sobota, 20 stycznia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 16

Bleu oparł głowę o kamienny blat. Jego łapy zawinęły się wokół miękkiego jeleniego futra. Wymył je, wytarł, osuszył. Jego zapach, ten rzeczny, pełny lodu i śniegu, świeżości, wtaczał się do jego nosa, otulał swoim komfortem. Wilk był zmęczony. Ten dzień z jakiegoś powodu pozbawił go energii od samego rana. Jego praca nie szła nigdzie. Bujający się na boki ogień padał na jego pysk. Na zewnątrz światło. Poranek wstawał śpiewem zimowego skowronka, Gila, który uporczywie wydzierał swoje płuca. Basior zamknął oczy nabierając powietrza w płuca. Zapach warsztatu, starych skór, świeżego futra, zakurzonych tkanin i rozkrojonego drewna powoli dotarł do jego umysłu. Przyniósł ze sobą komfort, którego wilk tak uporczywie szukał w tym beznadziejnym samopoczuciu.
—Dobrze się czujesz? — Bleu otworzył oczy i uniósł głowę. Jego ślepie chwilę przyzwyczajały się do blasku jaki witał nowy poranek.
—Dobrze, może nieco niespokojnie. — odparł.
—Usnąłeś na stole. — jego córka, Myszka, podeszła bliżej zaglądając mu w oczy. On tylko uśmiechnął się delikatnie.
—Nie usnąłem. Odpoczywałem, prawda, ale snu w tym nie było. Słuchałem Gilów, jak krzyczą. Wchłaniałem ten zapach warsztatu, który tak kocham. Trochę mnie to uspokaja. —
—A skąd ta nerwowość? Jakiś duży projekt? —
—Nie. Nie ma nic do zrobienia na wczoraj. Z jakiegoś powodu po prostu czuję… jakby zaraz miało się coś stać. —
—Domyślam się, że nic dobrego. —
—No właśnie.. ciężko powiedzieć. No dobra… — jego łapy uderzyły delikatnie o stół zakończając rozmowę. —Chyba zrobię sobie dzisiaj wolne. Nie miałem dnia wolnego od czasu kiedy… skończyłem się uczyć pisać. A to kawał czasu temu! —
—Ha! Dobra. Baw się dobrze, ja lecę. Irys pewnie się już złości, że się spóźniam. — Myszka zaśmiała się pod nosem.

I w ten sposób Bleu usiadł sobie przy wejściu do jaskini. Jego oczy wbiły się w daleki las. Tyle pracował, ale nie przepracowywał się. Znał swoje możliwości, ale cały wolny dzień zdawał się krążyć ciemnymi chmurami nad jego głową, wraz ze świadomością, że go potrzebuje. W końcu jego zastój w pracy wynikał z tego, że był aż nadto rozproszony. Żal mu tego co musi skończyć, procesu, który go tak odpręża kiedy zamyka się w swoim umyśle skupiając całą uwagę na skrawku materiału w swoich łapach. Jak szyje, przeplata nici i kolory. Jak nożem dłubie w drewnie, a zapach żywicy otula jego zmysły. W swoim żywiole nic nie mogło go zatrzymać. Nic, oprócz jego samego.
—Myśl racjonalnie. Nawet alfa od czasu do czasu potrzebuje dnia wolnego. Bez tego wilk szaleje. — powiedział sam do siebie. Jego łapy poniosły go na spacer. Uśmiech wdarł się w końcu na jego pysk, ale ten niepokój w sercu nie odszedł. Mijał drzewa, wszystkie te same, otulone przez biały puch, z gołymi gałęziami, a jednak tak różne od siebie. Krzaki porzuciły które porzuciły swoje liście, teraz tylko delikatnie zaczepiały kruchymi odnogami o futra zwierząt. Śnieg powoli pruszył sobie z nieba, tańcząc na wietrze jakby uczestniczył w najpiękniejszym balecie. Wielkie płatki kładły się miękko na ziemi, chowając ślady i tropy. Bleu nie wiedział gdzie szedł, przynajmniej nie w świadomości. Pozwolił aby jego serce niosło go samo, tak gdzie czuło potrzebę zajść, aby uzyskać spokój. Z półprzymkniętymi oczyma wędrował, chłód dnia przedzierający się przez jego futro. Kiedy zatrzymał się i otworzył swoje błękitne ślepia spojrzał na miejsce, które bardzo dobrze znał.
—Oh! Bleu? — Laponia spojrzała na syna nieco zaskoczona, ale podeszła bliżej. Samiec uśmiechnął się ciepło, jego ciało wtulając się w ciepłe futro mamy.
—Zdaje się, że wpadłem was odwiedzić. — mruknął. Rzadko widywał swoje mamy, głównie z powodu Pelaszy dalej mieszkającej z nimi w jednej jaskini. To częściej mamy wpadały właśnie do niego.
—Dobrze cię widzieć, synku. — przytuliła go do siebie z czułością. Jej serce biło niespokojnie, ale Bleu nie kwestionował. Kochał swoje mamy, mimo wszystko wychowały go i dawały mu czułość i miłość.
—Co tam u was. Opowiadaj. — spytał kiedy uwolnił się z uścisku Laponii. Te spojrzała tylko na niego zmęczonymi ślepiami.
—Powiem, tak. Źle. — odparła, jej pysk krzywiąc się w grymasie niezadowolenia.
—Źle? To mi za dużo nie mówi. — westchnął. Jego ciało otarło się o bok starszej wadery. To pomagało Runie, uspokajało Altę i zwracało uwagę Myszki. Taki prosty gest jaki wyrobił przy swoich dziewczynkach, kiedy podrosły. Laponia zdawała się także uzyskać pewne zapewnienie z jego strony.
—Odwołałyśmy ślub. — powiedziała. Bleu spojrzał w jej łagodne oczy, smutne wręcz.
—Żeby to pierwszy raz. — odetchnął basior z łagodnym uśmiechem.
—Tym razem rozstajemy się z Simone na dobre. — dodała. I to zbiło Bleu z tropu kompletnie. Jego pysk uchylił się, mała chmurka powietrza wydartego z jego płuc uniosła się ku niebu.
—Co? — spytał, jakby wiadomość ta przeleciała tylko przez jego umysł. W rzeczywistości potrzebował to po prostu przeanalizować. Przetrawić tą informację. Cóż. Spodziewał się, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Jego mamy ciągle i nieustannie kłóciły się. Pelasza przejęła od nich wiele sposobów rozwiązań konfliktów w życiu, które były nienajlepsze i wiązały się ściśle z podnoszeniem głosu oraz użyciem siły.
—No… Tak. Mam dość. Kocham Simone, ale to trochę dla mnie za dużo. Znalazłam jaskinię, kawał drogi stąd i wyprowadzam się za parę dni. —
—Co się dokładnie stało? — Bleu zamrugał oczyma. To była kwestia czasu. Czasu, który Bleu chciałby odłożyć jeszcze trochę w przyszłość. Tak, spodziewał się. Tak, nie był zaskoczony. Ale to nie znaczy, że nie bolało go to.  Kochał swoje mamy, obie po kolei, nie ważne ile złego i niedobrego w nich było. To była jego rodzina. I rozpadała się na jego oczach.
—Jak to co? Ja to dla ma… Simone, za mało. Przespała się z Romeo. I jak się okazuje nie tylko. Miała romans z Dante. Przejściowe noce z Noai’de i nawet próbowała się zakręcić wokół Legiona. Ja… brakuje mi słów. Kocham tą wariatkę. Kocham całym swoim sercem, ale… to jak mnie rani. Jak pachnie innymi, jak… szlaja się, kłóci się ze mną o wszystko i nic, a potem kocha się jakby jutra miało nie być. To mnie męczy.  To mnie boli… Mam dość. — Laponia zacisnęła oczy nie pozwalając aby uciekły z nich łzy.
—Rozumiem. — Bleu wiedział, że Smone nie była święta. W końcu dwie wadery mogłyby mieć problem z zapłodnieniem siebie nawzajem. Ale nigdy nie przypuszczał, że było to tak… częste.
—Chyba nie do końca. — jej pysk złagodniał. Nie oczekiwała od syna zrozumienia. Oczekiwała wsparcia.
—Może nikt mnie nigdy nie zdradził, ale empatia podpowiada mi, że to  niezbyt miłe uczucie. Ja… to straszne. — przytulił się do niej. Jej łapy przesunęły po jego plecach, żal zawisł w powietrzu.
—Dziękuję, synku. — szepnęła.

Laponia niestety miała pracę do wykonania, Simone natomiast siedziała w jaskini. I jak Bleu szanował swoje mamy, swoją rodzinę, tak tego dnia czuł się bardzo zawiedziony. Zły wręcz. Wściekły na swoją mamę, jak za dawnych czasów kiedy dotykała go niesprawiedliwość ze strony sióstr.
—Oh! Bleu, synku! Dobrze, że jesteś! — Simone wstała. Jej łapy nieco cięższe, futro nieco grubsze i brzuch nieco szerszy.
—Słyszałem, że się rozstajecie. — Bleu odetchnął.
—Przejdzie jej. — Simone machnęła łapą. — Ale ja w innej sprawie. Wiesz.. Nie chciałbyś może swojej mamie sprawić przysługi? — Bleu jedynie przymknął oczy słysząc to pytanie. Jego mózg pracował, analizował jego burzące się w piersi emocje.
—Jaką? — powiedział. Spokojnie, chłodno. Jego oczy zmierzyły te matki, tak identyczne do tych jego. Ona uśmiechnęła się szeroko, szczęśliwa, promieniejąca, jakby…
—Uszyjesz mi może kocyk. Taki mały, jak dla szczeniaczka. — zaświergotała.
—Jesteś w ciąży? — Bleu nie był zaskoczony. Przynajmniej nie w tonie swojego głosu.
—No. Tak… —
—Kto jest ojcem? — ich tęczówki skleiły się znowu. Simone był pierwszą, która odwróciła wzrok, rzucając go na ścianę. Jej pysk pokrył wątły uśmieszek, zawstydzony i pełny obawy.
—Kto jest ojcem? — Bleu nacisnął. Jego szczęki zacisnęły się mocno, a oczy próbowały wydrzeć dziurę w głowie matki. Znowu. Znowu to zrobiła. I to wbrew Laponii. Jeszcze jakby wszystko było ustalone, wszystko było zaplanowane i tylko jakiś basior łaskawie chciał im pomóc. Byłoby okej. Ale Simone nie jest dobrą matką. Tak. Bywały gorsze. Ale to nie czyni jej idealną.
—No… —
—No? No wysłów się! — prychnął. Emocje brały nad nim górę. Łzy frustracji zebrały się w kącikach jego oczu. —MÓW. —
—Nie wiem. Nie wiem okej. — było gorzej niż myślał. Jej odpowiedź kompletnie wymiotła z niego cały gniew pozostawiając tylko nieme niedowierzanie.  Chwilę tak stali w ciszy. Simone zaczęła płakać, w którymś momencie jakby szukając pożałowania w kruchym sercu syna. Bleu tylko stał tam, po środku jaskini w której się wychował. Po środku burzy jaka panowała w jego głowie. Po środku rozdroża, które złowrogo spoglądało mu w oczy.
—Nie wiesz… — powtórzył po niej, spokojnie, wręcz chłodno. Przełknął gorycz w gardle i spojrzał na matkę beznamiętnie. Jej oczy były szkliste, łzy toczyły się po Polikach znikając w tym niebieskim futrze, które po niej odziedziczył. Zapadła cisza. Takie złowrogie im obu milczenie, przerywane tylko przez pociąganie nosem i okazjonalne stukanie pazurów o twardy kamień podłoża.
—Powiedz coś… — w końcu Simone wydyszała, jej oddech krótki i zestresowany. Bleu tylko przeniósł oczy z niej na swoje łapy, siadając sobie z zaskakującym spokojem. W nim nie było już nic.
—Co mam powiedzieć? — zaczął. Jego głos brzmiący jakoś obco, zbyt wyrafinowanie jak na jego umiejętności. — Że jestem zawiedziony? Że nie dziwię się Laponii? Że będziesz musiała sama odchować dziecko? Że nie jestem już zaskoczony? — Żal spalił się w nim pozostawiając tylko nieprzyjemny dym gryzący go w płuca. Odwrócił wzrok na wyjście, aby zaraz potem wstać. — Ja właściwie nie mam za wiele do powiedzenia. To w gruncie rzeczy Twoje życie i jak sobie je ułożyłaś tak teraz masz. —
—To wszystko? — Simone zdała się nagle odmienić. Już nie płakała, nie pociągała noskiem jak niewinna dziewczynka. W jej głosie było słychać pretensje.
—Pytasz czy to wszystko? — Bleu skrzywił się widząc iskrę gniewu w oczach matki. — Nie wiem czego oczekujesz. Że ci pogratuluję? Czego? Zajścia w ciążę z dzieckiem basiora, którego nawet nie znasz? Złamania Laponii na dobre? Rozsypania tej rodziny w maczek? Bycia genialną matką i partnerką? — wycedził przez zęby. — Nie wydaje mi się, żebyś zasługiwała nawet na odrobinę litości jaką próbujesz wydrzeć z nas tymi swoimi krokodylimi łzami. —
—Jestem w ciąży Bleu! Synu. Potrzebuje teraz wsparcia! — pisnęła. Jego słowa wyraźnie ugodziły tam gdzie miały. Basior tylko przewrócił oczyma na jej wymagania i odwrócił się kierując kroki do wyjścia.
—No, na pewno nie ode mnie. — warknął. Czuł się jak pyskujący matce nastolatek, jakby właśnie zdradzał część siebie z powodów czucia się wściekłym. Jednocześnie wiedział, że ma do tego dość stabilne podstawy w postaci tworzącego się w matce dowodu zdrady na Laponii.

Stając w połowie drogi do domu zboczył ze stałej trasy. Szum morza otoczył go jak ciepły koc. Ukoił trochę jego zszargane nerwy.
—A mówiłem, że będzie się coś działo… — odetchnął, sam do siebie. Jego łapy zanurzyły się w śniegu położonym warstwami na szorstkim piachu zmarzniętym w jedną wielką masę. Jego uszy opadły nieco błagalnie, chłonąc dźwięk fal obijających się łagodnie o kamienie i niedalekie urwiska. Jego oddech zawirował ze spokojem na zimnym wietrze. Co jeszcze tego dnia może pójść nie tak? Czy może być coś gorszego od nieodpowiedzialnej wadery w ciąży, która zdradziła swoją ukochaną tylko z czystej chęci? Myśli Bleu zboczyły jednak na to dziecko, mimo że próbował uciec od tego tematu. A że ściśle się to wiązało z jego rodziną, wróciło też do niego jego dzieciństwo. Laponia i Simone. One nie były najlepszymi matkami. Nie były najgorszymi matkami. Z pewnością to Laponia miała bardziej ojcowski wpływ na nich wszystkich, a Simone? Ona była zwyczajnie nieporadna. I Bleu widział to przez pryzmat własnego ojcostwa. Wychował cztery szczeniaki na samodzielne istoty, układające sobie swoje własne życia jak tylko pragną. Bleu przymknął oczy, pozwalając aby bryza ogarnęła jego zmysły. Jak jego mama poradzi sobie z rozstaniem? I czy naprawdę w nim wytrwa? One zawsze tak ze sobą zrywały, wracały, obiecywały nie zobaczyć się już nigdy. Nawet kiedy Bleu był jeszcze mały, kłótnie i krzyki były jego utuleniem do snu i po jakimś czasie stały się tylko wizją codzienności. Ta ich relacja, tych dwóch nieszczęsnych duszy , które pełniły pieczę nad jego małym ciałem, była niezwykle toksyczna, a jednocześnie miała w sobie dozę piękna. Piękna tego jak życie czasem potrafi zakochać w sobie dwie osoby do zaboju. Do usranej śmierci.
—Oby mnie to nigdy nie spotkało. — mruknął pod nosem, jego oczy otwierając się aby spojrzeć na oddalony o setki kilometrów horyzont. Czy ktokolwiek mógł go dotknąć czy może był on tylko myślą, nieuchwytnym marzeniem spokoju, który czuwał pomiędzy niebem a ziemią. Konceptem, tak nieważnym, a jednak tak często spotykającym oczy.
—Ale co? — dusza Bleu mało nie uleciała z jego ciała. Jego sierść stanęła na baczność, kiedy cichy głos odezwał się zza niego.
—Przestraszyłeś mnie! — dorosły basior obejrzał się na sporego już szczeniaka, który przysiadł sobie przy jego boku. Chwilę potem dwójka pozostałych znalazła się wokół jego łap.
—Przepraszam. — Dally uśmiechnął się jak tylko najbardziej niewinnie potrafił. Bleu odetchnął, zimne powietrze mieszając się z ciepłym w jego płucach.
—Nie szkodzi. — uśmiechnął się do niech szeroko. — Co wy tu robicie, co? Czemy nie z Varim? — zagadnął, jego oczy mierząc trzy szczeniaki.
—Wybraliśmy się na przygodę. — Danny zamachał ogonem, wstając i podbiegając do szumiących fal. Belu tylko spojrzał za nim, wierząc że szczeniak ma trochę myśli za tymi uszami i nie wskoczy do zimnego morza, bo jest ciekawy.
—No dobrze… A Vari wie, o tym że wybraliście się na przygodę?—
—No… nie.. — Dally zmarszczył nos, a jego siostra odwróciła wzrok. Bleu przejechał łapą po pysku, nadal utrzymując uśmiech. Do czasu aż nie usłyszał pluśnięcia.
—Danny! — wydarł się ostrzegawczo. Szczeniak podskoczył, jego łapy mokre od wody i natychmiast przebiegł na „suchy” ląd. Śnieg przywarł do jego małych paluszków. Bleu teraz skrzywił się i opuścił głowę w dół. — idziemy do Variego. Raz, dwa! —
—Ale… —
—Żadnych ALE! — zatrzymał małą Danę w pół jej słowa. — Idziemy. Ktoś jeszcze z wami poszedł na tą przygodę? —
—No… tak.. —

I w ten sposób Bleu, z największym spokojem i stoicyzmem na jaki go było stać, prowadził prawie dziesięć szczeniąt powrotem do ich miejsca zamieszkania. Mała jaskinia jaka robiła za ośrodek sierocińca była całkiem dobrze zaopatrzona. Bleu sam przyłożył do tego łapę. W końcu kiedy tylko miał czas naskładał im stoliczków, skór i szmacianych zabawek z resztek z projektów jakie miał do zrobienia. Wiedział doskonale jak wiele szczenięta potrzebują i jak niewiele jednocześnie.
—Mam twoje zguby. — mruknął do rudego wilka kiedy ten zbliżył się do nich. Ten basior był niezwykle ciężki do rozczytania. Zajmował się szczeniakami dobrze. Dbał o ich dobrobyt i wychowanie wraz z nauczycielami. I Bleu to cenił w tym młodym basiorze.
—Dobrze. Szukałem ich. — mruknął posyłając młodszemu uśmiech i zbierając szczenięta do kupy. Bleu pożegnał się z nimi wszystkimi i zaczął dochodzić.
—Poczekaj. — do jego boku dobiegła Brzoza, młoda wadera na skraju przejścia w dorosłość.
—Słucham cię. — Bleu odwrócił na nią głowę. Samica  była jego wysokości, może nawet nieco przerastająca go wielkością. Jej uśmiech był szeroki, nieco nieśmiały, a poliki pokrywał drobny rumieniec.
—Mam prośbę. — basior przytaknął, bez słowa dając jej znać, że jej słucha. — Potrzebuję torby. Ale takiej porządnej, twardej, ze skóry. Dałoby się zamówić? —
—Dałoby się. Przyjdź jutro po świcie to przegadamy dokładnie co byś chciała osiągnąć. —

Będąc już w domu sięgnął po pacę. Nie miał lepszego zajęcia niż bezmyślne żłobienie w drewnie. Małe dłuto zgrabnie przesuwało się po miękkim drewnie, którego łupiny opadały ku jego łapom. Nie był to żaden wielki projekt, nie w żadnym wypadku. Ledwie mała , pokręcona figurka wilka. Miał już takich parę. Tworzył ej kiedy świat przytłaczał go za mocno, kiedy wszystko wokół się sypało, a jego myśli nie mogły ułożyć się w jedno miejsce. Stres z jego ramion odpływał, kiedy monotonne ruchy opanowywały jego ciało. Mógł tak całymi dniami, tworząc wilka za wilkiem, szukając pomysłów, chęci i miłości w sobie aby móc przejść przez następny dzień. Nadchodzące tygodnie zapowiadały się ciekawie, ale z pewnością burzowo i basior nie wiedział czego oczekiwać. Spodziewał się ciepłej zimy, pełnej spokoju jaki ta pora przynosi, odpoczynku dla ich dusz, zupełnie jak ziemia śpiąca pod kołdrą ze śniegu.  Jednak najwidoczniej nie to było im dane. Cała ta rodzina i ich małe problemy wydawały się mu takie duże, niepotrzebne, ale może wcale tak nie było. Może to były tylko złudne iluzje jego umysłu. W końcu czym byłby świat bez problemu?  Jego oczy podniosły się z drewnianej figurki. Jego palce zacisnęły się na niej, a uśmiech wdarł się na pyszczek. Przypominała jej ona jego córkę. Krępe nogi, wiotkie ciało, brakowało tylko jej ulubionej narzutki. Samiec rozejrzał się po swoim małym królestwie. Zapach futer nadal otulał jego umysł, tak kojąco działając na zszargane nerwy. Jego umysł nabierał klarowności z każdą sekundą. Nie było problemu, prze który by nie przeszedł. Może i były frustracje, ale czy to taka wielka przeszkoda? Wychował czwórkę dzieci. Wyprowadził się szybko z domu. Zakochał i zawiódł. Nauczył pisać i czytać. Ma stabilną pracę. W dalekiej przyszłości, pewnie będzie miał zgraję wnuków aby dotrzymała mu towarzystwa, a nawet jeśli nie, to przecież jego córki nie zostawią go ot tak po prostu. Jego łapa przewertowała przez resztki tkanin porzuconych w jednym z drewnianych pudeł w rogu warsztatu. Jego oczy szukały tego jednego, z nadzieją, że przez te lata ostał się chociażby drobny skrawek. I nie zawiódł się. Mały prostokącik brązowego futra, pomalowanego w zabawne wzory znalazł się w jego łapie. Z zadowoleniem na pysku przewiązał go przez szyję małej figurki.

Myszka przeskoczyła nad Irysem. Jej łapy odbiły się od śniegu. Szczęki zacisnęły na karku łosia. Ciężkie kopyta zaryły w zapach, dziki krzyk rozerwał powietrze. Irys szarpnął mocniej za gardło stworzenia. Wadera natomiast wpiła swoje pazury wszystkich czterech łap w skórę zwierzęcia. Niewielki jak na swoją rasę osobnik walczył z nimi zacięcie o własne życie.  A młode wilki, równie uparte co on, nie miały zamiaru się poddać. Myszka trzymała szczęki tam gdzie jej serce podpowiadało, przebijając się coraz to głębiej w mięśnie. Irys szarpał i warczał w akompaniamencie drącej się skóry. Co raz poprawiał swój ucisk na mięsie zwierzęcia. Oboje byli pokryci we krwi. A łoś nadal uparcie z nimi walczył, pomimo słabnących kolan. Uderzył w drzewo , mało nie rzucając basiorem u jego szyi przez polankę na której byli. Gdyby samiec nie złapał się pazurami boków szyi kopytnego zwierzaka z pewnością straciłby swój chwyt. Myszka natomiast poczuła tylko wstrząs, który odezwał się w jej kościach nagłym wibrowaniem. Tępy ból przeszedł przez jej ciało, a jednak nie puściła. Ta walka była już kwestią dumy i honoru, bardziej niż wygranej. W końcu tak poharatany łoś w końcu by się wykrwawił, a oni musieliby tylko pójść jego śladem. Jednak po co czekać. Irys i Myszka byli młodzi, silni. Wytrwali. I ta wytrwałość sprawiła że w końcu łoś uległ ich staraniom. Jego kolana ugięły się, ciało przygniotło Irysa do śniegu, a mimo to on nie puszczał, nawet kiedy jego gardło zalał świeży wytrysk krwi. Przełknął ją tylko i szarpnął za mięso raz jeszcze. Młoda wadera zeskoczyła ze stworzenia tym razem żerując na tylne nogi. Jej zęby przebiły się przez twardy mięsień. Szarpała. Oboje męczyli się parę już dobrych minut z nim, więc powalenie go chociaż na przednie nogi dało im przewagę. Wystarczyło go utrzymać w tym stanie. Jedna kość pękła przy porządniejszym szarpnięciu. Łoś zawył żałobliwie, działającą noga próbując odbić się od śniegu. Nie udało mu się. Jeszcze chwilę próbował, ale dwa wilki skutecznie utrudniały mu ucieczkę. Irys nadal hardo trzymał jego szyję, upuszczając nieboskie ilości krwi, a Myszka atakowała gdzie tylko mogła. Aż zwierze nie padło martwe.
—… Udało się. — zadyszała zakrwawiona wadera. Jej pysk rozjaśnił uśmiech.
—Pewnie. — Irys mruknął chrapliwym głosem. Jego pysk wystawał spod wielkiego stworzenia.
—Nic ci nie złamał? — Myskza zagadnęła, podpierając się bokiem o martwą zdobycz.
—Raczej nie. — Irys zaparł się łapami i pchnął nieruchome ciało. Wadera naparła w tym samym czasie cała swoją niewielką masą. I tak kawałek po kawałku, Irys wyszedł spod zwierzaka. Oboje byli umorusani we krwi, zmęczeni i dyszeli jak dwa traktory. Ale oboje byli szczęśliwi.
—Udało się. — samiec odetchnął z ulgą i może nieco zaskoczony, że Myszka wesoło otarła się o jego bok.
—Udało! Męczące, ale jakie to satysfakcjonujące. Nie mogę się doczekać, aż opowiem tacie! — jej ogon zawirował na wietrze, fryzura dawno wydostała się z upięcia, narzutka leżała gdzieś na boku w śniegu. Była szczupła, ale parę lat latania za zwierzętami wyrzeźbiły jej już mięśnie pod futrem, które teraz tak widocznie napisały się z ekscytacją i zmęczeniem. Nie była słaba. Irys zawahał się, ciekawy czy gdyby się z nią zmierzył byłaby w stanie go pokonać. Zawsze uważał ją za taką damę. Nawet jeśli była dobrym łowcą w jego oczach była samicą, które nie dorównywała mu w niczym. No. Prawie.
Obejrzał się na martwego łosia. Jego szyja i kark były w totalnej rozsypce. Jego tylne nogi wygięte były w pozycje nienaturalne nawet dla nieboszczyka. Tam gdzie zacisnęły się szczęki młodszej z łowców widoczne były ślady, które byłyby w stanie zabić mniejszego kopytnego na miejscu. Widok jaki po sobie zostawili napawał go pewną dumą. I pewnym zachwytem jakiego wcześniej nie poznał. Dla siebie. I dla Myszki, która właśnie coś wyśpiewywała tarzając się w białym śniegu niedaleko. Nie lubił jej przecież! Prawda?
—Co ty robisz? — spytał z wyrzutem, kiedy odrobina śniegu uderzyła go w pysk.
— Po pierwsze, gapisz się. — i druga śnieżka. — Po drugie, myję futro, nie widać. Nie mam namiaru czekać aż krew poskleja mi podszerstek. — powiedziała otrzepując wilgotne futro. Jej Włosy opadły na pysk, zasłaniając widoczność i wywołując serię chichotów ze strony Irysa.
—Wyglądasz jak zmokła kura! — zaśmiał się.
—Ale przynajmniej nie śmierdzę jak ty. — co było prawdą. Myszka przez te parę minut zgrabnie pozostawiła całą krew z śniegu, teraz pachnąć niczym innym jak zimą. Co prawda było jej nieco chłodno, ale zaraz narzuci na siebie narzutkę aby się zagrzać. Irys natomiast nadal śmierdział krwią zwierzęcia jakie powalili.
—to zapach zwycięstwa! — oznajmił. Jego pierś dumnie wypięta.
—Naszego. — Myszka wystawiła mu język, przykrywając ramiona pelerynką, jaka zrobił jej ojciec. — Trzeba zawołać pomocników. Sami tego nie uniesiemy! —
—Pff..Ja bym uniósł. —
—Unieść to ty możesz co najwyżej swoje ego, chociaż wątpię czy da się jeszcze wyżej! — i tymi słowami zaczęła się między nimi słowna przepychanka po drodze do zorganizowania przeniesienia ciała.

—Nie uwierzysz tato! — Myszka wpadła do warsztatu późnym wieczorem. Jej ojciec podniósł głowę znad pracy jaka wykonywał, z małym pędzelkiem w pysku, a drugim w łapie.  Jego oczy rzuciły jej nieme pytanie. — Powaliliśmy dzisiaj z Irysem Łosia! Całego wielkiego łosia! No.. może był młody i mniejszy niż normalnie, ale nadal! — podskoczyła parę razy zadowolona. Jej ogon machał na boki. Bleu odłożył pędzle i uśmiechnął się.
—Jestem z ciebie dumny. Jesteś takim dobrym łowcą! — pochwalił ją przemieszczając się aby ją wyściskać. Wadera z radością odwzajemniła gest, aby potem zerknąć na to co robił jej tato kiedy mu przerwała.
—Co to? — spytała chwytając małe figurki delikatnie w łapę.
—Taki, mój mały własny projekt, na odstresowanie. Nie chciałem w wolnym dniu brać się za nim co nie jest dla mnie lub dla was, więc… zrobiłem ich. — Belu wskazał na malowane powoli twory.
—Przypominają nas… —
—Taki był zamiar… —

<CDN>

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz