środa, 10 stycznia 2024

Od Runy - "Wątpliwości" cz. 14

Wyciągnęła łapy w górę. Niebo jakby zranione płakało, a małe śnieżynki opadały mętnym tańcem ku ziemi, ozdabiając świat smutnym pobłyskiem. Śnieg zakrywał wesołą zieleń świata, a drzew chyliły się pod jego ciężarem, kiedy układał się do snu jak ich gołych gałęziach. Było ciemno, pomimo wczesnej pory, kiedy to słońce latem dawno wisiałoby na nieboskłonie, witając wszystkich swoją obecnością. Runa nie spała, przynajmniej nie teraz, z jakiegoś powodu przebudzona z dość lekkiego snu. Jej łapy były nieco zdrętwiałe, a mimo to była w stanie złapać parę tańczących kruszynek w swoje palce. Jak się okazuje, leżenie w dołku w środku zimy na zewnątrz wcale nie jest takie złe. Ten tydzień, który już tu spędziła od czasu kiedy się wyprowadziła był naprawdę znośny, a nawet można powiedzieć że przyjemny. Jej futro chroniło bardzo dobrze przed tym mrozem, ale nawet to nie ratowało jej przed drętwieniem. Mezularia mówiła jej, że to całkowicie normalne. Łapy drętwieją bo ucieka z nich ciepło najszybciej, przez opuszki. Sama miewała z tym problemy, a przecież jej szpony nawet nie mają futra. Zamyślona wadera nie zamknęła oczu dopóki świt nie wstał ponad watahę. Teraz przynajmniej osoby, które spotka nie będą patrzyły się na nią krzywo, że nie śpi w środku nocy i pląta się jak duch po ziemiach tego dobytku. Ale co mogła zrobić. Nie było dla niej jeszcze pracy. Życie aktora bywało nudne, a kiedy nie było się od kogo uczyć to dni zlewały się z nocami, a godziny dłużyły się w myślach, plącząc i potykając o siebie wzajemnie w nieudolnym tańcu czasu. Runa odetchnęła ciężko. Mała chmurka pary uciekła z jej pyska i rozpłynęła się w powietrzu.
—Przydałoby się odwiedzić ojca. — mruknęła do siebie, przecierając oczy łapą. Widziała się z nim dwa, może trzy dni temu, ale tęskniła każdego innego. Tak to bywa jak wilk przywiązuje się do drugiej osoby niemiłosiernie mocno. A może to naturalne? Może to wcale nie taka silna więź i wszystkie dzieci tak powoli wracają do swoich domów codziennie, jak już się wyprowadzą. Ale kogo się spytać, kiedy wszyscy rówieśnicy jakich znasz to albo sieroty albo dzieci alfy, dawno dorosłe i z dziwną sytuacją.
Rozprostowała nogi. Jej mięśnie zawyły cichutko pod jej ciężarem kiedy powstała na równe łapy. Jej ogon otrzepał z siebie resztki białego puchu. Odetchnęła raz jeszcze, jej łapki zostawiały za nią ślady w śniegu.
—Idziesz gdzieś? — Mezularia uniosła głowę, kiedy to Runa znajdowała się już prawie u wyjście z ich małej polanki. Jej uszka zatrzepotały słysząc ten znajomy głos, jednak nie odwróciła się od razu.
—Tak. Odwiedzę ojca. — zerknęła na ptaka, który tak uważnie obserwował ją tymi zielonymi oczętami. — Wrócę pewnie po południu. —
—Wróć wcześniej. Znalazłam znajomego, który może pomóc ci znaleźć mentora. — mruknęła rubila układając się ponownie w swoim legowisku.
—To może odwiedzę tatę jutro, a dzisiaj zostanę. — Runa zawahała się.
—Nie. I tak jest za wcześnie na to, a twój ojciec już pewnie pracuje. Idź. Dobrze jest odwiedzać swoich bliskich, chyba. — jej skrzydła otuliły jej ciało szczelnie, a ona sama ziewnęła po wypowiedzeniu tych słów.
—No dobra. — Runa mruknęła. Ten ptak był dziwny, prawda, ale wadera lubiła jej towarzystwo. Fajnie było mieć współlokatora, zwłaszcza w ten zimny czas.

—Jest tu kto? — Runa zagadnęła. Słońce nadal było nisko na niebie, ledwo otrzepując z siebie resztki snu, a Runa już zaglądała do pracowni swojego taty.
—A no jestem. — Bleu odpowiedział jej z głębi jaskini, wychylając głowę zza rozpostartej nad ziemią tkaniny. Coś na niej malował, coś na niej zapisywał, a ona uginała się pod miękkim włosiem pędzla.
—Cześć tato. — podeszła bliżej, przytulając się do jego boku i zaglądając na projekt. Czerwony kolor materiału zdobiły wyblakłe pomarańczowe linie zrobione żółtym naparem leżącym niedaleko. Zgrabne pociągnięcia rozlewały się tylko nieco poza granice wyznaczonych wymiarów. A mim to wszystko wydawało się zachowywać zbędną estetykę.  — Co dobrego robisz? —
—Składam, dużo małych szalików. — Bleu zaśmiał się pod nosem, jego oczy skupiając na czerwonym materiale przed nim. Jego łapa zgrabnie wróciła do malowania linii. — I parę czapek. —
—O! Dla kogo? — Runa sama sięgnęła po pędzel. Dobrze znała tą pracę, w końcu pomagała przy tym dużą część swojego krótkiego jeszcze życia. Linie były proste, a jej młoda łapa nie miała problemu z powtórzeniem ruchów ojca.
—Dla kogo można robić taką masę niedużych ubranek? —
—Ah. No tak, szczeniaki! — zaśmiała się wadera. Jej pysk rozjaśnił się na samą myśl o tej zgrai wesołych pysków, które jeszcze jakiś czas temu tak dzielnie pomagały w sianiu jabłoni. — Robisz aż dwadzieścia cztery szaliczki, dla nich? —
—Miało być ich chyba czternaście, ale będą na zapas. —
—Czemu tylko czternaście? —
—Nie wszystkie maluchy chcą nosić ubrania, przynajmniej tak powiedział mi Vari. — Bleu odetchnął. On sam uwielbiał siedzieć w ciepłych bluzach i innych modowych wyborach, ale rozumiał też, że nie każdy będzie zainteresowany takowym wyborem.
—Rozumiem. Właśnie. A zrobiłbyś mi cieplejszą bluzę jak znajdziesz czas? — zerknęła na niego. Dobrze oboje wiedzieli, że Bleu swoim córkom uchylił by nieba.
—Oczywiście. A pewno ją wcisnę gdzieś pomiędzy moje projekty. — pokiwał głową uśmiechając się do niej. Jej ogon uderzył parę razy o podłogę w geście zaakcentowania jej zadowolenia. Kiedy słońce w końcu wyjrzało na chwilę zza chmur Runa powstała. Ojciec właśnie chwytał za nożyczki.
—Ja będę się zbierać. Podobno Mezu znalazła kogoś kto może podszkolić mnie w fachu, więc nie wiem jak często będę mogła wpadać. — odetchnęła niezadowolona, ale jednocześnie tak podekscytowana.
— Odwiedzisz mnie jak będziesz mogła, miśka. — mówiąc to otulił ją jednym ramieniem. — Na razie skup się na sobie. Kiedy wszystko się ustabilizuje, będziesz odwiedzać mnie częściej. — cmoknął ją w czoło i w ten sposób Runa wyszła z jaskini nieco szczęśliwsza niż do niej weszła.

Idąc powoli w kierunku domu natknęła się na nikogo innego jak Misunga.
—Hej ty szczwany lisie. — jego uszy podniosły się , kiedy się przywitała. Oczywiście oboje byli uśmiechnięci. Nie znali się aż tak dobrze, ale Runa była przekonana że wypadałoby to zmienić, w końcu ten lis był przyjacielem jej siostry.
—O hej Runa! Co dobrego porabiasz tak wcześnie? —
—Wcześnie? Słońce już dawno zaświtało. Ale nie ważne. Wracam od taty. Widzę, że nosisz bandanę od niego. — lis na jej słowa pomacał łapą materiał i pokiwał głową.
—Jest naprawdę wygodna. Aj, ja też czasami zapominam że wy tam w tej pracowni to ze słońcem, a nawet przed nim wstawaliście. Atla też się podnosi, zanim słońce zajrzy do nory i dzień się dobrze zacznie. —
—No wiesz. Ona ma co robić, teraz z tą zgrają szczeniaków. —
—O tak, ostatnio ganiała się z nimi po Polanie Życia. Bardzo… wciągający widok. — lis pokiwał głową. Runa uniosła jedną brew widząc w jego oku pewną iskrę. Może nie była bardzo doświadczona w życiu, a większość dzieciństwa spędziła izolując się od innych, to jej umiejętność obserwacji była aż nadzwyczajna.
—Oh. A może bardziej intrygujący? — zaśmiała się, cicha aluzja przepuszczona przez jej słowa.
—Może. — lis zawstydził się, odwracając wzrok na cichy las. Śnieg powoli opadał na ziemię, znacznie wolniej i mniej niż o poranku. Słońce wyglądało zza przerzedzających się chmur, a mimo to mróz nadal wdzierał się uporczywie w płuca.
—Ale co ty robisz tak.. jak to rzekłeś, wcześnie? — Runa przerwała ciszę między nimi.
—Oh ja? Ja szukam inspiracji. Wiesz. Moje wiersze nie pochodzą tylko z głowy. —
—Ah, no tak. Ma to sens, prawda. Dobrze. Ja w takim razie nie będę twojej inspiracji przeszkadzać. Mezularia już pewnie na mnie czeka. — kiwnęła mu głową na pożegnanie i odeszła spokojnym krokiem. Lis zdawało się, że odetchnął z ulgą i sam zniknął wśród promieni dnia.

Runa nie myliła się. Niebieskawy ptak właśnie rozprostowywał skrzydła, jakby próbował sięgnąć nieba bez wzlatywania ku niemu.
—Wyspana? — Runa zagadnęła, wiedząc jak Mezularia podskakuje z zaskoczeniem. Jej patyczkowate nogi poplątały się praz co ptak wylądował plecami w miękkim śniegu. Wadera nie mogła powstrzymać się od uroczego chichotu, kiedy pobiegała pomóc swojej koleżance wstać.
—Cóż ze wejście. — starsza samica prychnęła pod dziobem, na który dość szybko wdarł się uśmiech. — Wyspana. Aczkolwiek ja nie rozumiem, jak ty możesz stawać kiedy tylko świt zamruga. — otrzepała swoje pióra ze śniegu i spojrzała na niższego zwierzaka.
—Nowy świt, nowy dzień. — odparła tylko runa wzruszając ramionami. — To co? Ten przyjaciel dalej jest… wiesz.. aktualny? —
—To tylko znajomy, doprady irytująca postać, japoli i biadoli nieustannie i pewnie jeszcze śpi, pomimo że dzień już trwa. Kłamie tez dużo i przechwala się jakby był królem tego świata, a każdy kto po nim stąpa jest poniżej jego wiary! Ale mówił, że zna kogoś, więc lepiej żeby go znał rzeczywiście.— Mezularia przewróciła tymi zielonymi oczętami na samo wspomnienie o pewnym płowym osobniku jej rasy.
—No to ciekawy ten znajomy. — Runa skrzywiła się.— Będziesz do niego lecieć czy wolisz się ze mną przejść? —
—Przejdę się. Spacer nigdy nikomu nie zaszkodził! —

Ich spacer był miły. To była część dnia, którą Runa lubiła najbardziej. Nic tylko nieprzerwana rozmowa o świecie, przygodach i nawet samym biadoleniu. Najczęściej robiły to wzdłuż plaży przed pójściem spać, bo rubila uważała, że „dobry spacer przed snem pobudza umysł do śnienia, a w miłym towarzystwie zawsze jest cieplej.”. Runa nie mogła jej odmówić, przecież spędzanie czasu ze swoimi przyjaciółmi to najlepsze co można rbić. Więc teraz tak szły, tempem dość leniwym, rozmowa kwitnąca w powietrzu i niosąca się za nimi jak duch dobrej atmosfery. Tak przynajmniej było dopóki nie spotkały owego jegomościa, którego szukały.
—Kai. — Meularia zawisła nad śpiącym ptakiem. Runa spotkała tego pana już kiedyś, jak była mała chyba, a teraz w tych czasach niezbyt dobre rzeczy o nim krążyły.  — Kai ty mucho uciężała, wstawaj. — jej szpony potrzepały jego szyją. Ten otworzył oczy i spojrzał na nią z dziobem wykrzywionym w niezadowoleniu.
—Czego chcesz!?— parsknął, wstając powoli z legowiska.
—Czego mogę chcieć. Mówiłeś, … jak to było, że „ja znam kogoś kot aktorzy lepiej od wszystkich innych”. To teraz prowadź, jak nie chcesz żebym ja ci to mięso co ci dałam z brzuch wyjęła na siłę. — pogroziła mu skrzydłem. Jej zielone oczy przez chwilę mierzyły się z tymi czerwonymi swojego znajomego.
—Dobra, dobra. Budzisz ptaka po takie gówno. — Runa miała ochotę zaśmiać się jak widziała jak jego nóżki przebierają w śniegu, w tym porannym tańcu, który widziała codziennie. To chyba było u nich gatunkowe, że tak rozprostowali swoje nogi. — Mieszka w WSJ. Nazywa się Rudolf. Jak popytacie to znajdziecie.. —
—O się tak już nie migaj, bo skończysz jak ci obiecałam. Zasuwaj. — Mezularia tupnęła szponem, jej wzrok nie znosił sprzeciwu. Kai tylko mruknął kilka wyzwisk pod nosem i ruszył z nimi. To była nudna droga. Znaczy, na tyle nudna na ile można nazwać ciągłe narzekanie tego piaskowego ptaka na wszystko. Runa w połowie drogi miała ochotę zakryć sobie uszy, ale gderanie i błyskotliwe uwagi Mezularii dzwoniły jej w uszach jak miód na języku. Aż miło było słuchać jak Kai frustruje się pod cierpliwością swojej gatunkowej kuzynki.

Wataha Szarych Jabłoni, potocznie nazywana Jabłoniami lub WSJ, była… inna, ale bardzo podobna. To niby był ten sam las, to samo powietrze, ale Runa nie czuła się tu za pewnie.
—Kogo niesie? — jakiś rudy wilk spojrzał w ich stronę. Starszy już był, a oni weszli do jego jaskini jak do siebie.
—Mnie niesie. — Kai mruknął pod dziobem.
—A po kiego, mówiłem ci żebyś się na oczy mi nie pokazywał zdziro. — I Runie nie podobał się też język jakim starszy przemawiał.
—Młodego aktora mam , nie ma się od kogo uczyć u tych nędzarzy z WSC. — wadera widziała tylko jak Mezularia przewraca oczyma.
—Ah.. Aktor…  — głos tego wilka od razu złagodniał, a uśmiech pojawił się na jego pysku. — Trzeba było tak od razu ty parszywy pchlarzu. Odsuń się, niech ja go obejrzę. — Rudy wilk zbliżył się do przestraszonej Runy. Był od niej znacznie większy, nieco siwiejący. Jego oko patrzyło na nią jakby zza mgły, ślepe, przejechane pazurami za młodu, a więc ozdobione starą blizną. Jego białe i czarne łaty na ciele nie dodawały mu uroku, a wszystko zakańczał naderwany w połowie ogon. Przypominał może nawet trochę umaszczenie lisa pomieszanego ze skunksem, a zapach tylko utwierdzał Runę, że może i ze skunksa miał coś więcej niż tylko wygląd.
—Aktorka. — zamruczał, nieco się krzywiąc. — Mówiliście aktor. —
—Co za różnica. — Kai przetarł oczy, wyraźnie znużony tym wszystkim.  Stary wilk zacmokał.
—A niech to szlak. Idź se już. — prychnął w kierunku Kaia. — A ty to kto? Kolejny darmozjad i kłamca?—
—Ja? — Mezularia wyprostowała się. Jej inteligentne oczy zmierzyły wilka, ważąc swoją odpowiedź. — Ja go nawet nie znam. — wzruszyła ramionami, kiedy Kai ją mijał. Ich oczy spotkały się na sekundę i oboje prychnęli.  — Przyblędał się któregoś dnia jak szakal do truchła najeść się moim kosztem. —
—Ah. Widzę, widzę. — wilk pokręcił głową. Wszyscy odprowadzili rudawą rubila wzrokiem, po czym ich uwaga wróciła na Runę. — To chcecie być aktorem co, mała? —
—No tak. — kiwnęła głową. W jej pysku panowała pustynia, a gardło drapało ją niemiłosiernie. Jej oczy były wielkie, wbite w drugiego wilka jak w zjawę.
—Dobra. Przyjdźcie jutro o pranku to was nauczę. W tym WSC nigdy nie doceniali naszego aktorskiego kunsztu jak tu, to i moje nauki wniesiesz do nich. Dobrze nam to wyjdzie obu.— i tak zakończył swoją wypowiedź. No prawie, bo kiedy Runa i Mezu wychodziły z jaskinki odwrócił się jeszcze do nich. — Własnie… Jeszcze zanim odejdziecie. Jak wam na imię, moje drogie damy? —
—Me imię… Mezularia, piękne, dźwięczne, nadane mi przez matkę, zanim porzuciła nasze gniazdo aby polować i nigdy nie powrócić, a mojej koleżanki tutaj, Runa. Nadane przez jej samotnego ojca, który ją za młodu tak dobrze odchował. — to powiedziawszy wystąpiła poza progi jaskini, ignorując cichy śmiech basiora. Runa przez chwilę stała zdezorientowana, aby zaraz potem dogonić swoją współlokatorkę.
—Ten basior jest dziwny. —
—Ale przynajmniej chce cię uczyć, tak? —

Pierwsze zajęcia z Rudolfem były dziwne. Prawda, wytłumaczył jej o co chodzi i dlaczego ma jak najdłużej wyć jak do księżyca, ale jej wewnętrzna cicha nieśmiałość bała się to robić cały czas. Co jeśli komuś przeszkadzają? Ktoś przyjdzie na nich nakrzyczeć? Nawarczeć? Ale no cóż. Mentor każe, uczeń robi. Swoją drogą, jak Rudolf powiedział rano to też nie spodziewał się, że wadera zjawi się o świcie.
—Co… Co ty tak wcześnie? — spytał je zaspany, jego zdrowe oko jeszcze się lepiło, a kłaki na czubku głowy odstawały w każdą stronę.
—No powiedziane było o poranku. To jestem. —Runa kiwnęła głową, nieco zawstydzona, że obudziła starszego wilka z jego snu.
—O poranku… — powtórzył sam sobie wstając i ciamkając. — O której wy wstaliście, wy macie kawałek tutaj nie? —
—No… tak. Mam kawałek. Więc tak chwilę przed świtem, jak zawsze wstaję. — Runa niekoniecznie potrafiła określić co dokładnie oznaczał poranek. Wilk spojrzał na nią jak na dziwadło, przez co speszyła się, ale odetchnął.
—W życiu żem nie miał za ucznia takiego rannego ptaszka. Zawsze to ja musiał iść ich budzić, bo zasypiali. Ha! Kto by pomyślał, że kiedyś to uczeń obudzi mnie. Dobra. Słuchajże. Or teraz nie o poranku przychodzicie, a dopiero jak słońce dotknie granicy drzew, zrozumieli?—
—A jak słońca nie widać? —
—To tu niedaleko karczma. Jak się roztworzy i wyjdzie ci z niej karczmarka po wodę to przyjdziecie do mnie. — wskazał jej kierunek. — Jak was dzisiaj pod granicę będę odprowadzał to wam pokażę dokładnie gdzie to, co byś się nie zgubiła. —
I w ten sposób spędziła swój dzień. Wracając do domu jedne na co miała ochotę to położyć się i zasnąć, ale…
—Spacer? — Mezularia zajrzała na nią kiedy dobie już ziewały szykując się na upojną noc. Runa czuła się mentalnie i fizycznie wyczerpana, ale uśmiechnęła się szeroko.
—Pewnie! — ich mała dzienna tradycja nie mogła tak po prostu zaniknąć. Co prawda ten był krótszy i nieco cichszy niż inne, ale tak samo przyjemny. Obie ułożyły się w legowiskach, zamykając ślepia.

Runa w ciągu dwóch tygodni nauczyła się wyć. Tak. To było jej osiągnięcie, nie inaczej. Pełne trzy minuty i dwadzieścia sekund pełnego wycia.
—I widzisz. To jest to, o co mi chodziło, abyś nauczyła się wyć. Dykcja, długość oddechu, kondycja. Wszystko ci tym wzmocnimy! — Rudolf zaśmiał się pod nosem.
A Runa. Ona co rano czekała pod karczmą na karczmarkę, aby pomóc jej wnieść wodę ze studni do środka. Ta ich mała interakcja zaczęła się pierwszego dnia, kiedy słońca nie było już widać. Wadera była zgryźliwa i niemiła, ale przyjęła pomoc i teraz to tez było częścią rutyny Runy, ponieważ, nawet kiedy słońce świeciło, ona siedziała z pełnym wiaderkiem i czekała aż karczmarka wyjdzie do niej z drugim. Stara, dobra Gertruda zabierała ją do środa czasami i nawet karmiła śniadaniem.
—Powinnaś wpadać częściej, przydały by mi się młode łapy co by mi ziemię zamiotły z kamienia. — mówiła. Jej głos chrapliwy jak zawsze, jeszcze zaspany.
—Jak tylko będę miała wolne, to z chęcią wpadnę i pomogę. — Runa uśmiechała się szeroko za każdym razem. I rzeczywiście. Rano odwiedzała wtedy ojca i spędzała z nim miły czas, po czym po południu zjawiała się u siostry po drodze, aby potem pomóc starej Karczmarce z porządkami, wieczorem przejść się z Mezularią po plaży. Jej dni były pełne rutyny, którą pokochała całą sobą. Uczyła się tak wiele, a jej świat i doświadczenia powieszały się.

Oczywiście wszystkie zmiany w swoim życiu akceptowała bardzo otwarcie. Tak jak zmianę legowiska.
—Zimno mi. — oświadczyła pewnego wieczoru Mezularia, obie samice leżały już w swoich łóżeczkach. Runa już przysypiała, kiedy musiała podnieść na nią głowę.
—Mhymm..  — mruknęła informując Mezu, że ją usłyszała.
—Nie chcesz może spać bliżej mnie. Ty masz futro, moje pióra radzą sobie źle. — ptak mruknął pod nosem. Runa  tak zaspana jedyni przytaknęła jej, niekoniecznie świadoma konsekwencji tej decyzji, ale co miała lepszego do powiedzenia. Tamtej nocy spały jeszcze osobno, ale następnego dnia kiedy wieczorem układały się do snu, po spacerze i pełnym nauki dniu dla Runy, na polanie pojawiło się jeszcze jedno legowisko.
—Czyje to? — było takie trochę większe.
—Nasze. — Mezularia jakby się nie zawahała. — Obiecałaś spać blisko mnie to nam trzecie zrobiłam. Wiesz… marzłam, tak? —
—No tak! Zapomniałam kompletnie, przepraszam! — Runa speszyła się, cała czerwona.
—Wiem przecież. Teraz te lekcje cię pochłaniają, to ja nam to załatwiła. W końcu to nie twój komfort a mój! — pomachała skrzydłami i chwilę kręciła się pazurami po nowym miejscu, aby ułożyć się wygodnie i zerkając zielonymi oczętami na waderę. Runa dość zawstydzona i niepewna płożyła się obok, plecami do drugiej samicy. Ta noc była spokojna. Spokojniejsza niż młoda samiczka mogła podejrzewać .
—Spałaś dobrze? — zapytała kiedy wstawała chwilę przed świtem.
—Tak. Jak dziecko, dziękuję. — ptaszyca po mieszkaniu z Runą nabrała parę z jej nawyków, w tym wstawanie zanim słońce zaświecił na niebie. Co prawda robiła to mniej energicznie i bardziej ospale, stopniowo pozbywając się snu z powiek, ale wstawała.

Druga zmianą była lepsza relacja z Atlą. Te częste odwiedziny sprawiały, że samice łapały znacznie lepszy kontakt. No i Runa miała świetny podgląd na rozwijająca się relację Misunga i Atly, zwłaszcza ze strony wadery.
—Podkochuje się? — Runa zapytała któregoś dnia, jak przechadzały się w kierunku granicy.
—Oczywiście, że tak. Jemu się wydaje, że ja nic nie widzę, a mi się podoba. Jeszcze chwilę go tak potrzymam w niepewności. — zaśmiała się otwarcie. Samica była większa od siostry, jej głos donośniejszy, w ogóle cała była odważniejsza. A mimo to taka łagodna. Czasami przypominała Runie mamę, może dlatego że tak dobrze pochodziła do szczeniąt, które młoda aktorka miała teraz też szansę lepiej poznać. Czasami pomagała siostrze z ogarnięciem tego małego stada rozbrykanych potworków. Ba! Czasami to było całe rodzinne zajęcie. Myszka, Atlanta, Blau i Ona. Mezularia nie przepadała za szczeniakami, ale niekiedy przychodziła. I powiedzieć, że malce są nią zafascynowane to mało. Odgonić się nie mogła, powodując niezatrzymywane porcje śmiechu od Runy, no i oczywiście niezadowolenie na dziobie rubili. Ale cóż.
—Rozumiem. Jestem ciekawa co siedzi w jego głowie, że się tak waha. — Runa mruknęła. Jej wzrok kierując się na niebo. — Zawsze wydaje się być taki pewny swoich racji. —
—Bo jest pewny swoich racji. Jest w ogóle bardzo pewny, dopóki nie patrzy mi w oczy. Huku, jak on uroczo się wtedy miesza w swoich wierszach i słowach. Czerwieńszego go w życiu nie widziałaś! — pysk Alty rozświetlał uśmiech. — Jest pewnie niepewny bo spójrz tylko na nas. Lis i wilk. —
—Ja nie widzę problemu. — Runa wzruszyła ramionami.
—Ja też nie. Ale może on widzi w tym coś dziwnego. Wiesz. Dwa różne gatunki. —
—Niby tak, ale z drugiej strony świat widywał już dziwniejsze połączenia. — Runa zaśmiała się, może nie zdając sobie sprawy z tego jak wiele miała racji.

Dni i noce zlewały się w jedno. Oh jak błogo.

<CDN>


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz