezgłośnie. Przez ledwie ułamek sekundy niematerialne napięcie schodziło z moich mięśni, pełzło po miękkich nerwach, płynęło przez żyły, by wreszcie dotrzeć do serca. Tam stopniało niczym płyn nienewtonowski, przeobraziło się w prosty żal i przez ściśnięte gardło wytłoczyło z oczu ulotne kropelki. Mówiłem dalej, by wilgotne ślady pozostały oznaką czysto fizjologicznej reakcji nieposłusznego ciała, nie zaś dowodem mimoziej tkliwości. - Jakiś czas później ktoś podrzucił na tereny przygraniczne ciało Vitalego. Szpieg, którego wysłaliśmy do Nadziei w sprawie porwanych medyków niczego... Zaraz, chwileczkę, o tym jeszcze nie słyszałeś. Wiesz coś o porwaniu medyków mającym miejsce ubiegłej zimy? Podejrzewaliśmy WWN. Wysłaliśmy szpiega na ich tereny, ale nie otrzymaliśmy żadnych wieści o losach zaginionych. Aż do czasu, gdy znaleźliśmy trupa psychologa, a półżywa główna medyk została odnaleziona wewnątrz spróchniałego pnia drzewa.
- Ach, wiem, wiem o tym. Zupełnie zapomniałem. - Zmarszczywszy czoło, zacisnął powieki i potarł je wierzchem palców jednej z nóg. - Medycy, lub raczej najwyraźniej już tylko Mszczuj, jest u Admirała i z tego co wiem przebywa teraz na stepach, w jego obecnej siedzibie. Ciąg dalszy powinien być rolą Kawki.
- Zatem jednak Admirał. Mogliśmy to przewidzieć, ale jak traktować takiego wroga poważnie w obliczu zagrożenia, jakim jest WWN? No dobrze, jedna sprawa jasna. Wobec tego nie ma potrzeby wznawiać podjętych w tej sprawie działań naszego wywiadu na południu.
- Znaleziono więc ciało Vitalego.
- Tak. Byliśmy... byliśmy przekonani, że ta groźna prowokacja jest sprawą WWN. Nic nie wskazywało na Admirała. 
- To przelało szalę goryczy.
- Tak...
- Co zrobiłeś?
- Napisałem... dość nieurzędowy list, zaadresowany do naszego poselstwa, przebywającego w Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej. Dałem go Koyaanisqatsi'emu. Dołożyłem do tego buteleczkę spirytusu i kazałem w ramach premii wymienić ją w karczmie na coś do jedzenia i picia.
- Nie wierzę. - Szkliwo pokręcił głową i prychnął ze skromnym, ale niekłamanym rozdrażnieniem, jakby na potwierdzenie tego, co i tak widziałem w jego oczach. - Jak wpadłeś na ten pomysł?
- Cóż, „natchnienie” to chyba nie słowo, którego obaj szukamy - zniżyłem głos, sztywno odwracając pysk. - List oczywiście został przechwycony. Wataha Wielkich Nadziei przekroczyła nasze granice w dniu, gdy wyruszyłem śladem poselstwa, które ugrzęzło w siedzibie NIKL-u. Ciąg dalszy znasz.
- Agrest. Twoja taktyka ma rację bytu. Potrafisz osiągnąć cel wszelkimi środkami. Dokonujesz wyborów, które zapewniają ci zwycięstwo. Co z tego, jeśli sam nie wiesz, o co walczysz?
- Nie potrzebuję sumienia - warknąłem naraz - tylko...
- Kalkulatora? Rozumiem - oznajmił gorzko. - Admirał, Agrest... chwilami wszyscy jesteście do siebie tak koszmarnie podobni.
- Jeśli to naprawdę wszystko jedno, to co tu jeszcze robisz?! Idź do przyjaciela, na stepy. Admirał na pewno się ucieszy, że może jeszcze bardziej mnie podkopać.
- Byłem, jestem i zamierzam zostać po twojej stronie. Mamy jeszcze sporo pracy. No i jest sprawa. Kawka pracuje teraz dla Admirała.
- Co? Jak to... - Tylko we własnej głowie usłyszałem echo łoskotu. To nieskładne zdanie samotnie roztrzaskało się na granicy okrzyku grozy i pomruku niedowierzania. Towarzysz dopowiedział uspokajająco.
- Ma po prostu mieć ich na oku. Dowiedzieć się, co dzieje się wewnątrz stronnictwa jej ojca.
- Przecież nikt nie wydał jej polecenia.
- Za to sam Admirał zaproponował jej współpracę. Musiała przyjąć ją lub odmówić, zdecydowała się przyjąć.
Westchnąłem ciężko, na chwilę wpuszczając na pysk wyraz zadumy.
- Co o tym myślisz? - W odpowiedzi na moje pytanie, ponownie opieszale wzruszył ramionami.
- Myślę, że nadzór i zaufanie razem dają pewność. Z tym, że w tym przypadku chwilami trudno będzie o nadzór.
- Kawka, moja mała Kawka. Ufam jej. Mam nadzieję, że nie wykręci nam czegoś, czego się nie spodziewamy.
- Co zrobiliście z wilkami Admirała, które zostały w jaskini medycznej? - podjął ni stąd, ni zowąd.
- Większość padła od choroby. Pozostałych, może z pięciu, uznawszy je za względnie niezagrażające jednostki, wypuściliśmy kilka dni temu, gdy tylko wróciłem na tereny watahy. Wybuchła wojna, więc nie mogliśmy marnować żołnierzy na pilnowanie ich wszystkich. Zginął Szkło, który miał zająć się przesłuchaniami.
- Ach tak. Wojna pustoszy więzienia. Te względnie niegroźne jednostki zwrócą się teraz z powrotem ku Admirałowi. Właściwie ma to swoje plusy, Admirał znów przypisał się do naszej ziemi, a więc bogacimy się o dusze na koszt WSJ.
- Podobno od przybytku głowa nie boli, a jednak gdy pomyślę, co to za dusze nas ubogacają... - burknąłem, wyrażając swój niesmak każdym mięśniem na pysku.
- Tym zajmiemy się w lepszych czasach, dziś lepiej nie wybrzydzać. Jeśli przyjmiemy, że wciąż przywodzi kilkunastu wilkom, mamy w rękach narzędzie.
- Jakie narzędzie?
- Starzejesz się, przyjacielu.
Coś niedotykalnego, a jednocześnie ostrego i zimnego, przebiło się przez mój mostek i ukłuło prosto w serce. Opuściłem pysk, tylko ciut, by łatwiej objąć spojrzeniem niezmiennie trwającą pod moimi nogami ziemię. Nie chciało mi się dopytywać. Być może moje milczenie samo w sobie było pytaniem; a może odpowiedzią. Ja potraktowałem je po prostu jak chwilę poza rzeczywistością, jak gdyby nie zaistniało w umyśle innym, niż mój.
- No? Mów dalej - pośpieszyłem go bez prośby o wyjaśnienie. - Narzędzie do czego? Do zatrzymania się na naszej równi pochyłej?
- Nie. Do osłabienia uderzenia przy upadku.
- O czym ty mówisz? - zapytałem wprost. Dziwne. Rozmawialiśmy tak samo jak dawniej. Tak jak zawsze, prawda? A jednak coś nie kleiło się w tamtej rozmowie.
- WSC podąża coraz dalej, spada coraz niżej. Jeśli chcemy przeżyć, nie powinniśmy się zatrzymywać. Już nie damy rady tego zrobić. Możemy przy tym co najwyżej połamać sobie nogi i skręcić kark. Powinniśmy dotrzeć do końca ścieżki.
- Więc mamy porzucić plany i puścić to wszystko samopas?
- Wręcz przeciwnie. Przygotować się do tego lepiej, niż do czegokolwiek, czym moglibyśmy się teraz zająć. Przemyśleć każdy krok. Dobrze zaplanować upadek.
- Nie spodziewałem się, że przyjdzie mi kiedyś myśleć o czymś podobnym. Słyszeć coś takiego.
- Jesteś samcem alfa tej watahy. Jeśli ona upadnie, ty razem z nią. Nymeria razem z tobą. Kawka, ja, być może i Hyarin: razem z wami. To stanie się tak czy inaczej, więc spróbujmy spaść na cztery łapy, nawet jeśli zaboli. Jeśli ty to zrobisz, za tobą i reszta. Żeby odbić się od dna, trzeba najpierw do niego dotrzeć. Należy postarać się, aby w ziemię u podnóża góry nasza wataha uderzyła ze strony Admirała, nie z naszej. To wszystko. Wtedy odżyje nasz dom, odbudujemy go, choćby po latach. Spójrz, co czeka na nas za rogiem. Wataha Wielkich Nadziei, gotowa niszczyć i zabijać.
- Uważaliśmy ją za słabą - wymamrotałem. - Mieli mieć niedobory wśród szeregowców i w służbie zdrowia.
- Braki wśród szeregowców uzupełnili strażnikami, a może i naborem, tak jak stało się w WSC. To dosyć spodziewane. Służba zdrowia? Ciekawe. To prawie jakbyś dał do zrozumienia, że wysłali żołnierzy na pierwszy front z myślą, że wróci większość z nich.
- WWN. Sukinsyny, przygotowywali się do tej wojny od dawna.
- My też. - Kontakt wzrokowy, jak ręka wyciągnięta w geście powitania lub zawarcia umowy. Moje uszy zastygły wyciągnięte ku chmurom, a na czoło wpełzły zmarszczki skupienia.
- A my... Co robić? - zamknąłem pytanie w dwóch tylko słowach, wypowiedzianych wszakże z powagą godną przywódcy. Przecież i tak musiał wiedzieć, że w moich oczach obdarzenie choćby szczątkową sprawczością było najwyższą z istniejących odznak zaufania.
- Pytasz mnie, co robić. Powiem, schronić się pod skrzydłami WWN - oświadczył tak otwarcie i z taką pewnością, że moje oczy same zmrużyły się w zamyśleniu. Mimo to, bynajmniej nie zdumienie kierowało moimi następnymi słowami.
- Zatem poddać się.
- Na pewien czas oddać WSC w dobre ręce.
- Wyjście wielowymiarowe. Dające cały wachlarz możliwości. Rzecz w tym, że niesie za sobą ogromne ryzyko, a widziane z boku, będzie jedynie gwoździem do trumny.
- Dlatego tak ważne jest wykonanie.
- Nie spodziewałem się takiej rady. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co o tym myśleć.
- Boisz się.
- Tak. - Uniosłem brwi. Wyciągnąłem szyję i poczułem na podniebieniu nacisk powietrza opuszczającego płuca. Stwierdzenie przeszło mi przez gardło właściwie samo z siebie, jasne i oczywiste. - Dokładnie tak. To by oznaczało podważenie fundamentów naszej watahy.
- Nie. To tylko czasowe rozwiązanie.
- Potrafisz doprowadzić to do końca tak, by wataha wyszła na plus? Weźmiesz na siebie za to odpowiedzialność?
Na chwilę zamilkł. Jego wzrok powędrował w dół i spoczął na drżących źdźbłach zieleniącej się pod naszymi nogami trawy. Mimo wyraźnych oznak niepewności rozmówcy oczekiwałem potwierdzenia lub zaprzeczenia, cierpliwie, mając przeczucie, że doczekam się tego prędzej czy później. Tak jak on nie spodziewał się mojego pytania, tak i ja nie przewidziałem jego odpowiedzi, udzielonej nieco ciszej, niż wypadało.
- Nie chcę patrzeć, jak to miejsce roztrzaskuje się na kawałki.
- To prawie jakbyś dał do zrozumienia... - wymamrotałem, swoje i tak wąskie oczy z rozmysłem zamieniając w dwie szparki. - Zresztą nie, nie mam lepszego pomysłu. Ale uważam, że bardziej rozsądne byłoby poczekać. Zrobić naradę z resztą. Nymerią, generałem, Kawką. Z Kawką może nie... ona ma teraz inne sprawy na głowie.
- Tak jak Nymeria - odrzekł krótko. - Może wybierzemy się chociaż do generała? Pewnie będzie przeciwny. Powie nam to, jeśli tylko znajdzie chwilę wolną od nadzorowania swoich żołnierzy, którzy od wielu dni nie dosypiają i nie dojadają, tylko po to by lada chwila rozszarpywać lub być rozszarpywanymi.
- Wystarczy, rozumiem. Wszelako to szaleństwo.
- Nie, Agrest. To może uratować niejedno życie.
- Jeśli WWN nie postanowi sprzymierzyć się z WSJ.
- Ich wkroczenie do WSC jest znakiem tego, że nie planują sprzymierzyć się z Jabłoniami.
- Skąd to wiemy?
- Jaki jest prawdziwy powód wojny? Imperialne zapędy Sekretarza? Bzdura. Aby tak dużym kosztem próbować zyskać nasz kawałek ziemi, wraz z wilkami, które znienawidzą za to jego i jego watahę, musiałby być wariatem. Jeśli masz wątpliwości, zapewniam, że ktoś od lat zajmujący jego pozycję wariatem nie jest. WSC to jego przedsionek, prowadzący właśnie do WSJ.
- Zamierza na nich wyruszyć?!
- Prawdopodobnie nie, jedynie tworzy strefę buforową. Dlatego na dłuższą metę nie opłaci mu się całkowite włączenie WSC do WWN. Chcę nas tylko osłabić, wykorzystać naszą długą granicę z Jabłoniami i w razie potrzeby użyć jako poduszki bezpieczeństwa w starciu z WSJ.
- Nie sposób odmówić temu sensu. Zważ jednak na to, że jeśli mówisz prawdę, moglibyśmy stać się mięsem armatnim na wojnie z Jabłoniami.
- Poddanie się osłabi nas, to prawda, lecz o wiele bardziej osłabia nas wojna. Ty i ja. Przetrzemy szlaki do porozumienia z Sekretarzem i jego następcami. Dopiero w czasie pokoju będzie można zająć się odbudowaniem własnych struktur, postawieniem na nowo tego co będzie trzeba i stanięciem na nogi jako silna wataha. A wtedy niewykluczone że, choćby po latach, WSC odnowi stary sojusz jako pełnowartościowy partner. Lub zyska siły, by stawić czoła najeźdźcy.
- Ty i ja. Będziemy napiętnowani, jako zdrajcy.
- Być może. Czyje dobro masz teraz przed oczami?
- Dobro. Ach... - Podniosłem głowę i wypiąłem pierś, aby odwrócony wzrok nie dał się poznać jako oznaka wahania. Ocalił mnie od konieczności szybkiego wymyślenia odpowiedzi, która nie pogrążyłaby mnie całkowicie.
- Tylko ty i ja. Nie mieszajmy w to ani Nymerii, ani Kawki, ani generała.
- Rozumiem. Co jeszcze możesz mi powiedzieć? Masz wyobrażenie tego, jak wszystko może potoczyć się dalej?
- Mam kilka. To przewidywanie musi stać się naszą główną bronią.
- Obyśmy się w nim tylko nie pogubili.
- Daję słowo. - Uśmiechnął się nieprzejrzyście. - My się dopiero odnajdziemy.
Słońce wzniosło się już wysoko. Gdy spojrzałem w górę, ku niemu, dostrzegłem, że zawisło u szczytu nieba i zdawało się oczekiwać na coś w uśpieniu. Świetlisty zegar wybił pełną godzinę, a wskazówki drgnęły w miejscu, zatrzymując się na chwilę w ustalonym położeniu; niczym uwięzione pomiędzy liśćmi rosiczki motyle skrzydła, o mocy niewyobrażalnej w obliczu własnej znikomości, a jednak powstrzymane w bezruchu.
Przełknąłem ślinę, by do zawieszonej w martwym punkcie rozmowy dopowiedzieć ostatnie słowa.
- Zatem niech się stanie.


C. D. N.