środa, 31 stycznia 2024

Podsumowanie stycznia!

Kochani!
Jak pewnie zauważyliście, dziś kończy nam się pierwszy miesiąc nowego roku. A może nie zauważyliście, to czas na niespodziankę. Dziś kończy nam się pierwszy miesiąc nowego roku!!! Nieźle, co nie? No to czas na szybkie podsumowanie miesiąca. Ruszajmy.

Miejsce pierwsze w tym miesiącu zajmuje Tia z 3 opowiadaniami,
na miejscu drugim staje Bleu i jego 2 opiwiadania, 
a na miejscu trzecim uplasowali się nasi pozostali aktywnisie, KawkaRunaAgrestDelta i Kapral.
Gratulacje!

Innymi postaciami, które gościły w naszych opowiadaniach, byli MezulariaMisungKoyaanisqatsi Szkliwo.

A oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
✖ Nie przyznano (Mroczny błazen)
Byczeq, 3 głosy (Najbardziej WTF postać)

Co tu dużo gadać, do zobaczenia za miesiąc i tak trzymać, Przyjaciele!
                                                        Wasz samiec alfa,
                                                               Agrest

sobota, 20 stycznia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 16

Bleu oparł głowę o kamienny blat. Jego łapy zawinęły się wokół miękkiego jeleniego futra. Wymył je, wytarł, osuszył. Jego zapach, ten rzeczny, pełny lodu i śniegu, świeżości, wtaczał się do jego nosa, otulał swoim komfortem. Wilk był zmęczony. Ten dzień z jakiegoś powodu pozbawił go energii od samego rana. Jego praca nie szła nigdzie. Bujający się na boki ogień padał na jego pysk. Na zewnątrz światło. Poranek wstawał śpiewem zimowego skowronka, Gila, który uporczywie wydzierał swoje płuca. Basior zamknął oczy nabierając powietrza w płuca. Zapach warsztatu, starych skór, świeżego futra, zakurzonych tkanin i rozkrojonego drewna powoli dotarł do jego umysłu. Przyniósł ze sobą komfort, którego wilk tak uporczywie szukał w tym beznadziejnym samopoczuciu.
—Dobrze się czujesz? — Bleu otworzył oczy i uniósł głowę. Jego ślepie chwilę przyzwyczajały się do blasku jaki witał nowy poranek.
—Dobrze, może nieco niespokojnie. — odparł.
—Usnąłeś na stole. — jego córka, Myszka, podeszła bliżej zaglądając mu w oczy. On tylko uśmiechnął się delikatnie.
—Nie usnąłem. Odpoczywałem, prawda, ale snu w tym nie było. Słuchałem Gilów, jak krzyczą. Wchłaniałem ten zapach warsztatu, który tak kocham. Trochę mnie to uspokaja. —
—A skąd ta nerwowość? Jakiś duży projekt? —
—Nie. Nie ma nic do zrobienia na wczoraj. Z jakiegoś powodu po prostu czuję… jakby zaraz miało się coś stać. —
—Domyślam się, że nic dobrego. —
—No właśnie.. ciężko powiedzieć. No dobra… — jego łapy uderzyły delikatnie o stół zakończając rozmowę. —Chyba zrobię sobie dzisiaj wolne. Nie miałem dnia wolnego od czasu kiedy… skończyłem się uczyć pisać. A to kawał czasu temu! —
—Ha! Dobra. Baw się dobrze, ja lecę. Irys pewnie się już złości, że się spóźniam. — Myszka zaśmiała się pod nosem.

I w ten sposób Bleu usiadł sobie przy wejściu do jaskini. Jego oczy wbiły się w daleki las. Tyle pracował, ale nie przepracowywał się. Znał swoje możliwości, ale cały wolny dzień zdawał się krążyć ciemnymi chmurami nad jego głową, wraz ze świadomością, że go potrzebuje. W końcu jego zastój w pracy wynikał z tego, że był aż nadto rozproszony. Żal mu tego co musi skończyć, procesu, który go tak odpręża kiedy zamyka się w swoim umyśle skupiając całą uwagę na skrawku materiału w swoich łapach. Jak szyje, przeplata nici i kolory. Jak nożem dłubie w drewnie, a zapach żywicy otula jego zmysły. W swoim żywiole nic nie mogło go zatrzymać. Nic, oprócz jego samego.
—Myśl racjonalnie. Nawet alfa od czasu do czasu potrzebuje dnia wolnego. Bez tego wilk szaleje. — powiedział sam do siebie. Jego łapy poniosły go na spacer. Uśmiech wdarł się w końcu na jego pysk, ale ten niepokój w sercu nie odszedł. Mijał drzewa, wszystkie te same, otulone przez biały puch, z gołymi gałęziami, a jednak tak różne od siebie. Krzaki porzuciły które porzuciły swoje liście, teraz tylko delikatnie zaczepiały kruchymi odnogami o futra zwierząt. Śnieg powoli pruszył sobie z nieba, tańcząc na wietrze jakby uczestniczył w najpiękniejszym balecie. Wielkie płatki kładły się miękko na ziemi, chowając ślady i tropy. Bleu nie wiedział gdzie szedł, przynajmniej nie w świadomości. Pozwolił aby jego serce niosło go samo, tak gdzie czuło potrzebę zajść, aby uzyskać spokój. Z półprzymkniętymi oczyma wędrował, chłód dnia przedzierający się przez jego futro. Kiedy zatrzymał się i otworzył swoje błękitne ślepia spojrzał na miejsce, które bardzo dobrze znał.
—Oh! Bleu? — Laponia spojrzała na syna nieco zaskoczona, ale podeszła bliżej. Samiec uśmiechnął się ciepło, jego ciało wtulając się w ciepłe futro mamy.
—Zdaje się, że wpadłem was odwiedzić. — mruknął. Rzadko widywał swoje mamy, głównie z powodu Pelaszy dalej mieszkającej z nimi w jednej jaskini. To częściej mamy wpadały właśnie do niego.
—Dobrze cię widzieć, synku. — przytuliła go do siebie z czułością. Jej serce biło niespokojnie, ale Bleu nie kwestionował. Kochał swoje mamy, mimo wszystko wychowały go i dawały mu czułość i miłość.
—Co tam u was. Opowiadaj. — spytał kiedy uwolnił się z uścisku Laponii. Te spojrzała tylko na niego zmęczonymi ślepiami.
—Powiem, tak. Źle. — odparła, jej pysk krzywiąc się w grymasie niezadowolenia.
—Źle? To mi za dużo nie mówi. — westchnął. Jego ciało otarło się o bok starszej wadery. To pomagało Runie, uspokajało Altę i zwracało uwagę Myszki. Taki prosty gest jaki wyrobił przy swoich dziewczynkach, kiedy podrosły. Laponia zdawała się także uzyskać pewne zapewnienie z jego strony.
—Odwołałyśmy ślub. — powiedziała. Bleu spojrzał w jej łagodne oczy, smutne wręcz.
—Żeby to pierwszy raz. — odetchnął basior z łagodnym uśmiechem.
—Tym razem rozstajemy się z Simone na dobre. — dodała. I to zbiło Bleu z tropu kompletnie. Jego pysk uchylił się, mała chmurka powietrza wydartego z jego płuc uniosła się ku niebu.
—Co? — spytał, jakby wiadomość ta przeleciała tylko przez jego umysł. W rzeczywistości potrzebował to po prostu przeanalizować. Przetrawić tą informację. Cóż. Spodziewał się, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Jego mamy ciągle i nieustannie kłóciły się. Pelasza przejęła od nich wiele sposobów rozwiązań konfliktów w życiu, które były nienajlepsze i wiązały się ściśle z podnoszeniem głosu oraz użyciem siły.
—No… Tak. Mam dość. Kocham Simone, ale to trochę dla mnie za dużo. Znalazłam jaskinię, kawał drogi stąd i wyprowadzam się za parę dni. —
—Co się dokładnie stało? — Bleu zamrugał oczyma. To była kwestia czasu. Czasu, który Bleu chciałby odłożyć jeszcze trochę w przyszłość. Tak, spodziewał się. Tak, nie był zaskoczony. Ale to nie znaczy, że nie bolało go to.  Kochał swoje mamy, obie po kolei, nie ważne ile złego i niedobrego w nich było. To była jego rodzina. I rozpadała się na jego oczach.
—Jak to co? Ja to dla ma… Simone, za mało. Przespała się z Romeo. I jak się okazuje nie tylko. Miała romans z Dante. Przejściowe noce z Noai’de i nawet próbowała się zakręcić wokół Legiona. Ja… brakuje mi słów. Kocham tą wariatkę. Kocham całym swoim sercem, ale… to jak mnie rani. Jak pachnie innymi, jak… szlaja się, kłóci się ze mną o wszystko i nic, a potem kocha się jakby jutra miało nie być. To mnie męczy.  To mnie boli… Mam dość. — Laponia zacisnęła oczy nie pozwalając aby uciekły z nich łzy.
—Rozumiem. — Bleu wiedział, że Smone nie była święta. W końcu dwie wadery mogłyby mieć problem z zapłodnieniem siebie nawzajem. Ale nigdy nie przypuszczał, że było to tak… częste.
—Chyba nie do końca. — jej pysk złagodniał. Nie oczekiwała od syna zrozumienia. Oczekiwała wsparcia.
—Może nikt mnie nigdy nie zdradził, ale empatia podpowiada mi, że to  niezbyt miłe uczucie. Ja… to straszne. — przytulił się do niej. Jej łapy przesunęły po jego plecach, żal zawisł w powietrzu.
—Dziękuję, synku. — szepnęła.

Laponia niestety miała pracę do wykonania, Simone natomiast siedziała w jaskini. I jak Bleu szanował swoje mamy, swoją rodzinę, tak tego dnia czuł się bardzo zawiedziony. Zły wręcz. Wściekły na swoją mamę, jak za dawnych czasów kiedy dotykała go niesprawiedliwość ze strony sióstr.
—Oh! Bleu, synku! Dobrze, że jesteś! — Simone wstała. Jej łapy nieco cięższe, futro nieco grubsze i brzuch nieco szerszy.
—Słyszałem, że się rozstajecie. — Bleu odetchnął.
—Przejdzie jej. — Simone machnęła łapą. — Ale ja w innej sprawie. Wiesz.. Nie chciałbyś może swojej mamie sprawić przysługi? — Bleu jedynie przymknął oczy słysząc to pytanie. Jego mózg pracował, analizował jego burzące się w piersi emocje.
—Jaką? — powiedział. Spokojnie, chłodno. Jego oczy zmierzyły te matki, tak identyczne do tych jego. Ona uśmiechnęła się szeroko, szczęśliwa, promieniejąca, jakby…
—Uszyjesz mi może kocyk. Taki mały, jak dla szczeniaczka. — zaświergotała.
—Jesteś w ciąży? — Bleu nie był zaskoczony. Przynajmniej nie w tonie swojego głosu.
—No. Tak… —
—Kto jest ojcem? — ich tęczówki skleiły się znowu. Simone był pierwszą, która odwróciła wzrok, rzucając go na ścianę. Jej pysk pokrył wątły uśmieszek, zawstydzony i pełny obawy.
—Kto jest ojcem? — Bleu nacisnął. Jego szczęki zacisnęły się mocno, a oczy próbowały wydrzeć dziurę w głowie matki. Znowu. Znowu to zrobiła. I to wbrew Laponii. Jeszcze jakby wszystko było ustalone, wszystko było zaplanowane i tylko jakiś basior łaskawie chciał im pomóc. Byłoby okej. Ale Simone nie jest dobrą matką. Tak. Bywały gorsze. Ale to nie czyni jej idealną.
—No… —
—No? No wysłów się! — prychnął. Emocje brały nad nim górę. Łzy frustracji zebrały się w kącikach jego oczu. —MÓW. —
—Nie wiem. Nie wiem okej. — było gorzej niż myślał. Jej odpowiedź kompletnie wymiotła z niego cały gniew pozostawiając tylko nieme niedowierzanie.  Chwilę tak stali w ciszy. Simone zaczęła płakać, w którymś momencie jakby szukając pożałowania w kruchym sercu syna. Bleu tylko stał tam, po środku jaskini w której się wychował. Po środku burzy jaka panowała w jego głowie. Po środku rozdroża, które złowrogo spoglądało mu w oczy.
—Nie wiesz… — powtórzył po niej, spokojnie, wręcz chłodno. Przełknął gorycz w gardle i spojrzał na matkę beznamiętnie. Jej oczy były szkliste, łzy toczyły się po Polikach znikając w tym niebieskim futrze, które po niej odziedziczył. Zapadła cisza. Takie złowrogie im obu milczenie, przerywane tylko przez pociąganie nosem i okazjonalne stukanie pazurów o twardy kamień podłoża.
—Powiedz coś… — w końcu Simone wydyszała, jej oddech krótki i zestresowany. Bleu tylko przeniósł oczy z niej na swoje łapy, siadając sobie z zaskakującym spokojem. W nim nie było już nic.
—Co mam powiedzieć? — zaczął. Jego głos brzmiący jakoś obco, zbyt wyrafinowanie jak na jego umiejętności. — Że jestem zawiedziony? Że nie dziwię się Laponii? Że będziesz musiała sama odchować dziecko? Że nie jestem już zaskoczony? — Żal spalił się w nim pozostawiając tylko nieprzyjemny dym gryzący go w płuca. Odwrócił wzrok na wyjście, aby zaraz potem wstać. — Ja właściwie nie mam za wiele do powiedzenia. To w gruncie rzeczy Twoje życie i jak sobie je ułożyłaś tak teraz masz. —
—To wszystko? — Simone zdała się nagle odmienić. Już nie płakała, nie pociągała noskiem jak niewinna dziewczynka. W jej głosie było słychać pretensje.
—Pytasz czy to wszystko? — Bleu skrzywił się widząc iskrę gniewu w oczach matki. — Nie wiem czego oczekujesz. Że ci pogratuluję? Czego? Zajścia w ciążę z dzieckiem basiora, którego nawet nie znasz? Złamania Laponii na dobre? Rozsypania tej rodziny w maczek? Bycia genialną matką i partnerką? — wycedził przez zęby. — Nie wydaje mi się, żebyś zasługiwała nawet na odrobinę litości jaką próbujesz wydrzeć z nas tymi swoimi krokodylimi łzami. —
—Jestem w ciąży Bleu! Synu. Potrzebuje teraz wsparcia! — pisnęła. Jego słowa wyraźnie ugodziły tam gdzie miały. Basior tylko przewrócił oczyma na jej wymagania i odwrócił się kierując kroki do wyjścia.
—No, na pewno nie ode mnie. — warknął. Czuł się jak pyskujący matce nastolatek, jakby właśnie zdradzał część siebie z powodów czucia się wściekłym. Jednocześnie wiedział, że ma do tego dość stabilne podstawy w postaci tworzącego się w matce dowodu zdrady na Laponii.

Stając w połowie drogi do domu zboczył ze stałej trasy. Szum morza otoczył go jak ciepły koc. Ukoił trochę jego zszargane nerwy.
—A mówiłem, że będzie się coś działo… — odetchnął, sam do siebie. Jego łapy zanurzyły się w śniegu położonym warstwami na szorstkim piachu zmarzniętym w jedną wielką masę. Jego uszy opadły nieco błagalnie, chłonąc dźwięk fal obijających się łagodnie o kamienie i niedalekie urwiska. Jego oddech zawirował ze spokojem na zimnym wietrze. Co jeszcze tego dnia może pójść nie tak? Czy może być coś gorszego od nieodpowiedzialnej wadery w ciąży, która zdradziła swoją ukochaną tylko z czystej chęci? Myśli Bleu zboczyły jednak na to dziecko, mimo że próbował uciec od tego tematu. A że ściśle się to wiązało z jego rodziną, wróciło też do niego jego dzieciństwo. Laponia i Simone. One nie były najlepszymi matkami. Nie były najgorszymi matkami. Z pewnością to Laponia miała bardziej ojcowski wpływ na nich wszystkich, a Simone? Ona była zwyczajnie nieporadna. I Bleu widział to przez pryzmat własnego ojcostwa. Wychował cztery szczeniaki na samodzielne istoty, układające sobie swoje własne życia jak tylko pragną. Bleu przymknął oczy, pozwalając aby bryza ogarnęła jego zmysły. Jak jego mama poradzi sobie z rozstaniem? I czy naprawdę w nim wytrwa? One zawsze tak ze sobą zrywały, wracały, obiecywały nie zobaczyć się już nigdy. Nawet kiedy Bleu był jeszcze mały, kłótnie i krzyki były jego utuleniem do snu i po jakimś czasie stały się tylko wizją codzienności. Ta ich relacja, tych dwóch nieszczęsnych duszy , które pełniły pieczę nad jego małym ciałem, była niezwykle toksyczna, a jednocześnie miała w sobie dozę piękna. Piękna tego jak życie czasem potrafi zakochać w sobie dwie osoby do zaboju. Do usranej śmierci.
—Oby mnie to nigdy nie spotkało. — mruknął pod nosem, jego oczy otwierając się aby spojrzeć na oddalony o setki kilometrów horyzont. Czy ktokolwiek mógł go dotknąć czy może był on tylko myślą, nieuchwytnym marzeniem spokoju, który czuwał pomiędzy niebem a ziemią. Konceptem, tak nieważnym, a jednak tak często spotykającym oczy.
—Ale co? — dusza Bleu mało nie uleciała z jego ciała. Jego sierść stanęła na baczność, kiedy cichy głos odezwał się zza niego.
—Przestraszyłeś mnie! — dorosły basior obejrzał się na sporego już szczeniaka, który przysiadł sobie przy jego boku. Chwilę potem dwójka pozostałych znalazła się wokół jego łap.
—Przepraszam. — Dally uśmiechnął się jak tylko najbardziej niewinnie potrafił. Bleu odetchnął, zimne powietrze mieszając się z ciepłym w jego płucach.
—Nie szkodzi. — uśmiechnął się do niech szeroko. — Co wy tu robicie, co? Czemy nie z Varim? — zagadnął, jego oczy mierząc trzy szczeniaki.
—Wybraliśmy się na przygodę. — Danny zamachał ogonem, wstając i podbiegając do szumiących fal. Belu tylko spojrzał za nim, wierząc że szczeniak ma trochę myśli za tymi uszami i nie wskoczy do zimnego morza, bo jest ciekawy.
—No dobrze… A Vari wie, o tym że wybraliście się na przygodę?—
—No… nie.. — Dally zmarszczył nos, a jego siostra odwróciła wzrok. Bleu przejechał łapą po pysku, nadal utrzymując uśmiech. Do czasu aż nie usłyszał pluśnięcia.
—Danny! — wydarł się ostrzegawczo. Szczeniak podskoczył, jego łapy mokre od wody i natychmiast przebiegł na „suchy” ląd. Śnieg przywarł do jego małych paluszków. Bleu teraz skrzywił się i opuścił głowę w dół. — idziemy do Variego. Raz, dwa! —
—Ale… —
—Żadnych ALE! — zatrzymał małą Danę w pół jej słowa. — Idziemy. Ktoś jeszcze z wami poszedł na tą przygodę? —
—No… tak.. —

I w ten sposób Bleu, z największym spokojem i stoicyzmem na jaki go było stać, prowadził prawie dziesięć szczeniąt powrotem do ich miejsca zamieszkania. Mała jaskinia jaka robiła za ośrodek sierocińca była całkiem dobrze zaopatrzona. Bleu sam przyłożył do tego łapę. W końcu kiedy tylko miał czas naskładał im stoliczków, skór i szmacianych zabawek z resztek z projektów jakie miał do zrobienia. Wiedział doskonale jak wiele szczenięta potrzebują i jak niewiele jednocześnie.
—Mam twoje zguby. — mruknął do rudego wilka kiedy ten zbliżył się do nich. Ten basior był niezwykle ciężki do rozczytania. Zajmował się szczeniakami dobrze. Dbał o ich dobrobyt i wychowanie wraz z nauczycielami. I Bleu to cenił w tym młodym basiorze.
—Dobrze. Szukałem ich. — mruknął posyłając młodszemu uśmiech i zbierając szczenięta do kupy. Bleu pożegnał się z nimi wszystkimi i zaczął dochodzić.
—Poczekaj. — do jego boku dobiegła Brzoza, młoda wadera na skraju przejścia w dorosłość.
—Słucham cię. — Bleu odwrócił na nią głowę. Samica  była jego wysokości, może nawet nieco przerastająca go wielkością. Jej uśmiech był szeroki, nieco nieśmiały, a poliki pokrywał drobny rumieniec.
—Mam prośbę. — basior przytaknął, bez słowa dając jej znać, że jej słucha. — Potrzebuję torby. Ale takiej porządnej, twardej, ze skóry. Dałoby się zamówić? —
—Dałoby się. Przyjdź jutro po świcie to przegadamy dokładnie co byś chciała osiągnąć. —

Będąc już w domu sięgnął po pacę. Nie miał lepszego zajęcia niż bezmyślne żłobienie w drewnie. Małe dłuto zgrabnie przesuwało się po miękkim drewnie, którego łupiny opadały ku jego łapom. Nie był to żaden wielki projekt, nie w żadnym wypadku. Ledwie mała , pokręcona figurka wilka. Miał już takich parę. Tworzył ej kiedy świat przytłaczał go za mocno, kiedy wszystko wokół się sypało, a jego myśli nie mogły ułożyć się w jedno miejsce. Stres z jego ramion odpływał, kiedy monotonne ruchy opanowywały jego ciało. Mógł tak całymi dniami, tworząc wilka za wilkiem, szukając pomysłów, chęci i miłości w sobie aby móc przejść przez następny dzień. Nadchodzące tygodnie zapowiadały się ciekawie, ale z pewnością burzowo i basior nie wiedział czego oczekiwać. Spodziewał się ciepłej zimy, pełnej spokoju jaki ta pora przynosi, odpoczynku dla ich dusz, zupełnie jak ziemia śpiąca pod kołdrą ze śniegu.  Jednak najwidoczniej nie to było im dane. Cała ta rodzina i ich małe problemy wydawały się mu takie duże, niepotrzebne, ale może wcale tak nie było. Może to były tylko złudne iluzje jego umysłu. W końcu czym byłby świat bez problemu?  Jego oczy podniosły się z drewnianej figurki. Jego palce zacisnęły się na niej, a uśmiech wdarł się na pyszczek. Przypominała jej ona jego córkę. Krępe nogi, wiotkie ciało, brakowało tylko jej ulubionej narzutki. Samiec rozejrzał się po swoim małym królestwie. Zapach futer nadal otulał jego umysł, tak kojąco działając na zszargane nerwy. Jego umysł nabierał klarowności z każdą sekundą. Nie było problemu, prze który by nie przeszedł. Może i były frustracje, ale czy to taka wielka przeszkoda? Wychował czwórkę dzieci. Wyprowadził się szybko z domu. Zakochał i zawiódł. Nauczył pisać i czytać. Ma stabilną pracę. W dalekiej przyszłości, pewnie będzie miał zgraję wnuków aby dotrzymała mu towarzystwa, a nawet jeśli nie, to przecież jego córki nie zostawią go ot tak po prostu. Jego łapa przewertowała przez resztki tkanin porzuconych w jednym z drewnianych pudeł w rogu warsztatu. Jego oczy szukały tego jednego, z nadzieją, że przez te lata ostał się chociażby drobny skrawek. I nie zawiódł się. Mały prostokącik brązowego futra, pomalowanego w zabawne wzory znalazł się w jego łapie. Z zadowoleniem na pysku przewiązał go przez szyję małej figurki.

Myszka przeskoczyła nad Irysem. Jej łapy odbiły się od śniegu. Szczęki zacisnęły na karku łosia. Ciężkie kopyta zaryły w zapach, dziki krzyk rozerwał powietrze. Irys szarpnął mocniej za gardło stworzenia. Wadera natomiast wpiła swoje pazury wszystkich czterech łap w skórę zwierzęcia. Niewielki jak na swoją rasę osobnik walczył z nimi zacięcie o własne życie.  A młode wilki, równie uparte co on, nie miały zamiaru się poddać. Myszka trzymała szczęki tam gdzie jej serce podpowiadało, przebijając się coraz to głębiej w mięśnie. Irys szarpał i warczał w akompaniamencie drącej się skóry. Co raz poprawiał swój ucisk na mięsie zwierzęcia. Oboje byli pokryci we krwi. A łoś nadal uparcie z nimi walczył, pomimo słabnących kolan. Uderzył w drzewo , mało nie rzucając basiorem u jego szyi przez polankę na której byli. Gdyby samiec nie złapał się pazurami boków szyi kopytnego zwierzaka z pewnością straciłby swój chwyt. Myszka natomiast poczuła tylko wstrząs, który odezwał się w jej kościach nagłym wibrowaniem. Tępy ból przeszedł przez jej ciało, a jednak nie puściła. Ta walka była już kwestią dumy i honoru, bardziej niż wygranej. W końcu tak poharatany łoś w końcu by się wykrwawił, a oni musieliby tylko pójść jego śladem. Jednak po co czekać. Irys i Myszka byli młodzi, silni. Wytrwali. I ta wytrwałość sprawiła że w końcu łoś uległ ich staraniom. Jego kolana ugięły się, ciało przygniotło Irysa do śniegu, a mimo to on nie puszczał, nawet kiedy jego gardło zalał świeży wytrysk krwi. Przełknął ją tylko i szarpnął za mięso raz jeszcze. Młoda wadera zeskoczyła ze stworzenia tym razem żerując na tylne nogi. Jej zęby przebiły się przez twardy mięsień. Szarpała. Oboje męczyli się parę już dobrych minut z nim, więc powalenie go chociaż na przednie nogi dało im przewagę. Wystarczyło go utrzymać w tym stanie. Jedna kość pękła przy porządniejszym szarpnięciu. Łoś zawył żałobliwie, działającą noga próbując odbić się od śniegu. Nie udało mu się. Jeszcze chwilę próbował, ale dwa wilki skutecznie utrudniały mu ucieczkę. Irys nadal hardo trzymał jego szyję, upuszczając nieboskie ilości krwi, a Myszka atakowała gdzie tylko mogła. Aż zwierze nie padło martwe.
—… Udało się. — zadyszała zakrwawiona wadera. Jej pysk rozjaśnił uśmiech.
—Pewnie. — Irys mruknął chrapliwym głosem. Jego pysk wystawał spod wielkiego stworzenia.
—Nic ci nie złamał? — Myskza zagadnęła, podpierając się bokiem o martwą zdobycz.
—Raczej nie. — Irys zaparł się łapami i pchnął nieruchome ciało. Wadera naparła w tym samym czasie cała swoją niewielką masą. I tak kawałek po kawałku, Irys wyszedł spod zwierzaka. Oboje byli umorusani we krwi, zmęczeni i dyszeli jak dwa traktory. Ale oboje byli szczęśliwi.
—Udało się. — samiec odetchnął z ulgą i może nieco zaskoczony, że Myszka wesoło otarła się o jego bok.
—Udało! Męczące, ale jakie to satysfakcjonujące. Nie mogę się doczekać, aż opowiem tacie! — jej ogon zawirował na wietrze, fryzura dawno wydostała się z upięcia, narzutka leżała gdzieś na boku w śniegu. Była szczupła, ale parę lat latania za zwierzętami wyrzeźbiły jej już mięśnie pod futrem, które teraz tak widocznie napisały się z ekscytacją i zmęczeniem. Nie była słaba. Irys zawahał się, ciekawy czy gdyby się z nią zmierzył byłaby w stanie go pokonać. Zawsze uważał ją za taką damę. Nawet jeśli była dobrym łowcą w jego oczach była samicą, które nie dorównywała mu w niczym. No. Prawie.
Obejrzał się na martwego łosia. Jego szyja i kark były w totalnej rozsypce. Jego tylne nogi wygięte były w pozycje nienaturalne nawet dla nieboszczyka. Tam gdzie zacisnęły się szczęki młodszej z łowców widoczne były ślady, które byłyby w stanie zabić mniejszego kopytnego na miejscu. Widok jaki po sobie zostawili napawał go pewną dumą. I pewnym zachwytem jakiego wcześniej nie poznał. Dla siebie. I dla Myszki, która właśnie coś wyśpiewywała tarzając się w białym śniegu niedaleko. Nie lubił jej przecież! Prawda?
—Co ty robisz? — spytał z wyrzutem, kiedy odrobina śniegu uderzyła go w pysk.
— Po pierwsze, gapisz się. — i druga śnieżka. — Po drugie, myję futro, nie widać. Nie mam namiaru czekać aż krew poskleja mi podszerstek. — powiedziała otrzepując wilgotne futro. Jej Włosy opadły na pysk, zasłaniając widoczność i wywołując serię chichotów ze strony Irysa.
—Wyglądasz jak zmokła kura! — zaśmiał się.
—Ale przynajmniej nie śmierdzę jak ty. — co było prawdą. Myszka przez te parę minut zgrabnie pozostawiła całą krew z śniegu, teraz pachnąć niczym innym jak zimą. Co prawda było jej nieco chłodno, ale zaraz narzuci na siebie narzutkę aby się zagrzać. Irys natomiast nadal śmierdział krwią zwierzęcia jakie powalili.
—to zapach zwycięstwa! — oznajmił. Jego pierś dumnie wypięta.
—Naszego. — Myszka wystawiła mu język, przykrywając ramiona pelerynką, jaka zrobił jej ojciec. — Trzeba zawołać pomocników. Sami tego nie uniesiemy! —
—Pff..Ja bym uniósł. —
—Unieść to ty możesz co najwyżej swoje ego, chociaż wątpię czy da się jeszcze wyżej! — i tymi słowami zaczęła się między nimi słowna przepychanka po drodze do zorganizowania przeniesienia ciała.

—Nie uwierzysz tato! — Myszka wpadła do warsztatu późnym wieczorem. Jej ojciec podniósł głowę znad pracy jaka wykonywał, z małym pędzelkiem w pysku, a drugim w łapie.  Jego oczy rzuciły jej nieme pytanie. — Powaliliśmy dzisiaj z Irysem Łosia! Całego wielkiego łosia! No.. może był młody i mniejszy niż normalnie, ale nadal! — podskoczyła parę razy zadowolona. Jej ogon machał na boki. Bleu odłożył pędzle i uśmiechnął się.
—Jestem z ciebie dumny. Jesteś takim dobrym łowcą! — pochwalił ją przemieszczając się aby ją wyściskać. Wadera z radością odwzajemniła gest, aby potem zerknąć na to co robił jej tato kiedy mu przerwała.
—Co to? — spytała chwytając małe figurki delikatnie w łapę.
—Taki, mój mały własny projekt, na odstresowanie. Nie chciałem w wolnym dniu brać się za nim co nie jest dla mnie lub dla was, więc… zrobiłem ich. — Belu wskazał na malowane powoli twory.
—Przypominają nas… —
—Taki był zamiar… —

<CDN>

 


środa, 17 stycznia 2024

Od Tii - "Medyk" cz.3

Już w ciągu pierwszych kilku dni Boro i wadera o imieniu Leokadia, która przedstawiła się, gdy tylko była w stanie rozumować, zostali uznani za zdrowych. Tia zarządziła obserwację obu wilków (tak, zarządziła, jak się okazało, miała o wiele większe prawa niż kapitan Aya oficjalnie jej przyznała), ale nie sądziła, by coś się im jeszcze stało. Odnet trzymał oko na pierwszego oficera, zaś medyczka poznała nową przyjaciółkę, z którą miały zadziwiająco dużo tematów do obgadywania. Poniekąd ta obserwacja była wymówką, by wadery mogły ze sobą spędzać dużo czasu, ale nikt nie zdawał się tego kwestionować.

Leo zdawała się nie mieć przed koleżanką wielu sekretów. Była zabójcą, jeszcze młodym, ale jak reszta watahy wysoko przeszkolonym. Jej niskie ciało i niezwykle smukła budowa sprawiały, że wadera nie wydawała się w żaden sposób niebezpieczna, jednak za każdym razem, gdy chwaliła się Tii swoimi umiejętnościami, medyczce tylko opadała szczęka. Futro było szaro-brązowe z ciemniejszym grzbietem i jasnym spodem oraz nogami, dzięki czemu gdy Leokadia znikała w gąszczu, niezwykle ciężko było ją wypatrzeć. I niczym nie pachniała. To w wilkach Watahy Cienia Tia zauważyła bardzo szybko, że żaden z nich nie miał zapachu, chyba że się w czymś ubabrał. Oczy Leo były wąskie, o złotej barwie, tryskały sprytem, przebiegłością, analizowały każdy szczegół, a medyczka miała wrażenie, że za każdym razem przeszywają ją na wskroś. Na szczęście nie przeszkadzało to, by wadery dobrze się ze sobą bawiły.

Minął pierwszy tydzień. Ponieważ Tii nie wolno było wrócić do domu ani oddalać się za daleko od watahy, postanowiła z czystej ciekawości przebadać zatrutą wodę. Nie miała sprzętu do robienia badań, nie miała odpowiednich ziół ani nie miała Variego, który swoim szóstym zmysłem podpowiedziałby, co jest z wodą nie tak, ale mimo wszystko spróbowała. Za pomocą Imnira, które na swoje nieszczęście inteligencją faktycznie nie grzeszył i szare komórki dzielił chyba z jakimś nieznanym wilkiem, dostając je tylko okazjonalnie, zdobyła papier, coś do pisania i sporządziła sobie notatnik. Liczyła na to, że jeśli odkryje źródło zatrucia wody, Aya doceni jej wysiłek i będzie bardziej przychylna puścić ją do domu. W końcu nikt nie kazał jej tego robić, robi to dla dobra watahy, do której nawet nie należy.

Z wywiadu wyszło, że Cienie piją z tego wodopoju ukrytego w jaskini od wielu lat, za każdym razem, kiedy zawędrują w te rejony. Leo z zapałem opowiadała, jak to jej rodzice uczyli ją ścieżek, by dojść do miejsc, z których można się napić. Nie przyznała się, dlaczego udała się do jaskini w towarzystwie pierwszego oficera, ale Tia miała przeczucie, że wkroczyły tu sprawy miłosne. Nie było to jednak ważne dla jej wywiadu. Ważna informacja to fakt, że zatrucie pojawiło się stosunkowo niedawno, co jest dość nietypowe dla wód jaskiniowych. Zazwyczaj są czyste.

Jakimś magicznym cudem Boro zgodził się na dodanie swojego kłaka do wywiadu. Potwierdził słowa Leokadii, że po wodzie nic nie czuć, pachniała i smakowała normalnie. Tia na własną łapę potwierdziła teorię z zapachem, smaku nie ryzykowała nawet w najmniejszym stopniu. Pobrała za to próbkę wody i zajęła dla siebie jedno igloo, które wybudowała specjalnie dla niej Leo. Ta budowla różniła się od pozostałych tylko tym, że tu źródłem światła było ognisko, a nie lampa. Dopiero później medyczka dodała coś biurko-podobnego, wywiesiła sobie zioła podarowane od zielarza Watahy Cieni i wtedy była gotowa do pracy.

Kolejne siedem dni, nie do końca liczonych, ale chyba tak by wychodziło. Szara wadera spędzała swój czas na przyjmowaniu chorych, choć jakimś cudem nie było ich nawet w połowie tak dużo jak w Watasze Srebrnego Chabra, uczeniu Odneta tajnik medycyny i badaniu zatrutej wody. To ostatnie szczególnie przykuło uwagę pani kapitan, która zaczęła regularnie wpadać do igloo Tii. Jak zapowiedział Odnet, faktycznie stała się milsza dla medyczki, gdy tylko zagrożenie dla Boro minęło. Dalej wymagała tytułu kapitana, bo, jak powtarzała, nie były koleżankami, ale ich interakcje zdecydowanie bardziej przypominały na ten moment koleżeńskie. Zdarzało się nawet, że Aya dopytywała, jak działały dane badania i na jakiej podstawie szara wyciąga wnioski, a następnie słuchała z fascynacją kogoś, kto nie rozumie absolutnie nic, ale podoba mu się słuchanie.

Szczerze mówiąc, Tia nie miała dużych nadziei na odkrycie źródła zatrucia. Co mogła zrobić bez sprzętu, ziół ani dodatkowej pomocy? A jednak dotarła do celu. Znalazła to, co stworzyło zwykłą wodę tak niebezpieczną i natuchmiast zgłosiła to do kapitana.

Zaczęło się od kolejnej wycieczki w towarzystwie Leo i Imnira do jaskini. Trzy wilki, każdy wyposażony w pochodnię, zioła lecznicze, suszone mięso i baniak z czystą wodą, podążyły w górę podziemnego strumienia. Do pewnego momentu medyczka znała drogę, wiedziała, że w jednym miejscu basior będzie zmuszony zostać w tyle, bo nie zmieści się w przejściu. Wtedy dwie wadery będą polegać tylko na sobie. Gdy doszli do punktu rozdzielenia, Imnir obiecał, że będzie jak zawsze na nie czekał, a jeśli nie wrócą, dopóki nie wypalą się dwie gałęzie przyniesione do odliczania czasu, pójdzie zgłosić zaginięcie. Zazwyczaj dziewczynom zostawała niecała druga gałąź, tym razem postanowiły zajść dalej.

– Jak myślisz, znajdziemy coś w końcu? – zapytała szeptem Leokadia, jej wręcz szczenięcy głos rozniósł się echem po ścianach jaskini.

– Na, wątpię – przyznała szczerze towarzyszka. – Ale przynajmniej nie muszę patrzeć na obce wilki, które ciągle chwalą się, jak wybitnymi są zabójcami.

– Sorka za to. Nikt tu nie ma względem ciebie złych zamiarów, ale rozumiem, że te przechwałki mogą brzmieć strasznie.

– Odnet chyba coś do mnie ma.

– Hm? – Gdyby korytarz, przez który się przeciskały, nie był taki wąski, mniejsza wadera z pewnością odwróciłaby teraz głowę. Zamiast tego zatrzymała się i zmieniła położenie uszu, by wsłuchać się w nagłe wyznanie przyjaciółki.

– Jak pracujemy razem to często patrzy na mnie spode łba. I mogę przysiąc, że czasem patrzy mi się na tyłek, jak pracuję.

– Faceci tak mają, lubią się patrzeć tam, gdzie nie wypada – zabójczyni próbowała pocieszyć Tię, jednak w jej głosie i tak słychać było nutę niepokoju. Być może sama nie ufała Odnetowi albo wyczuła strach od strony medyczki.

– Jakby to były pojedyncze spojrzenia, to dobra. Ale on się wpatruje jak w zwierzynę i mam wrażenie, że się ślini.

Obu samicom zjeżyła się sierść na grzbiecie. Powietrze jakby zrobiło się chłodniejsze, woda głośniejsza, a korytarz wypełniło napięcie. Leo postarała się pocieszyć na szybko towarzyszkę i zmienić temat.

– Jeśli czegoś spróbuje, wszystkie wadery w Watasze Cienia są po twojej stronie. Nie pozwalamy takim gnojom się panoszyć. Widzę z przodu jakąś komnatę, chyba zaraz będziemy mogły wstać. Tylko coś w niej śmierdzi.

Faktycznie w nos Tii coś zaczęło drapać, coś nieprzyjemnego. Czyżby jednak się udało, czy właśnie znalazły źródło zatrucia? Wadery dostały się do komnaty, podnosząc się na wyprostowane nogi. Ich łapy ugrzęzły w czymś miękkim, co spowodowało, że żołądek medyczki miał ochotę zrobić fikołka i pozbyć się całej zawartości. Smród bardzo szybko stał się nie do zniesienia, przylepiał się do sierści wilczyc, atakował nie tylko nos, ale i oczy, a nawet cały układ oddechowy. Osiadł ciężko na wilgotnych ciałach, grożąc, że nie spłuczą go przez następne kilka dni. Do tego wszystkiego Tia poczuła zawroty głowy.

– Spieprzajmy stąd, w głowie mi się kręci – poskarżyła się Leo, opierając się barkiem o miękką ścianę. Dziwny materiał zaczął się ruszać, wyciągnął macki ku sierści mniejszej wadery. Ta wrzasnęła i odskoczyła jak poparzona. Na ścianie został kawałek jej skóry.

Medyczka nie dała się prosić drugi raz, pobrała dwie próbki materiału z podłogi i ściany, uważając, by tego drugiego nie dotknąć skórą, po czym obie prześlizgnęły się z powrotem do wyjścia. Leokadia syczała przy każdym kroku, a Tia zwróciła uwagę, że jej towarzyszka zostawia za sobą ślad krwi. Modliła się, by rana nie była aż tak poważna, żeby była po prostu rozległa, ale nie głęboka. Może nawet nie była to cała głębokość skóry, może to była jedynie część warstwy skóry właściwej i nie grozi wykrwawieniem. Oby, kuźwa. Oby.

Chyba za żadnym razem wadery nie czołgały się tak szybko. Skracając czas o połowę, dotarły do miejsca rozłamu grupy, gdzie siedział Imnir i wpatrywał się w wygasającą końcówkę drugiej gałęzi. Gdy tylko zobaczył ranną towarzyszkę wyłaniającą się z tunelu, wziął ją na grzbiet, gotowy chwycić też Tię, ale ta zaoponowała. Wybiegli pędem z jaskini, kierując się do igloo medycznego.

Gdy już rana Leokadii została przebadana, odkażona i opatrzona, Aya i Boro wzięli medyczkę na bok pod pretekstem porozmawiania na osobności. Szara wadera spodziewała się lektury o tym, jak nie powinna była narażać członka Watahy Cieni na niebezpieczeństwo, jak teraz będą zmuszeni podjąć drastyczne kroki, jak nigdy więcej nie zobaczy swoich rodzinnych stron... Zamiast tego spotkała się z zaniepokojonym spojrzeniem od pani kapitan i zmartwioną twarzą pierwszego oficera, który dodatkowo co chwila zerkał na igloo medyczne. Rozmowę zaczęła Aya.

– Co było w tej jaskini, że tak urządziło Leokadię?

– Jeszcze nie wiem, kapitanie. Udało mi się na szybko pobrać próbki i mam zamiar zbadać to, co rosło tam na ścianach.

Czarna pokiwała głową z aprobatą. Jasnoszary basior z czarnymi skarpetkami i uszami, oraz z brązowymi plamami wokół oczu, przez które z jakiegoś powodu wyglądał bardziej jak pies, przestąpił z nogi na nogę. Jego turkusowe tęczówki zblakły ze zmartwienia, skupiając się na białej ścianie z lodu. Jego przełożony dźgnęła go delikatnie łokciem, by wrócił do rzeczywistości. Boro odchrząknął.

– Czy to, co stało się Leo, będzie miało wpływ na szczeniaki?

No proszę, Tia miała bardzo dobre przeczucie. Między Boro a Leokadią faktycznie coś było, a oficer prawdopodobnie uznał, że takiego faktu nie wolno chować przed medyczką, jeśli opiekuje się nierozpoznawalną ciężarną.

– Nie mogę nic obiecać. Jeżeli to... coś było jadowite, jad może zaszkodzić szczeniakom. Sprawdzę reakcję mięsa na obie próbki materiału i będę informować oficera na bieżąco.

Wiedziała, że tymi słowami nie uspokoiła Boro w najmniejszym stopniu, ale nie mogła mu kłamać w twarz. Praktyka medyczna kazała informować bliskich o szansach i zagrożeniach, a czy Boro i Leo byli oficjalnymi partnerami, czy romansowali tylko prywatnie, nie miało dla niej znaczenia. Jeśli Leokadia była w ciąży, a Boro był ojcem szczeniaków, miał prawo wiedzieć, co się dzieje ze wszystkimi ofiarami. Przewodnicy watahy pozwolili Tii odejść, a ta niezwłocznie udała się do swojego igloo, gdzie miała rozstawiony sprzęt. Imnir nawet zdążył przynieść jej dwa martwe zające, jeszcze świeże, na których mogła wykonać badania.

Po kolejnych dniach wiele wilków patrzyło na medyczkę z szacunkiem równym kapitanowi. Leokadia miała się dobrze, rana goiła się bezproblemowo, a źródło zatrucia wody zostało poznane. Jaskinia została ochrzczona Trującą, kapitan Aya wydała zakaz wchodzenia do niej w celu innym niż badawczym lub pobraniu trucizny. Tia odkryła źródło zakażenia, zbadała je głębiej, gdyby mogła, z pewnością napisałaby na ten temat jakąś pracę naukową. Być może Delta byłby z niej dumny.

Delta. Zostawiony sam w jaskini medycznej, otoczony chorymi, rannymi i co nie tylko. Ciekawe, czy martwił się o nią, czy tylko oczekiwał jej powrotu, by nie robić wszystkiego samemu. Znaczy się, nie był całkowicie sam, ale jednak był teraz jedynym medykiem. Przecież nie po to awansował Tię, by ta teraz zniknęła bez śladu, zostawiając wszystko na jego słabych już barkach.

Gdyby medyczka miała więcej odwagi, zapewne poprosiłaby Ayę o rozpatrzenie prośby o zgodę na odwiedzenie rodziny.

Zamiast tego była pełna głupoty i postanowiła spróbować sama się wydostać spod żelaznych łap jej porywaczy. Miała nadzieję, że Leo jej mimo wszystko pomoże, chociaż trochę, chociaż na chwilę. Ale do takiej rozmowy trzeba się odpowiednio przygotować.

Rozpoczynał się czwarty tydzień mieszkania u Cieni. Tia została wtajemniczona w styl życia watahy, że są koczownikami i gdy tylko pojawi się pierwsza odwilż, wyruszą w dalszą drogę. Wadera z pewnością nie chciała zostać koczownikiem. Trzeba było się pospieszyć.

– Hej, Leo? Mogę mieć do ciebie prośbę? – zagadała przyjaciółkę, kiedy wylegiwały się wspólnie w igloo badawczym. Ponieważ mniejsza wadera była, jak to zostało wcześniej powiedziane, bardzo szczupła, jej brzuch zaczął się już zaokrąglać, ukazując zalążek ciąży.

– Hm? Co tam?

– Wiem, że lojalność względem watahy jest dla ciebie najważniejsza, ale... Czy pomogłabyś mi odwiedzić moją rodzinę?

Złote oczy skierowały się na medyczkę ze strachem, ale na szczęście i ze zrozumieniem. Zabójczyni ewidentnie poczuła konflikt motywacji, bo zaczęła się uparcie drapać za uchem, aż poleciała sierść. Dała sobie czas, by przemyśleć odpowiedź; Tia jej nie poganiała.

– Z tego, co wiem, nie wolno ci opuszczać Watahy Cienia.

– Na logikę nikogo nie opuszczam. Nie macie... nie mamy – poprawiła się – stałych granic, a ty mnie będziesz miała cały czas na oku.

Leokadia spojrzała na swój lekko zaokrąglony brzuch.

– Nie chcę narażać malców na stres...

– W Watasze Srebrnego Chabra nikt nie będzie w stosunku do ciebie agresywny – zapewniła wyższa wadera. – Gdy tylko przemkniemy przez tereny Watahy Szarych Jabłoni, będziemy bezpieczne. Albo możemy nadrobić nieco drogi, okrążyć wieś i podejść od strony Lasu Iluzji. Zajmie to dłużej, ale zmniejszymy ryzyko ataku – zaproponowała.

– A ludzie?

– Ci ze wsi nie są tak niebezpieczni, jeżeli będziemy się trzymać z dala od ich zwierząt. Są przyzwyczajeni do obecności wilków.

Chwila ciszy, jedynie wieczorny wiatr śpiewał na lodowych ścianach igloo. Leo intensywnie myślała nad tym, co zrobić z przedstawioną jej sytuacją, a im więcej myślała, tym bardziej Tia miała wrażenie, że się nie zgodzi.

– Nie. Przepraszam, ale nie mogę. Długo oczekiwałam tych dzieci i nie chcę ryzykować.

– Rozumiem. – Szara spuściła głowę.

– Ale będę cię kryć, okej? Pod warunkiem, że obiecasz, że wrócisz w miarę szybko i nikomu u siebie nie powiesz o naszej watasze.

Tia spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem. Odkąd trafiła do Watahy Cieni, nie czuła się tak szczęśliwa, jak w tym momencie.

– Absolutnie! Obiecuję z całego serca!

<CDN>

wtorek, 16 stycznia 2024

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 4


Delta zamknął na chwilę oczy. Te zmęczone, zaspane oczy, które piekły od nieustannego wpatrywania się w tańczący na zewnątrz śnieg. Czy była to wina zimy, która przytłaczała świat swoim chłodem, czy jego samego, pełnego zmartwienia i palącej się w nim piekielnej wściekłości. Nie wiedział. Jedyne co było dla niego jasne, jest to że nawet złapanie godziny snu było praktycznie nieuchwytnym marzeniem, kiedy noce i dnie zaczęły zlewać się w jedną wspólną masę obowiązków. Tydzień. Delta wytrzymał tydzień, sam zanim zwrócił się do Flory. Jednak starsza wadera ceniła sobie swoją emeryturę, a więc na wiele Delta liczyć nie mógł. I tak właściwie cieszył się, że sam nie zdecydował się na ten przymusowy odpoczynek z powodu wieku. W końcu kimże by on był bez swojej jaskini. Z pewnością byłby wyspany, ale wataha byłaby w małej rozsypce z powodu braku medyka.
—Tia dostała awans. Wiec czemu jej z tobą nie ma? — Ry spojrzał na Deltę podejrzliwie. Zmęczony wilk tylko zmierzył go wściekłym wzrokiem i marudzenie ze strony śledczego od razu ustało.
—Wiesz. Zdaje mi się, że to nie pytanie do mnie! — warknął Delta. Brak snu przypominał mu nieustannie o czasach wojny, kiedy to sam na swoich barach dźwigał całą tą jaskinię. Koło zataczało się ponownie, widocznie pogarszając stan i tak kruchego medyka. Teraz przynajmniej jednak miał na kogo liczyć. Puchacz kręcił się gdzieś w tyle z zacięciem mieszając maści. Ale i on mógł zrobić tyle ile umiał, a bądźmy szczerzy, Delta nigdy nie nauczył go bardzo dużo. Tak chodzili za nim jako dzieci, ale chodzili bardziej z braku zajęcia. Nauczył ich czytać i pisać, nauczył zmieniać bandaże. On z Frezją z pewnością byli mu wtedy pomocą, małym promyczkiem w tym gasnącym świecie, ale żadne z nich nie było wykształcone fachowo w stronę pomagania mu w medycynie.
—Nie rozumiem. To przytyk do mnie? — Ry podrapał się po tyle głowy.
—A do kogo? Ile dni temu już zgłosiłem wam, że mi medyczka przepadła jak kamień w wodę, co? — Delta odetchnął ciężko. Jego łapy przetarły zmęczone ślepia. —  Prawie pięć dni. I co słyszę od ciebie? Po co ci Flora jak masz Tię? GDZIE JĄ KURWA MAM?! I czemu jeszcze jej tu nie ma panie. Śledczy. — Delta odetchnął ciężko. Jego głowa zapulsowała nieprzyjemnym bólem, krew zadrgała niebezpiecznie kiedy tak mierzył się spojrzeniami z mężem Flory.
—Rozumiem frustrację. Ale nadal sprawdzamy tą sprawę. Ona jakby…. Zapadła nam się pod ziemię.—
—Więc się mnie nie pytajcie Panie. Śledczy. Czemu potrzebuję pomocy pana partnerki, kiedy zostałem z tym bajzlem sam. — Delta naprawdę miał dość tej watahy czasami. Jego umiejętności przekazane na Tię teraz musiały znaleźć inne naczynie. — Puchaczu, podejdź do mnie z tym. Nie miętol tego tak silnie bo nie potrzeba. Popatrz. — dobrze, że chociaż nauczycielem był cierpliwym.

Puchacz, pomimo że trochę czub po ojcu, uczył się w miarę szybko. Co prawda nieustannie musiał pytać Deltę o porady, ale medyk przynajmniej nie miał skrupułów aby położyć się spać na te parę godzin, z przerwami. Pozostawiał wtedy Puchacza na straży chorych, a sam zwijał się przy Frezji w kulkę i odpoczywał. Jednak odbiło się to nieco na samym Puchaczu. Niegdyś spędzał odrobinę czasu z ojcem, pomagając mu to tu, to tam. Jednak nagłe zniknięcie Tii spowodowało, że zwyczajnie nie miał na to czasu.
—Ojciec się pyta kiedy nas odwiedzicie. — Legion, któregoś z tych dni przysiadł sobie z nimi przy stoliku. Jego łapy zaczęły z odruchu zawijać rozwalone wszędzie bandaże w zgrabne zwitki. Jeszcze nie zapomniał tego. Za małego także często pomagał Delcie z jego zajęciami i nawet jak nie przywiązał się do niego tak intensywnie jak jego rodzeństwo.
—Nie mam pojęcia bracie. —  Puchacz odpowiedział szczerze. — Jeśli mam być szczery, to nie wiem czy na razie chcę. Jest dużo pracy. Byłbyś zaskoczony jak wiele wysiłku trzeba włożyć w bycie medykiem. A ja tylko trochę pomagam. Te wszystkie nazwy roślin, kwiatów, mieszanek, proporcji aby nikogo nie otruć. To takie skomplikowane. Ja serio zaczynam rozumieć dlaczego tato chodzi taki zmęczony, kiedy musi robić to wszystko sam. —
—To tłumaczy bałagan. Wujek nie lubi bałaganu w miejscu pracy. Tia jeszcze nie wróciła, co? —
—Tato nie lubi bałaganu, prawda. Ale nie ma też kiedy posprzątać. Tia. Podobno nie ma po niej śladu, nigdzie. Jakby zaginęła. Ba! Śledczy mają jakieś podejrzenia porwania, ale nie umieją określić nawet jego powodu. Nie ma okupu, informacji o niej. Nic. —
—To straszne. Eh. Gdzie wujek? —
—Śpi. Łapie trochę odpoczynku, teraz. Całą noc siedział i zszywał pewnych dwóch idiotów, którzy pobili się o waderę. —
—Kto się pobił? —
—Romeo i Dante. Podobno naklepali sobie o Saharę, ale kto ich tam wie. — Puchacz kiwnął głową na leżących na posłaniach samców. Ci tylko leżeli w bezruchu, pozawijani w liście i bandaże. Młody wilk przemieszał maść jeszcze raz i odstawił ja na bok. Flora siedząca niedaleko zajrzała do środka. Tego dnia pomagała trochę ogarnąć im w jaskini medycznej pandemię przeziębienia. Chociaż widać było, że sama je chyba złapała.
—Bardzo dobrze. Idealnie dobrałeś proporcje. Szybko się uczysz. — pochwaliła młodą alfę.
—Mam dobrych nauczycieli. — wilk zaśmiał się pod nosem i zwrócił do brata. — Widzisz więc. Zostałem nowym pomocnikiem medyka, bo tato nie jest sam w stanie tego prowadzić. Więc nie mam na ten moment czasu, żeby wpaść. Przekaż ojcu, że kiedy wróci Tia to z pewnością was odwiedzę. —
—A Frezja? —
—Nadal jest na was zła, wiec nie wiem czy chciałaby cię widzieć. —
—Rozumiem. Jak znajdę chwilę, to sam wpadnę. Może wam to posprzątam, chociaż tyle. — odetchnął. Wszystkie bandaże poskładane na kupkę, zwinięte w piękne ruloniki. Legion był młodym alfą, szybkim w pracy i z pewnością błyskotliwym okiem i pomysłem.  — Będę się zbierał, obowiązki wzywają. Jak ciebie zgaduję, że.—
—Tak. Musze jeszcze zrobić z Florą syrop na odkrztuszanie. —

—I co Puchaczu mój drogi? — Delta oparł sie o swojego podopiecznego, który siedział przy wejściu. Mieli oboje chwilę na odsapnięcie. Zdarzył się ten rzadki, wyjątkowy moment kiedy jaskinia medyczna zapadła w sen. Nikt nie jęczał, nikt nie płakał i nikt nie wołał o pomoc.
—Co ma być? Strasznie to wszystko męczące. Nie wiem jak wy możecie w tej pracy całe swoje życie, ty i Tia. I pewnie wielu przed wami. —
—Ah. To. Wiesz. Z czasem wilk przywyka. Kiedy wróci Tia mam nadzieję, że będziesz mógł pójść ścieżką, która interesuje cię nieco bardziej, niż medycyna. —
—Nie. Nie. To nie tak. Medycyna jest bardzo ciekawa. Ba! Lubię się o niej uczyć i mieszać te maści. Nawet leczyć wilki. Po prostu dziwnie się czuję. Każdy ma wobec mnie inne oczekiwania. Ty potrzebujesz mojej pomocy, ale mam wrażenie że ojciec też jej oczekuje jak wcześniej. Do tego Flora mówiła, że zima to też bardzo intensywny czas w jaskini medycznej, bo zawsze ktoś przychodzi chory lub z odmrożeniami i latem jest tu całkiem przyjemnie. Nie chcę narzekać na zmęczenie, bo wszystkie stanowiska mogą je odczuwać, ale to… coś nowego. Pewnie masz rację i przywyknę. I nie wiem. Nie wiem czy jak już się nie nauczę to nie zostanę. Może to polubię. Ja nie to przecież mogę się przebranżowić. — wzruszył ramionami, jego oczy spoglądając na znacznie mniejszego wilka ,który obserwował wieczorny taniec śnieżynek. Mdłe światło świecy rzucało głębokie cienie na jego zmęczony pysk, podkreślając jego siwiejące włoski. Jego tato uśmiechnął się, może nieco chłodno i sztucznie, sytuacja tego ostatniego tygodnia przytłaczająca ich oboje.
—Prawda. — skwitował krótko, przymykając przy tym ślepia i nabierając dużo powietrza w płuca. Puchacz wbił wzrok w daleką ciemność za jaskinią. Wahał się. Wahał sie nad własnym życiem, bojąc się oceny innych, zbierając odwagę na pójście naprzód i nabierając uczyć w serce. W to spragnione akceptacji serce.

Delta skończył się. A raczej skończyła się mu cierpliwość już po kolejnych dwóch tygodniach. Legion rzeczywiście wpadł dwa razy i posprzątał jego stanowisko pracy, za co medyk był mu bardzo wdzięczny. Przynajmniej młodzik nie zaraził się zawiścią ojca. Frezja nagle załapała wilki, z którymi musiała popracować. Widać było jak to rzucało się cieniami na jej pysk.
—Coś cię trapi. — Delta mruknął przecierająć oczy. Siedział właśnie nad maścią łagodzącą odmrożenia. Delikatność tego wytworu wymagała od niego skupienia, a wzdychająca za jego plecami wadera mu w tym nie pomagała. Frezja przysiadła się do jego boku, spoglądając na jego pracujące łapy, ale przynajmniej była cicho. Do czasu.
—Ta praca jest ciężka, jak nie wie się co się robi. — przyznała.
—Książki po Vitale nie pomogły? —
—Dobrze wiesz, że z książek wyczytam tylko tyle ile wyczytam. Reszta to nabranie doświadczenia. I to ciężkie. Boję się zniszczyć komuś życie. —
—Obawiam się skarbie, że ktokolwiek do ciebie przychodzi to swoje życie ma już nieco zniszczone. Takie sprawy nie mają pogorszenia. Mają tylko rozwiązanie, nie zawsze satysfakcjonujące. — Delta zmarszczył nos nad zapachem maści. Uważnie zamieszał i zamlaskał. — Trochę więcej mięty. — i jak powiedział tak dorzucił.
—Teraz pracuję z Simone i Laponią. — Frezja powiedziała po chwili. Delta kiwnął głową w potwierdzeniu, że je słucha, pomimo krzywienia się nad swoim wyczynem. — Mają problemy w związku. Zdrada, ale chcą nad tym pracować, prawda… Ale ciągle się kłócą. I mówiąc ciągle, mam na myśli ciągle. I o wszystko. Nie umiem nic z tym zrobić. To frustrujące. —
—Niestety ja ci nie jestem w stanie pomóc, nawet jakbym chciał. Moje doświadczenie związkowe kończy się na pocałunku i przejściowym związku kiedy byłem jeszcze nie do końca dorosły. — mruknął Delta, żeby nie mówić przypadkiem słowa nieletni.
—Naprawdę nigdy nie miałeś nikogo innego?—
—Nigdy. I nie powiem, że mi z tym źle. Odchowałem dwa mioty szczeniąt na piękne dorosłe wilki. Jeden z miotów poszukuje matki, to może i ja się w końcu dowiem skąd się właściwie wzięły, a drugi miot został tu, częściowo przy mnie. —
— Miałeś pierwszy miot. Czasami o nich zapominam. —
—Ja nie. Chociaż przeszłość widzę trochę jak zza mgły, jak wiem że oni gdzieś tam są. Wysłali mi dwa listy. Nie zatrzymuję ich. Kocham ja was wszystkich po równo i po kolei, ale… oni nie mieli zbyt łatwego wychowania. Nie żebyście wy mieli jakkolwiek lepiej, ale wojna sprawiła, że wychowały się przy ciele bez duszy, a czasami nawet ciała nie było. —
—To wtedy co powołali cię na medyka podczas wojny?—
—myhymm. Wtedym został medykiem i takżem się ostał na tym stanowisku do dziś. I mi go z łap żywemu nie wyrwą, bo to wszystko co ma… co miałem. —
—Co miałeś? —
—Teraz mam taż was. — 

To była kolejna spokojna noc. Jaskinia medyczna wbiła się już w zbitą rutynę, wbrew tym wszystkim przeciwnościom. Każdy był w stanie złapać tyle odpoczynku ile było potrzeba do zdrowego funkcjonowania. Puchacz łapał coraz więcej wiedzy, a i parę razy przeszedł się do Szkliwa. A po co? Otóż do tej pory to Tia robiła notatki dla jaskini. Ona miała taki ładne i zadbane pismo, które tak dobrze się czytało nawet takiemu analfabecie jak Delta. Oczywiście nie że Delta nie umiał czytać, bo umiał, ale nie była to umiejętność jakiej nauczył się za młodu, a więc sprawiała mu trudności. Wracając. Tia zniknęła, więc ten obowiązek musiał zostać przekazany komuś innemu i pod żadnym pozorem nie mógł to być Delta. Przez chwilę notatki robiła Frezja, z najbardziej czytelnym pismem, które było nawet podobne do tego Tii. Jednak ona miała swoje obowiązki, a więc Delta wziął te parę godzin na swoje plecy i posłał go na lekcje. Niech się chłopak nauczy pisać jak Szekspir i wróci. I tak tez się stało. Puchacz poprawił swoje pismo i nawet jeśli nie skrobał notatek tak szybko jak Frezja czy tak pięknie jak Tia, dawał sobie radę. A i Delta nie musiał tego robić, bo gdyby musiał, nie był pewien czy nie spotkałaby ich zagłada.
—Ale właściwie dlaczego ty tego nie możesz zrobić? Ja wiem, że dużo pracy, ale ktoś kiedyś musiał. —
—Jak była wojna to pisałem. Tam są. Wyjmij se Puchaczu i zobaczcie dlaczego. — Puchacz podszedł do jednej z półek. Papiery były poukładane na niej w pięknych liniach i zadbanych kupkach, pospinane w albumy i oklepane drewnianymi okładkami. —Tia zadbała o porządek.— Delta westchnął widząc te ślicznie uporządkowane kartki.
—Postaram się go trzymać tak samo. — odrzekł Puchacz otwierając odpowiedni folder, zatytułowany: wojna, nieco krzywymi literami. Niedawno przeglądał inny album w poszukiwaniu przepisu na maść. Tamten był czytelny, zadbany i basior szybko znalazł to czego potrzebował, pomiędzy raportami i spisami stanu medykamentów. Jednak ten folder. O huku. Te kartki usiane były drobnym pismem przypominającym szlaczki. Prawda, jak się długo zastanowiło dało się coś rozczytać, ale czy poprawnie.
—Rozumiesz? —
—Rozumiem. Poproszę Szkliwo, albo mamę żeby mi poprawili kaligrafię. — Puchacz pokiwał szybko głową odkładając nieszczęsny zbitek kartek zmaltretowanych życiem.
—Bardzo dobrze. Jeden kłopot dla przyszłych medyków mniej. —
—Przyszłych? —
—No tak. Tam są też moje przepisy, tylko że… tylko ja umiem je przeczytać. To przepiszesz je, jak będzie luźniej. Przedyktuję ci je. — medyk odetchnął mieszając więcej mięty do środka na odmrożenie.

Medycy pomimo iluzyjnego spokoju, nadal mieli pracy jak wody w korycie. Nigdy się nie kończyła, bo ktoś zawsze cos tam dolewał. I Deltę to nieco frustrowało, a zarazem uspokajało. Kiedy już się wysypiał, było znacznie łatwiej z nim przebywać. Nie wybuchał tak czystym sarkazmem, a raczej używał go wymieszanego ze swoim łagodnym tonem. Innymi słowy, medyk wrócił do swojej dawnej osoby. Do czasu.
—Delta! — to była Pinezka. Wpadła do jaskini medycznej ze sporym impetem, jej łapy nie dotykając ziemi.
—Ti się znalazła? — basior podniósł głowę z nadzieją na usłyszenie dobrych wieści. Jego oczy zapaliły się czystą nadzieją. O jak spokojniej byłoby jakby mieli ją z powrotem.
—Nie. — samica odparła smutno, może nieco sucho. Na chwilę zmętniała, jakby zapomniawszy o powodzie dla którego naprawdę tu była. Jednak szybko się z tego otrząsnęła. — Ktoś potrzebuje twojej pomocy! —
—Pinezko. — Delta odetchnął ciężko łapą wskazując na pełne łóżka za sobą. — Co ty nie powiesz.—
—Nie! To nie tak! Znaleźliśmy ranną waderę. Poważny wypadek i nie jesteśmy w stanie jej przetransportować, bo nam się w kawałki rozsypie! — odpowiedziała. Jej wytłumaczenie nie wydało się Delcie wystarczającą wymówką.
—Co masz na myśli, że się rozsypie?—
—No jest chyba ciężarna, i spadła skądś chyba. Nie jestem medykiem, nie umiem powiedzieć. Ale jak ją próbowaliśmy podnieść, żeby Xiv ją tu przytargał, jakoś… tak wyszło, że okazało się że jej łapa odlata. No.. i nie wiemy czy to tylko łapa. — Pinezka skrzywiła się na samą myśl. Delta wbił w nią wzrok otępiały, ale odetchnął, budując w sobie cierpliwość.
—Dobrze więc. DOMINO! PUCHACZ! — zawołał, jego głos odbił się po jaskini donośnym echem. Nie tylko osoby, do których się zwrócił odwróciły w jego zatonę głowy. Kto tylko nie spał został zaalarmowany, a nagła zmiana atmosfery podniosła wszystkim adrenalinę we krwii. Ale Delta pozostawał spokojny, jego łapy zgrabnie pakując wszystko czego mógł potrzebować.
—Słucham cię, Delto? — uśmiechnięta położna zbliżyła się do niego.
—A tak. Będę cię potrzebował ze sobą. Weźmiesz może moje rzeczy? Żebym nie zapadał się w śniegu, tobie będzie prościej, bo masz skrzydła. — zacmokał nad igłami, nićmi i bandażami. Nie lubił polowego operowania, ale nie miał na co narzekać. Podał waderze dość ciężką torbę, a ta przerzuciła ją sobie przez ramię.
—Jestem! Wołałeś? — Puchacz zjawił się zaraz za nim.
—Wołałem, tak. Jaskinia zostaje na chwilę pod twoją opieką. Jeśli nie wiesz co z kimś zrobić, zostaw go na później jak wrócę, jak nie umiera oczywiście.
—Em.. a jak stwierdzić czy ktoś umiera? —
—Spójrz im w oczy i się ich spytaj czy żyją. Jak ledwo na łapach stoją i charkoczą to znaczy, że trzeba im kopać grób. — Delta odpowiedział mu dość szybko. — A teraz idziemy. —

Oczywiście przeprawy przez śnieg nie należały do ulubionych zajęć Delty. Na szczęście pokrywa była na tyle ubita, że samiec bez dodatkowych obciążeń mógł z łatwością posuwach się pod jej wierzchu. Na miejsce dotarli po może dwudziestu minutach biegu. Nieustannego biegu. Szybkiego biegu. Delta musiał zatrzymać się na końcu aby wziąć parę większych oddechów.
—Wszystko okej? — Domino przysiadła przy nim, jej ciało wbijając się w miękki puch.
—Starość, moja droga i skulawienie. Dawno żem tak nie biegał. — basior wymruczał pomiędzy dyszeniem.  — Wszędzie zawsze chodzę powoli. — mówiąc to zebrał się w sobie. Życie innych wilków nie czeka. Śmierć, jego koleżanka, zawsze przychodzi na czas. Ten sam czas z którym medyk zawsze musi się ścigać.
—Jest tutaj. — Pinezka wskazała na waderę, leżącą w białym puchu. Chociaż to już nie był biały puch. Czerwień i bordo plamiły nieskazitelną biel swoimi długimi pasmami, wijąc się jak węże i rozprzestrzeniając do zewnątrz. Niedaleko tego widowiska stał Ry z Mitriall, wzrok wbity w waderę, mówiący coś pod nosem.
—Dobrze, to zaczynajmy. — Delta zmrużył oczy i wstąpił bez zawahania w krąg tworzący się z krwi. Zajrzał na nieszczęśniczkę z zacmokał. Jego łapa podniosła ta jej. Spod spodu wyłoniły się mięśnie i ścięgna, przerwana skóra trzepotała na boki, a staw łaskawie wstąpił powrotem na swoje miejsce z chrupnięciem. Tak. Łapa ewidentnie, jak to określiła Pinezka „odlatała” od ciała samicy. I tak. Samica była w ciąży.
—skąd ona? —
—Nie wiemy. — Ry odpowiedział od razu. — Nie ma jej w żadnych zapisach. Może z WSJ, nie jesteśmy pewni. Spadła z klifu. — basior wskazał na pnące się nad nimi skały.
—Spadła czy nie, nie obchodzi mnie to za mocno. — Delta odetchnął obrzucając poszkodowaną uważniejszym wzrokiem. Rana na klatce piersiowej, kłuta. Rana na boku. Kłuta. Rana na plecach, przebiła prawą nerkę, kłuta. Jedno dotknięcie klatki piersiowej pozwoliło Delcie określić, że żebra wadery zostały połamane, ale część z pewnością nie przy upadku. Te przy upadku uginają się pod naciskiem inaczej.
—No panowie. Ni huja, nic tu nie poradzę. Sześć ran kłutych, zrobionych nożem. Cztery żebra złamane siłą, pozostałe skruszone uderzeniem. Przebite płuco, może nawet dwa sądzą co tym jak chrapocze. Brak oddechu, słabnące tętno. Jedna z nerek i prawdopodobnie wątroba także zostały nabite na ostry przedmiot. Macie tu na swoich łapach morderstwo. O… jeszcze tu coś jest. Ugryzienie… — Delta zamlaskał. Musiał sobie samicę odwrócić na drugi bok. Ale zrobił to bez większego problemu, w końcu wiele lat się już obchodził z cięższymi od siebie i ledwo żywymi wilkami. Robiąc to odsłonił wyraźne ugryzienie. Nietypowe ułożenie kłów widniało na jej tyłku, kolejne rany kłute na boku, oraz rozszarpaną kłami i pazurami szyja, odsłaniające kawał mięsa.
—Naprawdę nic nie da się zrobić? — Domino przełknęła ślinę, łapą zrzucając na śnieg torbę z przyborami.
—Ja wiem, że po watasze krążą o mnie legendy, ale nawet je nie umiem przywrócić martwych do żywych. A tu widzę nic tylko trupa. Nie ważne co teraz zrobię, nie jestem w stanie jej uratować. Za dużo ran, za dużo zniszczonych ważnych narządów. Nie mam materiałów ani mocy aby to uczynić. Mam podejrzenia, że nawet Flora miałaby z tym problemy. To co jednak możemy zrobić to wydobyć dzieci. —
—Możemy! — domino pokiwała głową.
—Dobra. To obracaj ją na brzuch. — Delta odetchnął. Jego zimny oddech powędrował na południe razem z wiatrem. Walka z czasem zakończyła się zanim się zaczęła. Ostatni obrót wadery oderwał jej oddech od tego świata. Delta poczuł na swoim karku chłodny powiew, ale nawet nie podniósł wzroku szukając ostrza w swoim przyborniku. Ale wsłuchał się. Ciche kroki, niewidzialnie pozostawiające ślady w powietrzu, przemknęły echem w jego głowie. Te same, które goniły go jego życie, teraz stąpały tak blisko, gotowe zabrać i jego tam gdzie czekało na niego miejsce. Chłodny obraz jego przyjaciółki i cichutkie pogrywanie fletu przyniesione przez wiatr zagrało na strunach jego umysłu. Tych samych, które zerwały się niegdyś i teraz poskładane były przez skrupulatne wiązania, grając jeszcze pełną życia melodię. Znał ją. Znał ten chłód i ten flet. I kiedy podniósł wzrok, ostrze w jego łapie, w jego odbiciu ujrzał jakby oko. Białe, puste, a jednak tak znajome. Mógł posłać mu tylko ciche przywitanie i łagodny uśmiech. Życie maiło swoje zasady i co prawda medyk łamał niektóre, czasem ten czas prześcigał i jego umiejętności.
—Ry, zapisz. Śmierć, powód: zabójstwo. Data śmierci: dzisiejsza. Ofiara: … — Mitriall zawahała się. Delta spojrzał w jej oczy.
—Nadajcie jej imię jeśli go nie znacie. —
—Rose? —
—Niechaj będzie i Rose. — medyk mruknął rozcinając jej brzuch bez większego starania. Przyszła matka i tak była już martwa. Wyjął pierwsze szczenię, rozcinając jego pępowinę. To zawyło niemo, jego pyszczek rozwierając się i łapiąc płytki oddech, aby potem zamknąć się i nie otworzyć. Domino zaparcie próbowała przywrócić malca do życia, zachęcić go do jojczenia w głos, ale szybko musiała porzucić tą ideę. Jednak zapartość w jej sercu kazała podać szczenię przerażonemu Ry, który według jej instrukcji kontynuował resuscytację. Kolejne maleństwo trafiło w jej łapy. Jego błękitna sierść odbijała się na bieli, krótki, urywany oddech utykał w tej małej piersi pokrytej gepardzimi łatkami. Domino po chwili przekazała nieżywe szczenię w łapy śledczej, która też nie bardzo wiedziałą co robić. Ale próbowała. To się liczy. W łapy Domino trafiło jeszcze jedno. Martwe. Nawet nie wzięło oddechu, kiedy Delta wyjął je ze środka. Ale ona nie miała zamiaru się poddać. Któreś z nich musiało wziąć oddech. I wtedy też wiatr przeszyło ciche skiełczenie. Domino z nadzieją słuchała, które to ze szczeniąt, jednak żadne z trzymanych przez nich. Otóż to Delta właśnie spoglądał na szczeniaka w swoich łapach. Jego oczy wielkie, może nieco przerażone. Niebieski szczeniak prychał w ich kierunku, łapczywie nabierając powietrza w płuca. Jego kolor był podobny do matki, jasnoniebieski, ale jego ciao pokrywały klorowe pasy.
—Coś nie tak Delta? — Domino spytała wybijając basiora z zamyślenia. Ten przeciął pępowinę szczenięcia i przewiesił je przez własne ramię.
—Wszystko jest dobrze. — odrzekł. Jego pysk wyraźnie zaprzeczając jego własnym słowom. Ale Domino nie pytała. Zamiast tego pozwoliła zbadać mu pozostałe szczeniaki.
—Tego płuca się zapadły. Nie wytrzymały porodu, albo nie dokształciły się całkowicie — odłożył pierwszego malca w śnieg. — Ten z kolei zdaje się że poddusił się w mamie i nie żył od jakiegoś czasu. — dwa ciałka leżały spokojnie w bieli świata.
—A ten. Oddychał najdłużej z nich. Co z nim?— Delta pochwycił pierwszego narodzonego. Jego ciałko zawisło jak laleczka w jego łapie, jego serduszko niesłyszalne. Delta czuł jak po jego ramieniu przebiega dreszcz. Jak zimne szpony pochwytują jego łapę i delikatnie otulają szczeniątko. To samo znajome oko błysnęło w leżącym niedaleko ostrzu. Medyk odetchnął.
— Nie wiem Domino. — odparł, jego oczy desperacjo szukając powodu śmierci. — nie mam pojęcia. Ale jest martwe. — i tego był pewien. Powoli odłożył je koło rodzeństwa. — Dwie samiczki i samiec, matka, martwi. I ty… — odrzekł na zakończenie. Jego palce zaciskając się na ostatnim malcy, największym z nich wszystkich, o umaszczeniu tak łudzącym jego zmysły. — Ty. — i zamilkł znowu. Szczenię w jego ramionach było ciche, oddychało równo, głęboko i spokojnie. — Jedyne żywe. Samiczka. Bierzemy ją do jaskini medycznej na zbadanie i karmienie. Ciaął pozostawiam wam w opiece. Zawołacie grabarza, niech pogrzebie chociaż szczenięta jak będziecie badać kto… albo co zabiło tą panią. — rzekł do śledczych, którzy tylko w ciszy mu przytaknęli, nie będąc w stanie przeciwstawić się jego rozkazowi. Domino spakowała wszystko co mieli i poniosła malca do medycznej. A Delta powolnym spacerkiem wrócił za nią. Jego myśli były wszędzie i nigdzie. Widział śmierć tyle razy z życiu i spotkał ten zimy oddech na swoim karku częściej niż ktokolwiek inny. Tak rzadko bywał przerażony. Nawet jego przeszłość nie dręczyła jego myśli tak intensywnie. A jednak jego serce biło niespokojnie, brwi zwijały się w zastanowieniu. Ten szczeniak wypełnił go niepewnością jakiej dawno nie czuł.

 

—To zawsze takie smutne. — Domino zawyła smutnie. Delta spojrzał na nią, szczenię w ramieniu, butelka u jego pyska.
—Wiem Domino. Szczenięta nie zasługują nigdy na taki los. — odpowiedział jej spokojnie, cicho. Jakby jego głos miał zaburzyć chwilowy spokój panujący w jaskini medycznej. Wraz z pojawieniem się małego pacjenta, żałości i inne bóle magicznie ustały, z wyjątkiem jakiegoś basiora cicho mówiącego coś do siebie.
—Szkoda mi ich. Tak bardzo się starałam. —
—Wiem Domino. Ale czasem nawet staranie się nic nam nie daje. —
—Wiem. Ja to wiem, ale to nie poprawia mi humoru. Zwłaszcza teraz, kiedy sama jestem mamą. —
—Może pójdź do Frezji. Jest teraz wolna. Niech ubędzie ci trochę tych łez. — Delta odetchnął, jego oczy skupione na malcu w swoich łapach. Położna zamilkła na chwilę i potem zniknęła w gabinecie psychologicznym. Jeden głos za jego uchem mniej. Był problem jeszcze drugiego. Jego rozsądek i serce kłóciły się w jego umyśle. „To ona” „Cóż za bzdury”. „To na pewno ona” „Nowo narodzone szczenię! To nie ma żadnego uzasadnienia!”. I Delta nie wiedział z kim się zgodzić. Jego place przesunęły busz włosków jaki mała miała na czubku głowy. Wilczek zamruczał coś, uśmiechnął się i otworzył oczy. I Wszystkie pytania Delty nagle dostały odpowiedź.
—Jak ją nazwiemy? — Puchacz zagadnał go zza jego pleców. Akurat przyszedł spytać się o konsystencję maści. 

Zapadła chwila ciszy.

—Sohea — odpowiedział.

CDN.


niedziela, 14 stycznia 2024

Od Tii - "Medyk" cz.2

Ciepła skóra pod łapami, prawdopodobnie położona na legowisku ze słomy i brak jakiegokolwiek wiatru na grzbiecie poinformowały Tię, że znajduje się w jakimś zakrytym schronieniu. Niestety nie pachniało tu niczym wyraźnym, więc medyczka nie mogła za bardzo rozpoznać się w swoim otoczeniu bez otwierania oczu. Mogła jedynie poznać, że ściana, o którą szczęśliwie się nie opierała, biła chłodem, choć powietrze w schronieniu było zadziwiająco ciepłe. Nie mogła to być więc jaskinia, ściana była aż zbyt chłodna. Wadera zastanawiała się, czy powinna otworzyć oczy, czy udawać, że jeszcze śpi, jednak ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem i powoli medyczka podniosła powieki.

Ściana przed nią była całkowicie biała, zaokrąglona i... zrobiona ze śniegu? Wilczyca słyszała od starszego brata, jak w niektórych miejscach świata, tam, gdzie mnóstwo śniegu przez większość roku, potrafią budować domy ze śniegu. Nazywały się bodajże igloo? Nie sądziła, że wilki byłyby w stanie wybudować takie cudo, a jednak leżała w takim lodowym domku. Nie było w nim za dużo, rzuciło się jej w oczy tylko posłanie podobne do jej, gniazdo wykonane ze słomy z położoną na górze sarnią skórę. Chyba sarnią, może jelenią? W każdym razie miękka, jasna skóra. Medyczka odwróciła ostrożnie głowę, tak by nie wydać przy tym najmniejszego dźwięku. Skóra zdecydowanie to ułatwiła.

Ponownie, nie było w igloo nic ciekawego, co mogłoby przykuć jej uwagę albo nakierować ją, z kim ma do czynienia. Poza dodatkowym posłaniem igloo było puste. Dosłownie. Nie było tu nawet żadnego wilka, który mógłby jej pilnować i upewniać się, że nie kombinuje. Z drugiej strony, jeżeli było tu jedynie posłanie, co mogła zrobić? Zakopać się w słomie? Ukryć się pod skórą, która pewnie by jej nawet nie zakryła? Gdyby ktoś przyszedł ją sprawdzić, zapewnie wzruszyłby ramionami, twierdząc, że pewnie jej zimno.

Zobaczyła otwór w ścianie, który zapewne służył jako wejście. Mogłaby spróbować wyjść albo chociaż się wychylić, żeby zobaczyć, czy ktokolwiek ją pilnuje. Podniosła się na miękkich jeszcze nogach, gotowa wykonać pierwszy krok w kierunku ucieczki.

– Dostaniecie nagrodę dopiero, jak będzie chciała z nami pracować – żeński głos zabrzmiał od strony dziury. Tia stanęła jak wryta, niepewna, czy będą chcieli ją skrzywdzić, czy będą dla niej mili. W każdym razie nie zdążyła się wydostać z posłania, więc na logikę nie mieli podstaw, by coś jej zrobić.

W wejściu pojawiła się czarna wadera, chyba najładniejsza, jaką Tii przyszło kiedykolwiek oglądać. Było coś w jej gracji ruchów, które, choć lekkie, promieniowały pewnością siebie, w jej czarnym, błyszczącym, wyśmienicie utrzymanym futrze, w różowych oczach obramowanych długimi rzęsami. Jedyne odmiany na ciele wilczycy to było osiem czerwonych plam, umieszczonych symetrycznie pod oczami, na policzkach. Medyczka widywała już piękne wadery, lecz zazwyczaj ich piękno wynikało z cech niespotykanych, wyjątkowych. Tutaj patrzyła na wilka całkowicie zwykłego, a jednak powalającego urodą. Nawet bujna grzywka przesłaniająca delikatnie oczy, w kolorze tym samym, co futro, na tej waderze zdawała się być zwieńczeniem piękna.

Tuż za tym wcieleniem piękna wkroczyły do igloo dwa rosłe basiory, górujące nad wilczycą, ale widocznie potulne i usłuchane. Głowy mieli nisko opuszczone, ogony schowane między tylne nogi. Tia podejrzewała, że to właśnie oni byli jej porywaczami, jednak patrząc na widniejący przed nią obrazek nie potrafiła sobie wyobrazić ich jako niebezpiecznych drani. Basior po prawej był najwyższy z całej trójki, porastało go szare futro z ciemniejszymi plamami jakby ktoś polał go po grzbiecie farbą, a ogon i uszy z kolei zamoczył. Niechlujna grzywka zakrywała oczy w kolorze świeżo wyjętych ze skorupki kasztanów, na lewym uchu wilka widniały dwa czarne kolczyki. Basior miał przewiązany na brzuchu pas, do którego po obu stronach przyczepione były sztylety. Medyczka przez chwilę zastanowiła się, dlaczego jej porywacz nie użył sztyletu do wystraszenia jej, jednak po dłuższym namyśle stwierdziła, że wolała śmierdzącą łapę i worek na głowie.

Ostatni z wilków znacznie wyróżniał się od swoich towarzyszy. Tak naprawdę jedyne, co miał wspólne z drugim basiorem, to szerokie, umięśnione ciało i podobnego koloru oczy. Futro tego wilka było beżowe i ciemniało na grzbiecie, łapach, uszach i wokół oczu. Pomijając znacznie jaśniejsze i cieplejsze umaszczenie basior był przystrojony masą biżuterii wykonanej z zielonych rzemyków i wysuszonych liści. Sierść zawijała się w loki w każdym możliwym miejscu - na policzkach, szczycie głowy, klatce piersiowej, ogonie, a pomniejsze loczki widniały na zewnętrznej stronie zgięć łap i w sumie w najbardziej nieprzewidywalnych miejscach. Na lewym uchu obcego znajdował się ubytek, widoczna pamiątka po jakiejś walce czy wypadku. Gdy beżowy basior zobaczył stojącą Tię, uśmiechnął się do niej przyjaźnie, ukrywając ten uśmiech przed czarną waderą. Medyczka przeczuwała, że różowooka ma bardzo wysoką pozycję w watasze.

Nieznajoma podeszła bliżej, zostawiając towarzyszy przy wejściu.

– Witaj, medyczko Watahy Srebrnego Chabra – odezwała się. Jej głos był dużo milszy niż gdy przemawiała do dwóch basiorów, choć świadomość, że wiedziała, kim Tia jest, nie pomagało zakładniczce się uspokoić. – Nazywam się kapitan Aya, jestem przewodnikiem Watahy Cieni.

Wataha Cieni? Nie brzmiało to przyjaźnie...

– Wybacz to nieprzyjemne spotkanie, szczerze mówiąc miałam nadzieję, że uda nam się spotkać na nieco lepszych warunkach. – Kapitan Aya łypnęła okiem na oczekujących basiorów, którzy skulili się na ten gest. – Prosiłabym, by to nieprzyjemne pierwsze wrażenie nie wpłynęło na twoją opinię o nas oraz na nadchodzącą współpracę.

Współpracę? Czego ta kobita chce?

– Radziłabym ci się położyć, medyczko. Twoje nogi trzęsą się jak przerażony zając.

Dobra, tu pani kapitan miała rację. Tia czuła, jak jej własne nogi się poddają i pragną jedynie upuścić unoszony ciężar. Wadera potulnie położyła się na legowisku i podniosła głowę, by dalej patrzeć Ayi w oczy. Na szczęście przewodniczka nie była wredna i cofnęła się o krok, by Tia nie musiała patrzeć tak bardzo do góry.

– Podejrzewam, że chcesz zapytać, o jaką współpracę chodzi? – Medyczka kiwnęła głową. Przynajmniej nie musi nic mówić. – Widzisz, w naszej watasze od dawna brakowało medyka. Ponieważ jesteśmy watahą ukrytą za konarami drzew i zamaskowaną przez tańczący wiatr – do Tii absolutnie nie dotarł sens tych słów – nie mogliśmy sobie pozwolić na wysłanie kogoś z naszych do innej watahy na szkolenie. Odnet tutaj – mówczyni ruchem głowy wskazała beżowego basiora który od razu ukłonił głowę – uczył się na własną łapę, podglądając zwyczajem Watahy Cieni okolicznych medyków. Niestety jednak pewien... nagły wypadek spowodował, że jesteśmy bardzo w potrzebie w pełni wykształconego medyka. Akurat tak się stało, że trafiło na ciebie.

Ilość informacji nieco przytłoczyła Tię, ale postanowiła zawalczyć jakoś z kapitanem. Pewnie i tak była na straconej pozycji, ale może przynajmniej będzie miała podstawy do obmyślenia planu.

– Jeśli Wataha Cieni tak bardzo się chowa, to po co porywacie medyka z innej watahy? Nie boicie się, że zostaniecie odkryci? Zdradziłaś zadziwiająco dużo informacji komuś, kogo nawet nie znasz.

Niebezpieczny błysk w różowym oku poinformował waderę, że właśnie stanęła na bardzo cienką linę, z której łatwo można spaść w przepaść. Oj.

– Po pierwsze, masz zwracać się do mnie po moim tytule, nie jestem twoją koleżanką – warknęła czarna. – Po drugie, myślisz, że nie zadbaliśmy o to, by zatrzeć ślady? I finalnie - na jakiej podstawie myślisz, że pozwolimy ci kiedykolwiek odejść? Mamy cię pod pazurem, nie masz nawet co marzyć.

Zimny dreszcz przeszedł po grzbiecie medyczki. Kurwa mać, utknęła, jest w dupie i prawdopodobnie nikt nie przyjdzie jej na ratunek. Jeśli chciała przeżyć, musiała być tak potulna jak te wielkie basiory. Zerknęła na swoich porywaczy, którzy stali tak samo skuleni, choć już nie tak spięci, jak wcześniej. Odnet uparcie na nią patrzył, prosto w oczy i wypowiadał coś pod nosem. Chyba nawet mówił do niej, bo znacząco przesadzał z mimiką. Wilczyca próbowała się wczytać w ruch ust.

"Rób, co mówi. Ja pomogę."

Na jakiej podstawie powinna ufać komuś, kto ją porwał i otumanił? Na żadnej, do cholery, to zaufanie budowało się właśnie na środku oceanu, bez żadnych zabezpieczeń, gotowe skruszyć się przy odrobinie większej fali albo nieco większym wietrze. Ale w zdeterminowanym wzroku, w nadwyraźnych ruchach ust znalazła jedyne oparcie w swojej chujnej sytuacji. Niech ją licho zje, jeśli nie oprze się o tą ścianę całym swoim ciałem, byleby nie spaść z cieniutkiej nitki, jaka pojawiła się pod jej łapami.

– Wybacz, kapitanie. Czego potrzebujesz? Czym jest ta nagła sytuacja?

Aya uśmiechnęła się, wracając do swojej miłej, przyjacielskiej, jakże fałszywej w tym przypadku postawy. Jej uśmiech stał się w oczach jasnoszarej przerażający.

– Super. Dwa nasze wilki, w tym mój pierwszy oficer Boro, otruły się wodą z okolicznego źródła. Odnet próbował coś na to poradzić, jednak może tylko uśmiercać objawy. Liczę na to, że zdołasz obu wilkom pomóc. – Spojrzała na swoich towarzyszy, jakby się nad czymś zastanawiając, jednak trwało to tylko niecałą sekundę. Basiory położyły po sobie uszy. – Odnet i Imnir będą na twoje zawołanie jako kara za to, jak cię potraktowali. Przy okazji spodziewam się, że będziesz Odneta uczyć. Stanie się twoim tymczasowym pomocnikiem.

Tia kiwnęła głową.

– Co się stanie, jak już skończę pracę? – zapytała naiwnie, chociaż dobrze znała odpowiedź.

– Zostaniesz z nami jako nasz medyk, oczywiście. – Kapitan zamilkła na chwilę, tym razem definitywnie nad czymś myśląc. – Jeśli będziesz się sprawować, pozwolę ci odwiedzać twoją rodzinną watahę. Warunki omówimy, kiedy się na to zdecyduję.

Szary wilk, czyli domniemany Imnir i Aya opuścili igloo, natomiast Odnet został w środku. Podszedł bliżej do ofiary porwania, oglądając ją. Zapewne sprawdzał, jak się czuje. Być może Tia powinna się go obawiać, nie ufać mu, ale w obecnej sytuacji tylko on był jej przychylny. Albo to dlatego, że nie poznała innych wilków z Watahy Cieni, choć patrząc po PaNi KaPiTaN i jak te dwa wielkie basiory się jej słuchają, powątpiewała, żeby ktoś tu jeszcze był dla niej faktycznie miły.

– Czy coś mi grozi? – odezwała się w końcu, gdy beżowy basior kładł się na drugim, wolnym legowisku.

Odnet spojrzał na nią z zaskoczeniem, jakby nie spodziewał się, że ktoś, kogo porwał, będzie chciał z nim rozmawiać.

– Niee – odpowiedział przeciągle. – Kapitan lubi straszyć, ale dla swojej watahy jest całkiem miła. Tylko na mnie i Imnira jest wkurzona, bo, no, porwaliśmy cię. Jak pisała ogłoszenie o przyprowadzeniu medyka to miała na myśli bardziej pokojowe sposoby.

– Nie wyglądacie z Imnirem na bardzo pokojowych.

Basior zaśmiał się krótko na ten komentarz.

– Ja absolutnie nie jestem, choć zazwyczaj to mnie widzą jako tego przyjaźniejszego. Natomiast Imnir to buła, która tylko wygląda, jakby mogła zabić. – Tym razem to medyczka się zaśmiała. – Choć w rzeczywistości wszyscy członkowie Watahy Cieni to wysoko przeszkoleni wojownicy i zabójcy, więc radziłbym ci nie wpadać w żadne kłopoty w trakcie twojego pobytu.

– Wydaje mi się, że kapitan powiedziała, że nigdzie już się nie ruszam.

Uszy Odneta nieznacznie opadły.

– Nie brałbym tych słów do siebie. Kapitan była dzisiaj zdenerwowana. W sumie chodzi napięta, odkąd Boro i ten drugi się otruli, więc nie miej jej tego za złe. Jak zacznie im się poprawiać, od razu zrobi się milsza, zobaczysz.

Tia nie mogła zrobić nic innego, jak zaufać słowom tego nieznanego basiora. Myśl, że to przyszły medyk jest tym niebezpiecznym z dwójki porywaczy przypomniała jej o Delcie. Jej wujek i nauczyciel też był tym niebezpiecznym, choć po jego wyglądzie nikt by tego nie podejrzewał. Dopiero, gdy Delta się wkurzył, wszyscy okoliczni poznawali potęgę medyka wszechmogącego. Ciekawe, czy jeśli Delta dowie się, że została porwana, zrobi z dup całej Watahy Cieni jesień średniowiecza. Byłby do tego całkowicie zdolny.

– Idź spać – zabrzmiało od przodu. – Na dworze jest noc.

Dopiero teraz do wadery dotarło, że w igloo jest źródło świata. Spojrzała w górę i no proszę, pojedyncza świeca zamknięta w dziwnym urządzeniu, które nie tylko zapewniało światło, ale prawdopodobnie również i ciepło.

Nie będąc w stanie zrobić nic innego, Tia położyła głowę na przednich łapach i zapadła w sen, tym razem całkowicie z własnej woli.

<CDN>

Wataha Cieni

sobota, 13 stycznia 2024

Od Tii - "Medyk"

Udało jej się. Została medykiem.

Gdy usłyszała od Delty te dwa, proste słowa "dostajesz awans," z początku nie potrafiła uwierzyć własnym uszom. Od samego początku pracowała jako pomocnik medyka i mimo, że Flora odeszła na emeryturę, jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić, że przyjmą ją na właściwego medyka. Na logikę powinna się była tego spodziewać, pracowała wytrwale w swoim zawodzie, słuchała się Delty, sama prowadziła doraźną jaskinię medyczną. Ale żeby dostać faktycznie to stanowisko? Móc nazywać się medykiem i pracować na równi z Deltą? To był dla niej szok, jakby ktoś oblał ją wiadrem lodowatej wody. Gdyby jej ojcowie jeszcze żyli, z pewnością pobiegła by do nich pochwalić się swoim osiągnięciem. A tak pobiegła do Pinezki, pobiegła do Variego i na tym skończyło się chwalenie, bo Mi i Mikaela byli zajęci, a Waya jak zawsze zimą nie było. Pinezka pochwaliła siostrę za jej osiągnięcie, z kolei Vari podszedł do sprawy bardzo sceptycznie.

– Jesteś pewna, że to spełnienie twoich marzeń? – zapytał, jednym ogonem powstrzymując walkę między dwoma podopiecznymi sierocińca, a drugim przytulając do siebie małe, przestraszone szczenię. – Już będąc pomocnikiem strasznie się męczysz.

– Męczę się tak samo jak medyk, więc nie ma dla mnie różnicy. Mam po prostu więcej uprawnień. – Tia wypięła z dumą pierś, jednocześnie pocieszająco uśmiechając się do przestraszonego malca.

– Jeżeli tak uważasz... – ni to męski, ni to żeński głos Variaishiki nabrał smutnego tonu. Swoim nienaturalnie wężowym ruchem przytulił szczenię bliżej, a na bijącą się dwójkę, która nie chciała zaprzestać walki, krótko warknął. To wystarczyło, by oba szczeniaki usiadły na zadkach z opuszczonymi potulnie głowami. – W takim razie gratuluję ci awansu. I pamiętaj odpoczywać – dodał z kolorowymi oczami skupionymi całkowicie na waderze. Tię przeszedł od nich dreszcz. Były tak znajome, a jednocześnie zupełnie obce. Nie patrzyły na nią z miłością, a z chłodem istoty, która jest niezdolna do odczuwania uczuć. Na szczęście przynajmniej widniała w nich szczera troska i nigdy nie spotkała się z martwym spojrzeniem, o którym opowiadały mniej zaprzyjaźnione z Varim osoby.

– Dzięki. Zadbam o siebie. No, lecę, pora na moją zmianę w medycznej. Dzisiaj oboje robimy sobie pół dnia przerwy, tylko musimy się zmienić – wyjaśniła, choć nie było to według Variego potrzebne.

Opuściła sierociniec z odwróconym łukiem na pysku, jakby nieprzespane noce i przepełnione stresem dni były jej spełnieniem marzeń. Wcale nie były, ale za to jej marzeniem było pomagać innym wilkom, a przede wszystkim rozwijać wiedzę na temat medycyny, może nawet wyjść poza to, co jest już znane dzisiejszym medykom. Może odkryć nowe, lepsze leki. Może...

Usłyszała szelest traw tuż za nią. Zanim zdążyła się odwrócić, jej oczy zakryła jakaś lniana szmata, a pysk przytrzymała czyjaś wielka łapa. Oba śmierdziały paskudnie wonią trupów, choć wadera nie potrafiła rozpoznać, co zaraziło się zapachem od czego. Poczuła, jak na jej wąskie ciało napiera umięśniona, znacznie większa od niej obecność. Ktoś warknął jej do ucha.

– Wiem, jaka jesteś delikatna, motylku. Radziłbym ci się nie wiercić w trakcie spaceru.

Do Tii ledwo dotarły te słowa, gdyż jej własne serce pompowało krew tak głośno, że dźwięk wypełniał całe uszy. Mimo to na szczęście zrozumiała, jej przerażony umysł zarejestrował znaczenie wypowiedzianych zdań, więc świeżo upieczona medyczka potulnie podążyła za pociągnięciami obcych, niebezpiecznych łap. Przez moment przemknęło jej przez myśl, żeby zacząć krzyczeć, bo przecież nie odeszła tak daleko od sierocińca, ale nie chciała ryzykować urazem. Porywacz z pewnością wyrządziłby krzywdę zwykłemu wilkowi, ją na dobrą sprawę mógłby nawet przypadkiem zabić. Myśli w głowie wadery rozbrzmiewały gromem, zagłuszały jakikolwiek zdrowy rozsądek. Tia czuła pod nogami śnieg, czuła bijący od niego chłód i tylko to trzymało ją jakkolwiek przy zmysłach. Jednak nie wystarczało na długo. Cholera, wręcz przeciwnie, bardzo krótko trwało, zanim czysta panika wdarła jej się do serca i umysłu. Gdyby nie dwa cielska, które trzymały ją ściśniętą między nimi, z pewnością zaczęłaby się wierzgać, rzucać, kopać, nie bacząc na to, czy robi sobie przy tym krzywdę, ani czy porywacze nie przechodzą do przemocy fizycznej.

Jej stan spotęgował się jeszcze bardziej, kiedy zrozumiała gdzieś w głębi umysłu, że powoli traci świadomość. Cokolwiek przyłożyli jej do pyska, żeby ją uciszyć, miało słodkawy zapach i powodowało, że mięśnie wadery wiotczały, kroki stawały się nieporadne, stopy same się plątały, a umysł owijała czarna, gęsta mgła. Medyczka chciała walczyć, w tym momencie stało się to jedynym celem jej istnienia, jednak z każdym krokiem tylko czuła, że traci kontakt z rzeczywistością.

Nie była pewna, kiedy upadła na mokry śnieg, bo jej porywacze nie byli w stanie jej więcej utrzymać.

<CDN>

piątek, 12 stycznia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 15

Bleu odetchnął lekko. Ogień na świecy zawirował pod presją nagłego wybuchu powietrza.  Cienie zatańczyły na ścianach i ciemnej tkaninie w jego łapach. Ta, prawie czarna, mieniła się delikatnie zielenią niczym krucze pióra. Jego błękitne oczy zmierzyły się z nowym wyzwaniem, tak jakby ten niemy, miękki przedmiot spoglądał na niego spode łba.
—Przestań być taki problematyczny! — prychnął do tkaniny. Ta zawijała się na rogach, rwała uparcie pod jego dotykiem, zbyt delikatna na polowe warunki tej małej pracowni. Gdzieś w tle, za Bleu na legowisku poruszyła się Myszka. Jej ciało uniosło się delikatnie, kiedy przebudziła się ze snu.
—Jeszcze nie śpisz? Która godzina? — spytała cicho. Jej głos, tak zaspany był pełen słodkiego ciepła.  Basior zajrzał na zewnątrz, jego oczy mierząc uparcie ciemność , jakby szukając w niej odpowiedzi na to pytanie.
—Powiedziałbym, że jeszcze spora chwila do świtu. —
—Spałeś coś w ogóle? — rozciągnęła się. Jak już i tak się przebudziła mogła wstać na dobre. Jej łapy przesunęły po miękkim dywanie ścielającym ziemne kamienie.
—Tak. Spałem, dość niedawno się obudziłem. — nie spojrzał na nią, kiedy przysiadła u jego boku.
—Nadal cię męczy to… to? — Myszka skrzywiła się widząc tą przebrzydłą czarną tkaninę, spłowiałą popiołem i przeszłością.
—Trochę, jak widzisz. Strasznie się rozpada.  Zawija, kruszy.  Jest strasznie problematyczna! — zawył cichutko. Świeczka zatańczyła na wietrze, smutno jakby w akompaniamencie do jego głosu.  Jego córka przytaknęła , jej oczy jeszcze zaćmione niedawnym snem. — Ale to nie ważne. Masz ochotę na spacer przed pracą? —
—A gdzie? W sensie… dokąd? —
—Nad plażę, podobno niedawno u brzegów robił się statek, mamy dość spojoną noc, a morze jeszcze nie zamarzło. Może coś znajdziemy, może nie znajdziemy nic.  Ale dopóki jeszcze woda szumi i nie jest skuta lodem pooglądamy sobie wschód. —
—O! Pewnie. Akurat jak nigdy nie pada śnieg, to może nawet zobaczymy słońce. — Myszka zamachała ogonem.

Ich tempo było w miarę szybkie, bo rzeczywiście do samego wschodu tak wiele czasu nie było. Spieszyli się więc, ich łapy sunąc zgrabnie po nieudeptanym śniegu z dnia poprzedniego. Przez to, że w nocy w końcu nie padało, pierwszy raz od dawna, Myszka z taką łatwością namierzała tropy zwierzęce. Racice pozostawione w miękkim puchu, zbite głęboko od ciężaru dojrzałego samca z paroma samicami jelenia. Piękne , lekko odbite łapki zajęcze, nad którymi wisiał jeszcze delikatny zapach zimowego futra.  Ba nawet po drodze młoda wadera była w stanie zidentyfikować ślady łosia. Jego potężne nogi zapadały się w utwardzonym śniegu, zostawiając za sobą długie, ciągnące się przesunięcia , rozgarniając małe zaspy na swojej drodze.  Tyle ile nauczyła się w ciągu swojego życia. Ile już przeżyła. Niby to tylko krótkie dwa lata. Niby to tylko chwila prawdziwego polowania, ale była dumna. Że tylko szybkie przebiegnięcie wzrokiem po lesie wystarczyło aby znalazła tyle możliwej zdobyczy.
Ich żwawy krok powoli przemienił się z zabójczy pęd. Oboje roześmiani ze swojego małego wyścigu wpadli na plażę z wielkim impetem, sunąć po zmarzniętym piasku jak po najlepszej nawierzchni.
—Wygrałam! — Myszka wsunęła się w zimną wodę, pozwalając aby łagodne fale ogarnęły jej łapy, a woda rozbryznęła się na wszystkie strony.
—Wygrałaś, wygrałaś. Ale tylko tym razem. — odgryzł się jej Bleu z szerokim uśmiechem na pysku.  Odetchnął zimnym powietrzem, wbił wzrok w oddalony horyzont.
—Ta! Na pewno! Jeszcze jakbyś miał szanse ze mną wygrać! — zaśmiała się, w jej głowie myśl, że jej tato jest przecież tyle starszy.
—Niby czemu to? Poćwiczę trochę i jeszcze się przekonasz! —
—Z tymi starymi kośćmi? — dogryzła mu. Wiedziała, że był młodym rodzicem, ale właściwie jako dzieci nigdy nie zrozumieli jak młodym. W końcu tak szybko dojrzał.
—Ej! Mam tylko trzy lata! Nawet do kwiatu wieku mi jeszcze daleko! — prychnął udając, że się obraża. Myszka przysiadła na zimnej ziemi, jej łapy nieco wstrząśnięte i złe za to nagłe zmoczenie i ciągłe marznięcie.
—Tylko trzy? — zapytała z niedowierzaniem. Oczy Bleu zmierzyły ją ze spokojem, z uśmiechem i iskrą zaciekawienia.
—Tylko trzy. — potwierdził. Oglądał jak oczy Myszki  zrobiły się wielkie, pełne tylu emocji.  Jej pysk otwierał się i zamykał, a słońce powoli wschodziło. Oboje zamilkli podziwiając ten widok. Jak Bleu mógł widywać go codziennie, przywykły do wstawania przed porannymi promieniami.  Myszka z kolei, polowała rano i wieczorami, kiedy tropy były świeże albo osłona zmierzchu dawała im lepsze zakrycie przed ofiarą.  Mogła sobie pozwolić, aby pospać dłużej niż tato czy Runa. Cisza trwałą jeszcze dłuższą chwilę, fale spokojnie towarzysząc im swoja muzyką.
—Więc miałeś tylko rok?— w końcu myszka zadała pytanie, które tak bardzo nie chciało wcześniej wyjść z jej gardła.
—Tak. — potwierdził. Spokojnie, z miłością zerkając na swoją córkę . — Miałem niewiele ponad rok, kiedy spotkałem waszą matkę. Nie powiem, żeby było to jakieś wielkie zakochanie, ale z pewnością mnie zauroczyła. Pewnego dnia, zniknęła, a parę tygodni później przyniosła mi was oderwanych od jej piersi i uciekła ponownie. —
—nigdy nie powiedziałeś nam kim była. —
—Nigdy nie pytaliście. Jestem zaskoczony, że przez te lata żadne z was nie zadało tego pytania. Spodziewałem się usłyszeć dość szybko, kim jest? Gdzie? Co się z nią stało? Czy nas kocha? Ale to nigdy nie nadeszło. Nie wiem czy to wina wojny czy okupacji,  czy może po prostu nasza rodzina wydawała się wam nienaruszalną normą, ale nigdy nie chciałem ukrywać tego faktu.  
—To… Kim była? Może inaczej. Jaka była? — Myszka przysiadła się bliżej, jej ciało nieco zmarznięte wodą. Bleu oparł się o jej bok z westchnięciem.
—To było dawno, ale była… Dość podobna do Atlanty z wyglądu. Znacznie drobniejsza, z fryzem tak puszystym jak u ciebie. — poczochrał jej  włosy. Ich ciche chichoty zagłuszył szum wody. — Była piękna, to trzeba jej przyznać. I znacznie bardziej doświadczona ode mnie.  Trzeba też powiedzieć, że uwiodła mnie… —
—Uwiodła? —
—Tak. Uwiodła. Zawinęła wokół swojego palca. To był czas kiedy dość często zaglądałem do alf. Wiesz, nasz mały dom nie zawsze wyglądał jak teraz. Wszystko trzeba było zarejestrować, zakomunikować. Uczyłem się też wtedy pisać. Jaśmina, tak się nazywała, przyszła do nas z Nadziejek. Była pomocnikiem medyka, i cóż. Nie wiem czemu upatrzyła sobie mnie. Często mnie odwiedzała, zauroczyłem się i z paru nocy powstaliście wy. A potem zniknęła. —
—Tęskniłeś? —
—Hymm.. Ciężko powiedzieć. Zdaje mi się, że nie miałem kiedy za bardzo tęsknić czy tego wszystkiego przemyśleć. Zastanawiałem się dlaczego, ale wtedy wy płakaliście o jedzenie i moje myśli wracały do nagle rosnącej rodziny. A jak się trochę ustabilizowało pojawili się Oli i Oliwka. —
—Oli i Oliwka? — Muszka zatrzepotała uszami. Niedawno się z nimi widziała.
—Ah. Tego też wam nigdy nie powiedziałem? Oli i oliwka to genetycznie wasze kuzynostwo. —
—Ale… co? —
—oh, jakimi ja teraz rzeczami w ciebie rzucam, co? No. Ich mam Anie przeżyła i początkowo wpadły pod opiekę babć. —
—O! Dawno się z nimi nie widziałam!—
—Ja też nie, wypadałoby je odwiedzić. W każdym razie. Znasz swoją ciotkę, Pelaszę. Nie pogodziła się nigdy ze śmiercią swojej siostry.  Więc Oli i Oliwka nie byli zbyt … bezpieczni na początku w tamtej jaskini. A u mnie byliście wy, było ciepło, mleko i oczywiście rówieśnicy. — uśmiechnął się. — Wiec zabrałem ich stamtąd. Więc są waszym przyrodnim rodzeństwem. —
—A oni wiedzą? —
—Wiedzą. Byłem z nimi nad grobem ich mamy i rodzeństwa. — Bleu przytaknął. Myszka siedziała chwilę w ciszy. Jej myśli pędziły od prawej do lewej. Tyle informacji tak zmieniających życie, a jednak. A jednak. A jednak Myszka nie czuła żadnej zmiany. Akceptacja tego wszystkiego przyszła jej z łatwością, zwłaszcza, że jej tato nie zawahał się w żadnym słowie, nic nie chował, był taki szczery. I był tu z nią. Jego ramię oparte o jej bok, ciepłe futro ocierające się o to jej. Uśmiech wdarł się na jej pysk.
—nie żal mi w sumie. — przyznała.
—Nie żal ci? —
—Że nie poznałam mamy. Że mam tylko was, Ciebie i rodzeństwo. — pokiwała głową. —  Nie żal mi. —
—Może to i dobrze. Nie uważam, że watro byłoby jej szukać.  Nie była… dobrym wilkiem.  Nie żeby była wilkiem złym, ale… —
—Porzuciła nas, to i nie ma po co jej szukać. W ogóle, moje siostry wiedzą? —
—Atlanta wie. Ale dowiedziała się nie ode mnie. Jeszcze jak była mała, stąd spodziewałem się pytań. Ale najwyraźniej zachowała to dla siebie. A Runa, nie wiem. Chyba nie.  Opowiem jej kiedyś jeśli mnie nie wyprzedzisz. — zaśmiał się zerkając na nią nieco z góry. Ta zaczepna iskra w jego oku pchnęła Myszkę w kierunku małej zabawy. W końcu mieli jeszcze chwilę. Rzuciła się na ojca ze śmiechem podgryzając go. Chwilę przepychali się i siłowali, aż Bleu nie uderzył plecami o piach.
—Wygrałam! —
—Wygrałaś, wygrałaś. —

Myszka otrzepała łapy ze śniegu. Irys stanął obok niej , jego oczy mierząc niewielkiego jelenia jakiego dopadli.
—Całkiem niezły. — samica pokiwała pyskiem. Starszy basior tylko mruknął coś pod nosem. Jego łapy zapadły się delikatnie w świeżym puchu.
—Mógłby być większy. — samiec tylko zmarszczył nos.
—Ty zawsze tyle narzekasz. Sami jesteśmy dzisiaj, Dobrze, że mamy jego. — Myszka wolała trzymać  pozytywne postrzeganie świata, chociaż odrobinę. Jej towarzysz z kolei zawsze znalazł coś do czego można było się przyczepić. Może duma go kolała, że Myszka najczęściej była tą, która zadawała ofierze ostatni cios, zwłaszcza teraz, zimą. Była lżejsza, mniejsza od basiora. Znacznie szybciej przedzierała się ponad śniegiem, po ubitej warstwie, która podczas biegu była zdolna utrzymać ją w maksimum rozpędu. Irys natomiast zapadł się nawet przez tą uklepywaną już warstwę.
—Niechaj ci będzie! — prychnął. Jego plecy obładowane świeżym miejscem nieco zaskrzypiały.  Wilk mruknął coś niewyraźnie pod nosem, a Myszka przewróciła oczyma.
—Dramatyzujesz. —
—Jak taka jesteś mądra to może sama go ponieś?—  warknął w jej kierunku. Ona tylko uwydatniła swój elegancki krok i zarzucając włosami rzuciła w jego kierunku wzrok. Jej oko błysnęło pewnym żartobliwym tonem, kiedy jej pysk rozjaśnił wredny uśmieszek.
—Ale czemu bym miała? Ja? Dama? — niegdyś bardzo się pożarli o to, że Myszka się nie nadaje. Najpierw argumentem było, że jest za młoda. Potem, że jest za głupia, a na końcu stanęło na delikatności. Porównał ją wtedy do kwiatka,  a ich przewodniczka zaśmiała się, że może jeszcze Myszka zostanie damą.
—Ugh. Nie cierpię cię. —
—Z wzajemnością — jej ogon zawirował w powietrzu, kiedy przeskoczyła nad większą zaspą. Czuła jeszcze na sobie wzrok Irysa, obserwujący jej tył, prawdopodobnie ze zmrużonymi oczyma. Oh jak oni się bardzo ze sobą nie lubili, a mimo to, to całe dogryzanie sobie i śmianie się z siebie nawzajem było ich słodką gierką bez której byłoby tak nudno. I Myszka dobrze wiedziała, że oboje podzielają tą myśl. W końcu czasami to sam Irys zaczepiał ją, czasami ona Irysowi. Można powiedzieć, że pomiędzy liniami, może ociupinkę się nawet lubili. Ociupinkę, żeby tej szali nie przetoczyć za bardzo.
—Saroe! — Myszka zamachała ogonem zaraz jak znaleźli się na miejscu zbiórek. Cztery zające, wyraźnie w zimowych futerkach leżały już na kupce spisywane jako dzisiejsza zdobycz.  — Jeleń. — wilczyca uniosła wzrok. Średni osobnik jakiego dobili uderzył w biały puch, jego martwe ciało zapadając się w jego głębię.
—Ale kto? On czy zdobycz? Bo że on to wiem. — starsza zaśmiała się, zwłaszcza słysząc jak Irys wzdycha z czystą dramaturgią.
—Oczywiście, że zdobycz. O nim bym tak nie oświadczał wszem i wobec, nie trzeba. — Myszka zaświergotała przesadnie słodkim tonem. Poczuła jeszcze tylko jak basior kopie ją w tylną łapę, nie za mocno ale też nie za lekko. Zaśmiała się pod nosem. Oh jak dobrze jest mu siąść na ego czasami.
— Dobra. Które z was dobiło? —
—Myszka. — Sama właścicielka imienia nie zdążyła odpowiedzieć. Przewróciła jedynie oczyma czekając na dogryźliby komentarz swojego towarzysza, ale żadne nie zdążyło dodać nawet oddechu.
—Strasznie dużo ostatnio dobija. To nie twoja robota sprinterze co? — Tiska mruknęła pod nosem, jej łapy badając martwe ciało zwierzęcia.
—Ey! To że jestem poganiaczem, nie znaczy że nie mogę tego robić. Mam przewagę nad większością z was, chociażby samym faktem że ważę połowę tego co wy. —
—Tu jej muszę przyznać rację. Ja nie należę do drobnych i może to moja robota, ale Myszka łatwiej nabiera rozpędu na śniegu, łatwiej dogania ofiarę i ma lepszą przyczepność. — Irys zmarszczył nos. Nie ważne jakby mu się to nie podobało, jego koleżanka zimą miała same zalety.
—No… Niby tak. —
—Nie kwestionuj działań młodych Tiska. — Saroe, ich przewodniczka po świecie myśliwowania przerwała Tisce w pół słowa. — Ich dwójka w jednej drużynie na ten moment przynieśli nam sporo zdobyczy, małej i dużej. Dzielą się obowiązkami płynie i przemiennie wybierając kto ma lesze szanse na zabicie poprawnie. Na tym polega właśnie polowanie. Rygorystyczne trzymanie się ram stanowiska powoduje straty w zapasach. Dajże im żyć i oddychać. Myszka, brawo, bardzo dobry ostatni gryz. Irys, brawo, żeś się pewnie musiał tego natargać zaraz po tym jak to dogoniłeś. — ciemnowłosa wadera zakończyła tą wymianę zdań twardo stawiając na swoim. Dla niej tak długo jeśli jedzenie wpływało do ich zapasów nie obchodziło ją kto je zabije. Dla niej mógłby być to sam alfa wiszący na tym jeleniu.
—Rozumiem. — Tiska kiwnęła głową kończąc oglądanie osobnika. — Bardzo ładny osobnik. Dobra robota. — i na tym urwały się wszystkie konwersacje. Czas im było zebrać się do domu.
—Do zobaczenia jutro młotku. — Myszka pożegnała się z Irysem.
— Do zobaczenia jutro baranie. — odpowiedział jej i poszli w swoje strony.

Nocą czasami Myszka spała sama. Ojciec zrobił na jej żądanie, a właściwie prośbę, drugie posłanie. Ale częściej zdarzało się, że porzucała je aby skulić się przy swoim tacie i zamknąć oczy, oddając się w ręce błogiego snu. Jej futro przyciśnięte do drugiego, a chęć pozostania tak na zawsze głęboko wyryta w jej sercu. Im starsza rosła tym bardziej podważała, czy ona chce się wyprowadzać. Zawsze była pierwsza do odkrywania świata i nadal jest. Tu się nic nie zmieniło. Jej ciekawość jest niezaspokojonym wulkanem przelewającym się przez jej krew jak lawa. Parząc nerwy do działania. dodając jej energii i chęci do pogłębiania swojej wiedzy i pasji. Jednak, chęć ucieczki z domu, z dala od rodziny zgasła. Zgasła miarowo dość. Jakby ktoś powoli studził ciepłe szkło, które jeszcze odrobinę uginało się pod sprawnymi palcami. Myszka doceniała ojca, ich krótkie rozmowy, powitania, wspólne śniadania. Dwa lata spędzone pod jego opieką, w jego towarzystwie to były do tej pory najlepsze czasy, nawet jeśli miewała gorsze dni. Świadomość, że wracając do swojego łóżka zastanie w nim drugą osobę, tak sobie bliską, sprawiała, że nawet nieudane polowania nie ciążyły na jej spokojnym śnie.
—Nie chcę się chyba wyprowadzać. — powiedziała któregoś razu. Jej oczy przymknięte, ciało taty przytulone do jej boku, oddychające miarowo. Czuła jak powietrze w nim zawibrowało przy cichym śmiechu jaki z siebie wypuścił.
—Tak? Dobrze to słyszeć. Coś się zmieniło? — on też wiedział, że ona tak bardzo chciała zobaczyć szeroki świat, żyć samodzielnie. Wtedy Runa jeszcze mieszkała z nimi, ale akurat wyszła na wieczorny spacer.
—Czy ja wiem. —
—Zawsze myślałem że będziesz pierwsza przy wyjściu. — Bleu poprawił głowę na łapach aby móc na nią spojrzeć. Na pysku miał taki łagodny, czuły uśmiech. — A to Runa będzie ostatnia. —
—Wiem. Ona to taka domowniczka, ale… Lubię to miejsce. —
—Wiesz, że nie będzie mi przeszkadzało że mieszkasz tu, nawet do swojej starości, wiesz. — Bleu mruknął trochę zaspany, jego zdanie mieszające się w swojej składni.
—Wiem. Zawsze nam to powtarzałeś, jak świeżo wyrośliśmy. I nie wiem. Nie wiem jak długo jeszcze będę z Tobą mieszkała, ale chyba nie chcę uciekać teraz. Nie teraz. Czuję że to za wcześnie. —
— I dobrze. Z takimi wyborami nie ma się co spieszyć. Wy zawsze macie tu miejsce. — Bleu zerknął na nią. Jego oczy zamglone zmęczeniem, ale pysk nadal w uśmiechu.
—Kocham cię tato. — Myszka przytuliła się do jego boku, jej głowa opadając zaraz obok tej jego.
—Ja was też kocham, moje córeczki. — basior złożył delikatny pocałunek na jej nosie, który znalazł się w jego zasięgu. — Śpij dobrze. —
—Ty też, tato. —

Jak wiele zmienia się w wilku w ciągu tylko paru miesięcy. Tak. Runa wyprowadziła się. Myszka została sama z tatą. W ich rutyny wplotły się odwiedziny sióstr w warsztacie i Myszki u sióstr. Ale coś jeszcze odrobinę zaczęło się pochylać. Kiedy Runa wybyła z domu, warsztat stał się nieco cichszy. Tato znowu pracował sam, jego łapy powoli przebierające przez materiały, rzeźbiące drewno, w towarzystwie świec. Parę tygodni później, po tej pokrytej futrami ziemi znowu zaczęły tuptać małe łapki.  Myszka przekona się czyje, dnia którego wzięła sobie wolne, jej cieczka doskwierając jej wyjątkowo mocno. Dzień zaczął się jak każdy. Bleu polamentował nad swoim czarnym materiałem, jego łapy brudząc sobie od niego psychikę, kiedy tak rozważał jak się do niego dobrać. Potem sięgnął po drewno, czekał na niego de facto projekt, którego nie mógł po prostu odłożyć na później. Jego łapy sprawnie wybierały niechciane kawałki dębu z pomocą nożyka. Sunął pasek, za paskiem, pasek, za paskiem. A drewna ubywało w łapach. Będąc w połowie, projektu i dnia, odłożył go na chwilę na bok, zmęczony nieustannym szorowaniem twardej nawierzchni. Wtedy też przez wejście zajrzało sześć głów. Bleu siedział do nich tyłem, pochłonięty czytaniem kartki, ale jego ucho doskonale wiedziało kto idzie, już od początku. Myszka za to nie do końca. Widząc te wszystkie pary oczu podniosła głowę z legowiska przechylając ją na bok. Bleu uśmiechnął się do niej od ucha do ucha.
—A kogo to niesie wiatr co? — zagadnął zaglądając za swoje plecy. Parę chichotów rozbiegło się po ścianach.
—Dzień dobry! — jeden ze szczeniaków wskoczył do środka. To nie były już do końca małe dzieci. Niekoniecznie były też duże. Bleu pamiętał swoje córki w tym wieku. Kiedy były już na tyle samodzielne, aby plątać się po watasze, posiadać własnych znajomych, ale jeszcze musieć wracać przed zmierzchem. Niby już nie szczeniak, ale jednak nadal.
—Dzień dobry. — Bleu przywitał się, jego łapy poprawiając szalik na szyi Dalliego. Pozostałe malce wpadły do środka ze śmiechem. — Kogo dzisiaj moje oczy widzą, co? Danny, Dana, Dally, Mashko,  Barwina i Dziewanka. — wyliczył sobie, na głos. Dzieci już do tego przywykły, że wilk musiał sobie najpierw na głos wypowiedzieć ich imiona, aby potem nie musieć oglądać się do kogo mówi i czyją ciekawość zaspokaja. Tego dnia w warsztacie było głośno. Dzieci biegały, bawiły się, zadawały pytania Bleu i Myszce. Ba! Jak się samicy trochę lepiej zrobiło to zabrała ich na małe wyścigi po polance przed ich domem.
Tej nocy usiedli sobie w blasku świec, oboje wyciszeni, najedzeni i szczęśliwi.
—I one tak codziennie przychodzą? —
—Tak. Codziennie w innej paczce, ale tak. Najczęściej widuję Barwinkę z Dziewanką oraz Dalliego. —
—Nie męczy cię to? —
— Szczerze? Nic a nic. Mógłbym tak przez całe życie. — Bleu zaśmiał się. Para z jego usta uciekła w górę, zabrana przez wiatr. — Przypominają mi trochę was. Tęskniłem za tym hałasem w domu. —
—o ! to już wiem kto będzie niańczył moje dzieci jak będę mieć ich dość. — Myszka roześmiała się w głos. Bleu zawtórował jej z rozbawieniem.
—Zawsze. Wszędzie. Dla was wszystko. … Czekaj… Masz kogoś na oku? — uśmiechnął się do niej, spoglądając na nią nieco zaciekawiony.
—Nie. Ale to nie znaczy, że nie planuję rodziny. — Myszka odetchnęła ciężko. — Ty też sobie kogoś znajdź, to może będę miałą młodsze rodzeństwo. —
Bleu przewrócił oczyma i prychnął z udawanym obrażeniem na jej słowa.
— Żeby córka musiała ojca pouczać, no kto by pomyślał. — zaśmiał się i przytulił ją do siebie. Ta zachichotała. Wszystko ucichło, specjalnie dla nich, świat zamilkł na parę sekund jakby biorąc w pierś ten zapach czystej nienaruszonej miłości.
—Czemu nie. W sensie. — w końcu Myszka się odezwała. Spojrzała ojcu w oczy. — Zawsze byłeś tylko ty. Myślę, że żadna z nas nie będzie ci miała nigdy za złe jeśli zakochasz się kiedyś. — wadera przyznała cicho. Bleu uśmiechnął się i poczochrał jej włosy.
—Nigdy bym nie pomyślał, że któraś z wam nawet pomyślałaby o byciu przeciw. Jeśli się zakocham, będziecie pierwszymi, które się o tym dowiedzą. —

Noc zaszumiała. Runa obróciła się do wygodniejszej pozycji, zakryta pierzastą pościelą. Atlanta ziewnęła zakrywając ogonem małe rude ciało skulone u jej podbrzusza i chrapiące niemiłosiernie głośno. Oli i Oliwka wywalili się na plecach na swoim ulubionym kamieniu. A Myszka zwinęła się w kłębek u boku swojego taty.

Noc zaszumiała, oh a jaka była spokojna.

CDN.