sobota, 30 lipca 2022

Od Agresta CD Eothara Atsume - „Niecny Owoc. Rdzeń” [2.11]




...Quo Vadis Domine

Ry przestąpił z łapy na łapę i pociągnął nosem, otrzepując wyswobodzoną spod ciężaru kończynę z rosy. Widoczna pod sierścią, jeszcze nie do końca zagojona, krwawa szczelina w jego gładkiej skórze, ciągnęła się przez całe przedramię. Basior sam przed sobą zdawał się udawać, że nie dostrzega tej pamiątki; podobną wszak bez pytania wojna uraczyła już niejednego wilka. Jego palce sennym ruchem ścisnęły leżącego na kamieniu papierosa i uniosły go do pyska. Tam spotkała się powszednia niecierpliwość ze swoim bratem, oczekiwaniem, które nieustannie nadawało jej wielkości.
Niecierpliwość; niewdzięczna to siostra. Zazwyczaj markotna, z góry patrzy na braciszka i jednym tylko uchem słucha nawet najsłodszych jego słów. Odbiera wilkowi trzeźwość, zabierając go gdzieś tam, potem, lecz nie jak jej rodzony, który otula płynącego przez życie nieszczęśnika osnówką z ciepłych dreszczy i tęsknoty do szczęścia, a kłując go gorącymi igiełkami frustracji.
Miękka, poszarzała rurka, została niedbale zakopana jednym ruchem łapy, chwilę wcześniej nieskazitelnie oczyszczonej przez poranne krople, spoczywające na trawie, błyszczące w ostrym, świeżym słońcu, lecz jeszcze przez nie nieosuszone. Strażnik rozejrzał się, tak, jakby wcale nie liczył na dostrzeżenie tego, czego miał się spodziewać. Przeklął szeptem, znów zwracając oczy ku kończącej się tuż przed nim ścieżce. Tą konkretną dało się przejść jeszcze tylko kilka kroków. Potem zaczynała porastać kępami traw, zanikała wśród zieleni, aż w końcu przeradzała się w jednolitą łąkę.
Odetchnął głębiej, ciałem i duchem nasiąkając otaczającym go światem. Ogrzewały go przyjemne promienie, przenikał go lekki wiaterek. Niosący się z góry świergot bogatek przekonywał, że nie ma się gdzie śpieszyć. Basior przymrużył oczy, spoglądając w niebo.
Wtem, z tyłu szmer lasu wreszcie zmieszał się z dwoma głosami, prowadzącymi dźwięczną rozmowę. Ry pomyślał, że nadchodzący muszą być w całkiem dobrych nastrojach. Oto właśnie politycy, istoty beztreściwe mentalnie, zamknięte w ciemnym światku podstępów, który nie poznał nigdy słowa „sumienie”. A przynajmniej takie basior sprawiał wrażenie, gdy stawiając ostatnie kroki podniosłem pysk, by spojrzeć na niego oczyma jaśniejącymi blaskiem animuszu. On tymczasem zawiesił wzrok na towarzyszącej mi postaci.
- Dobrze cię widzieć, Ry. Jeszcze się nie poznaliście, prawda? Przedstawiam ci nowego asystenta samca alfa, to Szkliwo. - Na moje słowa, smukła szyja skłoniła się lekko w skromnym powitaniu, a stojący przed nami wilk raz jeszcze, jakby chciał w pełni wykorzystać moje nieme przyzwolenie, zmierzył nowego znajomego wzrokiem od stóp do głów.
- Czekamy jeszcze tylko na Satomi'ego? - zapytał krótko.
- Tak. Wybacz, że wyciągnęliśmy cię ze szpitala w tak słabym stanie, ale do tego poselstwa potrzeba nam doświadczonych i silnych, a przynajmniej sprawiających takie wrażenie. Wadery się nie nadawały.
- Uważacie, że może do czegoś dojść? - Płowy strażnik posłał nieufne spojrzenie, najpierw mi, potem mojemu towarzyszowi. - Niepotrzebnie mieszaliście mnie w to wszystko.
- Wszystko będzie w porządku i wystarczy sama wasza obecność - oświadczyłem stanowczo. - Jestem ci wdzięczny, Ry, że się zgodziłeś. Potrzebuję zaufanych przedstawicieli wojska, a z oczywistych względów chcę uniknąć wysyłania tam szeregowców.

Nie pytaj świata dokąd zmierza
Bo nie daj Boże prawdę powie
Miast pytać, z paciorków pacierza
Ułóż modlitwę za jej zdrowie

Jutrzenka omywała granatowy nieboskłon. Centrum terytoriów WSC, z dala od wszystkiego, co rozbudzone i burzliwe, powoli budziło się do życia, tak jak każdego kolejnego dnia. Jaskinia medyczna zaczynała już pustoszeć, wypuszczając opatrzonych i zdrowiejących szybko żołnierzy z powrotem na front.
Delta krzątający się w cieniu, pod ścianami groty, właśnie szukał czegoś na uschniętych doszczętnie splecionych z roślinności półkach. Poszarzałe, łamliwe gałęzie praktycznie kruszyły się w łapach. Odkąd Flora przestała się nimi opiekować, nie pomogło podlewanie ani doglądanie przez jej samotnego zastępcę... lub raczej następcę. Raz czy dwa medyk mruknął coś do siebie, ale nie zwracał uwagi na dwójkę wilków, trwających w ciszy gdzieś po drugiej stronie sali szpitalnej.
- Muszę dziś załatwić coś ważnego - szepnąłem.
- Co takiego? - Małżonka odpowiedziała mi tym samym, tyle, że po wielokroć słabiej. - Ważniejszego niż zazwyczaj?
- Ale niedługo wrócę. - Powstrzymałem nieśmiałość, jaka krępowała moje ruchy i nachyliłem się ociupinę, by musnąć nosem czoło Nymerii. Zmrużyła oczy i uniosła pysk, wychodząc naprzeciw mojemu. Na moment zamarliśmy w milczeniu i skupieniu, czując tylko ciepło swoich oddechów. Trójka szczeniąt spała przy jej brzuchu. Gdy odsunąłem się opieszale, posłałem im jeszcze ostatnie spojrzenie. - Wieczorem oczekujcie mnie ze świeżym, sarnim udźcem od łowców.
- Dokąd idziesz, Agrest?
Otworzyłem pysk, by odpowiedzieć. W jednej chwili pożałowałem, że powiedziałem jej choć zdanie o swoich planach. Oto o zdanie za dużo, choć ni słowem nie zdradziłem celu. W obliczu chwili nierozwagi, opłaconej kiełkującym na pysku Nymerii niepokojem, pozostało mi tylko przybrać dobrą minę do złej gry.
- Później ci opowiem. Nie przejmuj się tym. W ogóle, niczym się nie przejmuj. Mamy szansę na coś dobrego.
- Dobrze. - Lekko zmarszczyła nos. Rozluźniłem mięśnie przednich łap, których palce nerwowo zacisnęły się na ziemi. Ceniłem szósty zmysł partnerki, dzięki któremu nie drążyła tematów, na jakie nie byłem gotowy. Dzięki temu ona nie znała wszystkich moich planów, a ja nie byłem pewien, z czego tak naprawdę zdawała sobie sprawę i ile przeczuwała. „Do zobaczenia”, mogliśmy powiedzieć sobie w pełnej zgodzie.
- Do zobaczenia, Nymerio. - Zniżyłem głos.
- Nie rób niczego głupiego pod moją nieobecność - zaśmiała się delikatnie, znów podnosząc głowę, by mnie dotknąć. Jeszcze raz zetknęliśmy się nosami.

O cel i sens nie pytaj świata
Choć wie co będzie i co było
Miast pytać pomódl się za lato
I za pachnącą chlebem miłość

Pierwszy, delikatny promień świtu przebił się przez koronę rosnącej od wschodu polanki, potężnej lipy.
Szara postać przystanęła na skraju domostwa i ostatni raz zwróciła się w stronę wciąż śpiących współmieszkańców. Trójka stworzeń dopiero miała rozpocząć nowy dzień, nieświadoma, że powita go w innym świecie. W końcu wzrok berberysowych ślepiów utknął na jednej tylko istocie.
Przez chwilę zastanawiał się, czy lepiej poczekać jeszcze chwilę, czy odejść niezauważonym. Chciał ją obudzić. Pożegnać się chociaż w kilku słowach, nawet jeśli nie odchodził na długo.
Popatrz. Otwórz oczy i popatrz na mnie.
Proszę. Zrób to.
Lecz żebra ukryte pod złocistym futrem unosiły się miarowo, a wtulona pomiędzy łapy głowa nie chciał podnieść choć powiek.
Nie był pewien, kiedy właściwie znowu się zobaczą. Tego dnia? Następnego? A może jeszcze później? Bieżące wydarzenia wymykały mu się spod kontroli, mimo że przygotował się na to już na długo wcześniej. Dla niego inny był to poranek niż co dnia, nawet jeśli poranki w tym miejscu liczył od ledwie kilku tygodni. Na purpurowe niebo, ponad brzoskwiniowe chmury, wstąpiła nieznana wcześniej gwiazda. Wszystkie barwy budzącego się, letniego dnia zalane zostały silniejszym od nich światłem. Pojaśniały, roziskrzyły się brzozowe listki; pobielały kwiaty lipy; posrebrzyła się błękitna trawa. Uroczysty poranek.
Spojrzał raz jeszcze, gdyż naszło go wrażenie, że oprócz niego na polanie pojawił się drugi świadomy duch. Nie była to jednak wilczyca, a zakopany gdzieś w trawie Kaj, którego śpiące powieki próbowały się właśnie rozkleić. Szkliwo zmierzył go krótkim spojrzeniem, lecz zanim odwrócił się i udał, że wcale go nie zauważa, ich oczy spotkały się.
- Nie śpisz? - wymamrotała miodowo ubarwiona rublia, prostując skrzydła oraz nogi, by błogo przeciągnąć się na ziemi.
- Nie.
Kaj jeszcze niepozorną sekundę liczył na rozwinięcie wyjaśnienia, a gdy to nie nadeszło, wyraziście wzruszył ramionami i przewrócił się na drugi bok.
Oczy.
Szary ptak w jednej chwili porzucił przedmiot swojego zainteresowania, na korzyść otulonych zielonymi tęczówkami źrenic, które właśnie ujrzały światło dzienne. Kawka musiała obudzić się, usłyszawszy głosy. Przynajmniej do jednego przydał się ten żółty darmozjad. To rzecz jasna nie moje słowa; tak musiał pomyśleć Szkliwo. Końcówka jego ogona zakołysała się. Przez chwilę chciał coś powiedzieć, ale żadne słowo nie wydawało się wystarczająco ważne do rozpoczęcia tej rozmowy, mającej przecież trwać ledwie chwilę. Chciał uśmiechnąć się, ale nie potrafił, widząc jej pusty wzrok i słysząc pierwsze, oschłe pytanie.
- Na co tak patrzysz?
Potrzebował rozmowy. Potrzebował jak powietrza, dusił się w niepewności. W takich chwilach momentami miał wrażenie, że mięśnie miedzy jego żebrami zatrzymywały się w odrętwieniu, tracąc zapał do wykonywania swojej pracy. Z sekundy na sekundę ucisk w gardle i sztywność klatce piersiowej dawały o sobie znać coraz natarczywiej. Niespokojne serce podsuwało mu co chwila nowe uczucia. Każde z nich jednak stopniowo przeobrażało się w tylko jedno.
- Kocham cię - wyszeptał, sztywno próbując powstrzymać swoje ciało od ucieczki, przynajmniej symbolicznej. Mimo to uciekł, bezwolnie ulegając własnej nieśmiałości; nieharmonijnie odwracając głowę, jakby próbował wcelować wzrokiem w jeden, niewidzialny punkt, wciąż biegający gdzieś pomiędzy źdźbłami wysokiej trawy. - Do zobaczenia.
Jeszcze przez chwilę wilczyca trwała w bezruchu, wpatrując się w niego oczyma bez wyrazu. Krótkie oczekiwanie, moment nadziei, przerwał jej głębszy oddech. Znów zamknęła oczy. Nie odpowiedziała.

Co ma przeminąć, to przeminie
A co ma zranić, do krwi zrani

Hoże stąpanie po ubitej ziemi przykuło moją uwagę. Szczupły basior o jasnej sierści wreszcie pojawił się w zasięgu wzroku, podążając ku nam nie w pośpiechu, lecz z żołnierską sprężystością.
- Satomi, dzień dobry. Zatem możemy iść - zarządziłem, łapą dając zwinny znak do wyruszenia. Pozostali podążyli za nim bez ociągania. W jedynym słusznym kierunku, w którym, jeszcze przed upływem kilku miesięcy, nigdy do głowy by nam nie przyszło iść z poselstwem do najeźdźcy. W świadomości odmalowało się tylko jedno pytanie, wyklarowane z mieszaniny dziesiątek innych. Wojna. Dobiega końca. Co teraz będzie?
- Nie rozumiem twojego wyroku - zniżony, lecz nadal łagodny głos Ry'a rozpłynął się w leśnej ciszy. - Nikt przy zdrowych zmysłach go nie zrozumie.
- Nie oczekuję tego - odrzekłem nieśpiesznie.
- Czym poskutkuje układanie się z wrogiem?
- Chłopcze, jesteś moim jedynym bratankiem i zawsze darzyłem cię sympatią, ale chwilami brzmisz zupełnie jak swój ojciec. Z tą różnicą, że on zawsze miał słabość do Nadziei, a ty pewnie wolałbyś wybrać choćby i najbardziej grząską anarchię, byle tylko nie podporządkowanie. Wkraczając na nasze terytorium, WWN miała dobrze wyliczony rachunek zysków i strat. Nie przedstawili swoich żądań. Nie chodzi im tylko o ich dawne terytoria: chcą doprowadzić nas do upadku. Jeśli zamierzamy temu zapobiec, dalsze prowadzenie wojny nie jest na to sposobem.
- Pozwoliłeś już na śmierć tylu wilków. Szkło nie żyje, chcesz iść za nim?
Skrzywiłem się lekko i pokręciłem głową, przez krótką chwilę nie znajdując odpowiedniego słowa, którego mógłbym użyć, ani właściwego spojrzenia, które samo przekazałoby to, co miałem na myśli. Wreszcie porzuciłem wszelkie sugestie, pod naciskiem bezradności.
- Ja? Ja jestem już stracony - rzuciłem przez ramię, przyspieszając marszu i raźnie wychodząc na prowadzenia poselstwa. Wątły uśmiech wpełzł na mój pysk. - Nie rozumiesz? Nie ma już WSC. Powitajmy ten dzień z szacunkiem, na jaki zasługuje; przyniesie nam on wiele nowego. Milcz, Ry.

Quo Vadis Domine

Krok za krokiem, ku wrogom, czy przyjaciołom?

Quo Vadis Domine

Ku nowemu rozdziałowi.

Quo Vadis Domine

Oto ostatnie kroki na tej ścieżce.

Domine...

Powitały nas wzmagające się szepty wśród żołnierzy, krążących po swojej ostoi. Nikt z nich nie stał w bezruchu; ci, którzy leżeli przedtem pod pniami starych drzew i w cieniu krzewów, naraz powstawali. Spojrzenie za spojrzeniem słałem wilkom, których zaciekawienie i wrzawa zawisły w powietrzu, gęstniejąc i wiążąc się w mętny osad, ograniczający widoczność i zlepiający powietrze w tchawicy. Czy wszystko to wynikło z pojawienia się czwórki tak niepozornych przybyszy? Na to wyglądało. Otoczyła nas gromada niespokojnych wilków, niczym stos rozrzuconych po trawie, rozżarzonych węgli.
Na czoło drużyny wynurzył się postawny basior. Dreniec. Nie kazał na siebie długo czekać. Liczył, że się pojawimy? Nie. Oczekiwał wieści od swoich wywiadowców? A może kroków wrogiej armii? To żołnierz i dowódca, jakich potrzeba każdej watasze; zawsze w gotowości.
„Chwalmy ten dzień już z samego rana, albowiem nowiny, których oczekujesz, przybyły”, powiedziałem sam do siebie, z szacunkiem skinąwszy mu głową. Tak to właśnie było w naszym imperium, w którym nawet najważniejsze wieści przekazywane były przez zaspanego wysłannika z językiem na brodzie, którym najczęściej zostawał ten, kto stał akurat najbliżej wyjścia i nie zdążył odwrócić wzroku.
- Kto nas nawiedził? - Basior wypiął pierś, a pysk przyodział w urzędową powagę, choć blask uciechy bił z jego szeroko otwartych ślepiów. - Alfa Watahy Srebrnego Chabra?
- Poseł - odparłem szorstko. - Posłowie.
- Słuchamy z uwagą.
Byłem pewien, że nie dostrzegł chwili mojego wahania. Gestem dałem znak towarzyszom, by ruszyli za mną, dalej, na co mgnienie rozdarcia przebiegło przez oczy żołnierza. Jego poczucie niepodzielnej władzy na chwilę został zaburzone, lecz jego pysk nie drgnął. Szedłem dalej, czekając na słowa, które nadeszły, gdy stawiałem na ziemi dokładnie wymierzony krok.
Oto ja, Agrest, ryba wymykająca się z paszczy rekina, kozica na stromej skale. Jastrząb z połamanym skrzydłem, ostatni raz pikujący wprost ku ziemi. Czy coś jeszcze będzie, gdy nastąpi uderzenie? Czy coś przetrwa, a może coś się rozpocznie?
- Dokąd to? - Dreniec rzucił mocniejszym słowem, na tyle pewnie, by dać znak, że niełatwo naruszyć jego żelazny ład. Wpół kroku zmierzyłem go wzrokiem.
- Wiadomości, którą chcemy wam przekazać, nie należy wykrzykiwać na rynku jak powitania sąsiadki.
- Zapraszamy zatem do mojej siedziby. - Cierpliwie, lecz stanowczo uniósł jedną z przednich łap, by wskazać nam kierunek. Ciepłe, czy gorące były jego słowa?
- Znamy każdy kąt na naszym terytorium. Pozwólcie, że usiądziemy w spokoju, wśród jałowców, na północ od zachodniej ścieżki.
Ogon basiora zakołysał się. Ponownie dałem znak wspólnikom.
Ustąpił.
- Czy teraz zdradzicie cel swojego poselstwa? - zapytał, sadowiąc się w cieniu krzewu i zakładając łapę na łapę. Usiadłem prosto, w centrum poselstwa, ze źrenicami skierowanymi wprost w jego źrenice.
- Nie pytamy, czego żądacie, pasąc swoją trzodę na naszych ziemiach. Okoliczności tego sporu osądzi historia. Mamy dla was propozycję. A raczej propozycję do waszej watahy, przede wszystkim, do jej przywódcy. Tym jednak zajmiemy się, gdy będziemy mogli w spokoju przekroczyć granicę.
- Skąd ta pewność? - Dreniec uniósł kąciki pyska. Przyglądałem mu się, nie zdradzając ani jednej myśli, lecz mój mózg, zmobilizowany do działania, pracował na najwyższych obrotach.
- Liczę, że porozumiemy się bez kłopotu. Generale Watahy Wielkich Nadziei - podkreśliłem jednakowo każde ze słów. - Wraz z dniem dzisiejszym Wataha Srebrnego Chabra przestaje stawiać zbrojny opór wojsku WWN. Jesteśmy gotowi podpisać porozumienie korzystne jednakowo dla was i dla nas. Jesteśmy świadomi, z czym będzie się ono wiązać.
- Oddajecie nam władzę nad WSC? - Niespodziewanie głos wilka wszedł na wyższe tony. Postawiłem uszy wyjątkowo wysoko i zupełnie prostopadle do ziemi. Basior tymczasem mówił. Pojaśniały jego oczy, a pysk wygiął się w wyrazie niekrytego uniesienia; burzliwej rozkoszy, jaką dnia powszedniego mógł się odznaczać tylko wulkan energii witalnej. Subtelne zmiany w jego zachowaniu jednoznacznie zdążyły już nakreślić mi przed oczyma obraz jego wnętrza i powiadomiły z całą pewnością, że wilk ten nie jest politykiem. - Przekazujecie nam właśnie: „Gospodarzcie na naszych ziemiach, weźcie je jak własne”? Czy mamy liczyć na haczyk, Agreście? 
Zazgrzytało mi w głowie na dźwięk własnego imienia, lecz nie pozwoliłem się sprowokować; celowo ani przypadkiem.
- Szczegóły ugody ustalę osobiście z Sekretarzem - oświadczyłem mrukliwie.
- Rozumiem - odparł zaskakująco zgodnie. - Czego potrzebujecie od wojska?
- Przede wszystkim, chcemy wstępnie zawrzeć umowę o wzajemnej nieagresji.
- Jestem jedynie wykonawcą słów Sekretarza.
- Teraz, gdy znacie nasze intencje, możemy wykonać ku temu pierwszy krok. Po to właśnie dziś przychodzimy. Oraz, oczywiście, by we wspólnym interesie poprosić o eskortę poselstwa na terytorium Watahy Wielkich Nadziei.
- Oczywiście. - Basior powtórzył po mnie i kiwnął głową w wyrazie wyszukanego zamyślenia. - Pod warunkiem, że pójdziesz sam, Agreście. - Gwałtownie zmienił charakter wypowiedzi, co kontrastowało z jego spokojnym głosem. Nie dałem mu czasu do rozważań, na prosty gest deklasujący odpowiadając w bezpiecznie podręcznikowy sposób. Oto nauka czwarta. Czasem pozwól sobie cofnąć się o krok, by pewniej zaprzeć się o ziemię i nie ustąpić ani o centymetr.
- Wyznaczyliśmy do tego dwie osoby.
Rzecz jasna, planowałem wybrać się na tereny WWN w dokładnie tak licznym składzie, w jakim przybyliśmy z poselstwem do Dreńca. Szybka, zaprzeczająca temu odpowiedź, nie przekonała przeciwników, że było inaczej, lecz zasiała drogocenne ziarno wątpliwości. Jako że moje ostrze śmignęło w powietrzu bez uprzedzenia, nie mogłem powstrzymać się przed nawiązaniem krótkiego, acz znaczącego kontaktu wzrokowego ze Szkliwem, w nadziei, że nadal bez słów odczytujemy swoje zamiary. Ten, podtrzymując go przez chwilę i upewniając się, co ma dokładnie oznaczać, westchnął bezgłośnie.
- Pewnie nie rozumiecie, czym podyktowana jest moja uwaga - powiedział tymczasem Dreniec. - Lecz zrozumcie: do obstawy kilku posłów potrzebujemy więcej sił, niż do obstawy jednego.
- Nadal mniej, niż potrzebowalibyście do kolejnej bitwy - zauważyłem, flegmatycznie przenosząc wzrok ponownie na mojego rozmówcę. - Czy to bardzo trudne zadanie, ochronić posłów przed prowokacją urządzoną przez własne wilki?
- No dobrze. Ufam, że powód jest wart fatygi.
„A więc nie jesteś tak silny, jak wydajesz się na pierwszy rzut oka”, pomyślałem. „Co więcej, w każdym twoim słowie, mimo wszystko, wyczuwam naleciałości prostego żołnierza”.
Nie odpowiedziałem, uznając temat za wyczerpany i skrzętnie zbierając w całość wiązkę osiągniętych korzyści. Więcej nie zwiodła mnie już pewność w jego głosie.

Nie pytaj świata o recepty
Które uleczą ludzkość całą
Miast pytać, raczej poproś szeptem
By się ta jedna uśmiechała

Stary basior wyszedł nam naprzeciw.
- Agrest. Co sprowadza cię w nasze progi, po tym, jak...
- Zadajesz dziwne pytanie, Sekretarzu - odparłem lekko. - Sprowadza mnie do ciebie drużyna wojska Watahy Wielkich Nadziei, stacjonująca na naszym terytorium. Mam nadzieję rozwiązać dziś tę, nie ukrywam, kłopotliwą dla nas kwestię.
- Nie wiem, czy jest co rozwiązywać. Rzecz jest dość prosta.
- Przekonamy się: za taką i ja chcę ją uważać.
Sekretarz bez śladu napięcia, gniewu, czy wzruszenia, wycofał się w głąb jaskini i wskazał nam miejsca.
- Usiądźcie proszę. Porozmawiamy sobie. - Kiwnął głową i zajął własną pozycję, wbijając w nas swój dobroduszny wzrok. Po raz pierwszy, brwi wilka drgnęły niepostrzeżenie, a jego zastygły pysk ożywił się nieznacznie. - Wybaczcie suche przyjęcie, nie oczekiwałem poselstwa. Mundus. Powiedziano mi, że nie żyjesz już od dawna.
- Nie okłamano cię - odrzekłem prędko, za milczącego towarzysza. - Jego imię brzmi Szkliwo.
- Duet wszelako tak samo harmonijny jak zawsze. Agreście, nasze ostatnie spotkanie zakończyło się źle i nie jest to chyba osąd podlegający dyskusji. Najlepszym na to dowodem jest twoja dzisiejsza wizyta tutaj.
- Niestety muszę wyprowadzić cię z błędu, Sekretarzu, choć bardzo chciałbym przyznać ci rację. Przyznać się muszę natomiast do czegoś innego. Nie wiem, czy rozjaśni, czy skomplikuje to sprawę, którą masz za prostą, ale w gruncie rzeczy dziś jest już tylko żałosną anegdotą i tak możesz to potraktować. - Zrobiłem krótką pauzę, by dostrzec delikatne zaciekawienie, wzrastające w jego oczach. - Nie pamiętam ani słowa z tamtej rozmowy. Nie wiem, jak się tu wtedy znalazłem, ani dlaczego podjąłem decyzję o zerwaniu sojuszu. Byłem niepoczytalny. Do dziś nie wiemy, co było przyczyną tego jednorazowego incydentu. Niestety skutki są o wiele wyrazistsze.
- Raczysz żartować. - Przywódca WWN zmarszczył brwi. - Chcesz postawić to poza nawiasem? To chyba niemożliwe. Tamta rozmowa, jak słusznie zauważasz, pociągnęła za sobą zbyt wiele konsekwencji.
- Chcę tylko, byś przyjął to do wiadomości. Nie planuję niczego odkręcać, bo jest już na to stanowczo za późno. - Nachyliłem się do przodu, nadając swoim kolejnym słowom nieco bardziej poufny charakter. - A teraz do rzeczy. Wybacz mi moją bezpośredniość, ale byłem i będę, przyjacielu, dzieckiem prostej ziemi. Zależy nam, aby zakończyć tę wojnę. Zresztą będę szczery: chcę dobra mojej watahy, pokoju dla jej ludu. Jestem skłonny przekazać ci zwierzchnictwo nad moim stanowiskiem, a co za tym idzie, nad Watahą Srebrnego Chabra. W zamian potrzebuję zapewnienia o jej bezpieczeństwie.
Sekretarz popatrzył na mnie bacznie; z pewnością nieco nieufnie. W jego oczach znać było coraz mniej oczywistych pytań, które chwilę wcześniej wybiły z nich niczym wartkie źródło górskiego potoku, a coraz więcej czystego zdumienia.
- Daruj to niepolityczne pytanie, pytam z dobrej woli. Czy dziś jesteś w pełni świadom tego, co robisz?
- Mogę zapewnić - do rozmowy włączył się Szkliwo - że odpowiedzialność za ten krok spoczywa nie tylko na Agreście.
- W pełni. - Uśmiechnąłem się, patrząc basiorowi prosto w oczy i dodałem - oczywiście jestem gotów spisać porozumienie. Czy nie to jest celem Watahy Wielkich Nadziei?
- Dobrze - oświadczył natychmiast Sekretarz. - Spiszemy porozumienie tu i teraz. Niech skończy się to tak, jak się zaczęło. Zaprowadzimy wyczekiwany porządek.
Przede mną, na ziemi, legły dwa białe arkusze. Poruszyłem się na swoim miejscu, próbując zmiażdżyć zwiniętego w kulkę jeża, który w najlepsze turlał się po moim żołądku i raz po raz powodował palące dreszcze. Podniosłem ofiarowane mi, brunatne, bocianie pióro.
- Wojsko Watahy Srebrnego Chabra - zacząłem - zaprzestaje działań obronnych i umożliwia członkom Watahy Wielkich Nadziei swobodne poruszanie się po swoim terytorium, polowanie oraz korzystanie ze wszystkich działów gospodarki na równi z członkami WSC. Natomiast wojsko Watahy Wielkich Nadziei wycofuje swoje siły z powrotem w obręb swoich granic.
- Na terytorium WSC pozostanie kilkoro żołnierzy - odpowiedział wilk. - W celu zachowania pewności o ciągłości współpracy między obiema jaskiniami wojskowymi.
- Nie więcej, niż dziesięcioro - przerwałem mu.
- Nie więcej, chyba, że nastąpi konieczność, taka jak zbrojny spisek, zamach lub zamieszki. Lub gdy przedstawiciele władz WSC sami o to wniosą.
- Niech będzie - mruknąłem. - Jaskinia medyczna pozostaje poza wpływami wojska.
- Zgoda. Dopóki jej działalność ogranicza się do czynności przewidzianych misją stanowisk medycznych. Stanowisko alfy oraz wszystkie podlegające mu stanowiska urzędnicze Watahy Srebrnego Chabra, w sprawach innych, niż doraźne rozwiązania gospodarcze, podlegają pod dyktat sekretarza Watahy Wielkich Nadziei.
- Wnoszę o pozostawienie WSC niezależności w zarządzaniu jednym sektorem - zagadnął drugi poseł. - Mianowicie oświatą.
- Aż tak źle oceniacie nasze szkolnictwo? - zażartował wilk. - Niech i tak będzie. Pod warunkiem analogicznym do działania jaskini medycznej.
- Oczywiście.
- Ostatnia, najważniejsza rzecz. Prawo Watahy Wielkich Nadziei jest wiążące. W kwestiach nieuregulowanych niniejszą umową, stoi ponad prawem Watahy Srebrnego Chabra.
Zacisnąłem zęby.
- Jak zyskamy gwarancję, że Wataha Wielkich Nadziei nie postanowi zerwać zawartej dziś umowy, ponad którą stoi jej długoletnie prawo? - Opuściłem jedną brew, łypiąc na Sekretarza zza własnego dokumentu, a gdy odpowiedź z jego strony nie nadeszła natychmiast, sam ogłosiłem - przeprowadzimy wszystko zgodnie z prawem. Stronami umowy będą Wataha Srebrnego Chabra i Wataha Wielkich Nadziei, a nad utrzymaniem międzynarodowego statusu umowy będzie czuwać NIKL.
- To dobrze pomyślane wyjście. - Przywódca WWN pokiwał głową, kreśląc na kartce ostatnie litery. - Czas na sprawy, nazwijmy to, doczesne. Z dniem dzisiejszym zniesiony zostaje stan wojenny na terytorium Watahy Srebrnego Chabra. Zostają przywrócone wszystkie cywilne stanowiska.
Aby dopełnić obowiązku, wymieniliśmy się dokumentami, uprzednio odkładając pióra. Przebiegłem wzrokiem po linijkach średniej wielkości liter. Umowa spisana bez zarzutu, w pełni zgodnie z ustaleniami.
Zanim oczy Sekretarza dobiegły do końca tekstu, jego przednia kończyna powędrowała w kierunku naczynia z czernidłem. W ślad za nim, gibkim ruchem zanurzyłem palce w piasku, nasączonym nieznanego pochodzenia atramentem. Na obu dokumentach pojawiły się po dwa odciski łap. Sekretarza; od tamtej chwili najpotężniejszego chlebodawcy i rządcy wschodnich ziem. Oraz Agresta; przywódcy krainy wziętej w poddaństwo.
W milczeniu podaliśmy sobie łapy, nadal czarne od atramentu.
- A teraz przepraszam na chwilę. - Basior podniósł się ciężko i podreptał do wyjścia. Odprowadziłem go wzrokiem.
- Po wszystkim - mruknąłem, gdy zostaliśmy sami. Przygarbiłem się by dać odpocząć spiętemu ciału, po czym odetchnąłem głęboko. Moje uszy, wciąż czujnie sterczące na głowie, mimowolnie skierowały się w stronę wyjścia, gdzie zniknął przywódca WWN. Przez chwilę nie zdołałem rozróżnić żadnego szczególnego, dobiegającego stamtąd dźwięku, rychło jednak cisza została przerwana. Do jaskini wkroczyło kilka wilków, które konwojowały nas na tereny WWN, a zaraz za nimi wszedł Sekretarz.
- Proszę, byście poszli ze strażnikami - zwrócił się do nas lakonicznie.
- Co mamy przez to rozumieć? - zapytałem, postanawiając póki co nie ruszać się z miejsca. - Obstawę w drodze powrotnej?
- Zostajecie zatrzymani.
- Powód? - prawie wszedłem mu w słowo.
- W obliczu zaistniałych okoliczności wasza obecność może stanowić zagrożenie dla ładu wewnętrznego Watahy Wielkich Nadziei i Watahy Srebrnego Chabra.
- Nasza... obecność? - Moje czoło zmarszczyło się lekko. Kątem oka zerknąłem na towarzysza, a on niemal od razu odwzajemnił spojrzenie. - Co z poselstwem do NIKL-u w sprawie naszej umowy?
- Zgodnie z nią, jestem teraz odpowiedzialny za nadzór nad waszą watahą - oznajmił Sekretarz. - Wyślemy do siedziby Najwyższej Izby dwóch posłów z WWN oraz dwóch posłów z WSC. Wszystko zostanie wykonane uczciwie.
- Ach tak. - Chrząknąłem. - No cóż, Szkliwo, będziemy się zbierać. Do zobaczenia, Sekretarzu.
Podniosłem się i otrzepałem z kurzu jaskini, bez słowa ruszając ku wyjściu. Mój wspólnik podążył za mną, lecz zatrzymał się przed wyjściem, zwracając się w kierunku naszego rozmówcy. Mimo to daleki był od zdecydowania się na nieznoszący sprzeciwu kontakt wzrokowy, więc jedynie zawiesił oczy na pustce w pobliżu rozmówcy.
- Kiedy dowiemy się co... co dalej? - zapytał, a przywódca opowiedział bez wahania.
- Tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na razie wyruszamy do WSC, przekazać waszym członkom wiadomość o nowym zwierzchnictwie.
Sekretarz przez chwilę uprzejmie pozostał w tym samym miejscu, na wypadek, gdyby miał usłyszeć jeszcze jakieś pytanie, ale żadne już nie padło. Opuściliśmy jaskinię tak, jak ją odwiedziliśmy, w towarzystwie strażników. Tyle, że zamiast do domu, zmierzaliśmy ciągle w tym samym kierunku: w głąb Watahy Wielkich Nadziei.
- Pięknie - odezwałem się półgłosem, gdy zrównaliśmy kroku. - Widziałeś, co nawywijaliśmy w porozumieniu?
- E, to wszystko zaprocentuje w przyszłości.
- Nie wiem, czy chcę tego dożyć.
- To dobrze, bo nie wiem, czy dożyjesz.
- Co ty mówisz? - Żachnąłem się, rozwierając powieki z całą ich mocą. Prychnąłem, z mlaśnięciem oblizując wargi, by przez wybuch emocji, przypadkowo nie zostały na nich krople śliny.
- Przestań, żartuję. To WWN, nie WSJ. Chroni nas prawo.
- Obyś miał rację - wymamrotałem, przelotnie spoglądając na idących za nami i obok nas strażników. - Obyś miał choć trochę racji.
- Mówiłeś Nymerii?
- Nie. Widzisz, miałem powiedzieć, ale wolałem jej niepokoić. A ty Kawce?
- Nie. A trzeba było. Chciałem... No nic, dowiedzą się lada chwila.
- Właściwie trudno. Osiągnąłem wszystko co chciałem.
- Agrest, może nie żegnaj się jeszcze z tym światem, co?
- Nie mogę nawet powiedzieć nikomu „Zaopiekuj się nimi”, bo ciebie pewnie ukatrupią razem ze mną.
- Spadaj. Nigdzie się nie wybieramy.
- Wojna. To miało być pretekstem do postawienia NIKL-u po naszej stronie. Co teraz, gdy spisaliśmy umowę?
- Twoja myśl była słuszna i nie porzucamy jej. Po prostu wydłużamy jej perspektywę i ograniczamy liczbę jej ofiar, a przy okazji zostawiamy sobie furtkę na wypadek, gdyby NIKL zawiódł. Tak... wiesz - zniżył głos. - Na zupełnie wszelki wypadek.
- Za sto lat będziesz się ze swojego pomysłu, już jako upiór, tłumaczył przed całym stadem swoich historyków - wymamrotałem.
- Zrobię to z radością. Żebyś ty nie musiał. - Zerknął na mnie z ukosa i mrugnął swoim berberysowym oczkiem.

Co ma przeminąć, to przeminie
A co ma zranić, do krwi zrani...

Mogło się wydawać, że pozostało tylko iść, w świetle wstającego dnia wyjść na nową prostą. Mogło się wydawać, że wszystkie historie, w których braliśmy udział, były już zamknięte. Wszak nie sposób już znaleźć w tej sprawie drugiego dna, a wśród możliwych jej rozwiązań złotego środka: czy nie nadszedł czas, by nastała cisza? Życie jednak bywa niejasnym dobroczyńcą.
Jak to czasem bywa, historia nie urwała się nagle, a wciąż błędnym kołem się toczy, by móc się dalej przekształcać, i żądna równowagi ożywia raz po raz te same, utarte schematy. Kilka dni i o kilka więcej, powtarzają się wątpliwości i słowa, powtarzają się gesty i czyny. Powtarzają się uczucia i osobowości, by każdy z nas wypełnił lukę pozostawioną na świecie przez kogoś, kto odszedł. Wciąż tego samego uczymy nasze dzieci i tego samego nauczą one swoje dzieci.
Wielkie drzewo wyrosło z małej pestki, stworzonej za sprawą nietuzinkowego pomysłu. Gleba pod nim nawieziona najcieplejszymi myślami i najwznioślejszymi słowy; to one nadały mu kształt. Przewidziane plony zostały zebrane, święto na ich cześć odprawione.
Nawet ostatni, niecny owoc, spadł z gałęzi i zgnił, zrównując się z próchniejącą ziemią.
Zwykła to kolej rzeczy, gdy jedno wydarzenie płynnie przechodzi w drugie. Z czasem pamiętane szczegóły zacierają się, a powracając myślami do przeszłości tworzymy fałszywe wspomnienia. Jednak pozostaje jeden niezmienny, któremu nikt nie poświęca dużej uwagi, być może właśnie dlatego, że tak powszednim wydaje się przedmiotem. Ledwie podłożem, skałą, którą niegdyś pokłuły kępy mchów i poprzebijały korzenie ziela. Gdy wszystko wokół gnije, a zepsute resztki pożera robactwo, gdy spod zwiędłej roślinności wyłania się lita ziemia, gdy ze zdziczałych zalążków życie rozwija się na nowo, gdzieś pod spodem, pod tym wszystkim, trwa niewzruszony rdzeń, na którym opiera się nasza opowieść.
Korzenie wrastają głębiej, próbują skruszyć to, co zostało. Lecz to, co wyrosło już na nieugiętym fundamencie, żywi się słońcem, opadłym owocem i trupem robactwa, które niegdyś podgryzało jego liście. Życie uzupełnia się na własnym poziomie i wystarczy sobie samo. Może zamknąć się w swoim perpetuum mobile, dopóki ktoś lub coś z zewnątrz jak na złe nie wśliźnie się do środka, przypadkiem lub podstępem, na dobre nie zburzy miarowego biegu wydarzeń; nie zmieni świata na gorsze lub na lepsze. Na zawsze i na wieki wieków... Przeklinając powiadają: obyś żył w ciekawych czasach.
Niech zatem tak i dziś się stanie.

C. D. N.

Koniec aktu pierw trzeciego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz