Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rana. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rana. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 maja 2025

Od Rany - "Wątpliwości" cz.23

Rana odetchnęła ciężko. Jej łapy przesunęły się po zdrętwiałej ziemi, która dawno rozmokła po śnie jakim była zima. Słońce już pięknie wstawało w miarę wcześnie, razem z nią. W końcu poranki były porankami, pełnymi zimnych promieni słońca i słodkich pisków ptaków.
—Leż jeszcze. Dzisiaj na późno. — Mezularia sapnęła u jej boku, przekładając głowę na jej pierś. Rana leżała plecami w swojej małej, miękkiej i ciepłej dziurce, oddychając głęboko porankiem.
—Wiem, ale nie wyjmiesz ze mnie porannego ptaszka. —
—Zdaję sobie z tego sprawę. — Mezularia zdawało się, że ponownie zapadała w błogi sen, nawet jeśli miałby być zakłócony już niedługo. I co jej z tego będzie niż tylko większe zmęczenie. Rana jednak nie kwestionowała, obejmując tylko ptaka jedną łapą i samej przymykając oczka. Nie usnęłaby nawet gdyby chciała. Jej ojciec jednak wychował ich aby wstawały kiedy słońce wstaje, może niechcący, ale jednak. Ten poranek był wyjątkowy. Dlaczego? Bo Rana tego dnia, wieczorem, miała swój debiutowy występ. Wielka scena, alkohol i zabawy, a pośród nich ich krótkie przedstawienie. Jedno z wielu, które Rana miała nadzieję przedstawiać. Już zaczepiano ją z WWN na kolejne, aczkolwiek w WSJ traktowano ją nieco lepiej. Chociaż czy to traktowanie? W WSC nie było miejsca i chęci na aktorów. Nie było co przedstawiać i z kim organizować. Więc wybór pomiędzy WSJ, która znacznie prężniej grała i bawiła się kiedy mogła w ten sposób, oraz WWN, które było mniejsze, ale z wilkami normalniejszymi od WSJ.  Ale czy normalność to kwestia wyglądu? Rana nie powiedziałaby. Jej trupa była doskonała taka jaka była, ze wszystkimi swoimi wybrykami losu, które nie znalazły miejsca nigdzie indziej niż w aktorstwie. Biezdar, Jarogniewna, Izbor, Lestek, Mięcisław, Tomiła i Unisława. I ona, po środku tego zgiełku.
—Myślę, że to już. — Ran odetchnęła. Odpowiedziało jej tylko ciężkie odetchnięcie.  Mezularia podniosła głowę i przewróciła oczyma niezadowolona z pobudki. Ale podniosła się z łóżka, rozkładając skrzydła i przeciągając swoje szczudłowate nogi. Rana postąpiła podobnie wytaczając się z dołka na zimną jeszcze ziemię. Poranki były piękne, ale nie piękniejsze od długich wieczorów spędzonych w ramionach morskiej bryzy i łagodnego światła księżyca. Słodki i drobny piasek wdzierający się pomiędzy poduszki łap i zimne fale sięgające sierści pozostawiając za sobą delikatną woń soli. Niedługo, kiedy zrobi się jeszcze cieplej, Rana pewnie pozwoli aby morze objęło ją w całości, kiedy fale już będą spokojne a powietrze rześkie i może odrobinę duszne, takie letnie.
—Nigdy się już nie oduczysz, żeby odpoczywać aż nie musisz wstać koniecznie, co? — Mezularia zerknęła na nią spode łba, jej oczy nieco męczone przez sen, jakby ten chciał jeszcze powrócić do jej  łaski, a ona broniła się trochę za słabo.
—Nie wiem czy potrzebuję. Ty to za to byś spała w nieskończoność, a sama masz pracę, zanim wieczorem przyjdziesz na przedstawienie. — Rana odpowiedziała jej bez wahania, a w rezultacie uzyskała tylko żałobne westchnienie. —Nie narzekaj tak. Sama się tego podjęłaś. —
—Podjęłam? No wiesz… Jak Nymeria pytała to ciężko odmówić waderze, która jest tyle większa od ciebie. No… i jeszcze by mnie wyprosili i co wtedy?! —
—Wyprosili? Proszę cię. Ziemia wilcza to nie zamknięta przestrzeń. Ty jesteś ptakiem, gatunek nie identyczny, więc niewiele mamy o tym do powiedzenia. —
—Niby tak. Ale jednak. Ptak. Słabsze. —
—I w powietrzu. —
—I w .. powietrzu. Ha! Praca nawet w rozmowie mnie wzywa co? —
—No dokładnie. Odprowadzę cię. — Rana uśmiechnęła się do swojej partnerki, która tylko poprawiła skrzydła i parsknęła ciężko, szykując się mentalnie na kolejne spotkanie z tymi małymi potworami.
—Przynajmniej szpak już dorósł. —
—Co nie znaczy, że nie przyjdzie. To że ma już rok nie znaczy, że dalej nie musi się uczyć. —
—Nie poprawiasz mi humoru! —

Dzień był piękny. Światło słońca o dwunastej rzucało ciepłe promienie przebijając się rześko przez pozostałości wiosennego chłodu. Lato zbliżało się tak pięknie i dynamicznie. Z dnia na dzień siła ciepła rosła i rosła, niczym wszystko wokoło. Dźwięki natury otaczały świat, kiedy Rana przekładała łapy pomiędzy świeżym runem, jeszcze mokrym od porannej zimnej rosy. Mimo ciepłej pory nadciągającej nieuchronnie, zieleniejące się korony drzew i iglaste baldachimy trzymały wilgoć w lesie. Nie żeby był to jakiś problem. Rana uważała, że to najlepsza pora. Nie było sucho i duszno, ale już nie na tyle zimno żeby odmrażało płuca. Pogoda była… idealna. Słońce wysoko, a przy ziemi przyjemny chłodek. Jej bluza została we wgłębieniu, w którym spała, a jej szyję ozdobiła bandanka. A szeroki uśmiech zawitał na jej pysku. Czekało na nią wielkie przedstawienie, jej debiut, a mimo to nie stresowała się. Było w niej odrobinę nerwów, ale ilość prób i pewność siebie jaką włożyła w nią trupa, nie bała się, nie stresowała. Jej życie otwierało się na nowe możliwości.
—Rana! — Biezdar zaśmiał się wesoło na jej widok.
—Witaj przyjacielu! Jak dzień? —
—Dzień dobre. A jak tam? Stresik? — Rana uśmiechnęła się.
—Może odrobinę tremy! Ale to zdrowo, prawda? —
—A zdrowo, zdrowo. — dodała Tomiła. Jej łapy trzymały kawałek kartki, a sama wadera wpatrzona była w nią jak w człowiek w Biblię.
—Rana! Umiesz czytać? — Lestek podbiegła do niej, jak szybko tylko był w stanie. Jego łapy mało nie poplątały się pod nim, kiedy zatrzymywał się z impetem.
—Umiem! — oświadczyła mu zaintrygowana. Aczkolwiek atmosfera nagle nieco zgęstniała.
—To dobrze. Masz. Ja nie czytam dobrze. — Tomiła podała jej kartkę. Kartka była biała. Bielusia jak śnieg, świeża jak nowo narodzone dzieciątko. Rana miała wrażenie, że patrzy się na dzieło zesłane z niebios prosto w jej łapy. A podpis był dla niej nieznanej osoby. Na kartce była wiadomość i pozdrowienia napisane przepiękną kursywą, starannym drobnym pismem godnym człowieka.
—Do kogo to? —
—Przyszło rano pocztą gołębią. Do Lestka. — powiedziała Jarogniewna.
—No to będzie miał miły niezłą niespodziankę. — Rana zaśmiała się nerwowo. —Dobre lub złe wieści to ciężko stwierdzić! —
—Ciężko? — Lestek stawił się obok niej, jego oczy nieco szerokie.
—No cóż przyjacielu . Niech ci dobrze wiatry wieją drogi Lestku. Piszę ten list w pośpiechu acz z wielką radością. Nasze spotkanie przebiegło pomyślnie i bardzo cieszyłam się twoją osobą w moim towarzystwie. Tak jak przypuszczałam moja matka nie była szczęśliwa i uniosła się wielce na wieści o naszym związku. Bardzo dobrze odegrałeś swoją rolę za co wielce ci dziękuję. Aczkolwiek na tym me dobre wieści się kończą, gdyż noc którą razem spędziliśmy po udanym przedstawieniu zaowocowała w nowym owocu życia, który kwitnie w mym łonie. Drogi Lestku, ma nadzieję że ta wiadomość dotrze do ciebie jeszcze przed czasem mego porodu i stawisz się na miejscu, nawet jeśli już po narodzinach. Planuję zachować te drobne maluchy, nawet jeśli sama, ale według tradycji dalekiej i z nalegania mej matki to ojciec musi nadać każdemu szczenięciu jego imię i poświęcić je aby im szczęście przeświecało na świetlistą przyszłość. — Rana zacmokała posyłając Lestkowi zaskoczone, ale pełne rozbawienia.
—DZIECI?!— Lestkowi opadła szczęka.
—DZIECI! — Tomiła aż sobie przysiadła.
—LESTEK MA DZIEWCZYNĘ?! — Unisława wyprostowała się jak struna. Jej postawa i zubożenia cielesne sprawiły, że górowała nad nimi spoglądając na nich wielkimi oczyma.
—O nie. Nie dziewczyna. Parę miesięcy temu, ja.. no brakowało mi trochę pieniądza, ludzkiego. Nie powiem na co! — żachnął się od razu, chociaż każdy wiedział po co. — I wadera, z watahy kawałek stąd. Parę dni podróży bez ustanku. Wadera, poprosiła mnie o zakatarzenie jako jej narzeczony to żem poszedł. No… i potem do jaskini. Ona mnje powiedziała że po ciemku to możemy. To sie z nią przespałem, tak?! — Lestek zaśmiał się zażenowany, po czym skulił się kiedy łapa jego siostry ledwo minęła jego głowę. Śmiech Biezdara odbił się od drzew.
—To ci niespodzianka zaraz przed przedstawieniem! — zawył Izbor, jego język wypadając z pyska na krótką chwilę i brudząc jego brodę śliną.

Noc nadeszła, atmosfera zaskoczenia nieco opadła, a wzrosło napięcie. Humory nieco wahały się od zadowolenia, stresu, ekscytacji po złość czy zawiść. Ale Rana była spokojna. W jej umyśle powtarzały się słowa jej roli, a w sercu panowało opanowanie. Jej głos nie drżał jak ten Tomiły, która nerwowo przechodziła z łapy na łapę.
—To nie nasz pierwszy występ, ale pierwszy gdzie mamy tyle wilków na widowni. — Unisława wyjrzała na zgromadzony tłum.
—Musimy powoli zaczynać, zanim słońce zacznie zachodzić na dobre. Dni dłuższe, ale noc i tak przyjdzie, a my mamy przedstawienie do wykonania! —Jarogniewa zawyła szeptem do nich, jej oczy pełne zapału i ekscytacji. Unisława tylko westchnęła ciężko, jej serce skalane nie tylko stresem, ale i żalem.

Wyszli na scenę. Rana poczuła chłód strachu na swojej szyi i ekscytację. Jej łapy zgrabnie wysunęły się na kawałek kamienia ozdobiony szmatką i niestabilnym rusztem, na którym przewieszona była ich kurtyna udająca tło. Kłaniając się nisko jej ozy pobiegły po tłumie przed nią. Nie był to imponujący tłum, prawda. Ale był. A w pierwszym rzędzie jej tato, z uśmiechem tak szerokim, że oczy mu się prawie zamykały i Myszka z Irysem, ich ogony splecione w słodki obrazek czułości. Biorąc głęboki wdech zaczęła. Jej słowa piękne i głos dźwięczny, niosąc się ponad polanką i odbijając od drzew.

I tak po skończeniu nadszedł krótki wiwat. To przedstawienie nie było najlepsze. Biezdar ciągle mylił swoje linie, Unisława z trudem utrzymywała swoje ciało w pozycji często potykając się o własny ogon, a sama Rana czasem myliła swoje słowa i mieszała się. Trema na dnie jej brzucha stresowała ją do niewyobrażalnych poziomów.
—To jedno z naszych najlepszych przedstawień. — Lestek uśmiechnął się jak już zeszli ze sceny.
—Mogło być lepiej. — Rana przyznała. Jej łapy nieco się trzęsły.
—Było dobrze. Świetna robota! — Biezdar tylko poklepał ja po plecach. — Każde pierwsze przedstawienie sezonu nie jest perfekcyjne. Potem się rozkręcamy. Zwłaszcza że dramaty Lestka nam trochę głowę zajmują… Idź do rodziny, powiedzą Ci że świetnie ci poszło. —

Więc Rana poszła. Pierwsze co ją przywitało to wielki przytulas od jej taty. Bleu wziął ją w swoje ramiona i zaczął chwalić.
—Jestem dumny, wiesz? — zmoknął ja w czoło, a ona mogą tylko uśmiechnąć się przez łzy szczęścia. Jej siostry klepały ja po plecach, a Mezularia uśmiechała się szeroko zaraz obok niej. To było coś. Pierwsze przedstawienie. Debiut na scenie. I może rzeczywiście pierwsze razy są niedoskonałe…

Tej nocy spacer po plaży był wyjątkowo przyjemny. Cichy, jak zawsze, ale Rana czuła się pełna zadowolenia.
—Mezu… — w końcu spytała stając w miejscu. Jej sierść błyszczała srebrem w świetle księżyca. — Powiedz mi… Kochasz mnie? —
—Skąd nagle to pytanie? — Mezularia przystanęła nad nią, jej oczy wielkie, pióra nieco napuszone z zaskoczenia.
—Tak dzisiaj myślałam, wiesz. I mi się może zdaje, może nie, ale ja chyba cię kocham. — przyznała Rana. — Tak bardziej niż przyjaciółkę, niż współlokatorkę. I nigdy Ci tego nie powiedziałam. Więc… Mezulario chcesz zostać moją dziewczyną? —
—Cóż… Z wielką chęcią. — ptak schylił się. Tej nocy obie zaległy pod berberysem, ich liście liczone przed snem z dokładnością.

<CDN>

 


wtorek, 17 września 2024

Od Rany - "Wątpliwości" cz. 21

Rana odetchnęła. Słonce paliło nad polaną, a ona leżała w posłaniu nieco pochmurna. Jej brew skalana była rosą jaka osiadła nad światem. Mokra trawa zieleniła się wokoło jak zwiastun nowego życia, a mimo to na niebie powoli zbierały się burzowe chmury. Krople naleciałości wieczoru i zmiany temperatur osadzały się coraz to intensywniej na świeżych zalążkach kwiatów. IU boku Rany poruszyła się niespokojnie jej partnerka. Wraz z wiosną rozkwitł ich związek. Mezularia była doprawdy ptakiem lakonicznym, bo ledwie dwa dni później spojrzała Ranie w oczy i powiedziała” Wiesz… Ja też cię lubię bardziej niż to naturalnie się składa między ptakiem a wilkiem. To co… w jednym łóżku już na zawsze?” i w ten sposób stały się parą. Nieoficjalną w świetle prawa i w świetle widzianym przez społeczeństwo, ale to co w łóżku zostaje w łóżku. A do kwitnienia Berberysu jeszcze kawałek. Tak więc, leżała sobie Runa, spoglądając w jaśniejące niebo.
—Nie wstajesz? — padło w końcu pytanie.
—Nie wiem… Ma to sens dzisiaj? — wadera tylko odetchnęła cierpko. Jej ogon zabełtał w świeżym posłaniu posyłając drobinki ptasiego puchu w powietrze.
—Oczywiście ,że tak. Szykujecie się do przedstawienia. —
—Ale mam takie nieodparte wrażenie, że mnie już tam nie chcą! Gertruda nawet nie chce już pomocy! — Rana sapnęła widocznie podirytowana.
—Ja wiem. Ale Rosa, jej nowa pracownica jej pomaga. —
—A trupa… Oni w ogóle patrzą na mnie jak na robaka. —
—Zdaje ci się, boś trochę nieśmiała ostatnio. Idź że. Jak się nie pokażesz to będzie lipa. Będziesz słuchać jak stary Rudolf suszy ci uszy a potem ja będę tego słuchać! — Mezularia pchnęła Runą swoimi łapami aby ją ruszyć. Ta tylko prychnęła, aby zaraz potem wybuchnąć śmiechem i wydobyć się z ciepłego legowiska.
—No dobra, dobra. Rzeczywiście. Ochrzan od Rudolfa nic przyjemnego. Przekonałaś mnie. Chociaż wolałabym posiedzieć jeszcze z tobą w łóżku. — przyznała.
—Nacieszysz się mną nocą. — Mezu tylko fuknęła rozkładając się na całości posłania.
—Ależ oczywiście… wygoniła mnie i rozłożyła się jak księżniczka, ha! — i z tym komentarzem Rana zniknęła w krzakach.

 

Trupa artystów w WSJ była dość wyjątkowa. Składała się głównie z jakiś pokrętów. Nie żeby to było źle, ale każdy z nich miał jakiś defekt na pysku lub kończynie. Było ich siedmiu razem i Rudolf na czele. Dobrzy to byli pieśniarze i aktorzy, ale raczej gdzieś na brzegu społeczeństwa, tak jakby tylko do tego się nadawali w oczach watahy. Biezdar był wilkiem niedużym, karłowatym, z tylną łapą wywiniętą jakby nie w tą stronę co trzeba i na to wszystko z krótką. Ale dobrze życie wiódł. Zawsze był tą iskierką szczęścia wśród tłumu, miły i uczynny. Jarogniewna była waderą za to zupełnie odwrotną. Była duża, wysoka i chuda jak patyk, ale jej przednie łapy były krótsze od tylnych i jakoś ostała się w miocie swoich ośmiu braci. I właśnie z bratem, Izborem, dołączyła tutaj. Izbor z pozoru zdawał się być wilkiem całkowicie normalnym. Z pozoru. Tak było dopóki nie otworzył pyska, bo jego podniebienie, podzielone na pół, sprawiało że otwierał się on dziwnie. Ale nie przeszkadzało mu to w śpiewaniu, a głos miał znamienity. Jarogniewna była samicą bardzo zadufaną, nieco gniewną, jak jej imię sugeruje. Nie lubi jak się komentuje o jej łapach, a Rana szanuje to całkowicie. Izbor za to jest cichy. Głos ma dudniący, daleki i szorstki ale zarazem bardzo delikatny, ale kiedy mówi, mówi cicho, nieśmiały, schowany w sobie. Samotny w swoim własnym świecie. Lestek to wilk typowo pokrzywdzony przez geny rodziców, bo niby nic mu nie jest, ale pysk ma tak brzydki, że Rana zastanawiała się czy to na pewno wilk jak go po raz pierwszy zobaczyła. Kufa krótka,  uczy jakieś okrągłe. Troche jakby go nieudanie z rysiem zmieszano i wywalono w połowie eksperymentu. Ale jego rodzice też tacy brzydcy, dawno zapomniani gdzieś z dala od wzroku. Ale Lestek się nie daje. Jest on sercem tego zespołu, głosem rozsądku i pewnością siebie jaka bije przez wszystkich po kolei. Mówi tak dumnie i dzielnie broni swoich przyjaciół przez oszczerstwami, że dostał przezwisko : Piękny. Bo pięknie mówi i piękne ma serce, pomimo nieprzyjemnego pyska. Mięcisław za to, wilk słaby i chudy. Jego plecy wygięte są w niezbyt przyjemne kierunki, inny za każdym razem kiedy wstaje. Jego łapy czasem wypadają ze stawów i trzeba go składać do kupy. Rana raz to robiła i to nie jest nic przyjemnego. Ogółem, to on ciągle narzeka. Ale ma na co to nikt mu nie przeszkadza. Tomiła, szósta która doszła i szósta w głowie Rany. Wadera jest łysa. Łysa. Tak, łysa. Ma parę takich rudych kłaków tu i tam, pozostałości po sierści, ale poza tym, to ta trzyletnia wadera jest goła jak ludzkie niemowlę. I Rana jest czesiowo jej ulubienicą, bo załatwiła jej od ojca futro na zimę, jak ją upatrzyła taką gołą. I może tym trochę wkupiła się w łaski wszystkich, bo tak to mało w ogóle do niej mówili. To miła jest dla niej miła. Uprzejma. Dla innych, dla obcych, jest raczej zgryźliwa i szczekliwa. No cóż. No i oczywiście. Jest też Unisława. Najmłodsza z nich wszystkich bo szczeniak. Taki ledwie szczeniak już, bo na skraju dorosłości, ale najmłodsza. Tak. Unisława, bowiem została odstawiona na bok na rzecz zdrowego rodzeństwa, bo Unisława nie ma zębów i nie ma przednich łapek. Chodzi sobie nieco pochylona na tylnych, ale daje radę. Nigdy nie urosła za wielka, ale to dlatego ,że niewiele jej dają do jedzenia bo niewiele może zjeść ,jak nie ma zębów. Mało też mówi ale zawsze ma najgłośniejszy śmiech i jest pierwszą do posłuchania kogoś lub wygłupów dla poprawienia atmosfery.

I taka to ci zgraja dziwaków. Rana jak ich pierwszy raz zobaczyła to zastygła na chwilę.
—Co.. brzydcy jesteśmy? — Tomiła zbliżyła pysk do niej.
—To nie o to chodzi. Tobie pewnie zimno! — Oh słodka naiwna Rana kupiła sobie serce Tomiły z tym pierwszym zdaniem, tylko wtedy jeszcze świadoma nie była. Zamiast zaprzeczać, kłócić się, mówić im jacy to piękni, to zmartwiła się o nią. Cóż. Dobre serce musiała też pokazać reszcie. Dlatego też tak ciężko się jej chodziło na te próby. Niektórzy bowiem ją lubili, reszta ogrzewała się powoli. Tak więc jej starania często zdawało się że szły na marne.
—Uważasz że jestem piękny? — Rana weszła na ich polanę. Była ona mała, trochę ciasna, ale fajnie się tutaj ćwiczyło sceny do przedstawień.
—Szpetna morda jak zawsze. — mruknęła wadera przechodząc obok Lestka, który prychnął rozbawiony.
—Powiedziała ta co pieprzy ptaki.—
—A.A.A! — Rana pomachała na niego placem. — Ptaka! — Jak się oni o tym dowiedzieli? A otóż Mezu pewnego dnia ja odprowadziła i na dowidzenia dała buziaka z rozpędu. Prosto w czółko. Ale co tam. Rana niezbyt się tym przejęła. Niech wiedzą!
—No dobra… Ptaka. To nie czyni tego lepszym. — Lestek zaszumiał za nią. Rana rzuciła swoją torbę na kamień niedaleko i spojrzała na niego z błyskiem w oku. Już słyszała Tomiłę skrzeczącą ze śmiechu pod nosem.
—Ja przynajmniej mam co pieprzyć. — oh. Zero pohamowań. Ta trupa uczyła ją złych manier. Doprawdy złych manier. Tomiła wybuchła swoich rechotem, a Unisława jej potowarzyszyła. Parę ptaków wzbiło się w powietrze z powodu nagłego głośnego dźwięku, a Runa odprowadziła je wzrokiem w dal.
—Dobra! Koniec śmiechów. — stary Rudolf zebrał się ze swojego miejsca. — ćwiczymy dalej. Akt Trzeci. Jazda! Jadza! Rana i Tomiła! —jak na zawołanie łysa wadera zarzuciła na siebie kawałek futra, na głowę jak tupecik i uśmiechnęła się. Usadziła swój tyłek na środku polany i odetchnęła.   
— Wnuczko droga, słuchaj starszych rady,
Wyjść za chłopa to hańba, niegodna to zady.
Klasa nasza szlachetna, z dumnych korzeni,
A ty chcesz to zniweczyć, miłością się zmienić?— zawyła. Jej oczy pełne blasku. Rana miała ochotę zaśmiać się na to. Rudolf jedyni przetarł skronie.
—Włóż w to trochę powagi, co?! — warknął w jej kierunku i puścił mordercze spojrzenie na chichocząca trupę. — POWAGI!!!! —
—No dobrze… Już dobrze staruszku. Bo ci jeszcze żyłka pęknie. — Tomiła odetchnęla i poprawiła tupecik. — Wnuczko droga, słuchaj starszych rady,
Wyjść za chłopa to hańba, niegodna to zady.
Klasa nasza szlachetna, z dumnych korzeni,
A ty chcesz to zniweczyć, miłością się zmienić? — powtórzyła. Jej dykcja była znamienita, jej gesty wystarczająco wyolbrzymione aby były wyraźne ze sceny, ale niezbyt nienaturalne. Rana podeszła bardzo powolnym krokiem, jej postawał wręcz błagająca
— Babko kochana, miłość jest ponad wszystkim,
Chcę być z nim, niezależnie od społecznym istym.— mruknęła, jej głos płaczliwy.
—Nadal uważam że ta linia nie ma sensu. — Mięcisław parsknął wyraziście.
—Jakiś lepszy pomysł? — chwilę mierzyli się z Rudolfem wzrokiem, aż Mięcisław pokręcił łbem. —Właśnie. DALEJ!—
— Życie z chłopem trudne, dzieci wiele mieć będziesz,
Większość umrze młodo, w bólu przeżyć zatem.
Nie będzie łatwo, wnuczko, to pewne,
Przemyśl to dobrze, zanim wybierzesz serce. — Tomiła pokręciła głową, pomachała palcem, jej mina grobowa.
—Dobrze. Następna scena! —

I tak minął im czas do popołudnia, kiedy to Rana ruszyła do domu. Jej krok był wolny, spacerowy, bo dobrze już się zapoznała z WSJ i jej zawiłymi ścieżkami. Teraz kiedy ten cały dowódca WSJ, bo bądźmy szczerzy, ich anarchia była bardziej monarchią, umierał powoli acz skutecznie, kręciło się tu więcej wilków. Niektóre spoglądały na nią jakby zamiast głową myślały penisem. Na szczęście na bezbronną nie trafiło. Kopa miała porządnego, a gryzła jeszcze mocniej. Rozeszło się to po wilkach, bo słyszała o sobie samej pogłoski. Dość zabawne trzeba było przyznać. Niebezpieczna. Wariatka. No cóż. Przynajmniej mogła się z głową wysoko nosić kiedy wracała późno do domu, bez strachu.
Wkraczając na własną polankę w końcu mogła odetchnąć. Ten dzień był męczący. Jak każdy inny. Ale wkrótce, latem przedstawią swoje przedstawienie i to było ekscytujące, bo grała główną rolę.
—Jestem w domu! — krzyknęła między drzewa i wkrótce na ziemi wylądowała Mezularia. Jej skrzydła rozpostarte szeroko kiedy lądowała, z subtelną delikatnością. Coś nowego. — Ktoś nauczył cię latać jak mnie nie było? — zaśmiała się Runa. W odpowiedzi otrzymała jedynie parsknięcie i krzywe spojrzenie. —O no już. Nie dąsaj się. Obie wiemy, że lądowanie to nie twoja silna strona. —
—Prawda. Ale nie trzeba mi tego wytykać. —
—Jak nie będę wytykać to nie będziesz się starać. A jak ładnie wylądowałaś teraz ha! — i cmoknęła ptaszycę w bok skrzydła.
—Aj ty zuchwały mały potworze! Całować to mnie proszę tu, wysoko. — i uosobiła też całusa w dziób.
—Szczęśliwa? —
—Oczywiście. Pocałunki od ukochanej zawsze umilają godziny uczenia Szpaka jak się szybuje… — Mezularia odetchnęła.
—Sama się zapisałaś do tej pracy! —
—Poprosili mnie! —
—Mogłaś odmówić. —
—Mogłam. Ale nie miałabym wymówki żeby zostać na zimę i wmawiać sobie, że to dla pracy nie ciebie. —
—Oh.. bo się jeszcze poczuję urażona! — Runa fuknęła po czym wybuchła chichotem. Niedługo potem obie wybrały się na spacer, aby skulić się wieczorem w łóżku i zajrzeć na ponure niebo. Padało delikatnymi kroplami.

—Myślałaś o tym co dalej?  — Mezularia zagadnęła, jej głowa na piersi Runy.
—Dalej? Chyba następny krok to współżycie, nie? —
—Nie do końca mi o to chodziło ,ale tak. To też ciekawy temat, bo nie wiem co ci o tym powiedzieć. — Mezularia poprawiła się. Jej ciepłe pióra i puch zapewniały przyjemny sen. Suchy przede wszystkim, bo deszcz to po niej spływał jak po kaczce.
—Jak to co? Może masz jakieś życzenia! —
—Ta.. I jeszcze czego. Chodź prześpimy się pod słodką jabłonią! —
—O! Do tego to jeszcze chwila, zanim wyrosną, haha! A no.. i seks w miejscu publicznym…. Ryzykowanie. Nie znałam cię od tej strony! —
—To był żart ty mała… ah… — Mezu pokręciła głową zaraz potem znowu układając się tam gdzie już odbiła się na sierści. Tam gdzie serce Rany biło cichy rytm i kołysało ją do snu jak najlepsza kołysanka.
—Wiem, wiem… Ale pytasz się złej osoby. Ja nawet nie do końca wiem jak to między waderą a basiorem wygląda, a co dopiero między waderą, a … ptakiem. I nie bardzo jest też się kogo spytać co? —
—No nie bardzo. Szkliwo niewiele nam pomoże. —
—Jego to aktualnie chyba w ogóle bym nie pytała o to jak się ma. Jakiś taki chodzi. Ostatnio jak go mijałam na ścieżce to do siebie bredził coś o nożu. Biedak… Chyba mu snu brakuje! —
—Snu i piątek klepki. Zawsze był trochę …  No … w każdym razie. Słyszałaś, że Kaja złapali w końcu? —
—Złapali? —
—Taaa.. Jak go nakryli że żaden z niego bocian to próbował udawać łabędzia… Miodełka go podjebała do psów, to go dopadli —
—Idiota… —
—a żeby tylko…—

 

<CDN>


Od Rany - "Wątpliwości" cz. 19

Rana spojrzała w niebo. Śnieg powoli opadł na jej nos, roztapiając się od razu. Chmury leniwie przeciągał się przez nieboskłon, płacząc, a zimno przemieniało te łzy w śnieżynki tańczące na delikatnym wietrze.  Tanga i balety, istne przedstawienie dla znudzonych oczu młodego wilka.  Drzewa uginały się pod białym puchem, a jego świeża warstwa powoli zasypywała zwierzęce ślady, utrudniając pracę łowcom. Cichutkie śpiewy i szelesty, i chrupoty, i chrząstanie, i bajanie świata dookoła delikatnie lulało wszystkich do pobudki.  Słonce bowiem dopiero leniwie wschodziło ponad swój horyzont, a przed nim daleka droga była na swój tron i szczyt. Młoda wadera rozprostowała łapy wystawiając je ku górze i przyglądając się im. Jej plecy leżały w dołku, boląc delikatnie, ale przyjemnie, jeszcze przypominając o błogim śnie z jakiego się zbudziły. Jej paluszki zagięły się, łapiąc te tańczące ozdoby zimy, które uciekły prawie od razu. Odetchnęła głęboko. Oh jakiż to był głośny wydech.
—Nie rozumiem, dlaczego.. .Ty wstajesz tak wcześnie.— zaraz u jej boku odezwał się głos. Pewne oko lezące na jej piersi podniosło się na nią.
—Wybacz. — Rana uśmiechnęła się do Mezularii skulonej w kłębuszek, leżącej praktycznie na wilku.
—Masz dzisiaj wolne… —  błękitno- szarawe pióra zaszeleściły kiedy ptak poprawił się nieco w tej dziurze.
—Niby tak, ale nawyki ciężko w sobie stłumić. —
—Rozumiem doskonale. — Mezu przetarła oczy i rozprostowała własne nogi. Jej szyja uniosła się spoglądając na wilka z góry. —Jeszcze chwila wstawania z Tobą i sama zacznę wstawać przed słońcem.—
 —No wiesz.. nie ja nalegałam na spanie w jednym legowisku. — Rana przewróciła oczyma, ale uśmiechnęła się do samicy. Ta tylko prychnęła, jej oczy  iskrząc się rozbawieniem.
—A co? Nie pasuje?—
—Tego nie powiedziałam. — Wilczyca obróciła się na bok , zrzucając z siebie parę zagubionych piórek. Wyczołgała się w śnieg ze swojego ciepłego łoża aby otrzepać się i rozciągnąć. Za sobą usłyszała tylko niezadowolone mruknięcie. — Co? Kaloryfer ci uciekł? — Rana rzuciła drugiej  mały uśmieszek.
—Tak. — padła prosta odpowiedź, ale Rana nie oczekiwała niczego więcej.  Ptak z jakim mieszkała na tej pięknej ,małej polance był lakoniczny i rozgadany jednocześnie., a przy tym wszystkim szczery. 
—Wrócę wieczorem. Obiecałam zakręcić się w gospodzie trochę. Dobrze wiesz, że to teraz w pewnym sensie mój obowiązek. —
—Wieczorem to strasznie późno, a jednocześnie dzisiaj będzie miło na spacerze. Noc zapowiada się gwiezdna. — ptaszyca wstała, jej oczy zawieszone na chmarze chmur.
—Tak? Ja nie wiem  jak ty to czytasz. — Rana pokręciła głową, jej uśmiech poszerzony.

 

Jej łapy przetarły wiaderko z resztek wody opadających na boki. Wiadro za wiadrem i zaniosła do gospody tyle wody ile sobie stara dobra Gospodyni zażyczyła, a słońce nadal ledwo chybotało na horyzoncie. Cóż można innego powiedzieć, niż stwierdzić iż ten dzień będzie wyjątkowo długi i paskudny. Ciągnąć się będzie w nieskończoność i Rana czuła to po kościach. Poranne mrowienie w łapach jeszcze się jej trzymało, oczy chociaż uważne i skupione jeszcze męczył opuszczony sen. Cóż to dzisiaj za horror i męka ją czekały. No cóż. Nie miała czasu się nad tym za bardzo pochylać. Ruszyła wziąć miotłę, taką starą, jeszcze posklejaną z brzozowych  gałązek i korzeni, związanych starą liną. Wszystko to widziało lepsze dni, ale nadal uporczywie towarzyszyło starej Gretrudzie w jej pracy w zaśniedziałej gospodzie. Rana nie miała zamiaru wymieniać żadnej z niezawodnych rzeczy należących do tego przybytku. Ruszyła więc do zamiatania kurzu naniesionego z drogi prze wilcze łapy, które przeplatały się przez próg nawet o tak wczesnej porze. Rana nie była zaskoczona, że tyle osób pojawiało się i znikało, jakby mary. Gertruda, zrzędliwa, gruba i nieuprzejma, mimo wszystko była trochę jak macocha dla wielu z tych pijaków, którzy od pierwszego mrugnięcia słońca napajali się trunkami z niskich półek. A ona im je podawała niczym anioł zesłany z dna piekieł, a świecący się ratunkiem dla ich spragnionych warg.
—Powinienem płakać czy się śmiać? — jeden z nich przysiadł sobie na rogu niby baru i załamał łapy. Wkrótce przed nim stanął kieliszek ze spirytusem. Gertruda spojrzała na niego spode łba i wstrząsnęła ramionami. Rana z racji chwili spokoju i zbliżającego się południa także sobie przysiadła gdzieś  z boku. Gdzieś niedaleko tlił się ogień, który rozpaliła z samego ranka aby pomieszczenie było przyjemnie ciepłe dla pysków i łap zmęczonych ciągłym i nieustającym mrozem . Ciepłe dni słodko zaglądały im już w oczy, ale może nieco złudnie, jeszcze odległe. Przecież najpierw musiał przyjść roztop i błoto w łapach i lóżkach. Nic przyjemnego.
—Płakać czy się śmiać? — wilk zwrócił się do niej. Najwidoczniej usiadła sobie za blisko. Gertruda podała jej zakąsek przed nos, bo alkoholu jej odmawiała. Zresztą nie żeby Rana chciała pić alkohol w południe.
—To prawie jak być czy nie być. Kto by znał odpowiedź. — wzruszyła ramionami zmieszana. Wilka nie znała, może tak z widzenia jak mijała szeregowych idąc na lekcje do Rudolfa. Teraz ćwiczyli frazy i słynne dzieła, ludzkie i nie. Rana była bardzo ciekawska, a stary wilk powtarzał, że idzie jej nienajgorzej. To najbliżej do komplementu jak się dało w przypadku tego starego gbura.
—Wiesz… Przespałem się z waderą… — zaczął. Jego łapa na kieliszku, którego zawartość znikała coraz to szybciej. I równie szybko pojawiała się na nowo. —I co… Raz! RAZ… Pieprzony jeden raz. I teraz będę ojcem. I oczekują… że się ożenię! — sapnął.
—To ja bym się śmiała. Bo głupiec żeś, że w ogóle się do wadery w szczycie przymilał. — Rana zaśmiała się pod nosem, jej smakołyk w łapkach.
—A skąd ja miałem wiedzieć?! —
—Czasem warto spytać. Po to ma się pysk żeby rozmawiać. — po czym wgryzła się w swoje jedzenie ignorując już zrozpaczonego świeżego ojca. To ci dopiero. A jaki wyśmienity pomysł na przedstawienie!

—Uważasz, że gwiazdy to nasi przodkowie. To ciekawe, nie powiem. — Rana przeskoczyła z łapy na łapę przechodząc nad większą zaspą z zamarzłego piachu.
—Czy ja wiem. Ot to po prostu jedno z wierzeń co w mojej babce się przewracały. Raz mnie kobieta spotkała i już nagadała. Chociaż chciałoby się w to wierzyć co? — Mezularia miała znacznie prościej. Jej nogi, długie i gibkie przekraczały przeszkody z większą łatwością, niż krępy wilk trzymający się ziemi.
—Czy ja wiem. Nie wiem czy chciałabym aby mi przodkowie zaglądali do łóżka jak śpię czy inne… rzeczy uprawiam. — wadera zaśmiała się pod nosem.
—To… ciekawe spostrzeżenie. Myślisz że odwracaliby wzrok? A może śpią jak i my? —
—Nie no… jeśli widać ich tylko nocą, to jak mają niby spać? I odwracać wzrok? Jakbym miała patrzeć na tą katastrofę jaką są moje życiowe wybory to bym nawet chyba się zmusić nie umiała! — jej śmiech rozleciał się ponad burzliwe fale, które szalały pod lodem.
—Złe decyzje. Wilczyco ty, co ty robisz w tym WSJ, e ja o tym nie wiem?! — Mezularia nastroszyła pióra jakby nagły powiew wiatru chciał za wszelką cenę podnieść je i zerwać z niej pozostawiając nagą dla świata do oceny.
—Nie. To nie ja je podejmuję. To moje serce gada głupoty. —
—Serce głupie, a rozum zadufany. Jedno i drugie się nie dogada jak pysk się nie wygada. Śpiewaj co ci na sercu leży co?— przystanęły sobie na wzniesieniu obie wpatrzone w daleki horyzont przykrywany chmurami.
—Serce kocha,  mózg woła za wcześnie! — Rana sapnęła smętnie.
—Rozumiem doskonale. Serce kocha, ale racjonalnie rzecz ujmując to wcale nie tak pięknie jakby się mogło zdawać. A chociaż ładny? —
—No wiesz.. ładna. —
—Ładna? — Mezularia zajrzała na swoją towarzyszkę za zaciekawieniem. — No kto by pomyślał. Taka grzeczna, a buja się po krzakach z kobietami? —
—Z nikim się nie bujam! — Rana zaśmiała się. Była wdzięczna temu paskudnemu ptaku za poprawianie atmosfery. — Głupie to takie! Ładna. I zabawna do tego, wiesz?! —
—Doprawdy? Aż mnie kusi co by poznać tą wybrankę! — Mezu… ah… Rana odetchnęła. Ten ptak może i był inteligentny, ale mądrości i świadomości jej czasem brakowało.
—Nie uwierzysz! — serce Ranie zabiło jak dzwon na sekundę. — Ładna. Zabawna. I do tego inteligentna!—
—Idealna! Gdzie takich szukać?! — Mezu zdawała się być coraz bardziej zaintrygowana.
—A może to mi tak tylko serce podpowiada.. Ale spojrzyj tu … — wilczyca nachyliła się nad szorstkim lodem ocierając śnieg z jego wierzchu. Rubilia nachyliła się, jej oczy spoglądając w jej odbicie. — Czy nie ładna? —
—Zakochana… w sobie? — Mezu zadała to pytanie tak prawdziwie, że Rana gdyby nie cztery łapy to chyba by upadła.
—Chyba wycofam moje zdanie o inteligencji. Weźże się puknij i spojrzyj może obok, co? — wilczyca prychnęła i jak gdyby nigdy nic ruszyła dalej. Jej Sece biło jak oszalałe, oddech walczył z płucami aby wchodzić i wychodzić ze złudnym spokojem. Łapy trzęsły się w powietrzu aby cudem stać stabilnie z każdym krokiem. Z wierzchu była jak kamień, niewzruszona. Ale uczucia jak woda, powoli łupały jej niewzruszoną nawierzchnię. Widać było to po pysku, jak uśmiechał się szeroko w zmęczeniu, stresie i radości. Jak trząsł się nieznacznie. W ogonie, który niby przebierał jakby szczęśliwy, ale jakoś tak nisko. Mezularia nie była głupia. Nie można było tego o niej powiedzieć. Miała zawsze pewne podejrzenia i zaprzeczyć nie mogła, że może i została na zimę (i na zawsze) dla pewnego wilka, którego polubiła. Potem może trochę za bardzo.  Rana zaskoczyła ją. Bo jak to tak, że ty sobie tak marzysz o wilku z twoich snów. Punktualnym, pięknym, życzliwym, otwartym, takim delikatnym a wgadanym. Rana była obrazkiem jak wyjętym z jej serca, wilkiem, który podbił jej serce długimi spacerami i rozmowami. Wilkiem, który nie wkradł się w jej serce, a wbił w nie jak w swoją ofiarę. Szybko i namiętnie. Ale czy to było trwałe uczucie. Kto ci to wiedział…
Rana oddaliła się od niej na spory kawałek już, więc Mezularia musiała wybić się z myśli. Z wrażenia i pośpiechu mało nie zabiła się o własne nogi, jak rozpędziła się w jej kierunku. Ha! Serce durne a mózg zamglony. Złe ci to połączenie. Jak pracują osobno i się kłócą to niedobrze, a jak się godzą to jeszcze gorzej. Dlatego też wkrótce wilczyca śmiałą się w głos a Rubilia zbierała ze śniegu, gdyż zaliczyła niezłego orła.
—Ledwo się przyznałam, a ty już się przede mną wykładasz z wrażenia? — podała jej łapę, którą Mezularia chętnie przyjęła. Otrzepując się z resztek śniegu rzuciła waderze obrażone spojrzenie.
—Bo uciekasz! Wyznajesz komuś miłość w taki sposób po czym idziesz jakby nic przed siebie!—
—A co! Mam czekać aż przodkowie tam na górze zdecydują się zaśpiewać nam psalm. Noc zapada. Zmęczona jestem. Wracajmy do domu! — Mezularię ten wilk zastawiał mocniej z każdym dniem. Rana… nawet nie oczekiwała od niej odpowiedzi? Cóż… intryga była zdrowiem w relacji, bo jak się we dwoje zna jak łyse konie to czego szukać i o czym mówić? Może się dowie kiedyś. Ale teraz skupiła się na stawaniu nóg porządnie, twardo na ziemi, aby nie musieć się znów trzepać z zimna.
Tej nocy ptaszyca ułożyła się obok Rany jak gdyby nigdy nic, ale noc zapadła i jej oddech się unormował, a ta dalej z otwartymi ślepiami wpatrywała się w  towarzyszkę. Czy to dobrze czy źle… komu to oceniać.
—Jak tam są i na nas patrzą.. — szepnęła zaglądając na gwiazdy. — To mogliby mi powiedzieć, gdzie te złe decyzje i którędy iść?

 

<CDN>


wtorek, 30 kwietnia 2024

Od Rany - "Jak Ęreg został legendą."

—To.. opowiesz mi historię? —

—Opowiem. —

—A o czym?—

—Jak Ęreg został legendą—

 

Nieokreślony czas temu, w czasach kiedy wilki mogły pomarzyć tylko o pięknych medycznych jaskiniach czy zorganizowanych wojach, czy chociażby prostym piśmie.  To były czasy watahy prymitywnej, a przynajmniej tak mogło się zdawać. Otóż, to tak dalekie od prawdy jak słońce od księżyca. Tam wtedy, kiedy młody Ęreg otwierał dopiero oczy, watahy były tak zorganizowane, że ich leśne ścieżki przykrywały murowane chodniki, jaskinie zamieniły się w domy, a ludzie szczekali przy budach. Cóż za życie dla młodego Ęrega.

Jako szczenię Ęreg był bardzo ambitnym brązowym wilczkiem. Bardzo ładnym także. Jego babka powiadała, że w ich rodzinie to miał najpiękniejsze oczy. Ich błękit czarował każdego wokół, ich bystrość zaskakiwała geniuszy, a ich wielkość.. oh te wielkie orbity, książki jego życia, wdzierały się  w umysły innych wilków, wydzierając w nich na zawsze dziury. Były godne zapamiętania. A jego ogon. Taki puchaty ogon, idący za nim wszędzie, wiecznie brudny, bo ciągnący się po ziemi. Mama powtarzała mu że to skarb, taki puchaty skarb, jak on. I tak mały Ęreg został wyniesiony do miana wyjątkowego przez parę słodkich, niby niewinnych słów.

Ale jednak te słowa zasiały w nim dozę narcyzmu, tego szaleństwa, które potem pochłonie jego oczy, kiedy spotka się z Satrnią.

—Kim jest Satrnia?—

—Ah.. No tak…—

Satrnia była młoda kiedy przyszło jej się zmierzyć ze śmiercią po raz pierwszy. To były czasu kiedy rzeczywiście, watahy nie należały do najlepiej sytuowanych, a ta jej w ogóle rozpadała się w łapach. Młoda Satrnia, może roczna, siedziała przy boku swojej matki, kiedy jej ojciec wpadł do ich jaskini, ranny, zakrwawiony. Jej matka, chora i w ciąży nawet nie zdołała się podnieść aby przywitać i pożegnać miłość swojego życia, taka była osłabiona. Więc to Satrnia musiała go opatrzyć, a że niewiele mieli to i niewiele mogła mu oferować. Kiedy tak spoglądał w jej oczka, te czerwonawe tony, które odziedziczyła po jego ukochanej, tak mruczał coś niezrozumiałego pod nosem. Satrnia do końca trzymała go za łapę, aby spokojnie odszedł na druga stronę, tak gdzie już nie zazna bólu, po czym wytargała jego ciało na zewnątrz, tam gdzie wzrok jej matki nie sięgał. Ona potrzebowała teraz spokoju. Tego samego dnia jeszcze, przybył o niej alfa, zmartwiony. W końcu przed ich jaskinią leżało martwe ciało.
—Co się stało? — Jego imię było Brobas. Nie był najlepszym alfą, ale trzymał w kupie te resztki watahy, które brutalny świat tak rzucał o ściany.
— Nie wiem. Wpadł do domu taki już, o! I potem już go nie ma.! — płakała wtedy. Kochała swojego tatę i każde jego wspomnienie zachowała już w swojej głowie, na bezpieczniejsze czasu. Alfa odetchnął tylko głęboko i zabrał ciało aby je zagrzebać. Kolejna strata, kolejny wilk martwy. Dobrym był wojownikiem, pilnował watahy i domu całym sobą. I był kolejną ofiarą pewnego potwora czyhającego na nich wszystkich. Burgunda, brata alfy, który wygnany poza watahę lata temu za zabójstwo powrócił, silniejszy od nich wszystkich i chciwy. Chciwy i z chrapką na zemstę.

Satrnia odetchnęła z ulgą kiedy jej matka w końcu podniosła głowę, nieco zdrowsza. Ale wkrótce potem zaczęły się pytania o tatę i mała wadera musiała nakłamać mamie, jedynej która jej została. I tak przeżyły może tydzień, aż kolejny atak się nie odbył, zaraz niedaleko nich. I tak Satrnia patrzyła jak wilka rozrywają dwa inne na strzępy. Cóż to był za niewiarogodnie brutalny widok dla tak młodych oczu. Ale ona był silniejsza niż to wszystko, niż ten strach. Nic nie przeszkodziło jej w dbaniu o schorowaną matkę. I to się jej opłaciło, częściowo przynajmniej. Kiedy kolejny tydzień minął i jej matka odetchnęła z ulga po chorobie, zaczął się poród, jakby czytając z ich uczuć. I zamęczył jej mamę do śmierci. W ten sposób została Satrnia sama z jednym żywym szczeniakiem i jeszcze musiała ciało matki obronić przed pogrzebaniem. Potrzebowała go jeszcze chociaż chwilę, żeby wydoić to mleko co mogła i była w stanie jakoś zapakować. Chciał aby jej brat przeżył.

Na nic to się jednak jej zdało, gdyż wkrótce zabrakło też mleka. Satrnia w opłakanym stanie zastanawiała się czy sama nie powinna zajść w ciążę tylko żeby wyżywić tę małą perełkę w jej łapach, pozostałość po jej rodzicach. Niestety, zanim zdążyła cokolwiek zdziałać jej młodszy brat odszedł,  zgłodzony brakiem pożywienia i reakcji ze strony watahy. Satrnia zmarszczyła nos nad jego ciałem, już niezdolna do płaczu. Tak tylko spoglądała na ich wspólny grób, ni złość ni smutek zaglądający w jej serce. Odetchnęła w końcu i jej krok zmierzył w nieznane. A raczej z znane, tylko w niewiadomą przyszłość, bo w końcu kto wie co w niej czeka. Kiedy wilki jeszcze nie maiły mocy, kiedy wszystko było prymitywne i dziwne, jakby nie nasze, ona, taka drobna, szła tam gdzie umierali wielcy.

Księżyc zaświtał nad jej rudym futrem, jej czerwone oczka wbijając się w śpiącą postać wielkiego wilka. Jego pysk wykrzywiony był w głośnym chrapnięciu, uczy opadłe. Jej krok był szybki, ale jakże cichy. Zbliżyła się na ile mogła i jej oczy pociemniały. Jej łapa położyła się na jego gardle, powoli wypruwając żyły z jego ciała. Jego oczy otworzyły się, dwie czarne kule, zaskoczone, ale spóźnione. Jego gardło zachrypiało kiedy krew przelała się w trawę. Satrnia wiedziała co robi. Jakiś czasu uczyła się na pomocnika medyczki, gdyż poprzedni zmarł w znanych już wszystkim okolicznościach, pod pazurami trupa zdychającego pod jej łapami. Uśmiechnęła się spokojnie. Odetchnęła i zamknęła oczy. Jej ciało było teraz takie ciężkie, takie drobne, chudzone i głodne. Zbliżyła się do jeziorka niedaleko, jej oczy wbiły się w jego powłokę. Kiedy zanurzyła się opętało ją zimno tak przeszywające, że wzięła oddech słodkiej wody w płuca. Ale nie zakrztusiła się. Jej pierś opadła i podniosła się, powietrze uchodząc z jej ciała i do niego powracając. Wysunęła się spomiędzy otchłani, rudy kolor rozpływający się po falach w dal. I stanęła tam, jej oczy wbite w obraz przed nią. Trup wielkiego wilka i ona, leżąca u jego stóp, jego kły wbite w jej kark. Jej rude futro zawiewał wiatr niosąc ze sobą jej smutne łzy zalewające je pysk. Ten młody pysk, który zapłacił życiem za tak spokojne morderstwo. Czy dołączy teraz do rodziny?

Jej nowe ciało, ubrane w szare szaty sierści, która jakby nie do końca była jej , wiedziało dokąd ma zmierzać. Jej oddech wyrównał się z czasem kiedy tek dreptała gdzie prowadziła ją intuicja, a księżyc świecił. O poranku znaleziono ją, martwą, nieświadomi jej drugiego życia, do którego wtedy też doszła. Jej łapy stanęły pośrodku jeziora. Innego, większego. Tam  w głębi uśmiechały się do niej twarze jej rodziny, a kiedy zanurkowała oplotły ją ciepłe ręce i korzenie. To był jej koniec…

Ale nie do końca, ponieważ nigdy tak właściwie nie udało jej się przejść na drugą stronę. Coś… zatrzymało ją przy tym skrawku życia przyziemskiego jakie w sobie miała. Księżyc wyrwał ją wtedy z odmętów, różowe kwiaty wokół jej szyi, klatka piersiowa goła, łapy trzymające się skrawkiem magii przy ciele. Była już prawie na wyjściu, kiedy sama matka natura odrzekła do niej iż to nie jest jej koniec.

Oto więc i jest… Satrnia. Przed jej obliczem staje się w momencie śmierci, kiedy spogląda ci w oczy z łagodnym uśmiechem, pełnym dziecięcej radości. Albo groźnym wzrokiem obserwuje każdy twój ruch. To ona sądzi i przesądza o tym co i jak się uczyniło, a za odpowiednią zapłatą wilk jest w stanie uzyskać jej umiłowanie. Pięć lat więcej na ziemi aby zamknąć wszystkie swoje sprawy. Powiadają, że niekiedy pozwala zasiąść u swego boku tym , którzy najlepiej na to zasłużyli!

—Łał. Więc ona jest bogiem śmierci?—

—Oh.. Bogiem? Nie, nie. Ona nie jest bogiem, ona tylko tej śmierci stróżuje.—

—Czyli to taki strażnik?—

—Tak. Ale teraz.. Ęreg.. na czym ja to… A tak!—

Ęreg był bardzo bystrym szczeniakiem i z książek wydobyli wiele wiedzy w swoim życiu. Miał przed sobą drogę usianą sukcesami, tak powiadali wszyscy wokół niego. Taka presja nie zawsze jest dobra dla młodego umysłu, na szczęście nie wzruszała ona za bardzo małego Ęrega. Za to tylko podsycała jego ego, kiedy sukces za sukcesem wpadały w jego łapy. Kiedy dostawał medal za medalem, a wszyscy wokół szeptali zazdrosne słowa. Nosił się z głową bardzo wysoko, przekonany że czego się dotknie tak mu się uda. I przez najdłuższy czas miał rację. Matematyka. Same osiągnięcia. Wymyślił parę nowych formuł, uregulował kilka niejasnych zasad. Dla świata  w jakim żył był znany ,znany ze swojej inteligencji, ale też arogancji. Umiał grać na pianinie, malować, tworzyć garnki z gliny, strzelać z łuku, tresować ludzi. Ale jedyne czego nie umiał to znaleźć przyjaciół.

Tak to właśnie często bywa z tymi ludźmi co się popisują za bardzo. Nikt ich nie lubi, bo są snobami. Ale Ęreg tego nie rozumiał. Był taki cudowny, wielki, zasługiwał na atencję i adorację! Wiec czemu jego rówieśnicy go tak nienawidzili? Nie widział błędów w sobie, a więc odcinał tych wokół siebie. Najpierw znajomych, potem przyjaciół, a na końcu rodzinę.

I byłby może szczęśliwym samotnym wilkiem, gdyby nie nagły wypadek, który zmienił jego życie na zawsze. Otóż, wpadło w niego jedno z prototypowych aut, które kreowano w tamtych czasach.

—Takie auto jak mają ludzie?—

—Może… nikt tego nie wie. Nie zachowały się żadne rysunki poza opowieściami.—

Ęreg stracił łapę. Jego cenną, piękną łapę. Jego oczy nie mogły się wypłakać tamtego dnia. Ale szybko zdał sobie sprawę, że jest w stanie wykorzystać to na swoją korzyść. Szybko w jego głowie powstał pomysł łapy bionicznej. I wyobraź sobie, że dwa lata później, młody 5 letni Ęreg chodził powrotem na czterech łapach. To był cud, nawet w tamtych czasach. W końcu, cóż to za widok, żeby wilka łapa się tak przesuwała sama jednocześnie z innymi i żeby chwytała jak każda inna. Szybko podłapał się ten pomysł  i wkrótce Ęreg był sławniejszy niż kiedykolwiek i bogaty! Taki to był wilk.

Więc kiedy stracił kolejną łapę w podobnym wypadku, nic się nie zmartwił. Ba! Aby udowodnić coś komuś pozbawił się wszystkich czterech łap. I nigdy ich nie odzyskał w pełni. Bioniczne łapy to nie było to samo. Ale mimo to , że uczynił cos dobrego, jego ego nie zmalało. Wręcz przeciwnie. Uważał się za bohatera. Za pioniera, którym był po części. Ale to nie ważne. Jego głowa patrzyła nie tam gdzie powinna i zatracił siebie w tej gonitwie o uwagę. A kiedy się zestarzał, a ta uwaga odpływała od niego, łapał się wszystkiego aby ją zatrzymać. Był olimpijczykiem, ale złapali go na dopingu. Był matematykiem ,ale skradł większość swoich wyników i badań. Był lekarzem, ale udowodniono mu że nigdy nie skończył studiów i praktykował nielegalnie. Świat rozsypywał mu się pod łapami, już w wieku 8 lat. Bez czterech łap, na zardzewiałych metalach, bogaty ,ale samotny postanowił, że dokona niemożliwego. Osiągnie nieśmiertelność.

Próbowała wiele lat, ale  jego eksperymenty często się nie udawały, a kiedy osiągnął wiek 12 lat goniły za nim służby specjalne, bo namieszał tak wielce, że trochę się posypało poza jego kontrolą. I tak jak ulepszył świat w którym żył, rolę Ęrega w jego destrukcji określa się jako kluczową. Nie wiadomo co dokładnie wypuścił na świat, ale wiadomo, że niewiele osób przeżyło aby opowiadać tę historię. Mówią tez że to dlatego ludzie teraz rządzą. Bo byli odporni, a my wilki, zapłaciliśmy wielkie ceny za błędy Ęrega. Ale on nie poddawał się.

Wiesz. Nie poddawał, naprawdę! Chciał osiągnąć to niemożliwe. Do tego stopnia, że włamał się w zaświaty. Jak? Kto go wie. Był mistrzem fizyki i matematyki, nawet obręby życia go nie powstrzymały. I na tych swoich metalowych łapach chciał wyrwać serce śmierci. Ale jej nie zastał. Jedynie Satrnia stała tam przed nim, jej pysk poważny, jak z kamienia. Jej wzrok oceniał go, widział jego błędy i brak poprawy.
—Sądzisz ,że możesz osiągnąć nieśmiertelność? — spytała się go. Jej oczy drwiły z jego postanowień.
—Ja to wiem. —
Zapadła chwila ciszy, aż wadera nie uśmiechnęła się szeroko.
—Dobrze więc. — po czym jej łapa sięgnęła po jeden z kwiatów. Jej palce przesunęły po płatkach, jej oczy zalśniły rozbawionym blaskiem, kiedy podawał mu go w otwartych łapach.

Sięgnął po niego, moc płynąć przez jego żyły. Odetchnął, głęboko, aż… zabrakło mu powietrza na sekundę. Stał znowu na ziemi, jego łapy ciężkie, jakby nie jego, dziwnie rude. Jego oczy spojrzały na bok, gdzie jego ciało leżało martwe, zakrwawione, na stole jednego z laboratoriów, gdzie jego nieudany eksperyment zaszalał. Przerażony krzyknął, cofnął się o dwa kroki. Kroki? To nie były jego łapy. Stał tam, pośród zimnego skupiska metalu, na nie swoich łapach, obok swojego ciała.

—Tak kończą ci którzy gonią za niemożliwym. Ale popatrz… Osiągnąłeś swoje. Nieśmiertelny… ale jakim kosztem — zaśmiała się do niego Satrnia. Jego oczy ostatni raz spojrzały w te czerwone tęczówki, zanim zarosły błękitnymi kwiatami.

Powiadają, że siła jego pragnienia napełnia te kwiaty mocą tak silną, że jest w stanie zesłać twojego ducha powrotem na ziemię, jako widmo, jako zjawa. Tak długo jak po śmierci twoje ambicje nie ustają i przechodzą za Toba, możesz go prosić o ta przysługę. Podobno także zmądrzał i pod okiem młodej Satrnii naprawił woje Zachowie i zrobił się milszy. Zgaduję, że ślepota i wieczna pamięć swoich błędów, oraz świadomość bycia powodem zagłady własnego gatunku robi takie rzeczy wilkowi. Ale kto wie…

— Nikt ich nigdy nie widział, bo kto powraca do żywych nie pamięta śmierci, a kto umarł, nie ma jak nam opowiedzieć.—

—To skąd wiadomo że w ogóle są? —

—Czasem wystarczy uwierzyć.—

 

END?


piątek, 12 kwietnia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 18

Węgiel zadudnił przerzucony z kupki na kupkę. Ten charakterystyczny zapach i dźwięk wypełniał pracownię od dłuższej chwili, jak Bleu uparcie przerzucał resztki ogniska z miejsca na miejsce, szukając kawałka zwęglonego drewna w odpowiedniej wielkości do jego tajemniczych zamiarów. Jego futro, oh jego biedne futro pokryte było czarnymi szramami i popiołem, bawiąc je na odcienie szarości. Jak ciężko będzie to potem domyć - to była myśl, która stała już w gotowości gdzieś w tyle jego umysłu, zagłuszona przez szum myśli próbujących skupić się na aktualnym celu. Węgielek za węgielkiem przepadał w odmęty trawy, uderzając o kamień jaskini lub lądując na jednej ze skór ułożonych w większości warsztatu na ziemi. Bleu musiał być bardzo w swojej duszy żeby zignorować fakt, że na jego dywanikach, o których czystość bardzo dbał, leżały małe węgielki grożąc że pozostawią po sobie ślad już na zawsze. Ale jego zadanie, jego ważne zadanie wymagało do niego wszelkich poświęceń, prawda? Niekoniecznie, ale tak sobie ubzdurał, a jego umysł, jego kochany umysł, zatrzymał się na jednej myśli i nie odpuszczał. Węgiel za węglem za węglikiem przechodził przez jego łapy. Aż jego oczy nie zatrzymały się na kawałku,który leżał idealnie na jego łapie. Nieco płaski, wygrubiały i w ogóle wykrzywiony przez rażące płomienie. Jego czerń nie była idealna, ale czy cokolwiek w tym świecie jest? Nie. Aczkolwiek on był. Na swój sposób oczywiście. Taki nieładny i pogięty, a tak perfekcyjnie zakrywający poduszkę jego łapy. Palce Bleu przetarły po jego chropowatej powłoczce z niemym zadowoleniem na pysku.


Wkrótce Bleu klepał swoim młoteczkiem w drewno. Metalowe gwoździe, tak skrupulatnie kradzione z ludzkich śmieci i domów, wbijały się gładko w miękki kruszec. To było jego trzecie podejście nad tym parszywym projektem, ten nieszczęsny węgiel leżący na kamieniu obok jego pracy. Słońce, to piękne wiosenne słońce zaglądało na jego łapy, kiedy na skraju własnego domu siedział i uporczywie machał narzędziami.

-A co jakby chmurki były zrobione z waty cukrowej?- i oczywiście, ostatnimi czasy nie bywał sam. Ah, jego życie byłoby nudne i monotonne bez obecności tych jakże słodkich głosów. Pomimo, że szczeniaki bywały męczące, rzemieślnik nie miał na co narzekać.

-Hymm.. Myślę że byłaby to bardzo pyszna wizja. - zaśmiał się odkładając narzędzia. Jego ramię bolało już powoli, a jednak nie miał ochoty odkładać pracy. Jednak szczenięta, oh te słodziaki, zawsze dawały mu pretekst aby dać odsapnąć jego zmęczonemu ciału. Przysiadł sobie i spojrzał na trzy malce leżące plecach i wbijające swoje oczyska w dalekie niebo. Szalka, Dally i Jałonka. Trzy małe szczęścia żyjące bez wielkich zmartwień na karku. Oh jakież słodkie to były czasy, kiedy dzieci nie muszą bać się o wojnę wiszącą im nad łebkami.

-Ja tam myślę, że to by było nieco obrzydliwe. Tam jest dużo ptaków, a ptaki są brudne!- Szalka nakryła swoje łapki kocykiem, który targała wszędzie. Była to taka stara szmata, którą Bleu wielokrotnie już łatał i mył na ile tylko był w stanie, aby nie wyglądał jak zmemłany życiem jakie dawało mu szczenię.

-Trochę. Ale z drugiej strony, byłyby takie pyszne!- Jałonka zaklaskała, jej oczy, tak zielone jak ta młoda trawa otaczająca jej futro, zabłyszczały na samą myśl.

-I jak niby mielibyśmy je zjeść?- Dally zerknął na swoje koleżanki, a potem na Bleu, który zbliżył się na tyle aby móc zawisnąć nad nimi.

- Poprosimy Smołę! Albo Szpaka, chociaż on taki wredny trochę. - mała siostrzyczka Bleu wbiła w niego swoje oczka, a on uśmiechnął się szeroko.

-Ależ oczywiście. - basior zaśmiał się. Ten dźwięk zakręcił się wesoło w jego piersi, wstrząsając nią i unosząc delikatnie.

-Czyli chmury są zrobione z waty cukrowej? - Szalka mruknęła pod noskiem, marszcząc go nieco.

-Niestety nie. A może na szczęście, że nie. Chmury to dużo wody na niebie, co się tak do siebie skleja jak klejem i tam wisi. A wiatr pcha je przez niebo, bardzo wysoko. Dlatego tak nie widać ich dużo jak już się podlatuje. I dlatego tak mocno pada jak się zderzą.-

-To deszcz to nie łzy aniołków? - Dally prychnął oburzony. - Okłamali mnie?! -

-Okłamali czy nie. Może po prostu nie wiedzieli. - Bleu odpowiedział spokojnie. Dzieci zawsze ćwiczą cierpliwość, a Bleu miał jej stanowczo za dużo w sobie. Gdyby się dało, przekazałby ją dalej. Wlał w innych aby uczynić życie tych maluchów tyle razy lepsze. W końcu jego matki jakoś słabo sobie z tym radziły.


Dzień zakończył się dość szybko. Okładka jaką tak cierpliwie rąbał i układał Bleu, leżała, schnąć na wieczornym powietrzu. Niedługo należało ją schować, aby uniknęła styku z rosą i wilgocią. Bleu jeszcze nie zdążył pokryć jej warstwami wosku i miodu aby zabezpieczyć drewno przed niepotrzebnym puchnięciem, a więc należało się z tą kwestią obchodzić wyjątkowo delikatnie. Ale młody wilk zawsze był w stanie znaleźć chwilę czasu dla swojej rodziny, w końcu to ona budowała jego świat. Każda cegiełka tego domu, który stał w jego sercu była postawiona i sklejona wspomnieniami, które zapewniły mu wilki wokoło. Bleu odetchnął truchtając leśną ścieżką, w jego pysku zmęczone szczenię, już prawie pochłonięte przez słodkie sny, bujające się na boki przy rytmicznych ruchach przemieszczającego się ciała. Jałonka odetchnęła sennie, niesiona przez kolejne krzaczki, powstające do życia. Zima odchodziła w nieznane, ustępując ciepłu wiosennej pogody, a wkrótce przeradzając się w letnie upały i długie, ciepłe noce. Teraz jednak jeszcze powietrze bywało chłodnawe, deszcze uporczywe, a pyłki nieznośnie przeszkadzające w swobodnym oddychaniu. Ale jakież było przyjemne patrzeć jak zeschłe gałęzie opadają, jak drzewa wypuszczają maleńkie odnóżki, jak rozkładają świeże listeczki i łapią poranną rosę w młode korzenie. To wszystko składało się na cudowny obrazek nowego życia, nowego rozdziału, równie wybuchowego jak poprzedni, a jakże mile widzianego zarazem. Bleu wstąpił w polankę przed domem, jaskinią, swoich mam. Ta samą która prześladowała go w najgłębszych koszmarach z dzieciństwa, która czasami nawiedzały go pomiędzy słodkim snem o którejś z córeczek, a jego śnie o kolejnym upragnionym projekcie jaki wypadałoby zacząć robić. Wilk odetchnął, zaglądając do środka. Od jakiegoś czasu już wchodził tam po prostu jak do siebie. Jałonka tyle przebywała w jego otoczeniu, że nawet czasami chciał po prostu położyć ja w legowisku u siebie, pomiędzy swoim ciałem i Myszką, ale wiedział, że nie może jej po prostu, bez pretekstu oderwać od matki. Niestety. Nie ważne jak bardzo chciałby temu zaprzeczyć, Jałonka była jego siostrą, a Simone jej matką. musiały mieć jakąś więź i coś z nią robić! Do diaska przecież matka to najważniejszy element pierwszego rozwoju szczeniaków i Bleu wiedział o tym doskonale, ponieważ sam musiał tą role wypełnić. Aż w jego głowę wbiły się te pierwsze wspomnienia, jego maleńkich córeczek oderwanych od matczynego łona odrobinę za wcześnie. Odrobinę za szybko i zbyt radykalnie. Jak wtedy leżały skulone, trzy kuleczki kolorowego futra, w kącie jego małej pracowni, wychłodzone, głodne matczynego mleka, które zostało tak parszywie zastąpione przez coś sztucznego, nie wilczego. Jak wtedy nocami leżał tam z nimi, a jak one powoli wbijały w niego łapki, przekładały ząbki po jego skórze szukając ukojenia i spokoju. Jak ssały instynktownie, szukając chwili ukojenia i spokoju w tym stresującym czasie. I potem jak urosły. Jak dobrze mu urosły. Jak Bleu mógł być dumny ze swoich malców, które już nie były takimi malcami! Wyrosły mu na wadery, uciekły z domu, usamodzielniły się. Kto wie, może wkrótce i same załapią szczeniaki w legowisko. Chociaż młody ojciec nie widział siebie w roli dziadka. Jeszcze nie. Jeszcze w jego głowie te maluchy były za młode na własne dzieci. Jeszcze niech chwilę pożyją i pobawią się swoją młodością. Tą samą, której on nigdy nie zaznał. Nie żeby żałował.


Jaskinia była taka sama jak i kiedyś. Zimna, nieco morka, ale ewidentnie zamieszkała przez wilki. Jej niski sufit sypał się trochę, a w kącie tworzył się stalaktyt czy inne dziadostwo. Woda ściekała gdzieś w tyle. Podczas kiedy Bleu kamień swojej jaskinki wyszlifował i odchrupał w odpowiednich miejscach aby podwyższyć sufity i ściany, wyryć półki i puścić wilgoć tak jak jemu się widziało, tutaj panowała natura. Tam gdzie woda chciała przebiec tak sobie biegła, a gdzie kamień spadł, tam leżał, niekiedy tylko zgarnięty pod ścianę. To nie było wielkie miejsce, nie ,ale najmniejsze też nie. Kiedy było się małym, wszystko wydawało się tak, o wiele większe. Takie… nieproporcjonalne. Teraz, kiedy Bleu patrzył z pozycji dorosłego, sufit zdawał mu się być nieco za niski, jakby zmalał. Skurczył się, czy to może po prostu Bleu wyrósł z iluzji perfekcyjności jego domu? Tak żal mu było kiedyś opuszczać to miejsce na swoje, tak kochał tą rodzinę. A teraz nie mógł się nacieszyć swoją własną.


Powoli odłożył śpiącą Jałonkę na jej małe pościółki. Trochę mchu, jakieś futro, pięknie pachnące kwiaty, które pewnie samo szczenię nazbierało sobie dla umilenia własnego kąta. I oczywiście… Mała bandana, leżąca zaraz obok jej główki, na miejscu prawie że honorowym. Ta którą dostała aby zima nie podgryzała jej szyi, i żeby miała w co wtulić się brutalną zimną nocą. Dzieciak podniósł główkę na chwilę, jej sklejone snem oczka zamrugały niesynchronicznie, a jej pyszczek otworzył się nieco, jakby tylko instynktownie. Potem zamlaskała, a kiedy odpowiedział jej zimny nos na policzku tylko zamruczała. Ten typowo dziecięcy dźwięk zadowolenia sprawił, że starszy wilk uśmiechnął się pod nosem, słodkie wspomnienia powracające do niego jak uderzenie z młotka. Odetchnął głęboko, jego mięśnie pod sierścią spinając się delikatnie, kiedy do jaskini wkroczyła Simone. Jej krok słyszał już z daleka, wadera pomimo swoich umiejętności skradania się, nie starała się tego robić tym razem. Kiedy jej szczeniaki były młodsze, zdarzało się że zakradała się za nie i straszyła w niewinnej zabawie. To jedno w niewielu przyjemnych wspomnień Bleu, które nie były wypełnione krzykiem i kłótnią, a rodziną.

-Wybacz za spóźnienie. - jego matka uśmiechnęła się. Pracowała już, jej odpoczynek po ciąży nie należał do najdłuższych. Pod jej oczami obracały się cienie, głębokie doły, świadkowie jej niewyspania i prawdopodobnie nieustannych zderzeń z ukochaną.

-Laponia czy praca? - zapytał, jego pysk niewzruszony, wbity w matkę bez najmniejszych skrupułów. Mógłby ich porzucić wszystkich, zapomnieć, ale… nawet on bywał słaby. Taki świetny ojciec, taki dobry syn. Puszczający się przez katusze dramatów rodzinnych tylko z powodu głupiego przywiązania i paru przyjemnych wspomnień. Jakby to miało wymazać lata traum.

-Laponia. -

-Rozumiem. Śpij dobrze. Jutro rano podrzućcie ją do Atlanty, ja ma wyjście zaplanowane. - mruknął wybierając się w kierunku wyjścia.

-Nie spytasz się matki nawet o co poszło? Jak się czuje?- Simone warknęła może nieco za głośno, bo Bleu odpowiedział jej gardłowym burknięciem, równie agresywnym co jej reakcja. Oboje zamilkli na parę sekund, wsłuchując się w niezadowolony pomruk szczeniaka oraz kapiącą wodę.

-Nie potrzebuję wiedzieć. -

-Tym razem to ona poszła w krzaki z kimś innym-

-Nie potrzebuję wiedzieć. -

-Złapana po prostu powiedziała, że odbija piłeczkę. -

-Nie potrzebuję wiedzieć. - A mimo to stał tam tak, jego psyk zmarszczony, jego nos wiszący nisko nad ziemią, zawiedziony. Dbał o te kobiety całym sercem i chciał aby były szczęśliwe. Więc czemu nieustannie do siebie wracały? Skoro to przynosiło im wyłącznie złamane serca? Po co? Bleu nie rozumiał, nie chciał rozumieć. Bo i po co. I tak do siebie wrócą! A teraz jeszcze łączył ich papierek, oficjalny papierek, którego nie dało się ot tak pozbyć. A i po co? Będą tak obie skakać w krzaczki pewnie, do końca swojego życia.


Bleu wrócił do domu trochę późno, zapominając o swojej pracy. Potrzebował odrobinę powietrza. Odrobiny spokoju, który musiał teraz wręcz łapać za uciekające nogi, aby zmusić go do przyjścia w progi jego serca. Plaża zawsze była cicha. Znaczy, cicha jak tylko plaża potrafiła być wieczorami. Fale szumiały, gładko wpływając na połacie piachu. Morska bryza bawiła się między drzewami, między jego futrem, między jego uczuciami, rozwiewając je wszystkie chociaż na tą maleńką chwilkę. Tu czas zdawał się zatrzymywać, słońce tańczyć na wodnych odbiciach, kiedy chowało się za horyzont. Niebo łączyło się z ziemią w oddali, złudnie bujając na boki mdłym pojęciem o skończoności rzeczywistości. Gdzieś tam, tam daleko, bujał się ludzki statek, przypominając o swoim, o podziale tego świata. O zapomnieniu w ludzkości jaką te wilki posiadły, a jakiej nie wszyscy doznali. Czy gdzieś na świecie jest miejsce równie spokojne? Nawet jeśli tak, było tak dalekie, że Bleu nie był w stanie sięgnąć go swoimi łapami. A tu. Tu w WSC morze dawało mu tyle spokoju. Tyle czasu dla samego siebie ile tylko był w stanie. Siedział tam, pośród rytmicznego szumy, oczy zamknięte, oddech stabilny, a głowa pusta. Siedział. Siedział i siedział. Do czasu przynajmniej.

-Tato? - Bleu znał głos który do niego przemówił. Jego błękitne oczy spojrzały na córkę, która uśmiechnięta zbliżała się w jego kierunku, pewien ptak u jej boku.

-A kto inny? - Bleu uśmiechnął się, jego zmysły wracając na ziemię, wracając do niego.

-Nie no. Po prostu nie spodziewałam się ciebie tutaj o takiej godzinie. - Wadera przysiadła się bardzo blisko, jej sierść zmieszała się z tą basiora. - To zazwyczaj czas jak pracujesz jeszcze, albo już powoli zawijasz do warsztatu! -

-Musiałem odsapnąć, wiesz. - przyznał. Mezularia podeszła, jej długie nogi opadły zgięte w pół, jak zajęła miejsce zaraz obok Runy.

-Ah. Odpoczynek. Najważniejsza część dnia, zaraz obok snu. - ptak zaśmiał się pod nosem.

-Ty to w ogóle byś tylko spała. - Rana przewróciła oczyma, aczkolwiek jej pysk wyrażał tylko radość i rozbawienie. Bleu może widział tam też coś więcej. Coś mniej znajomego jego zmysłom, ale widzianego. Coś czego sam doświadczył, nawet jeśli tylko ułamkiem duszy. Uśmiechnął się szeroko, jego śmiech mieszając z tym córki.

-Phi! Śmiejcie się, śmiejcie, a to ja będę miała najmniej zmarszczek na starość. -

-Mi się akurat zmarszczki nie zrobią głupi ptaku. Mi to się futro posiwieje, aiai… - Rana zaśmiała się, jej bark odrywając od ojca aby objąć ptaka i przygnieść go swoim ciężarem.

-AJ! Jesteś ciężka!-

-W łóżku nie narzekasz!- Rana zawyła ze śmiechu, jej ciało rozłożone na biednym ptaku, który nawet rozłożył skrzydła, ale nie zdawał się za bardzo przejęty czy zagrożony całą ta sytuacją. Może bardziej zawstydziła się z jaką łatwością Rana po prostu rzuciła się na nią przy własnym ojcu. Ale Bleu cierpliwie tylko uśmiechał się w ich kierunku, oczy pełne miłości i troski, uczuć które dawno przepadły w słowniku Mezularii. Do czasu przynajmniej.

-A wy co tu o takiej godzinie. Księżyc już na niebie! Nie jesteście zmęczone ? -Bleu zmienił temat.

-Zmęczona jak najbardziej, ale… My to tak codziennie. Zanim się wyprowadziłam, rzadziej, ale… tak jak mieszkamy razem to nam się już zrobiła rutyna. To bardzo… przyjemne. Tak odetchnąć po całym dniu pracy i pomagania innym, pogadać z Mezu o wszystkim i o niczym. Pofilozofować! Pożalić się. Poćwiczyć nowe partie przedstawienia na kimś kto cierpliwie słucha i mówi mi jak coś zrobię nie tak. Mezu jest najlepsza jeśli chodzi o zdjęcie ciężaru całego świata z moich ramion. -

-A potem wziąć cię w ramiona w łóżku, tak? - Bleu nie mógł powstrzymać szczerego śmiechu jaki w nim zawył, kiedy obie samice zareagowały simnie na jego wypowiedź. Mezularia napuszyła wszystkie pióra, nagle bardzo cicha, wzrok kompletnie wbity w stronę inną niż basior. A Rana Oh ona zrobiła się czerwona, głowę schowała w łapy, jak tylko zrozumiała że sama wcześniej powiedziała na głos te same słowa. Jednak z pyska jej ojca, one brzmiały tak inaczej. Tak podwójnie, z podtekstem na jaki wadera nie była gotowa.

-To nie tak!- zawyła. - Po prostu ten parszywy ptak potrzebował grzejnika przez zimę i jakoś tak zostało. - przyznała Rana, jej słowa pędzące przez jej gardło. - To trochę takie komfortowe dla mnie też, bo ja tak zawsze z wami spała, w jednej kupie i nagle samej. I one dotrzymuje mi towarzystwa i w ogóle miło jest się do kogoś przytu…- Bleu zakrył jej pysk łapą.

-Nie musisz się mi tłumaczyć. - uśmiechnął się łagodnie. - Rozumiem to. To miał być tylko niewinny żarcik, nie zarzut. - Rana uśmiechnęła się nieśmiało.


Bleu wrócił na swoją polankę aby zastać swoją pracę, to drewno o którym miał pamiętać, schowane starannie we wnętrzu jaskini. Myszka krzątała się jeszcze to tu to tam, układając posłanie do snu. Jej ruchy były mozolnie, zmęczone całodziennym biegiem za świeżą zwierzyną, małą i dużą. Wiosna, jej zapachy i deszcze nie ułatwiały jej pracy, nie ważne jak bardzo przyjemne dla zmarzniętego ciała były. Dlatego Bleu nie był zaskoczony kiedy tak krążyła po pomieszczeniu jak duch, jej oczy sklejające się ze zmęczenia.

-Dobry dzień dzisiaj, czy błoto było trudne? - zapytał, jego oczy rzucając jej nadal roześmiane wspomnienie.

-Koszmar ci powiem. Ko.Szmar. Irys zaplątał się w bluszcz, ja przywitałam się z tym który parzy i teraz mam dzień wolnego. Wysmarowali mnie w medycznej jakimś śmierdzącym czymś i powiedzieli, że - podparła się łapami o boki - “Masz siedzieć na tyłku w domu do jutra wieczora i nie wchodzić na rosę!” - naśladując głos Delty powtórzyła jego słowa z największym w świecie oburzneniem, jakby otrzymała właśnie wyrok życia za kratkami.

-Haha. Widze ktoś niezadowolony z przymusowego dnia wolnego! - Bleu zaśmiał się.

-Oczywiście że nie! Jak ja mam usiedzieć na tyłku jak jedyne co robię to biegam całe życie w te i w tamte! - prychnęła, jej łapki rzeczywiście wyglądały na niego spuchnięte. I pewnie swędziały równie mocno. - Tak w ogóle to schowałam ci tą ramkę do środka zaraz jak wróciłam. -

-Właśnie widzę. Dziękuję. Kompletnie o niej zapomniałem! -

-Właśnie się domyśliłam. Bo co jak co, ale od ojca się jednak czegoś na temat drewna nauczyłam, nie! Nie lubi wilgoci bo puchnie jak bańka. -

-Jak Rana po spotkaniu z pszczołą. - komentarz Bleu spowodował że oboje wybuchli śmiechem na samo wspomnienie małej Runy, spuchniętej i okrąglutkiej stojącej w progu jaskini, tak niepewnej, tka przestraszonej. “Tato.. bo ja połknęłam pszczołę…”


Leżąc w swoim słodkim łóżku Bleu wtulił się plecami mocniej w Myszkę. Jej ciepła sierść otuliła go, jej zapach nieco ułatwił zamknięcie zmęczonych oczu. Jeszcze tylko zanim usnął na dobre w głowie zaznaczył sobie, że skoro dni robią się dłuższe, to może sam znalazłby sobie własną rutynę. Tak… dla ukojenia duszy w tym morzu zamieszania.

sobota, 20 stycznia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 16

Bleu oparł głowę o kamienny blat. Jego łapy zawinęły się wokół miękkiego jeleniego futra. Wymył je, wytarł, osuszył. Jego zapach, ten rzeczny, pełny lodu i śniegu, świeżości, wtaczał się do jego nosa, otulał swoim komfortem. Wilk był zmęczony. Ten dzień z jakiegoś powodu pozbawił go energii od samego rana. Jego praca nie szła nigdzie. Bujający się na boki ogień padał na jego pysk. Na zewnątrz światło. Poranek wstawał śpiewem zimowego skowronka, Gila, który uporczywie wydzierał swoje płuca. Basior zamknął oczy nabierając powietrza w płuca. Zapach warsztatu, starych skór, świeżego futra, zakurzonych tkanin i rozkrojonego drewna powoli dotarł do jego umysłu. Przyniósł ze sobą komfort, którego wilk tak uporczywie szukał w tym beznadziejnym samopoczuciu.
—Dobrze się czujesz? — Bleu otworzył oczy i uniósł głowę. Jego ślepie chwilę przyzwyczajały się do blasku jaki witał nowy poranek.
—Dobrze, może nieco niespokojnie. — odparł.
—Usnąłeś na stole. — jego córka, Myszka, podeszła bliżej zaglądając mu w oczy. On tylko uśmiechnął się delikatnie.
—Nie usnąłem. Odpoczywałem, prawda, ale snu w tym nie było. Słuchałem Gilów, jak krzyczą. Wchłaniałem ten zapach warsztatu, który tak kocham. Trochę mnie to uspokaja. —
—A skąd ta nerwowość? Jakiś duży projekt? —
—Nie. Nie ma nic do zrobienia na wczoraj. Z jakiegoś powodu po prostu czuję… jakby zaraz miało się coś stać. —
—Domyślam się, że nic dobrego. —
—No właśnie.. ciężko powiedzieć. No dobra… — jego łapy uderzyły delikatnie o stół zakończając rozmowę. —Chyba zrobię sobie dzisiaj wolne. Nie miałem dnia wolnego od czasu kiedy… skończyłem się uczyć pisać. A to kawał czasu temu! —
—Ha! Dobra. Baw się dobrze, ja lecę. Irys pewnie się już złości, że się spóźniam. — Myszka zaśmiała się pod nosem.

I w ten sposób Bleu usiadł sobie przy wejściu do jaskini. Jego oczy wbiły się w daleki las. Tyle pracował, ale nie przepracowywał się. Znał swoje możliwości, ale cały wolny dzień zdawał się krążyć ciemnymi chmurami nad jego głową, wraz ze świadomością, że go potrzebuje. W końcu jego zastój w pracy wynikał z tego, że był aż nadto rozproszony. Żal mu tego co musi skończyć, procesu, który go tak odpręża kiedy zamyka się w swoim umyśle skupiając całą uwagę na skrawku materiału w swoich łapach. Jak szyje, przeplata nici i kolory. Jak nożem dłubie w drewnie, a zapach żywicy otula jego zmysły. W swoim żywiole nic nie mogło go zatrzymać. Nic, oprócz jego samego.
—Myśl racjonalnie. Nawet alfa od czasu do czasu potrzebuje dnia wolnego. Bez tego wilk szaleje. — powiedział sam do siebie. Jego łapy poniosły go na spacer. Uśmiech wdarł się w końcu na jego pysk, ale ten niepokój w sercu nie odszedł. Mijał drzewa, wszystkie te same, otulone przez biały puch, z gołymi gałęziami, a jednak tak różne od siebie. Krzaki porzuciły które porzuciły swoje liście, teraz tylko delikatnie zaczepiały kruchymi odnogami o futra zwierząt. Śnieg powoli pruszył sobie z nieba, tańcząc na wietrze jakby uczestniczył w najpiękniejszym balecie. Wielkie płatki kładły się miękko na ziemi, chowając ślady i tropy. Bleu nie wiedział gdzie szedł, przynajmniej nie w świadomości. Pozwolił aby jego serce niosło go samo, tak gdzie czuło potrzebę zajść, aby uzyskać spokój. Z półprzymkniętymi oczyma wędrował, chłód dnia przedzierający się przez jego futro. Kiedy zatrzymał się i otworzył swoje błękitne ślepia spojrzał na miejsce, które bardzo dobrze znał.
—Oh! Bleu? — Laponia spojrzała na syna nieco zaskoczona, ale podeszła bliżej. Samiec uśmiechnął się ciepło, jego ciało wtulając się w ciepłe futro mamy.
—Zdaje się, że wpadłem was odwiedzić. — mruknął. Rzadko widywał swoje mamy, głównie z powodu Pelaszy dalej mieszkającej z nimi w jednej jaskini. To częściej mamy wpadały właśnie do niego.
—Dobrze cię widzieć, synku. — przytuliła go do siebie z czułością. Jej serce biło niespokojnie, ale Bleu nie kwestionował. Kochał swoje mamy, mimo wszystko wychowały go i dawały mu czułość i miłość.
—Co tam u was. Opowiadaj. — spytał kiedy uwolnił się z uścisku Laponii. Te spojrzała tylko na niego zmęczonymi ślepiami.
—Powiem, tak. Źle. — odparła, jej pysk krzywiąc się w grymasie niezadowolenia.
—Źle? To mi za dużo nie mówi. — westchnął. Jego ciało otarło się o bok starszej wadery. To pomagało Ranie, uspokajało Altę i zwracało uwagę Myszki. Taki prosty gest jaki wyrobił przy swoich dziewczynkach, kiedy podrosły. Laponia zdawała się także uzyskać pewne zapewnienie z jego strony.
—Odwołałyśmy ślub. — powiedziała. Bleu spojrzał w jej łagodne oczy, smutne wręcz.
—Żeby to pierwszy raz. — odetchnął basior z łagodnym uśmiechem.
—Tym razem rozstajemy się z Simone na dobre. — dodała. I to zbiło Bleu z tropu kompletnie. Jego pysk uchylił się, mała chmurka powietrza wydartego z jego płuc uniosła się ku niebu.
—Co? — spytał, jakby wiadomość ta przeleciała tylko przez jego umysł. W rzeczywistości potrzebował to po prostu przeanalizować. Przetrawić tą informację. Cóż. Spodziewał się, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Jego mamy ciągle i nieustannie kłóciły się. Pelasza przejęła od nich wiele sposobów rozwiązań konfliktów w życiu, które były nienajlepsze i wiązały się ściśle z podnoszeniem głosu oraz użyciem siły.
—No… Tak. Mam dość. Kocham Simone, ale to trochę dla mnie za dużo. Znalazłam jaskinię, kawał drogi stąd i wyprowadzam się za parę dni. —
—Co się dokładnie stało? — Bleu zamrugał oczyma. To była kwestia czasu. Czasu, który Bleu chciałby odłożyć jeszcze trochę w przyszłość. Tak, spodziewał się. Tak, nie był zaskoczony. Ale to nie znaczy, że nie bolało go to. Kochał swoje mamy, obie po kolei, nie ważne ile złego i niedobrego w nich było. To była jego rodzina. I rozpadała się na jego oczach.
—Jak to co? Ja to dla ma… Simone, za mało. Przespała się z Romeo. I jak się okazuje nie tylko. Miała romans z Dante. Przejściowe noce z Noai’de i nawet próbowała się zakręcić wokół Legiona. Ja… brakuje mi słów. Kocham tą wariatkę. Kocham całym swoim sercem, ale… to jak mnie rani. Jak pachnie innymi, jak… szlaja się, kłóci się ze mną o wszystko i nic, a potem kocha się jakby jutra miało nie być. To mnie męczy. To mnie boli… Mam dość. — Laponia zacisnęła oczy nie pozwalając aby uciekły z nich łzy.
—Rozumiem. — Bleu wiedział, że Smone nie była święta. W końcu dwie wadery mogłyby mieć problem z zapłodnieniem siebie nawzajem. Ale nigdy nie przypuszczał, że było to tak… częste.
—Chyba nie do końca. — jej pysk złagodniał. Nie oczekiwała od syna zrozumienia. Oczekiwała wsparcia.
—Może nikt mnie nigdy nie zdradził, ale empatia podpowiada mi, że to niezbyt miłe uczucie. Ja… to straszne. — przytulił się do niej. Jej łapy przesunęły po jego plecach, żal zawisł w powietrzu.
—Dziękuję, synku. — szepnęła.

Laponia niestety miała pracę do wykonania, Simone natomiast siedziała w jaskini. I jak Bleu szanował swoje mamy, swoją rodzinę, tak tego dnia czuł się bardzo zawiedziony. Zły wręcz. Wściekły na swoją mamę, jak za dawnych czasów kiedy dotykała go niesprawiedliwość ze strony sióstr.
—Oh! Bleu, synku! Dobrze, że jesteś! — Simone wstała. Jej łapy nieco cięższe, futro nieco grubsze i brzuch nieco szerszy.
—Słyszałem, że się rozstajecie. — Bleu odetchnął.
—Przejdzie jej. — Simone machnęła łapą. — Ale ja w innej sprawie. Wiesz.. Nie chciałbyś może swojej mamie sprawić przysługi? — Bleu jedynie przymknął oczy słysząc to pytanie. Jego mózg pracował, analizował jego burzące się w piersi emocje.
—Jaką? — powiedział. Spokojnie, chłodno. Jego oczy zmierzyły te matki, tak identyczne do tych jego. Ona uśmiechnęła się szeroko, szczęśliwa, promieniejąca, jakby…
—Uszyjesz mi może kocyk. Taki mały, jak dla szczeniaczka. — zaświergotała.
—Jesteś w ciąży? — Bleu nie był zaskoczony. Przynajmniej nie w tonie swojego głosu.
—No. Tak… —
—Kto jest ojcem? — ich tęczówki skleiły się znowu. Simone był pierwszą, która odwróciła wzrok, rzucając go na ścianę. Jej pysk pokrył wątły uśmieszek, zawstydzony i pełny obawy.
—Kto jest ojcem? — Bleu nacisnął. Jego szczęki zacisnęły się mocno, a oczy próbowały wydrzeć dziurę w głowie matki. Znowu. Znowu to zrobiła. I to wbrew Laponii. Jeszcze jakby wszystko było ustalone, wszystko było zaplanowane i tylko jakiś basior łaskawie chciał im pomóc. Byłoby okej. Ale Simone nie jest dobrą matką. Tak. Bywały gorsze. Ale to nie czyni jej idealną.
—No… —
—No? No wysłów się! — prychnął. Emocje brały nad nim górę. Łzy frustracji zebrały się w kącikach jego oczu. —MÓW. —
—Nie wiem. Nie wiem okej. — było gorzej niż myślał. Jej odpowiedź kompletnie wymiotła z niego cały gniew pozostawiając tylko nieme niedowierzanie. Chwilę tak stali w ciszy. Simone zaczęła płakać, w którymś momencie jakby szukając pożałowania w kruchym sercu syna. Bleu tylko stał tam, po środku jaskini w której się wychował. Po środku burzy jaka panowała w jego głowie. Po środku rozdroża, które złowrogo spoglądało mu w oczy.
—Nie wiesz… — powtórzył po niej, spokojnie, wręcz chłodno. Przełknął gorycz w gardle i spojrzał na matkę beznamiętnie. Jej oczy były szkliste, łzy toczyły się po Polikach znikając w tym niebieskim futrze, które po niej odziedziczył. Zapadła cisza. Takie złowrogie im obu milczenie, przerywane tylko przez pociąganie nosem i okazjonalne stukanie pazurów o twardy kamień podłoża.
—Powiedz coś… — w końcu Simone wydyszała, jej oddech krótki i zestresowany. Bleu tylko przeniósł oczy z niej na swoje łapy, siadając sobie z zaskakującym spokojem. W nim nie było już nic.
—Co mam powiedzieć? — zaczął. Jego głos brzmiący jakoś obco, zbyt wyrafinowanie jak na jego umiejętności. — Że jestem zawiedziony? Że nie dziwię się Laponii? Że będziesz musiała sama odchować dziecko? Że nie jestem już zaskoczony? — Żal spalił się w nim pozostawiając tylko nieprzyjemny dym gryzący go w płuca. Odwrócił wzrok na wyjście, aby zaraz potem wstać. — Ja właściwie nie mam za wiele do powiedzenia. To w gruncie rzeczy Twoje życie i jak sobie je ułożyłaś tak teraz masz. —
—To wszystko? — Simone zdała się nagle odmienić. Już nie płakała, nie pociągała noskiem jak niewinna dziewczynka. W jej głosie było słychać pretensje.
—Pytasz czy to wszystko? — Bleu skrzywił się widząc iskrę gniewu w oczach matki. — Nie wiem czego oczekujesz. Że ci pogratuluję? Czego? Zajścia w ciążę z dzieckiem basiora, którego nawet nie znasz? Złamania Laponii na dobre? Rozsypania tej rodziny w maczek? Bycia genialną matką i partnerką? — wycedził przez zęby. — Nie wydaje mi się, żebyś zasługiwała nawet na odrobinę litości jaką próbujesz wydrzeć z nas tymi swoimi krokodylimi łzami. —
—Jestem w ciąży Bleu! Synu. Potrzebuje teraz wsparcia! — pisnęła. Jego słowa wyraźnie ugodziły tam gdzie miały. Basior tylko przewrócił oczyma na jej wymagania i odwrócił się kierując kroki do wyjścia.
—No, na pewno nie ode mnie. — warknął. Czuł się jak pyskujący matce nastolatek, jakby właśnie zdradzał część siebie z powodów czucia się wściekłym. Jednocześnie wiedział, że ma do tego dość stabilne podstawy w postaci tworzącego się w matce dowodu zdrady na Laponii.

Stając w połowie drogi do domu zboczył ze stałej trasy. Szum morza otoczył go jak ciepły koc. Ukoił trochę jego zszargane nerwy.
—A mówiłem, że będzie się coś działo… — odetchnął, sam do siebie. Jego łapy zanurzyły się w śniegu położonym warstwami na szorstkim piachu zmarzniętym w jedną wielką masę. Jego uszy opadły nieco błagalnie, chłonąc dźwięk fal obijających się łagodnie o kamienie i niedalekie urwiska. Jego oddech zawirował ze spokojem na zimnym wietrze. Co jeszcze tego dnia może pójść nie tak? Czy może być coś gorszego od nieodpowiedzialnej wadery w ciąży, która zdradziła swoją ukochaną tylko z czystej chęci? Myśli Bleu zboczyły jednak na to dziecko, mimo że próbował uciec od tego tematu. A że ściśle się to wiązało z jego rodziną, wróciło też do niego jego dzieciństwo. Laponia i Simone. One nie były najlepszymi matkami. Nie były najgorszymi matkami. Z pewnością to Laponia miała bardziej ojcowski wpływ na nich wszystkich, a Simone? Ona była zwyczajnie nieporadna. I Bleu widział to przez pryzmat własnego ojcostwa. Wychował cztery szczeniaki na samodzielne istoty, układające sobie swoje własne życia jak tylko pragną. Bleu przymknął oczy, pozwalając aby bryza ogarnęła jego zmysły. Jak jego mama poradzi sobie z rozstaniem? I czy naprawdę w nim wytrwa? One zawsze tak ze sobą zrywały, wracały, obiecywały nie zobaczyć się już nigdy. Nawet kiedy Bleu był jeszcze mały, kłótnie i krzyki były jego utuleniem do snu i po jakimś czasie stały się tylko wizją codzienności. Ta ich relacja, tych dwóch nieszczęsnych duszy , które pełniły pieczę nad jego małym ciałem, była niezwykle toksyczna, a jednocześnie miała w sobie dozę piękna. Piękna tego jak życie czasem potrafi zakochać w sobie dwie osoby do zaboju. Do usranej śmierci.
—Oby mnie to nigdy nie spotkało. — mruknął pod nosem, jego oczy otwierając się aby spojrzeć na oddalony o setki kilometrów horyzont. Czy ktokolwiek mógł go dotknąć czy może był on tylko myślą, nieuchwytnym marzeniem spokoju, który czuwał pomiędzy niebem a ziemią. Konceptem, tak nieważnym, a jednak tak często spotykającym oczy.
—Ale co? — dusza Bleu mało nie uleciała z jego ciała. Jego sierść stanęła na baczność, kiedy cichy głos odezwał się zza niego.
—Przestraszyłeś mnie! — dorosły basior obejrzał się na sporego już szczeniaka, który przysiadł sobie przy jego boku. Chwilę potem dwójka pozostałych znalazła się wokół jego łap.
—Przepraszam. — Dally uśmiechnął się jak tylko najbardziej niewinnie potrafił. Bleu odetchnął, zimne powietrze mieszając się z ciepłym w jego płucach.
—Nie szkodzi. — uśmiechnął się do niech szeroko. — Co wy tu robicie, co? Czemy nie z Varim? — zagadnął, jego oczy mierząc trzy szczeniaki.
—Wybraliśmy się na przygodę. — Danny zamachał ogonem, wstając i podbiegając do szumiących fal. Belu tylko spojrzał za nim, wierząc że szczeniak ma trochę myśli za tymi uszami i nie wskoczy do zimnego morza, bo jest ciekawy.
—No dobrze… A Vari wie, o tym że wybraliście się na przygodę?—
—No… nie.. — Dally zmarszczył nos, a jego siostra odwróciła wzrok. Bleu przejechał łapą po pysku, nadal utrzymując uśmiech. Do czasu aż nie usłyszał pluśnięcia.
—Danny! — wydarł się ostrzegawczo. Szczeniak podskoczył, jego łapy mokre od wody i natychmiast przebiegł na „suchy” ląd. Śnieg przywarł do jego małych paluszków. Bleu teraz skrzywił się i opuścił głowę w dół. — idziemy do Variego. Raz, dwa! —
—Ale… —
—Żadnych ALE! — zatrzymał małą Danę w pół jej słowa. — Idziemy. Ktoś jeszcze z wami poszedł na tą przygodę? —
—No… tak.. —

I w ten sposób Bleu, z największym spokojem i stoicyzmem na jaki go było stać, prowadził prawie dziesięć szczeniąt powrotem do ich miejsca zamieszkania. Mała jaskinia jaka robiła za ośrodek sierocińca była całkiem dobrze zaopatrzona. Bleu sam przyłożył do tego łapę. W końcu kiedy tylko miał czas naskładał im stoliczków, skór i szmacianych zabawek z resztek z projektów jakie miał do zrobienia. Wiedział doskonale jak wiele szczenięta potrzebują i jak niewiele jednocześnie.
—Mam twoje zguby. — mruknął do rudego wilka kiedy ten zbliżył się do nich. Ten basior był niezwykle ciężki do rozczytania. Zajmował się szczeniakami dobrze. Dbał o ich dobrobyt i wychowanie wraz z nauczycielami. I Bleu to cenił w tym młodym basiorze.
—Dobrze. Szukałem ich. — mruknął posyłając młodszemu uśmiech i zbierając szczenięta do kupy. Bleu pożegnał się z nimi wszystkimi i zaczął dochodzić.
—Poczekaj. — do jego boku dobiegła Brzoza, młoda wadera na skraju przejścia w dorosłość.
—Słucham cię. — Bleu odwrócił na nią głowę. Samica była jego wysokości, może nawet nieco przerastająca go wielkością. Jej uśmiech był szeroki, nieco nieśmiały, a poliki pokrywał drobny rumieniec.
—Mam prośbę. — basior przytaknął, bez słowa dając jej znać, że jej słucha. — Potrzebuję torby. Ale takiej porządnej, twardej, ze skóry. Dałoby się zamówić? —
—Dałoby się. Przyjdź jutro po świcie to przegadamy dokładnie co byś chciała osiągnąć. —

Będąc już w domu sięgnął po pacę. Nie miał lepszego zajęcia niż bezmyślne żłobienie w drewnie. Małe dłuto zgrabnie przesuwało się po miękkim drewnie, którego łupiny opadały ku jego łapom. Nie był to żaden wielki projekt, nie w żadnym wypadku. Ledwie mała , pokręcona figurka wilka. Miał już takich parę. Tworzył ej kiedy świat przytłaczał go za mocno, kiedy wszystko wokół się sypało, a jego myśli nie mogły ułożyć się w jedno miejsce. Stres z jego ramion odpływał, kiedy monotonne ruchy opanowywały jego ciało. Mógł tak całymi dniami, tworząc wilka za wilkiem, szukając pomysłów, chęci i miłości w sobie aby móc przejść przez następny dzień. Nadchodzące tygodnie zapowiadały się ciekawie, ale z pewnością burzowo i basior nie wiedział czego oczekiwać. Spodziewał się ciepłej zimy, pełnej spokoju jaki ta pora przynosi, odpoczynku dla ich dusz, zupełnie jak ziemia śpiąca pod kołdrą ze śniegu. Jednak najwidoczniej nie to było im dane. Cała ta rodzina i ich małe problemy wydawały się mu takie duże, niepotrzebne, ale może wcale tak nie było. Może to były tylko złudne iluzje jego umysłu. W końcu czym byłby świat bez problemu? Jego oczy podniosły się z drewnianej figurki. Jego palce zacisnęły się na niej, a uśmiech wdarł się na pyszczek. Przypominała jej ona jego córkę. Krępe nogi, wiotkie ciało, brakowało tylko jej ulubionej narzutki. Samiec rozejrzał się po swoim małym królestwie. Zapach futer nadal otulał jego umysł, tak kojąco działając na zszargane nerwy. Jego umysł nabierał klarowności z każdą sekundą. Nie było problemu, prze który by nie przeszedł. Może i były frustracje, ale czy to taka wielka przeszkoda? Wychował czwórkę dzieci. Wyprowadził się szybko z domu. Zakochał i zawiódł. Nauczył pisać i czytać. Ma stabilną pracę. W dalekiej przyszłości, pewnie będzie miał zgraję wnuków aby dotrzymała mu towarzystwa, a nawet jeśli nie, to przecież jego córki nie zostawią go ot tak po prostu. Jego łapa przewertowała przez resztki tkanin porzuconych w jednym z drewnianych pudeł w rogu warsztatu. Jego oczy szukały tego jednego, z nadzieją, że przez te lata ostał się chociażby drobny skrawek. I nie zawiódł się. Mały prostokącik brązowego futra, pomalowanego w zabawne wzory znalazł się w jego łapie. Z zadowoleniem na pysku przewiązał go przez szyję małej figurki.

Myszka przeskoczyła nad Irysem. Jej łapy odbiły się od śniegu. Szczęki zacisnęły na karku łosia. Ciężkie kopyta zaryły w zapach, dziki krzyk rozerwał powietrze. Irys szarpnął mocniej za gardło stworzenia. Wadera natomiast wpiła swoje pazury wszystkich czterech łap w skórę zwierzęcia. Niewielki jak na swoją rasę osobnik walczył z nimi zacięcie o własne życie. A młode wilki, równie uparte co on, nie miały zamiaru się poddać. Myszka trzymała szczęki tam gdzie jej serce podpowiadało, przebijając się coraz to głębiej w mięśnie. Irys szarpał i warczał w akompaniamencie drącej się skóry. Co raz poprawiał swój ucisk na mięsie zwierzęcia. Oboje byli pokryci we krwi. A łoś nadal uparcie z nimi walczył, pomimo słabnących kolan. Uderzył w drzewo , mało nie rzucając basiorem u jego szyi przez polankę na której byli. Gdyby samiec nie złapał się pazurami boków szyi kopytnego zwierzaka z pewnością straciłby swój chwyt. Myszka natomiast poczuła tylko wstrząs, który odezwał się w jej kościach nagłym wibrowaniem. Tępy ból przeszedł przez jej ciało, a jednak nie puściła. Ta walka była już kwestią dumy i honoru, bardziej niż wygranej. W końcu tak poharatany łoś w końcu by się wykrwawił, a oni musieliby tylko pójść jego śladem. Jednak po co czekać. Irys i Myszka byli młodzi, silni. Wytrwali. I ta wytrwałość sprawiła że w końcu łoś uległ ich staraniom. Jego kolana ugięły się, ciało przygniotło Irysa do śniegu, a mimo to on nie puszczał, nawet kiedy jego gardło zalał świeży wytrysk krwi. Przełknął ją tylko i szarpnął za mięso raz jeszcze. Młoda wadera zeskoczyła ze stworzenia tym razem żerując na tylne nogi. Jej zęby przebiły się przez twardy mięsień. Szarpała. Oboje męczyli się parę już dobrych minut z nim, więc powalenie go chociaż na przednie nogi dało im przewagę. Wystarczyło go utrzymać w tym stanie. Jedna kość pękła przy porządniejszym szarpnięciu. Łoś zawył żałobliwie, działającą noga próbując odbić się od śniegu. Nie udało mu się. Jeszcze chwilę próbował, ale dwa wilki skutecznie utrudniały mu ucieczkę. Irys nadal hardo trzymał jego szyję, upuszczając nieboskie ilości krwi, a Myszka atakowała gdzie tylko mogła. Aż zwierze nie padło martwe.
—… Udało się. — zadyszała zakrwawiona wadera. Jej pysk rozjaśnił uśmiech.
—Pewnie. — Irys mruknął chrapliwym głosem. Jego pysk wystawał spod wielkiego stworzenia.
—Nic ci nie złamał? — Myskza zagadnęła, podpierając się bokiem o martwą zdobycz.
—Raczej nie. — Irys zaparł się łapami i pchnął nieruchome ciało. Wadera naparła w tym samym czasie cała swoją niewielką masą. I tak kawałek po kawałku, Irys wyszedł spod zwierzaka. Oboje byli umorusani we krwi, zmęczeni i dyszeli jak dwa traktory. Ale oboje byli szczęśliwi.
—Udało się. — samiec odetchnął z ulgą i może nieco zaskoczony, że Myszka wesoło otarła się o jego bok.
—Udało! Męczące, ale jakie to satysfakcjonujące. Nie mogę się doczekać, aż opowiem tacie! — jej ogon zawirował na wietrze, fryzura dawno wydostała się z upięcia, narzutka leżała gdzieś na boku w śniegu. Była szczupła, ale parę lat latania za zwierzętami wyrzeźbiły jej już mięśnie pod futrem, które teraz tak widocznie napisały się z ekscytacją i zmęczeniem. Nie była słaba. Irys zawahał się, ciekawy czy gdyby się z nią zmierzył byłaby w stanie go pokonać. Zawsze uważał ją za taką damę. Nawet jeśli była dobrym łowcą w jego oczach była samicą, które nie dorównywała mu w niczym. No. Prawie.
Obejrzał się na martwego łosia. Jego szyja i kark były w totalnej rozsypce. Jego tylne nogi wygięte były w pozycje nienaturalne nawet dla nieboszczyka. Tam gdzie zacisnęły się szczęki młodszej z łowców widoczne były ślady, które byłyby w stanie zabić mniejszego kopytnego na miejscu. Widok jaki po sobie zostawili napawał go pewną dumą. I pewnym zachwytem jakiego wcześniej nie poznał. Dla siebie. I dla Myszki, która właśnie coś wyśpiewywała tarzając się w białym śniegu niedaleko. Nie lubił jej przecież! Prawda?
—Co ty robisz? — spytał z wyrzutem, kiedy odrobina śniegu uderzyła go w pysk.
— Po pierwsze, gapisz się. — i druga śnieżka. — Po drugie, myję futro, nie widać. Nie mam namiaru czekać aż krew poskleja mi podszerstek. — powiedziała otrzepując wilgotne futro. Jej Włosy opadły na pysk, zasłaniając widoczność i wywołując serię chichotów ze strony Irysa.
—Wyglądasz jak zmokła kura! — zaśmiał się.
—Ale przynajmniej nie śmierdzę jak ty. — co było prawdą. Myszka przez te parę minut zgrabnie pozostawiła całą krew z śniegu, teraz pachnąć niczym innym jak zimą. Co prawda było jej nieco chłodno, ale zaraz narzuci na siebie narzutkę aby się zagrzać. Irys natomiast nadal śmierdział krwią zwierzęcia jakie powalili.
—to zapach zwycięstwa! — oznajmił. Jego pierś dumnie wypięta.
—Naszego. — Myszka wystawiła mu język, przykrywając ramiona pelerynką, jaka zrobił jej ojciec. — Trzeba zawołać pomocników. Sami tego nie uniesiemy! —
—Pff..Ja bym uniósł. —
—Unieść to ty możesz co najwyżej swoje ego, chociaż wątpię czy da się jeszcze wyżej! — i tymi słowami zaczęła się między nimi słowna przepychanka po drodze do zorganizowania przeniesienia ciała.

—Nie uwierzysz tato! — Myszka wpadła do warsztatu późnym wieczorem. Jej ojciec podniósł głowę znad pracy jaka wykonywał, z małym pędzelkiem w pysku, a drugim w łapie. Jego oczy rzuciły jej nieme pytanie. — Powaliliśmy dzisiaj z Irysem Łosia! Całego wielkiego łosia! No.. może był młody i mniejszy niż normalnie, ale nadal! — podskoczyła parę razy zadowolona. Jej ogon machał na boki. Bleu odłożył pędzle i uśmiechnął się.
—Jestem z ciebie dumny. Jesteś takim dobrym łowcą! — pochwalił ją przemieszczając się aby ją wyściskać. Wadera z radością odwzajemniła gest, aby potem zerknąć na to co robił jej tato kiedy mu przerwała.
—Co to? — spytała chwytając małe figurki delikatnie w łapę.
—Taki, mój mały własny projekt, na odstresowanie. Nie chciałem w wolnym dniu brać się za nim co nie jest dla mnie lub dla was, więc… zrobiłem ich. — Belu wskazał na malowane powoli twory.
—Przypominają nas… —
—Taki był zamiar… —

<CDN>





piątek, 12 stycznia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 15

Bleu odetchnął lekko. Ogień na świecy zawirował pod presją nagłego wybuchu powietrza. Cienie zatańczyły na ścianach i ciemnej tkaninie w jego łapach. Ta, prawie czarna, mieniła się delikatnie zielenią niczym krucze pióra. Jego błękitne oczy zmierzyły się z nowym wyzwaniem, tak jakby ten niemy, miękki przedmiot spoglądał na niego spode łba.
—Przestań być taki problematyczny! — prychnął do tkaniny. Ta zawijała się na rogach, rwała uparcie pod jego dotykiem, zbyt delikatna na polowe warunki tej małej pracowni. Gdzieś w tle, za Bleu na legowisku poruszyła się Myszka. Jej ciało uniosło się delikatnie, kiedy przebudziła się ze snu.
—Jeszcze nie śpisz? Która godzina? — spytała cicho. Jej głos, tak zaspany był pełen słodkiego ciepła. Basior zajrzał na zewnątrz, jego oczy mierząc uparcie ciemność , jakby szukając w niej odpowiedzi na to pytanie.
—Powiedziałbym, że jeszcze spora chwila do świtu. —
—Spałeś coś w ogóle? — rozciągnęła się. Jak już i tak się przebudziła mogła wstać na dobre. Jej łapy przesunęły po miękkim dywanie ścielającym ziemne kamienie.
—Tak. Spałem, dość niedawno się obudziłem. — nie spojrzał na nią, kiedy przysiadła u jego boku.
—Nadal cię męczy to… to? — Myszka skrzywiła się widząc tą przebrzydłą czarną tkaninę, spłowiałą popiołem i przeszłością.
—Trochę, jak widzisz. Strasznie się rozpada. Zawija, kruszy. Jest strasznie problematyczna! — zawył cichutko. Świeczka zatańczyła na wietrze, smutno jakby w akompaniamencie do jego głosu. Jego córka przytaknęła , jej oczy jeszcze zaćmione niedawnym snem. — Ale to nie ważne. Masz ochotę na spacer przed pracą? —
—A gdzie? W sensie… dokąd? —
—Nad plażę, podobno niedawno u brzegów robił się statek, mamy dość spojoną noc, a morze jeszcze nie zamarzło. Może coś znajdziemy, może nie znajdziemy nic. Ale dopóki jeszcze woda szumi i nie jest skuta lodem pooglądamy sobie wschód. —
—O! Pewnie. Akurat jak nigdy nie pada śnieg, to może nawet zobaczymy słońce. — Myszka zamachała ogonem.

Ich tempo było w miarę szybkie, bo rzeczywiście do samego wschodu tak wiele czasu nie było. Spieszyli się więc, ich łapy sunąc zgrabnie po nieudeptanym śniegu z dnia poprzedniego. Przez to, że w nocy w końcu nie padało, pierwszy raz od dawna, Myszka z taką łatwością namierzała tropy zwierzęce. Racice pozostawione w miękkim puchu, zbite głęboko od ciężaru dojrzałego samca z paroma samicami jelenia. Piękne , lekko odbite łapki zajęcze, nad którymi wisiał jeszcze delikatny zapach zimowego futra. Ba nawet po drodze młoda wadera była w stanie zidentyfikować ślady łosia. Jego potężne nogi zapadały się w utwardzonym śniegu, zostawiając za sobą długie, ciągnące się przesunięcia , rozgarniając małe zaspy na swojej drodze. Tyle ile nauczyła się w ciągu swojego życia. Ile już przeżyła. Niby to tylko krótkie dwa lata. Niby to tylko chwila prawdziwego polowania, ale była dumna. Że tylko szybkie przebiegnięcie wzrokiem po lesie wystarczyło aby znalazła tyle możliwej zdobyczy.
Ich żwawy krok powoli przemienił się z zabójczy pęd. Oboje roześmiani ze swojego małego wyścigu wpadli na plażę z wielkim impetem, sunąć po zmarzniętym piasku jak po najlepszej nawierzchni.
—Wygrałam! — Myszka wsunęła się w zimną wodę, pozwalając aby łagodne fale ogarnęły jej łapy, a woda rozbryznęła się na wszystkie strony.
—Wygrałaś, wygrałaś. Ale tylko tym razem. — odgryzł się jej Bleu z szerokim uśmiechem na pysku. Odetchnął zimnym powietrzem, wbił wzrok w oddalony horyzont.
—Ta! Na pewno! Jeszcze jakbyś miał szanse ze mną wygrać! — zaśmiała się, w jej głowie myśl, że jej tato jest przecież tyle starszy.
—Niby czemu to? Poćwiczę trochę i jeszcze się przekonasz! —
—Z tymi starymi kośćmi? — dogryzła mu. Wiedziała, że był młodym rodzicem, ale właściwie jako dzieci nigdy nie zrozumieli jak młodym. W końcu tak szybko dojrzał.
—Ej! Mam tylko trzy lata! Nawet do kwiatu wieku mi jeszcze daleko! — prychnął udając, że się obraża. Myszka przysiadła na zimnej ziemi, jej łapy nieco wstrząśnięte i złe za to nagłe zmoczenie i ciągłe marznięcie.
—Tylko trzy? — zapytała z niedowierzaniem. Oczy Bleu zmierzyły ją ze spokojem, z uśmiechem i iskrą zaciekawienia.
—Tylko trzy. — potwierdził. Oglądał jak oczy Myszki zrobiły się wielkie, pełne tylu emocji. Jej pysk otwierał się i zamykał, a słońce powoli wschodziło. Oboje zamilkli podziwiając ten widok. Jak Bleu mógł widywać go codziennie, przywykły do wstawania przed porannymi promieniami. Myszka z kolei, polowała rano i wieczorami, kiedy tropy były świeże albo osłona zmierzchu dawała im lepsze zakrycie przed ofiarą. Mogła sobie pozwolić, aby pospać dłużej niż tato czy Rana. Cisza trwałą jeszcze dłuższą chwilę, fale spokojnie towarzysząc im swoja muzyką.
—Więc miałeś tylko rok?— w końcu myszka zadała pytanie, które tak bardzo nie chciało wcześniej wyjść z jej gardła.
—Tak. — potwierdził. Spokojnie, z miłością zerkając na swoją córkę . — Miałem niewiele ponad rok, kiedy spotkałem waszą matkę. Nie powiem, żeby było to jakieś wielkie zakochanie, ale z pewnością mnie zauroczyła. Pewnego dnia, zniknęła, a parę tygodni później przyniosła mi was oderwanych od jej piersi i uciekła ponownie. —
—nigdy nie powiedziałeś nam kim była. —
—Nigdy nie pytaliście. Jestem zaskoczony, że przez te lata żadne z was nie zadało tego pytania. Spodziewałem się usłyszeć dość szybko, kim jest? Gdzie? Co się z nią stało? Czy nas kocha? Ale to nigdy nie nadeszło. Nie wiem czy to wina wojny czy okupacji, czy może po prostu nasza rodzina wydawała się wam nienaruszalną normą, ale nigdy nie chciałem ukrywać tego faktu. —
—To… Kim była? Może inaczej. Jaka była? — Myszka przysiadła się bliżej, jej ciało nieco zmarznięte wodą. Bleu oparł się o jej bok z westchnięciem.
—To było dawno, ale była… Dość podobna do Atlanty z wyglądu. Znacznie drobniejsza, z fryzem tak puszystym jak u ciebie. — poczochrał jej włosy. Ich ciche chichoty zagłuszył szum wody. — Była piękna, to trzeba jej przyznać. I znacznie bardziej doświadczona ode mnie. Trzeba też powiedzieć, że uwiodła mnie… —
—Uwiodła? —
—Tak. Uwiodła. Zawinęła wokół swojego palca. To był czas kiedy dość często zaglądałem do alf. Wiesz, nasz mały dom nie zawsze wyglądał jak teraz. Wszystko trzeba było zarejestrować, zakomunikować. Uczyłem się też wtedy pisać. Jaśmina, tak się nazywała, przyszła do nas z Nadziejek. Była pomocnikiem medyka, i cóż. Nie wiem czemu upatrzyła sobie mnie. Często mnie odwiedzała, zauroczyłem się i z paru nocy powstaliście wy. A potem zniknęła. —
—Tęskniłeś? —
—Hymm.. Ciężko powiedzieć. Zdaje mi się, że nie miałem kiedy za bardzo tęsknić czy tego wszystkiego przemyśleć. Zastanawiałem się dlaczego, ale wtedy wy płakaliście o jedzenie i moje myśli wracały do nagle rosnącej rodziny. A jak się trochę ustabilizowało pojawili się Oli i Oliwka. —
—Oli i Oliwka? — Muszka zatrzepotała uszami. Niedawno się z nimi widziała.
—Ah. Tego też wam nigdy nie powiedziałem? Oli i oliwka to genetycznie wasze kuzynostwo. —
—Ale… co? —
—oh, jakimi ja teraz rzeczami w ciebie rzucam, co? No. Ich mam Anie przeżyła i początkowo wpadły pod opiekę babć. —
—O! Dawno się z nimi nie widziałam!—
—Ja też nie, wypadałoby je odwiedzić. W każdym razie. Znasz swoją ciotkę, Pelaszę. Nie pogodziła się nigdy ze śmiercią swojej siostry. Więc Oli i Oliwka nie byli zbyt … bezpieczni na początku w tamtej jaskini. A u mnie byliście wy, było ciepło, mleko i oczywiście rówieśnicy. — uśmiechnął się. — Wiec zabrałem ich stamtąd. Więc są waszym przyrodnim rodzeństwem. —
—A oni wiedzą? —
—Wiedzą. Byłem z nimi nad grobem ich mamy i rodzeństwa. — Bleu przytaknął. Myszka siedziała chwilę w ciszy. Jej myśli pędziły od prawej do lewej. Tyle informacji tak zmieniających życie, a jednak. A jednak. A jednak Myszka nie czuła żadnej zmiany. Akceptacja tego wszystkiego przyszła jej z łatwością, zwłaszcza, że jej tato nie zawahał się w żadnym słowie, nic nie chował, był taki szczery. I był tu z nią. Jego ramię oparte o jej bok, ciepłe futro ocierające się o to jej. Uśmiech wdarł się na jej pysk.
—nie żal mi w sumie. — przyznała.
—Nie żal ci? —
—Że nie poznałam mamy. Że mam tylko was, Ciebie i rodzeństwo. — pokiwała głową. — Nie żal mi. —
—Może to i dobrze. Nie uważam, że watro byłoby jej szukać. Nie była… dobrym wilkiem. Nie żeby była wilkiem złym, ale… —
—Porzuciła nas, to i nie ma po co jej szukać. W ogóle, moje siostry wiedzą? —
—Atlanta wie. Ale dowiedziała się nie ode mnie. Jeszcze jak była mała, stąd spodziewałem się pytań. Ale najwyraźniej zachowała to dla siebie. A Rana, nie wiem. Chyba nie. Opowiem jej kiedyś jeśli mnie nie wyprzedzisz. — zaśmiał się zerkając na nią nieco z góry. Ta zaczepna iskra w jego oku pchnęła Myszkę w kierunku małej zabawy. W końcu mieli jeszcze chwilę. Rzuciła się na ojca ze śmiechem podgryzając go. Chwilę przepychali się i siłowali, aż Bleu nie uderzył plecami o piach.
—Wygrałam! —
—Wygrałaś, wygrałaś. —

Myszka otrzepała łapy ze śniegu. Irys stanął obok niej , jego oczy mierząc niewielkiego jelenia jakiego dopadli.
—Całkiem niezły. — samica pokiwała pyskiem. Starszy basior tylko mruknął coś pod nosem. Jego łapy zapadły się delikatnie w świeżym puchu.
—Mógłby być większy. — samiec tylko zmarszczył nos.
—Ty zawsze tyle narzekasz. Sami jesteśmy dzisiaj, Dobrze, że mamy jego. — Myszka wolała trzymać pozytywne postrzeganie świata, chociaż odrobinę. Jej towarzysz z kolei zawsze znalazł coś do czego można było się przyczepić. Może duma go kolała, że Myszka najczęściej była tą, która zadawała ofierze ostatni cios, zwłaszcza teraz, zimą. Była lżejsza, mniejsza od basiora. Znacznie szybciej przedzierała się ponad śniegiem, po ubitej warstwie, która podczas biegu była zdolna utrzymać ją w maksimum rozpędu. Irys natomiast zapadł się nawet przez tą uklepywaną już warstwę.
—Niechaj ci będzie! — prychnął. Jego plecy obładowane świeżym miejscem nieco zaskrzypiały. Wilk mruknął coś niewyraźnie pod nosem, a Myszka przewróciła oczyma.
—Dramatyzujesz. —
—Jak taka jesteś mądra to może sama go ponieś?— warknął w jej kierunku. Ona tylko uwydatniła swój elegancki krok i zarzucając włosami rzuciła w jego kierunku wzrok. Jej oko błysnęło pewnym żartobliwym tonem, kiedy jej pysk rozjaśnił wredny uśmieszek.
—Ale czemu bym miała? Ja? Dama? — niegdyś bardzo się pożarli o to, że Myszka się nie nadaje. Najpierw argumentem było, że jest za młoda. Potem, że jest za głupia, a na końcu stanęło na delikatności. Porównał ją wtedy do kwiatka, a ich przewodniczka zaśmiała się, że może jeszcze Myszka zostanie damą.
—Ugh. Nie cierpię cię. —
—Z wzajemnością — jej ogon zawirował w powietrzu, kiedy przeskoczyła nad większą zaspą. Czuła jeszcze na sobie wzrok Irysa, obserwujący jej tył, prawdopodobnie ze zmrużonymi oczyma. Oh jak oni się bardzo ze sobą nie lubili, a mimo to, to całe dogryzanie sobie i śmianie się z siebie nawzajem było ich słodką gierką bez której byłoby tak nudno. I Myszka dobrze wiedziała, że oboje podzielają tą myśl. W końcu czasami to sam Irys zaczepiał ją, czasami ona Irysowi. Można powiedzieć, że pomiędzy liniami, może ociupinkę się nawet lubili. Ociupinkę, żeby tej szali nie przetoczyć za bardzo.
—Saroe! — Myszka zamachała ogonem zaraz jak znaleźli się na miejscu zbiórek. Cztery zające, wyraźnie w zimowych futerkach leżały już na kupce spisywane jako dzisiejsza zdobycz. — Jeleń. — wilczyca uniosła wzrok. Średni osobnik jakiego dobili uderzył w biały puch, jego martwe ciało zapadając się w jego głębię.
—Ale kto? On czy zdobycz? Bo że on to wiem. — starsza zaśmiała się, zwłaszcza słysząc jak Irys wzdycha z czystą dramaturgią.
—Oczywiście, że zdobycz. O nim bym tak nie oświadczał wszem i wobec, nie trzeba. — Myszka zaświergotała przesadnie słodkim tonem. Poczuła jeszcze tylko jak basior kopie ją w tylną łapę, nie za mocno ale też nie za lekko. Zaśmiała się pod nosem. Oh jak dobrze jest mu siąść na ego czasami.
— Dobra. Które z was dobiło? —
—Myszka. — Sama właścicielka imienia nie zdążyła odpowiedzieć. Przewróciła jedynie oczyma czekając na dogryźliby komentarz swojego towarzysza, ale żadne nie zdążyło dodać nawet oddechu.
—Strasznie dużo ostatnio dobija. To nie twoja robota sprinterze co? — Tiska mruknęła pod nosem, jej łapy badając martwe ciało zwierzęcia.
—Ey! To że jestem poganiaczem, nie znaczy że nie mogę tego robić. Mam przewagę nad większością z was, chociażby samym faktem że ważę połowę tego co wy. —
—Tu jej muszę przyznać rację. Ja nie należę do drobnych i może to moja robota, ale Myszka łatwiej nabiera rozpędu na śniegu, łatwiej dogania ofiarę i ma lepszą przyczepność. — Irys zmarszczył nos. Nie ważne jakby mu się to nie podobało, jego koleżanka zimą miała same zalety.
—No… Niby tak. —
—Nie kwestionuj działań młodych Tiska. — Saroe, ich przewodniczka po świecie myśliwowania przerwała Tisce w pół słowa. — Ich dwójka w jednej drużynie na ten moment przynieśli nam sporo zdobyczy, małej i dużej. Dzielą się obowiązkami płynie i przemiennie wybierając kto ma lesze szanse na zabicie poprawnie. Na tym polega właśnie polowanie. Rygorystyczne trzymanie się ram stanowiska powoduje straty w zapasach. Dajże im żyć i oddychać. Myszka, brawo, bardzo dobry ostatni gryz. Irys, brawo, żeś się pewnie musiał tego natargać zaraz po tym jak to dogoniłeś. — ciemnowłosa wadera zakończyła tą wymianę zdań twardo stawiając na swoim. Dla niej tak długo jeśli jedzenie wpływało do ich zapasów nie obchodziło ją kto je zabije. Dla niej mógłby być to sam alfa wiszący na tym jeleniu.
—Rozumiem. — Tiska kiwnęła głową kończąc oglądanie osobnika. — Bardzo ładny osobnik. Dobra robota. — i na tym urwały się wszystkie konwersacje. Czas im było zebrać się do domu.
—Do zobaczenia jutro młotku. — Myszka pożegnała się z Irysem.
— Do zobaczenia jutro baranie. — odpowiedział jej i poszli w swoje strony.

Nocą czasami Myszka spała sama. Ojciec zrobił na jej żądanie, a właściwie prośbę, drugie posłanie. Ale częściej zdarzało się, że porzucała je aby skulić się przy swoim tacie i zamknąć oczy, oddając się w ręce błogiego snu. Jej futro przyciśnięte do drugiego, a chęć pozostania tak na zawsze głęboko wyryta w jej sercu. Im starsza rosła tym bardziej podważała, czy ona chce się wyprowadzać. Zawsze była pierwsza do odkrywania świata i nadal jest. Tu się nic nie zmieniło. Jej ciekawość jest niezaspokojonym wulkanem przelewającym się przez jej krew jak lawa. Parząc nerwy do działania. dodając jej energii i chęci do pogłębiania swojej wiedzy i pasji. Jednak, chęć ucieczki z domu, z dala od rodziny zgasła. Zgasła miarowo dość. Jakby ktoś powoli studził ciepłe szkło, które jeszcze odrobinę uginało się pod sprawnymi palcami. Myszka doceniała ojca, ich krótkie rozmowy, powitania, wspólne śniadania. Dwa lata spędzone pod jego opieką, w jego towarzystwie to były do tej pory najlepsze czasy, nawet jeśli miewała gorsze dni. Świadomość, że wracając do swojego łóżka zastanie w nim drugą osobę, tak sobie bliską, sprawiała, że nawet nieudane polowania nie ciążyły na jej spokojnym śnie.
—Nie chcę się chyba wyprowadzać. — powiedziała któregoś razu. Jej oczy przymknięte, ciało taty przytulone do jej boku, oddychające miarowo. Czuła jak powietrze w nim zawibrowało przy cichym śmiechu jaki z siebie wypuścił.
—Tak? Dobrze to słyszeć. Coś się zmieniło? — on też wiedział, że ona tak bardzo chciała zobaczyć szeroki świat, żyć samodzielnie. Wtedy Rana jeszcze mieszkała z nimi, ale akurat wyszła na wieczorny spacer.
—Czy ja wiem. —
—Zawsze myślałem że będziesz pierwsza przy wyjściu. — Bleu poprawił głowę na łapach aby móc na nią spojrzeć. Na pysku miał taki łagodny, czuły uśmiech. — A to Rana będzie ostatnia. —
—Wiem. Ona to taka domowniczka, ale… Lubię to miejsce. —
—Wiesz, że nie będzie mi przeszkadzało że mieszkasz tu, nawet do swojej starości, wiesz. — Bleu mruknął trochę zaspany, jego zdanie mieszające się w swojej składni.
—Wiem. Zawsze nam to powtarzałeś, jak świeżo wyrośliśmy. I nie wiem. Nie wiem jak długo jeszcze będę z Tobą mieszkała, ale chyba nie chcę uciekać teraz. Nie teraz. Czuję że to za wcześnie. —
— I dobrze. Z takimi wyborami nie ma się co spieszyć. Wy zawsze macie tu miejsce. — Bleu zerknął na nią. Jego oczy zamglone zmęczeniem, ale pysk nadal w uśmiechu.
—Kocham cię tato. — Myszka przytuliła się do jego boku, jej głowa opadając zaraz obok tej jego.
—Ja was też kocham, moje córeczki. — basior złożył delikatny pocałunek na jej nosie, który znalazł się w jego zasięgu. — Śpij dobrze. —
—Ty też, tato. —

Jak wiele zmienia się w wilku w ciągu tylko paru miesięcy. Tak. Rana wyprowadziła się. Myszka została sama z tatą. W ich rutyny wplotły się odwiedziny sióstr w warsztacie i Myszki u sióstr. Ale coś jeszcze odrobinę zaczęło się pochylać. Kiedy Rana wybyła z domu, warsztat stał się nieco cichszy. Tato znowu pracował sam, jego łapy powoli przebierające przez materiały, rzeźbiące drewno, w towarzystwie świec. Parę tygodni później, po tej pokrytej futrami ziemi znowu zaczęły tuptać małe łapki. Myszka przekona się czyje, dnia którego wzięła sobie wolne, jej cieczka doskwierając jej wyjątkowo mocno. Dzień zaczął się jak każdy. Bleu polamentował nad swoim czarnym materiałem, jego łapy brudząc sobie od niego psychikę, kiedy tak rozważał jak się do niego dobrać. Potem sięgnął po drewno, czekał na niego de facto projekt, którego nie mógł po prostu odłożyć na później. Jego łapy sprawnie wybierały niechciane kawałki dębu z pomocą nożyka. Sunął pasek, za paskiem, pasek, za paskiem. A drewna ubywało w łapach. Będąc w połowie, projektu i dnia, odłożył go na chwilę na bok, zmęczony nieustannym szorowaniem twardej nawierzchni. Wtedy też przez wejście zajrzało sześć głów. Bleu siedział do nich tyłem, pochłonięty czytaniem kartki, ale jego ucho doskonale wiedziało kto idzie, już od początku. Myszka za to nie do końca. Widząc te wszystkie pary oczu podniosła głowę z legowiska przechylając ją na bok. Bleu uśmiechnął się do niej od ucha do ucha.
—A kogo to niesie wiatr co? — zagadnął zaglądając za swoje plecy. Parę chichotów rozbiegło się po ścianach.
—Dzień dobry! — jeden ze szczeniaków wskoczył do środka. To nie były już do końca małe dzieci. Niekoniecznie były też duże. Bleu pamiętał swoje córki w tym wieku. Kiedy były już na tyle samodzielne, aby plątać się po watasze, posiadać własnych znajomych, ale jeszcze musieć wracać przed zmierzchem. Niby już nie szczeniak, ale jednak nadal.
—Dzień dobry. — Bleu przywitał się, jego łapy poprawiając szalik na szyi Dalliego. Pozostałe malce wpadły do środka ze śmiechem. — Kogo dzisiaj moje oczy widzą, co? Danny, Dana, Dally, Mashko, Barwina i Dziewanka. — wyliczył sobie, na głos. Dzieci już do tego przywykły, że wilk musiał sobie najpierw na głos wypowiedzieć ich imiona, aby potem nie musieć oglądać się do kogo mówi i czyją ciekawość zaspokaja. Tego dnia w warsztacie było głośno. Dzieci biegały, bawiły się, zadawały pytania Bleu i Myszce. Ba! Jak się samicy trochę lepiej zrobiło to zabrała ich na małe wyścigi po polance przed ich domem.
Tej nocy usiedli sobie w blasku świec, oboje wyciszeni, najedzeni i szczęśliwi.
—I one tak codziennie przychodzą? —
—Tak. Codziennie w innej paczce, ale tak. Najczęściej widuję Barwinkę z Dziewanką oraz Dalliego. —
—Nie męczy cię to? —
— Szczerze? Nic a nic. Mógłbym tak przez całe życie. — Bleu zaśmiał się. Para z jego usta uciekła w górę, zabrana przez wiatr. — Przypominają mi trochę was. Tęskniłem za tym hałasem w domu. —
—o ! to już wiem kto będzie niańczył moje dzieci jak będę mieć ich dość. — Myszka roześmiała się w głos. Bleu zawtórował jej z rozbawieniem.
—Zawsze. Wszędzie. Dla was wszystko. … Czekaj… Masz kogoś na oku? — uśmiechnął się do niej, spoglądając na nią nieco zaciekawiony.
—Nie. Ale to nie znaczy, że nie planuję rodziny. — Myszka odetchnęła ciężko. — Ty też sobie kogoś znajdź, to może będę miałą młodsze rodzeństwo. —
Bleu przewrócił oczyma i prychnął z udawanym obrażeniem na jej słowa.
— Żeby córka musiała ojca pouczać, no kto by pomyślał. — zaśmiał się i przytulił ją do siebie. Ta zachichotała. Wszystko ucichło, specjalnie dla nich, świat zamilkł na parę sekund jakby biorąc w pierś ten zapach czystej nienaruszonej miłości.
—Czemu nie. W sensie. — w końcu Myszka się odezwała. Spojrzała ojcu w oczy. — Zawsze byłeś tylko ty. Myślę, że żadna z nas nie będzie ci miała nigdy za złe jeśli zakochasz się kiedyś. — wadera przyznała cicho. Bleu uśmiechnął się i poczochrał jej włosy.
—Nigdy bym nie pomyślał, że któraś z wam nawet pomyślałaby o byciu przeciw. Jeśli się zakocham, będziecie pierwszymi, które się o tym dowiedzą. —

Noc zaszumiała. Rana obróciła się do wygodniejszej pozycji, zakryta pierzastą pościelą. Atlanta ziewnęła zakrywając ogonem małe rude ciało skulone u jej podbrzusza i chrapiące niemiłosiernie głośno. Oli i Oliwka wywalili się na plecach na swoim ulubionym kamieniu. A Myszka zwinęła się w kłębek u boku swojego taty.

Noc zaszumiała, oh a jaka była spokojna.

CDN.