wtorek, 16 stycznia 2024

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 4


Delta zamknął na chwilę oczy. Te zmęczone, zaspane oczy, które piekły od nieustannego wpatrywania się w tańczący na zewnątrz śnieg. Czy była to wina zimy, która przytłaczała świat swoim chłodem, czy jego samego, pełnego zmartwienia i palącej się w nim piekielnej wściekłości. Nie wiedział. Jedyne co było dla niego jasne, jest to że nawet złapanie godziny snu było praktycznie nieuchwytnym marzeniem, kiedy noce i dnie zaczęły zlewać się w jedną wspólną masę obowiązków. Tydzień. Delta wytrzymał tydzień, sam zanim zwrócił się do Flory. Jednak starsza wadera ceniła sobie swoją emeryturę, a więc na wiele Delta liczyć nie mógł. I tak właściwie cieszył się, że sam nie zdecydował się na ten przymusowy odpoczynek z powodu wieku. W końcu kimże by on był bez swojej jaskini. Z pewnością byłby wyspany, ale wataha byłaby w małej rozsypce z powodu braku medyka.
—Tia dostała awans. Wiec czemu jej z tobą nie ma? — Ry spojrzał na Deltę podejrzliwie. Zmęczony wilk tylko zmierzył go wściekłym wzrokiem i marudzenie ze strony śledczego od razu ustało.
—Wiesz. Zdaje mi się, że to nie pytanie do mnie! — warknął Delta. Brak snu przypominał mu nieustannie o czasach wojny, kiedy to sam na swoich barach dźwigał całą tą jaskinię. Koło zataczało się ponownie, widocznie pogarszając stan i tak kruchego medyka. Teraz przynajmniej jednak miał na kogo liczyć. Puchacz kręcił się gdzieś w tyle z zacięciem mieszając maści. Ale i on mógł zrobić tyle ile umiał, a bądźmy szczerzy, Delta nigdy nie nauczył go bardzo dużo. Tak chodzili za nim jako dzieci, ale chodzili bardziej z braku zajęcia. Nauczył ich czytać i pisać, nauczył zmieniać bandaże. On z Frezją z pewnością byli mu wtedy pomocą, małym promyczkiem w tym gasnącym świecie, ale żadne z nich nie było wykształcone fachowo w stronę pomagania mu w medycynie.
—Nie rozumiem. To przytyk do mnie? — Ry podrapał się po tyle głowy.
—A do kogo? Ile dni temu już zgłosiłem wam, że mi medyczka przepadła jak kamień w wodę, co? — Delta odetchnął ciężko. Jego łapy przetarły zmęczone ślepia. —  Prawie pięć dni. I co słyszę od ciebie? Po co ci Flora jak masz Tię? GDZIE JĄ KURWA MAM?! I czemu jeszcze jej tu nie ma panie. Śledczy. — Delta odetchnął ciężko. Jego głowa zapulsowała nieprzyjemnym bólem, krew zadrgała niebezpiecznie kiedy tak mierzył się spojrzeniami z mężem Flory.
—Rozumiem frustrację. Ale nadal sprawdzamy tą sprawę. Ona jakby…. Zapadła nam się pod ziemię.—
—Więc się mnie nie pytajcie Panie. Śledczy. Czemu potrzebuję pomocy pana partnerki, kiedy zostałem z tym bajzlem sam. — Delta naprawdę miał dość tej watahy czasami. Jego umiejętności przekazane na Tię teraz musiały znaleźć inne naczynie. — Puchaczu, podejdź do mnie z tym. Nie miętol tego tak silnie bo nie potrzeba. Popatrz. — dobrze, że chociaż nauczycielem był cierpliwym.

Puchacz, pomimo że trochę czub po ojcu, uczył się w miarę szybko. Co prawda nieustannie musiał pytać Deltę o porady, ale medyk przynajmniej nie miał skrupułów aby położyć się spać na te parę godzin, z przerwami. Pozostawiał wtedy Puchacza na straży chorych, a sam zwijał się przy Frezji w kulkę i odpoczywał. Jednak odbiło się to nieco na samym Puchaczu. Niegdyś spędzał odrobinę czasu z ojcem, pomagając mu to tu, to tam. Jednak nagłe zniknięcie Tii spowodowało, że zwyczajnie nie miał na to czasu.
—Ojciec się pyta kiedy nas odwiedzicie. — Legion, któregoś z tych dni przysiadł sobie z nimi przy stoliku. Jego łapy zaczęły z odruchu zawijać rozwalone wszędzie bandaże w zgrabne zwitki. Jeszcze nie zapomniał tego. Za małego także często pomagał Delcie z jego zajęciami i nawet jak nie przywiązał się do niego tak intensywnie jak jego rodzeństwo.
—Nie mam pojęcia bracie. —  Puchacz odpowiedział szczerze. — Jeśli mam być szczery, to nie wiem czy na razie chcę. Jest dużo pracy. Byłbyś zaskoczony jak wiele wysiłku trzeba włożyć w bycie medykiem. A ja tylko trochę pomagam. Te wszystkie nazwy roślin, kwiatów, mieszanek, proporcji aby nikogo nie otruć. To takie skomplikowane. Ja serio zaczynam rozumieć dlaczego tato chodzi taki zmęczony, kiedy musi robić to wszystko sam. —
—To tłumaczy bałagan. Wujek nie lubi bałaganu w miejscu pracy. Tia jeszcze nie wróciła, co? —
—Tato nie lubi bałaganu, prawda. Ale nie ma też kiedy posprzątać. Tia. Podobno nie ma po niej śladu, nigdzie. Jakby zaginęła. Ba! Śledczy mają jakieś podejrzenia porwania, ale nie umieją określić nawet jego powodu. Nie ma okupu, informacji o niej. Nic. —
—To straszne. Eh. Gdzie wujek? —
—Śpi. Łapie trochę odpoczynku, teraz. Całą noc siedział i zszywał pewnych dwóch idiotów, którzy pobili się o waderę. —
—Kto się pobił? —
—Romeo i Dante. Podobno naklepali sobie o Saharę, ale kto ich tam wie. — Puchacz kiwnął głową na leżących na posłaniach samców. Ci tylko leżeli w bezruchu, pozawijani w liście i bandaże. Młody wilk przemieszał maść jeszcze raz i odstawił ja na bok. Flora siedząca niedaleko zajrzała do środka. Tego dnia pomagała trochę ogarnąć im w jaskini medycznej pandemię przeziębienia. Chociaż widać było, że sama je chyba złapała.
—Bardzo dobrze. Idealnie dobrałeś proporcje. Szybko się uczysz. — pochwaliła młodą alfę.
—Mam dobrych nauczycieli. — wilk zaśmiał się pod nosem i zwrócił do brata. — Widzisz więc. Zostałem nowym pomocnikiem medyka, bo tato nie jest sam w stanie tego prowadzić. Więc nie mam na ten moment czasu, żeby wpaść. Przekaż ojcu, że kiedy wróci Tia to z pewnością was odwiedzę. —
—A Frezja? —
—Nadal jest na was zła, wiec nie wiem czy chciałaby cię widzieć. —
—Rozumiem. Jak znajdę chwilę, to sam wpadnę. Może wam to posprzątam, chociaż tyle. — odetchnął. Wszystkie bandaże poskładane na kupkę, zwinięte w piękne ruloniki. Legion był młodym alfą, szybkim w pracy i z pewnością błyskotliwym okiem i pomysłem.  — Będę się zbierał, obowiązki wzywają. Jak ciebie zgaduję, że.—
—Tak. Musze jeszcze zrobić z Florą syrop na odkrztuszanie. —

—I co Puchaczu mój drogi? — Delta oparł sie o swojego podopiecznego, który siedział przy wejściu. Mieli oboje chwilę na odsapnięcie. Zdarzył się ten rzadki, wyjątkowy moment kiedy jaskinia medyczna zapadła w sen. Nikt nie jęczał, nikt nie płakał i nikt nie wołał o pomoc.
—Co ma być? Strasznie to wszystko męczące. Nie wiem jak wy możecie w tej pracy całe swoje życie, ty i Tia. I pewnie wielu przed wami. —
—Ah. To. Wiesz. Z czasem wilk przywyka. Kiedy wróci Tia mam nadzieję, że będziesz mógł pójść ścieżką, która interesuje cię nieco bardziej, niż medycyna. —
—Nie. Nie. To nie tak. Medycyna jest bardzo ciekawa. Ba! Lubię się o niej uczyć i mieszać te maści. Nawet leczyć wilki. Po prostu dziwnie się czuję. Każdy ma wobec mnie inne oczekiwania. Ty potrzebujesz mojej pomocy, ale mam wrażenie że ojciec też jej oczekuje jak wcześniej. Do tego Flora mówiła, że zima to też bardzo intensywny czas w jaskini medycznej, bo zawsze ktoś przychodzi chory lub z odmrożeniami i latem jest tu całkiem przyjemnie. Nie chcę narzekać na zmęczenie, bo wszystkie stanowiska mogą je odczuwać, ale to… coś nowego. Pewnie masz rację i przywyknę. I nie wiem. Nie wiem czy jak już się nie nauczę to nie zostanę. Może to polubię. Ja nie to przecież mogę się przebranżowić. — wzruszył ramionami, jego oczy spoglądając na znacznie mniejszego wilka ,który obserwował wieczorny taniec śnieżynek. Mdłe światło świecy rzucało głębokie cienie na jego zmęczony pysk, podkreślając jego siwiejące włoski. Jego tato uśmiechnął się, może nieco chłodno i sztucznie, sytuacja tego ostatniego tygodnia przytłaczająca ich oboje.
—Prawda. — skwitował krótko, przymykając przy tym ślepia i nabierając dużo powietrza w płuca. Puchacz wbił wzrok w daleką ciemność za jaskinią. Wahał się. Wahał sie nad własnym życiem, bojąc się oceny innych, zbierając odwagę na pójście naprzód i nabierając uczyć w serce. W to spragnione akceptacji serce.

Delta skończył się. A raczej skończyła się mu cierpliwość już po kolejnych dwóch tygodniach. Legion rzeczywiście wpadł dwa razy i posprzątał jego stanowisko pracy, za co medyk był mu bardzo wdzięczny. Przynajmniej młodzik nie zaraził się zawiścią ojca. Frezja nagle załapała wilki, z którymi musiała popracować. Widać było jak to rzucało się cieniami na jej pysk.
—Coś cię trapi. — Delta mruknął przecierająć oczy. Siedział właśnie nad maścią łagodzącą odmrożenia. Delikatność tego wytworu wymagała od niego skupienia, a wzdychająca za jego plecami wadera mu w tym nie pomagała. Frezja przysiadła się do jego boku, spoglądając na jego pracujące łapy, ale przynajmniej była cicho. Do czasu.
—Ta praca jest ciężka, jak nie wie się co się robi. — przyznała.
—Książki po Vitale nie pomogły? —
—Dobrze wiesz, że z książek wyczytam tylko tyle ile wyczytam. Reszta to nabranie doświadczenia. I to ciężkie. Boję się zniszczyć komuś życie. —
—Obawiam się skarbie, że ktokolwiek do ciebie przychodzi to swoje życie ma już nieco zniszczone. Takie sprawy nie mają pogorszenia. Mają tylko rozwiązanie, nie zawsze satysfakcjonujące. — Delta zmarszczył nos nad zapachem maści. Uważnie zamieszał i zamlaskał. — Trochę więcej mięty. — i jak powiedział tak dorzucił.
—Teraz pracuję z Simone i Laponią. — Frezja powiedziała po chwili. Delta kiwnął głową w potwierdzeniu, że je słucha, pomimo krzywienia się nad swoim wyczynem. — Mają problemy w związku. Zdrada, ale chcą nad tym pracować, prawda… Ale ciągle się kłócą. I mówiąc ciągle, mam na myśli ciągle. I o wszystko. Nie umiem nic z tym zrobić. To frustrujące. —
—Niestety ja ci nie jestem w stanie pomóc, nawet jakbym chciał. Moje doświadczenie związkowe kończy się na pocałunku i przejściowym związku kiedy byłem jeszcze nie do końca dorosły. — mruknął Delta, żeby nie mówić przypadkiem słowa nieletni.
—Naprawdę nigdy nie miałeś nikogo innego?—
—Nigdy. I nie powiem, że mi z tym źle. Odchowałem dwa mioty szczeniąt na piękne dorosłe wilki. Jeden z miotów poszukuje matki, to może i ja się w końcu dowiem skąd się właściwie wzięły, a drugi miot został tu, częściowo przy mnie. —
— Miałeś pierwszy miot. Czasami o nich zapominam. —
—Ja nie. Chociaż przeszłość widzę trochę jak zza mgły, jak wiem że oni gdzieś tam są. Wysłali mi dwa listy. Nie zatrzymuję ich. Kocham ja was wszystkich po równo i po kolei, ale… oni nie mieli zbyt łatwego wychowania. Nie żebyście wy mieli jakkolwiek lepiej, ale wojna sprawiła, że wychowały się przy ciele bez duszy, a czasami nawet ciała nie było. —
—To wtedy co powołali cię na medyka podczas wojny?—
—myhymm. Wtedym został medykiem i takżem się ostał na tym stanowisku do dziś. I mi go z łap żywemu nie wyrwą, bo to wszystko co ma… co miałem. —
—Co miałeś? —
—Teraz mam taż was. — 

To była kolejna spokojna noc. Jaskinia medyczna wbiła się już w zbitą rutynę, wbrew tym wszystkim przeciwnościom. Każdy był w stanie złapać tyle odpoczynku ile było potrzeba do zdrowego funkcjonowania. Puchacz łapał coraz więcej wiedzy, a i parę razy przeszedł się do Szkliwa. A po co? Otóż do tej pory to Tia robiła notatki dla jaskini. Ona miała taki ładne i zadbane pismo, które tak dobrze się czytało nawet takiemu analfabecie jak Delta. Oczywiście nie że Delta nie umiał czytać, bo umiał, ale nie była to umiejętność jakiej nauczył się za młodu, a więc sprawiała mu trudności. Wracając. Tia zniknęła, więc ten obowiązek musiał zostać przekazany komuś innemu i pod żadnym pozorem nie mógł to być Delta. Przez chwilę notatki robiła Frezja, z najbardziej czytelnym pismem, które było nawet podobne do tego Tii. Jednak ona miała swoje obowiązki, a więc Delta wziął te parę godzin na swoje plecy i posłał go na lekcje. Niech się chłopak nauczy pisać jak Szekspir i wróci. I tak tez się stało. Puchacz poprawił swoje pismo i nawet jeśli nie skrobał notatek tak szybko jak Frezja czy tak pięknie jak Tia, dawał sobie radę. A i Delta nie musiał tego robić, bo gdyby musiał, nie był pewien czy nie spotkałaby ich zagłada.
—Ale właściwie dlaczego ty tego nie możesz zrobić? Ja wiem, że dużo pracy, ale ktoś kiedyś musiał. —
—Jak była wojna to pisałem. Tam są. Wyjmij se Puchaczu i zobaczcie dlaczego. — Puchacz podszedł do jednej z półek. Papiery były poukładane na niej w pięknych liniach i zadbanych kupkach, pospinane w albumy i oklepane drewnianymi okładkami. —Tia zadbała o porządek.— Delta westchnął widząc te ślicznie uporządkowane kartki.
—Postaram się go trzymać tak samo. — odrzekł Puchacz otwierając odpowiedni folder, zatytułowany: wojna, nieco krzywymi literami. Niedawno przeglądał inny album w poszukiwaniu przepisu na maść. Tamten był czytelny, zadbany i basior szybko znalazł to czego potrzebował, pomiędzy raportami i spisami stanu medykamentów. Jednak ten folder. O huku. Te kartki usiane były drobnym pismem przypominającym szlaczki. Prawda, jak się długo zastanowiło dało się coś rozczytać, ale czy poprawnie.
—Rozumiesz? —
—Rozumiem. Poproszę Szkliwo, albo mamę żeby mi poprawili kaligrafię. — Puchacz pokiwał szybko głową odkładając nieszczęsny zbitek kartek zmaltretowanych życiem.
—Bardzo dobrze. Jeden kłopot dla przyszłych medyków mniej. —
—Przyszłych? —
—No tak. Tam są też moje przepisy, tylko że… tylko ja umiem je przeczytać. To przepiszesz je, jak będzie luźniej. Przedyktuję ci je. — medyk odetchnął mieszając więcej mięty do środka na odmrożenie.

Medycy pomimo iluzyjnego spokoju, nadal mieli pracy jak wody w korycie. Nigdy się nie kończyła, bo ktoś zawsze cos tam dolewał. I Deltę to nieco frustrowało, a zarazem uspokajało. Kiedy już się wysypiał, było znacznie łatwiej z nim przebywać. Nie wybuchał tak czystym sarkazmem, a raczej używał go wymieszanego ze swoim łagodnym tonem. Innymi słowy, medyk wrócił do swojej dawnej osoby. Do czasu.
—Delta! — to była Pinezka. Wpadła do jaskini medycznej ze sporym impetem, jej łapy nie dotykając ziemi.
—Ti się znalazła? — basior podniósł głowę z nadzieją na usłyszenie dobrych wieści. Jego oczy zapaliły się czystą nadzieją. O jak spokojniej byłoby jakby mieli ją z powrotem.
—Nie. — samica odparła smutno, może nieco sucho. Na chwilę zmętniała, jakby zapomniawszy o powodzie dla którego naprawdę tu była. Jednak szybko się z tego otrząsnęła. — Ktoś potrzebuje twojej pomocy! —
—Pinezko. — Delta odetchnął ciężko łapą wskazując na pełne łóżka za sobą. — Co ty nie powiesz.—
—Nie! To nie tak! Znaleźliśmy ranną waderę. Poważny wypadek i nie jesteśmy w stanie jej przetransportować, bo nam się w kawałki rozsypie! — odpowiedziała. Jej wytłumaczenie nie wydało się Delcie wystarczającą wymówką.
—Co masz na myśli, że się rozsypie?—
—No jest chyba ciężarna, i spadła skądś chyba. Nie jestem medykiem, nie umiem powiedzieć. Ale jak ją próbowaliśmy podnieść, żeby Xiv ją tu przytargał, jakoś… tak wyszło, że okazało się że jej łapa odlata. No.. i nie wiemy czy to tylko łapa. — Pinezka skrzywiła się na samą myśl. Delta wbił w nią wzrok otępiały, ale odetchnął, budując w sobie cierpliwość.
—Dobrze więc. DOMINO! PUCHACZ! — zawołał, jego głos odbił się po jaskini donośnym echem. Nie tylko osoby, do których się zwrócił odwróciły w jego zatonę głowy. Kto tylko nie spał został zaalarmowany, a nagła zmiana atmosfery podniosła wszystkim adrenalinę we krwii. Ale Delta pozostawał spokojny, jego łapy zgrabnie pakując wszystko czego mógł potrzebować.
—Słucham cię, Delto? — uśmiechnięta położna zbliżyła się do niego.
—A tak. Będę cię potrzebował ze sobą. Weźmiesz może moje rzeczy? Żebym nie zapadał się w śniegu, tobie będzie prościej, bo masz skrzydła. — zacmokał nad igłami, nićmi i bandażami. Nie lubił polowego operowania, ale nie miał na co narzekać. Podał waderze dość ciężką torbę, a ta przerzuciła ją sobie przez ramię.
—Jestem! Wołałeś? — Puchacz zjawił się zaraz za nim.
—Wołałem, tak. Jaskinia zostaje na chwilę pod twoją opieką. Jeśli nie wiesz co z kimś zrobić, zostaw go na później jak wrócę, jak nie umiera oczywiście.
—Em.. a jak stwierdzić czy ktoś umiera? —
—Spójrz im w oczy i się ich spytaj czy żyją. Jak ledwo na łapach stoją i charkoczą to znaczy, że trzeba im kopać grób. — Delta odpowiedział mu dość szybko. — A teraz idziemy. —

Oczywiście przeprawy przez śnieg nie należały do ulubionych zajęć Delty. Na szczęście pokrywa była na tyle ubita, że samiec bez dodatkowych obciążeń mógł z łatwością posuwach się pod jej wierzchu. Na miejsce dotarli po może dwudziestu minutach biegu. Nieustannego biegu. Szybkiego biegu. Delta musiał zatrzymać się na końcu aby wziąć parę większych oddechów.
—Wszystko okej? — Domino przysiadła przy nim, jej ciało wbijając się w miękki puch.
—Starość, moja droga i skulawienie. Dawno żem tak nie biegał. — basior wymruczał pomiędzy dyszeniem.  — Wszędzie zawsze chodzę powoli. — mówiąc to zebrał się w sobie. Życie innych wilków nie czeka. Śmierć, jego koleżanka, zawsze przychodzi na czas. Ten sam czas z którym medyk zawsze musi się ścigać.
—Jest tutaj. — Pinezka wskazała na waderę, leżącą w białym puchu. Chociaż to już nie był biały puch. Czerwień i bordo plamiły nieskazitelną biel swoimi długimi pasmami, wijąc się jak węże i rozprzestrzeniając do zewnątrz. Niedaleko tego widowiska stał Ry z Mitriall, wzrok wbity w waderę, mówiący coś pod nosem.
—Dobrze, to zaczynajmy. — Delta zmrużył oczy i wstąpił bez zawahania w krąg tworzący się z krwi. Zajrzał na nieszczęśniczkę z zacmokał. Jego łapa podniosła ta jej. Spod spodu wyłoniły się mięśnie i ścięgna, przerwana skóra trzepotała na boki, a staw łaskawie wstąpił powrotem na swoje miejsce z chrupnięciem. Tak. Łapa ewidentnie, jak to określiła Pinezka „odlatała” od ciała samicy. I tak. Samica była w ciąży.
—skąd ona? —
—Nie wiemy. — Ry odpowiedział od razu. — Nie ma jej w żadnych zapisach. Może z WSJ, nie jesteśmy pewni. Spadła z klifu. — basior wskazał na pnące się nad nimi skały.
—Spadła czy nie, nie obchodzi mnie to za mocno. — Delta odetchnął obrzucając poszkodowaną uważniejszym wzrokiem. Rana na klatce piersiowej, kłuta. Rana na boku. Kłuta. Rana na plecach, przebiła prawą nerkę, kłuta. Jedno dotknięcie klatki piersiowej pozwoliło Delcie określić, że żebra wadery zostały połamane, ale część z pewnością nie przy upadku. Te przy upadku uginają się pod naciskiem inaczej.
—No panowie. Ni huja, nic tu nie poradzę. Sześć ran kłutych, zrobionych nożem. Cztery żebra złamane siłą, pozostałe skruszone uderzeniem. Przebite płuco, może nawet dwa sądzą co tym jak chrapocze. Brak oddechu, słabnące tętno. Jedna z nerek i prawdopodobnie wątroba także zostały nabite na ostry przedmiot. Macie tu na swoich łapach morderstwo. O… jeszcze tu coś jest. Ugryzienie… — Delta zamlaskał. Musiał sobie samicę odwrócić na drugi bok. Ale zrobił to bez większego problemu, w końcu wiele lat się już obchodził z cięższymi od siebie i ledwo żywymi wilkami. Robiąc to odsłonił wyraźne ugryzienie. Nietypowe ułożenie kłów widniało na jej tyłku, kolejne rany kłute na boku, oraz rozszarpaną kłami i pazurami szyja, odsłaniające kawał mięsa.
—Naprawdę nic nie da się zrobić? — Domino przełknęła ślinę, łapą zrzucając na śnieg torbę z przyborami.
—Ja wiem, że po watasze krążą o mnie legendy, ale nawet je nie umiem przywrócić martwych do żywych. A tu widzę nic tylko trupa. Nie ważne co teraz zrobię, nie jestem w stanie jej uratować. Za dużo ran, za dużo zniszczonych ważnych narządów. Nie mam materiałów ani mocy aby to uczynić. Mam podejrzenia, że nawet Flora miałaby z tym problemy. To co jednak możemy zrobić to wydobyć dzieci. —
—Możemy! — domino pokiwała głową.
—Dobra. To obracaj ją na brzuch. — Delta odetchnął. Jego zimny oddech powędrował na południe razem z wiatrem. Walka z czasem zakończyła się zanim się zaczęła. Ostatni obrót wadery oderwał jej oddech od tego świata. Delta poczuł na swoim karku chłodny powiew, ale nawet nie podniósł wzroku szukając ostrza w swoim przyborniku. Ale wsłuchał się. Ciche kroki, niewidzialnie pozostawiające ślady w powietrzu, przemknęły echem w jego głowie. Te same, które goniły go jego życie, teraz stąpały tak blisko, gotowe zabrać i jego tam gdzie czekało na niego miejsce. Chłodny obraz jego przyjaciółki i cichutkie pogrywanie fletu przyniesione przez wiatr zagrało na strunach jego umysłu. Tych samych, które zerwały się niegdyś i teraz poskładane były przez skrupulatne wiązania, grając jeszcze pełną życia melodię. Znał ją. Znał ten chłód i ten flet. I kiedy podniósł wzrok, ostrze w jego łapie, w jego odbiciu ujrzał jakby oko. Białe, puste, a jednak tak znajome. Mógł posłać mu tylko ciche przywitanie i łagodny uśmiech. Życie maiło swoje zasady i co prawda medyk łamał niektóre, czasem ten czas prześcigał i jego umiejętności.
—Ry, zapisz. Śmierć, powód: zabójstwo. Data śmierci: dzisiejsza. Ofiara: … — Mitriall zawahała się. Delta spojrzał w jej oczy.
—Nadajcie jej imię jeśli go nie znacie. —
—Rose? —
—Niechaj będzie i Rose. — medyk mruknął rozcinając jej brzuch bez większego starania. Przyszła matka i tak była już martwa. Wyjął pierwsze szczenię, rozcinając jego pępowinę. To zawyło niemo, jego pyszczek rozwierając się i łapiąc płytki oddech, aby potem zamknąć się i nie otworzyć. Domino zaparcie próbowała przywrócić malca do życia, zachęcić go do jojczenia w głos, ale szybko musiała porzucić tą ideę. Jednak zapartość w jej sercu kazała podać szczenię przerażonemu Ry, który według jej instrukcji kontynuował resuscytację. Kolejne maleństwo trafiło w jej łapy. Jego błękitna sierść odbijała się na bieli, krótki, urywany oddech utykał w tej małej piersi pokrytej gepardzimi łatkami. Domino po chwili przekazała nieżywe szczenię w łapy śledczej, która też nie bardzo wiedziałą co robić. Ale próbowała. To się liczy. W łapy Domino trafiło jeszcze jedno. Martwe. Nawet nie wzięło oddechu, kiedy Delta wyjął je ze środka. Ale ona nie miała zamiaru się poddać. Któreś z nich musiało wziąć oddech. I wtedy też wiatr przeszyło ciche skiełczenie. Domino z nadzieją słuchała, które to ze szczeniąt, jednak żadne z trzymanych przez nich. Otóż to Delta właśnie spoglądał na szczeniaka w swoich łapach. Jego oczy wielkie, może nieco przerażone. Niebieski szczeniak prychał w ich kierunku, łapczywie nabierając powietrza w płuca. Jego kolor był podobny do matki, jasnoniebieski, ale jego ciao pokrywały klorowe pasy.
—Coś nie tak Delta? — Domino spytała wybijając basiora z zamyślenia. Ten przeciął pępowinę szczenięcia i przewiesił je przez własne ramię.
—Wszystko jest dobrze. — odrzekł. Jego pysk wyraźnie zaprzeczając jego własnym słowom. Ale Domino nie pytała. Zamiast tego pozwoliła zbadać mu pozostałe szczeniaki.
—Tego płuca się zapadły. Nie wytrzymały porodu, albo nie dokształciły się całkowicie — odłożył pierwszego malca w śnieg. — Ten z kolei zdaje się że poddusił się w mamie i nie żył od jakiegoś czasu. — dwa ciałka leżały spokojnie w bieli świata.
—A ten. Oddychał najdłużej z nich. Co z nim?— Delta pochwycił pierwszego narodzonego. Jego ciałko zawisło jak laleczka w jego łapie, jego serduszko niesłyszalne. Delta czuł jak po jego ramieniu przebiega dreszcz. Jak zimne szpony pochwytują jego łapę i delikatnie otulają szczeniątko. To samo znajome oko błysnęło w leżącym niedaleko ostrzu. Medyk odetchnął.
— Nie wiem Domino. — odparł, jego oczy desperacjo szukając powodu śmierci. — nie mam pojęcia. Ale jest martwe. — i tego był pewien. Powoli odłożył je koło rodzeństwa. — Dwie samiczki i samiec, matka, martwi. I ty… — odrzekł na zakończenie. Jego palce zaciskając się na ostatnim malcy, największym z nich wszystkich, o umaszczeniu tak łudzącym jego zmysły. — Ty. — i zamilkł znowu. Szczenię w jego ramionach było ciche, oddychało równo, głęboko i spokojnie. — Jedyne żywe. Samiczka. Bierzemy ją do jaskini medycznej na zbadanie i karmienie. Ciaął pozostawiam wam w opiece. Zawołacie grabarza, niech pogrzebie chociaż szczenięta jak będziecie badać kto… albo co zabiło tą panią. — rzekł do śledczych, którzy tylko w ciszy mu przytaknęli, nie będąc w stanie przeciwstawić się jego rozkazowi. Domino spakowała wszystko co mieli i poniosła malca do medycznej. A Delta powolnym spacerkiem wrócił za nią. Jego myśli były wszędzie i nigdzie. Widział śmierć tyle razy z życiu i spotkał ten zimy oddech na swoim karku częściej niż ktokolwiek inny. Tak rzadko bywał przerażony. Nawet jego przeszłość nie dręczyła jego myśli tak intensywnie. A jednak jego serce biło niespokojnie, brwi zwijały się w zastanowieniu. Ten szczeniak wypełnił go niepewnością jakiej dawno nie czuł.

 

—To zawsze takie smutne. — Domino zawyła smutnie. Delta spojrzał na nią, szczenię w ramieniu, butelka u jego pyska.
—Wiem Domino. Szczenięta nie zasługują nigdy na taki los. — odpowiedział jej spokojnie, cicho. Jakby jego głos miał zaburzyć chwilowy spokój panujący w jaskini medycznej. Wraz z pojawieniem się małego pacjenta, żałości i inne bóle magicznie ustały, z wyjątkiem jakiegoś basiora cicho mówiącego coś do siebie.
—Szkoda mi ich. Tak bardzo się starałam. —
—Wiem Domino. Ale czasem nawet staranie się nic nam nie daje. —
—Wiem. Ja to wiem, ale to nie poprawia mi humoru. Zwłaszcza teraz, kiedy sama jestem mamą. —
—Może pójdź do Frezji. Jest teraz wolna. Niech ubędzie ci trochę tych łez. — Delta odetchnął, jego oczy skupione na malcu w swoich łapach. Położna zamilkła na chwilę i potem zniknęła w gabinecie psychologicznym. Jeden głos za jego uchem mniej. Był problem jeszcze drugiego. Jego rozsądek i serce kłóciły się w jego umyśle. „To ona” „Cóż za bzdury”. „To na pewno ona” „Nowo narodzone szczenię! To nie ma żadnego uzasadnienia!”. I Delta nie wiedział z kim się zgodzić. Jego place przesunęły busz włosków jaki mała miała na czubku głowy. Wilczek zamruczał coś, uśmiechnął się i otworzył oczy. I Wszystkie pytania Delty nagle dostały odpowiedź.
—Jak ją nazwiemy? — Puchacz zagadnał go zza jego pleców. Akurat przyszedł spytać się o konsystencję maści. 

Zapadła chwila ciszy.

—Sohea — odpowiedział.

CDN.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz