Wróćmy do tego jeszcze raz. Jeszcze raz, na chłodno.
Jeszcze kawałek, jeszcze chwila. Na ślepo, potykając się o gałęzie, ukryte za zasłoną łez, wbiegłam na polankę, z wyciem padając na własne legowisko i kątem oka dostrzegając zarysy spłoszonej Wrony, która właśnie zerwała się z posłania.
- Boże...! Boże, nie wierzę w to...
- Kawka? Co się dzieje, dziewczyno! - Brązowa wadera ciężko podniosła się i ruszyła w moją stronę. - Kawka, halo.
- To moja... Daj mi spokój - załkałam, histerycznie łapiąc powietrze i wciskając pysk w głęboką trawę.
- Uspokój się. Niczego nie rozumiem. - Wilczyca usiadła obok mnie, by łapą ogrzać moją łopatkę.
- Nymerię zabili.
- Jak to? Nie żyje?!
- Nie wiem. - Zacisnęłam zęby pod wpływem dreszczu przygniatającego moje ciało. - To było straszne.
- Gdzie teraz jest? To się stało w jaskini alf?
- Ta... tak.
Z trudem przełknęłam ślinę, obracając się na grzbiet i do dna wdychając chłód nocy. Przerwałam ciszę kolejną falą płaczu.
- Co jej się stało? - Dosłyszałam z boku. To Koyaanisqatsi, trochę zaspany, trochę zaniepokojony, stanął nad nami, rzucając pytające spojrzenia to mi, to towarzyszce. Więcej oczu patrzących na mnie z cienia potęgowało przepełniające mnie zagubienie. Przezwyciężając je, a może tylko zagłuszając, podźwignęłam się na przednie łapy i bez pytania wtuliłam w szyję Wrony, której łapa nadal gładziła mnie po ramieniu.
- Nie chcę już tu być - wymamrotałam.
- Cicho, już dobrze - wyszeptała łagodnie.
- Nie chcę - również zniżyłam głos do szeptu, ściskając ją mocniej.
- Oj, Kawko. - Koyaanisqatsi rzucił mi spojrzenie uzbrojone w lekki uśmieszek. - Jeśli nawet nie wiesz, czy żyje, to jutro sprawdzisz. Po co przejmować się tym na zapas?
- Chyba nie wiesz co mówisz - wychrypiałam. - Rozerwali jej brzuch. Była ciężarna. Była... - Przejmujące mrowienie owładnęło moim ciałem. Pamięć o przeszłości uderzyła w samo centrum klatki piersiowej, na chwilę zatrzymując niespokojne ruchy żeber.
Osiągnęłaś co chciałaś, Kawko? Czy o to chodziło? Czy jesteś podbudowana wynikiem? Czy przyszłość rysuje się teraz w jaskrawszych barwach, niż zanim to wszystko się stało? Właściwie, tak.
Nagle ucisk w gardle zamienił się w odruch wymiotny. Przerażenie jak żrący kwas wlało mi się do środka, nie napotykając przeszkód, a potem zaczęło czynić tam spustoszenie. Zgięłam się wpół w impulsywnym spazmie. Usłyszałam cichy chrzęst we własnej tchawicy.
- Żyjesz? - zapytała Wrona, wychylając się lekko do tyłu. Zsunęłam się z powrotem na legowisko.
- Niedobrze mi.
- Ech, ja wracam spać. - Kaj przeciągnął gdzieś w górze. - Ona niech też się prześpi. Rzeczywiście źle wygląda.
Siedząca obok mnie wilczyca westchnęła cicho. Gdy tylko nagłe zawroty głowy uspokoiły się na tyle, bym mogła powstrzymać kłopotliwe odruchy mojego ciała, wstałam, zatoczywszy się jeszcze bezwiednie.
- Muszę... Przepraszam, że was pobudziłam.
- Gdzie idziesz? - Wrona załamała ręce.
- Do rodziców.
- Pójść z tobą?
- Nie - mruknęłam, posuwając się naprzód tak szybko, jak tylko byłam w stanie, byle zostawić w tyle polankę i jej mieszkańców. Odpłynęli w głębiny mroku tamtej północy, równie szybko, jak szybko miały wyłonić się z nich skąpane w księżycowej poświacie stepy. Sama wędrowałam przez noc jak dziecko we mgle, targana przez najgorsze duchy niczym szmaciana lalka. Było mi wtedy już wszystko jedno, kto i co usłyszy. Najlepiej byłoby powiadomić o wszystkich grzechach ojca całą naszą krainę. Słowem lub czynem zamienić go w proch, byle tylko pochłonęła go ziemia.
Rodzice spali przytuleni w swojej jamie.
- Ty to zrobiłeś? Co ty zrobiłeś! - zawołałam, pozwalając, by wypłynęły ze mnie wszystkie palące emocje. Potem stopniowo zniżyłam głos. - Przyszłam do ciebie po pomoc, prosiłam, byś pozbył się tych płodów. Sama postąpiłam jak ostatnia suka, ale miałeś użyć swojej nauki. Jakim prawem nasłałeś na te wilki rzeźników?!
- Admirał? - Matka, gwałtownie wybudzona ze snu, namacała łapą leżącego obok niej wilka.
- Śpij dalej, Ciri. My tylko tu chwilę porozmawiamy. - Basior również już nie spał. Łypnęły na mnie jego pstrokate ślepia. - Nie jestem już niczyim parobkiem, od takiej roboty mam swoich podwładnych. Nie kazałem im ich zabić. Tylko uszkodzić jej brzemię. Uspokój się. - Podszedł do mnie i objął mnie swoją toporną łapą. Zrzuciłam ją z siebie jednym agresywnym warknięciem.
- I co teraz? Wymiotłeś sobie moją prośbą śmieci z sumienia? Kto w takim razie usiłował zabić samicę alfa? Ty... czy ja?
- Nie potrzebowaliśmy ich zabijać, wręcz przeciwnie. Chcemy ich jedynie osłabić.
- Poszarpali jej cały brzuch! Nie wiem, czy jeszcze żyje - wyksztusiłam przez zaciśnięte zęby.
- Nie powinnaś tam teraz wracać.
- Żeby za wszelką cenę pokazać, że mam z tym wszystkim coś wspólnego?! Zgłupiałeś do reszty, jeśli istniała jeszcze jakaś reszta.
- Nie! Posłuchaj, i ty i ja wiemy, ile masz z tym wspólnego. Zostań tutaj.
- Masz rację. Wplątujesz mnie w coś, czego nie chciałam. Tatusiu.
- Czekamy na ciebie od dawna. Wreszcie nadarza się okazja. Spójrz, alfy WSC stoją nad granicą własnej zguby. To u mojego boku jest twoje miejsce. Już niedługo wrócisz tam, ale nie jako asystentka tej mimozy, Agresta. Jako alfa. Przygotujemy ci miejsce.
- Niczego nie zbudujesz na ich krzywdzie - mruknęłam.
- Jak mam cię przekonać? - jego głos raptownie rozpogodził się, na niechybny znak jakiegoś nowego pomysłu. Wzmogłam czujność. - Jesteś bardziej asystentką, czy bardziej szpiegiem? Możesz nas tutaj szpiegować, jeśli chcesz. Nie mamy niczego do ukrycia przed własnym dzieckiem.
Przymknęłam, a potem otworzyłam oczy, wyciskając z nich ostatnie łzy.
Dlaczego zaproponował mi coś takiego? Chciał dać mi wymówkę do zajęcia miejsca po swojej stronie, choć nie mógł być pewien, jak ją wykorzystam. Nie miałam wątpliwości, że przystając na jego ofertę ustawiłabym się na przegranej pozycji. Wiedząc lub przynajmniej podejrzewając, że nie zerwałam więzi łączącej mnie z WSC, ojciec nie byłby ze mną szczery i nie zdradzałby mi tego, czego nie powinien wiedzieć zwolennik Nymerii i Agresta. Z drugiej strony nie byłabym już w pełni z alfami WSC; straciłabym dużą część bieżących wiadomości, a być może i zaufanie, jakim obdarzał mnie przynajmniej stryj. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie chciałam choćby otrzeć się myślą o świadomą zdradę WSC; o zdradę kogokolwiek dla Admirała!
Tak, wiem co na to powiecie, lecz miejcie świadomość, że przeklinając ciążę Nymerii miałam w głowie wyłącznie ją i mnie. Osobisty porachunek dwóch alternatyw jednego bieguna, napędzany w dużej mierze rozpaczą, zazdrością i - fakt! - zachłannością, niemniej jedynie prymitywną potrzebą, przemyślaną tylko tak, by nie zawadzić o własne klapki na oczach. Równocześnie zwyczajnie, trywialnie bałam się zamiany naszego bezpiecznego stronnictwa na inne, tak niepewne.
Nie, chwileczkę, pomyślałam, stojąc wciąż naprzeciwko swojego ojca, oczekującego odpowiedzi. Jest przecież taki jeden, który może pomóc mi utrzymać stare poważanie w WSC. On może stać się pryzmatem, przez który przepłynie światło, by rzucić na mnie oczekiwane barwy.
Sprawdźmy, jak bardzo jesteś głupi, Szkliwo. To moje, jak to było? Czasowe rozwiązanie.
Odetchnęłam głębiej, próbując zagłuszyć własne myśli. Ucisk u dołu przełyku ponownie tej nocy sprawił, że prawie podeszła mi do gardła własna treść żołądka. Zdenerwowanie; tylko zbyt wiele zwrotów akcji naraz. Zbyt wiele pośpiesznych wyborów do dokonania. To wszystko.
- To jak? Wrócisz w końcu do domu, czy wolisz bawić się w wierną poddaną? - Ojciec był zniecierpliwiony.
- Na pewno nie zależy to od twojej opinii. Słuchaj, dziwnie mi o to pytać. - Zawahałam się przez moment. Jakie właściwie pytanie powinnam zadać, aby nie podsunąć mu odpowiedzi? - Ty i... Szkliwo... współpracowaliście?
- Sprytnie zmieniasz temat - burknął wilk, chyba nieco zbity z tropu.
- Wręcz przeciwnie - odparłam z namysłem.
- To trudna sprawa. Żebym mógł opowiedzieć ci całą tę historię, musiałabyś uwierzyć mi w coś, w co trudno uwierzyć - powiedział w końcu i zerknął na mnie badawczo. - Przede wszystkim w to, że ten jegomość nie jest tym, na kogo wygląda.
Moje serce mocniej uderzyło w piersi. Właściwie nie potrzebowałam ciągu dalszego, by fala pewności oblała moje trzewia.
- To tym chciałeś mnie zaskoczyć? - Uniosłam brwi. - Jesteś podłym łgarzem. Nigdy ci nie ufałam i nie mam zamiaru, ale... ja widzę, że... ja sama wszystko dostrzegam.
W mojej głowie kołatały się wątpliwości. Czy nie poddałam się sugestii? Czy nie rządziły mną emocje, czy ojciec podstępem nie wyprał mi mózgu? Nie. Wiedziałam to od pierwszej chwili; wiedziałam, gdy tylko spojrzałam na tego przybysza. Te same skrzydła, te same oczy. Mógłby być jego bratem bliźniakiem; lecz to nie on!
- Zuch - mruknął Admirał.
- Wrócę tu później - oświadczyłam, patrząc mu w oczy, głęboko, lecz bez cienia uczucia. - Wtedy wyjaśnisz mi to, co jesteś mi winien.
- Choćby i teraz, nie mam niczego do ukrycia. A teraz?
- Teraz mam wszystko, czego szukałam. - Moje ślepia niecierpliwie ruszyły już w kierunku wyjścia. Lada chwila miały podążyć za nimi nogi. - Zostaję tu. Nie u ciebie. U siebie - rzuciłam jeszcze przelotnie, odpuszczając sobie uważne przyjrzenie się zdumionemu pyskowi basiora.
Szkliwo, Szkliwo, gdzie ja cię teraz znajdę.
Powolnym kłusem poruszałam się naprzód, z głową zwieszoną do połowy, wpatrując się we własne łapy, omiatające ziemię. Odetchnęłam głębiej, wypuszczając z płuc nadmiar powietrza, które od dłuższego czasu nie chciało opuścić usztywnionej w obronnym przykurczu klatki piersiowej.
Byłam już spokojniejsza. Wyciszona, nie słyszałam rozbrzmiewającego w głowie echa krwi przedzierającej się przez tętnice wśród spiętych mięśni. Uchem łowiłam szczebiot drobnych ptaszków w najwyższych gałęziach starych pędów, których pnie z obu stron przesuwały mi się po polu widzenia i zostawały w tyle, skąpane w krasnym świetle jutrzenki. Wstawał nowy dzień, oświetlający myśli, gesty i słowa; rozjaśniający i umysł.
Zwolniłam, rozmyślając nad stroną, w którą powinnam się udać. Unikać głównych ośrodków, czy też skierować się właśnie ku nim? Rzecz jasna, powinnam jeśli nie iść tam jak najszybciej, to przynajmniej krążyć w pobliżu, by robić to, do czego powołano mnie przed laty, przyjmując do służby watasze: grać. A przynajmniej próbować.
Szczypiące uczucie skrętu w żołądku zmusiło mnie do przestąpienia z nogi na nogę.
To wszystko nie tak.
Widzieliście kiedyś świeży mech skąpany w letnim słońcu? Nie wiem, czy istnieje w lesie piękniejsza zieleń, żywszy znak życia.
Drobny cień żywo przesuwał się po miękkich, soczyście zielonych kępkach, a chude szpony, przy każdym kroku, ugniatały je kocim ruchem. Północny wschód terenów watahy pociągał czasem takie zagubione na własnej ziemi dusze. Dlaczego? Być może przez ogarniającą tę połać kniei ciemność, która umożliwiała dostrzeżenie unikalnego ognika, zwiastującego nadejście oświecenia; w dowolnej sprawie.
Leśny chłód, zrodzony z półmroku panującego wokół, powiadomił go, że dotarł do celu. Ziemia pod nogami zamieniła się w chłodną próchnicę, pokrytą raczej zeschłymi gałązkami niż zdrowym mchem. Szkliwo zatrzymał się, wyprostował i podniósł głowę. Przełknął ślinę, zwilżając gardło. Oszczędnym ruchem skrzydła poprawił na sobie płaszcz.
- Po co przychodzisz? Nie zapraszałam. - Czarna wilczyca, jakby wyrosła spod ziemi, w cieniu mieszała się z otaczającymi ją pniami sosen.
- Tak witasz przyjaciela?
- Nie, smoczusiu. - Skrzywiła się delikatnie. - Ja nie mam przyjaciół. Mogłabym mieć, ale wszyscy od dawna nie żyją.
- Rozumiem, nie narzucam się. - Leniwie ruszył znów przed siebie. - Może trochę. Gniewasz się?
- Przychodzisz tu dla mnie, czy dla siebie? Masz w swoich skrzydlatych genach tachanie tu ze sobą mikroskopu do prób przyglądania się mojej duszy? Nie masz racji, nie gniewam się.
- Powiedziałaś to tak, że równie dobrze mogłabyś powiedzieć coś zupełnie przeciwnego.
- Zgaduj.
- Co...? - Lecz Geranii nie było już przed nim.
Dalej szedł wolnym krokiem, wzrokiem wodząc po bardziej i mniej zniechęcających elementach mrocznego otoczenia. Było to miejsce dość osobliwe. W leśnym runie znać było najróżniejsze, niespotykane nigdzie indziej rośliny, z których każda, choć na wskroś niepozorna i pozbawiona wściekle barwnych kwiatów, całą sobą zapewniała, że w jej tkankach nie płynie nic oprócz trucizny. Nieliczne liście, tam gdzie w ogóle występowały, jakby wyciśnięte z nagich pędów, prześwietlane nieosiągalnymi z dołu, słonecznymi promieniami, rzucały na ziemię niebieskawy i dziwnie zmętniały cień. Gęsto splecione gałęzie, zarówno te cienkie i te grubsze od wilczej łapy, powykręcane na wszystkie możliwe strony, lubiły czasem łamać się nagle i spadać tuż przed nosem przechodnia lub zaraz za jego plecami. O ile zwykłym przechodniem można było nazwać kogoś, kto z własnej woli wkroczył na tę ziemię. Nie; każdy, kto nie był pewien, że tam właśnie znajdował się cel jego wędrówki, raczej nie zapuszczał się do Skrytego Lasu.
Szary ptak miał nadzieję porozmawiać z Geranią. Nie wiedząc, czy czekać na jej powrót, czy też dać sobie spokój, po prostu zatrzymał się, licząc, że głowa wolna od konieczności poruszania nogami, szybciej wpadnie na pomysł, co ze sobą zrobić.
- Wiesz, że dziś w nocy miała miejsce napaść na jaskinię alf? - rzucił pytanie w przestrzeń. - Powinniśmy dowiedzieć się, kto za tym stoi. Nie chciałabyś spróbować trochę nam pomóc?
Prawie usłyszał owo milczące „Sam to odgadnij, jeśli jesteś taki mądry”. Zastukał pazurem w ziemię, jeszcze przez chwilę stojąc w milczeniu, żeby przekonać się, że nie usłyszy innej odpowiedzi.
- Aha - skwitował, dając upust swojemu niezadowoleniu. Spojrzał znów przed siebie, nadal niepewny, czy iść dalej, czy na coś jeszcze czekać. Gdy zamiast żółtych tęczówek spodziewanej rozmówczyni, nieoczekiwanie dostrzegł wlepione wprost w siebie, berberysowe ślepia, bolesny dreszcz przebiegł po jego grzbiecie. - A... aaa... - Natychmiast obrócił się, bokiem uderzając w rosnące obok drzewo. Głos uwiązł w gardle; pociemniało przed oczyma, a rozszerzone źrenice zalśniły, skropione łzami. - Boże dopomóż.
Czując uginające się pod sobą nogi, Szkliwo przylgnął do gładkiego pnia brzozy i przycisnął do niej skroń. Czarna maź zalała jego umysł, próbując bezwzględnie odciąć go od czasu i przestrzeni, w której pozostał drżący strzęp zesztywniałego ciała. Dopiero powtarzalny odgłos własnego oddechu, który nie mógł dłużej czekać na pozwolenie, udrożnił zduszoną krtań i mozolnie wyciągnął nieszczęśnika z bezdennej topieli. Wdech. Wydech. Jeden za drugim, unosiły klatkę piersiową, ofiarowując jej życiodajny tlen. Pierwsze myśli, podpowiadające, że prędzej czy później będzie musiał wyjść z ukrycia, powoli, lecz uparcie, forsowały ostatnie, zatrzaśnięte drzwi w jego głowie. Wreszcie zdecydował się otworzyć oczy. Słysząc zbliżające się z wolna kroki, odwrócił się, jeszcze mocniej przywierając grzbietem do brzozy.
- Nie podchodź. Nie podchodź.
Ale szara postać, do tej pory milcząca, stała już tuż przed nim.
- Tak zupełnie poważnie, miło cię zobaczyć: Szkliiiwo. - Kontakt wzrokowy został nawiązany, w odruchowej, prymitywnej odpowiedzi na usłyszenie swojego imienia. Był trudny. - Chyba nie boisz się tak samego siebie? Kim zatem jestem?
- Nikim. Odejdź, proszę. Odejdź, demonie. - Pod przymrużonymi powiekami, opuścił, a następnie znów uniósł wzrok, napotykając oczy, które znał tak dobrze, a w które nigdy wcześniej nie patrzył. Oto oczy, które były jego oczami.
- Demonie? Jestem tak żywy jak i ty. Kim zatem ty jesteś?
- Dobrze wiesz, kim jestem! - niemal wykrzyknął, lecz nie sposób było usłyszeć w tych donośnych słowach ni źdźbła pewności. - Wiem, kim jestem!
- Kim ty jesteś?
- Kim ja jestem? - By ponownie złapać równowagę, opierając się o brzozowy pień, rozłożył skrzydła. Stanął prosto, tylko po to, by od razu ruszyć naprzód. - Jestem Szkliwo. Jestem w swoim lesie.
Nie odwracając się, dosłyszał za sobą pogodny głos.
- Powiedz, zabił Admirał, czy nie zabił? Jesteś pewien?
- Ty wiesz najlepiej - wyksztusił. - Jeśliś żywy, dlaczego do nas nie wrócisz?!
- Kłamca.
- Czekam, choćby i dziś!
- Szczeniak.
- Ciebie nie ma!
- Ofiara...
- Zamilcz.
- Niestety w tym cały twój urok. Posłuchaj, ktoś cię szuka. Musisz mu pomóc, ze mną nie będzie chciał rozmawiać.
- Mnie szuka? Tutaj?
- Czy nie w Skrytym Lesie szuka się upiorów? Hej, a... bardzo potrzebna ci ta jesionka?
Szkliwo nie odpowiedział. W jeszcze kilku czy kilkudziesięciu krokach dowlókł się do ostatniego drzewa, leżącego na granicy polany. Ominął je i oparłszy się o chropowaty pień z drugiej strony, z ciężkim westchnieniem usiadł na trawie, w ciepłych objęciach słonecznych promieni, o poranku w pełnym rozkwicie. Znów usłyszał harmonię cienkich głosików wróbli i bogatek, która czule przypominała, że świat wciąż żyje i zapewni schronienie każdemu, kto naprawdę zechce się schronić. On musiał tylko ochłonąć; przez chwilę, dłuższą chwilę. Wszystko wskazywało jednak, że jego samotność zostanie rychło przerwana.
Słysząc cztery łapy, przedzierające się przez podszyt, po drugiej stronie pasu bezdrzewnej ziemi, skulił się, ogarnięty przez odruchowe pragnienie uniknięcia spotkania z kimkolwiek. Westchnąwszy głęboko, by uspokoić oddech, chrząknął i podniósł wzrok.
- Kawka?
W istocie, był to nikt inny, jak nasza bohaterka; to znaczy ja. Mając go wreszcie przed sobą, przystanęłam i posłałam mu odrobinę oschłe spojrzenie.
- No, chodź do domu.
- Zmieniłaś zdanie?
- Jak widać, sumienie każe podróżnych w dom przyjąć. Chodź, musimy porozmawiać. - Znacząco skinęłam głową. Skrzydlaty podniósł się bez słowa i niewiele myśląc podążył za mną, co przyjęłam z niewyrażoną w żaden sposób ulgą. - Admirał zaproponował mi miejsce u siebie.
- To coś nowego?
- Zgodziłam się.
Przez chwilę moje wyznanie nie doczekało się odpowiedzi. Nadal swobodnie szliśmy obok siebie, ale z każdym krokiem cisza stawała się cięższa do uniesienia.
- Czego oczekujesz?
- Dowiem się o wszystkim, co się tam dzieje. Potem wrócę. Nie będę pracować dla zdrajcy.
- Mówisz mi to wszystko, mając mnie za obcego? - zapytał, nieśmiało próbując spojrzeć mi w oczy.
- Agrest ci ufa. Ja też muszę. - Ucięłam. - Chcę, żebyście mieli świadomość, że można na mnie polegać.
- Nie lepiej, żebyś porozmawiała o tym z Nymerią i Agrestem?
- Nie. Nie powinnam już spotykać się z alfami WSC. Ojciec nie może podejrzewać, jakie są moje intencje.
- Może i racja - mruknął. - Spotkałaś się z Admirałem zaraz po napaści na jaskinię alf? - Tym razem wzrok jego zyskał wyraz nieco inny, niż jeszcze chwilę wcześniej. Uważniejszy, chłodniejszy.
- Poszłam do matki - odrzekłam i chyba to jedno krótkie zdanie, podane na tacy jak oczywistość, miało wystarczyć za wyjaśnienie. - Poza tym lepiej, żeby alfy na razie myślały, że sama postanowiłam przenieść się do ojca. W ramach pracy, na wypadek gdyby... gdyby okazało się, że ma z tym wszystkim coś wspólnego.
- Dlaczego tak uważasz? - dopytał tonem, z którego nie potrafiłam niczego wywnioskować.
- To najbardziej prawdopodobne. Od alf bez potomstwa łatwiej byłoby mu przejąć władzę. Oczywiście są jeszcze wrogie watahy, ale na ile prawdopodobne jest, by działały w ten sposób? WWN jest zajęta utrzymywaniem się na naszej północy, co i tak przychodzi im z trudnością, a WSJ już od dawna siedzi zupełnie cicho. Przekonałam ojca, że przestraszyłam się napaści i chcę schronić się w jego enklawie przed wrogami. Możesz powiedzieć o tym Agrestowi.
Wyciągnęłam pysk przed siebie, węsząc w powietrzu. Dzień nabrał już kształtów, żar lał się z nieba. Powoli zbliżało się południe.
- Kto mieszka z tobą na polance? Wrona?
- Tak. Wrona i Koyaanisqatsi.
- A to kto?
- Przybłęda, jak wy wszyscy.
Liczyłam, że po prostu wejdę tam i powiem, że będziemy mieszkać we czwórkę, a reszta przyjmie to z pełnym zrozumieniem i równowagą umysłu. Życie szybko zweryfikowało moją naiwność.
- A gdzie Wrona? - nieco zawiedzionym głosem zapytałam złotego ptaka, przesiadującego pod jednym z drzew i ze znudzeniem rozdłubującego pazurami kolejne źdźbła trawy. Gdy wreszcie obdarzył nas swoją cenną uwagą i dostrzegł, że nie tylko oczekuję odpowiedzi właśnie od niego, ale przede wszystkim, nie jestem sama, podniósł się, zaskakująco jak na swoją masę ciężko.
- Ach... więc to miałaś na myśli, mówiąc, że mieszkał tu kiedyś taki jeden? - Kaj dumnie nastroszył pióra na szyi i rzucił przybyszowi beznamiętne spojrzenie. Przybysz, nie pozostając dłużny, zmierzył go wzrokiem martwym jak skała. Stojąc obok, czułam każdy jego napięty mięsień.
- Pytałam, gdzie Wrona.
- Nie wiem. Wyszła rankiem, nie więcej jak pół godziny temu.
- Dobrze, nieważne. Poznajcie się. To jest Szkliwo, to Koyaanisqatsi. Będziemy teraz mieszkać razem.
- Co to za indywiduum? - mruknął szary, a końcówka kociego ogona zaczęła lekko kiwać się na boki.
- Spokój - prychnęłam, ostrzegawczo kładąc uszy po sobie. - Jesteście tu gośćmi, więc uszanujcie mir tego domu.
- Wybacz, o pani. - Kaj posłał mi uśmiech, niezdecydowany czy zaprezentować więcej hardości czy teatralnej skruchy. - Nie spodziewałem się, że będę dzielić mieszkanie z takim.
- Z jakim? - znów rozległ się daleki od łagodności głos towarzysza.
- Z takim... no, nieważne. - Złoty rozpromienił się z nową siłą i najwyraźniej uznał audiencję za zakończoną, bowiem ominął nas i rzucił jeszcze, rozkładając swoje cienkie skrzydełka - Lecę... nie wiem, Wrony poszukać. On tu na długo zostanie?
- Tak - odparłam krótko.
- Ech, dobrze. Rozumiem. Cześć!
Nie od razu byłam w stanie zrozumieć ów dziwny pokaz niezupełnie czytelnych dla mnie emocji, jednak niedługo zajęło mi wywnioskowanie, że nie zwiastował on niczego dobrego. Gdy tylko zostaliśmy sami, poczułam na sobie spojrzenie Szkliwa. Odpowiedziałam mu tym samym, w milczeniu czekając, aż zwierzy mi się ze swojego kłopotu.
- A... on na długo tu zostanie? - zapytał, na co opuściłam uniesione z lekka brwi.
- Tak - powtórzyłam subtelnie, nie zamierzając dać komukolwiek pola do podważania własnych wyborów.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz