一
Gdy byłam jeszcze troszkę młodsza niż teraz,
miałam taką pracę i widywałam tyle wilków,
że musiałam w końcu co nie co zrozumieć.
一
Ciemność już dawno była głęboka i nieprzenikniona, gdy Szkliwo zdołał wyrwać się z remizy. Rasz znowu kręcił nosem, ale ponieważ było wyjątkowo nudno i we trzech siedzieli przy swoim stałym miejscu zupełnie sami, w końcu uznał jego zniknięcie za całkiem opłacalne i postanowił zaciągnąć Hapenira do swoich starych znajomych z północy, biesiadujących nieopodal.
W głowie Szkliwa wciąż szumiało echo uczty, choć nie wypił ani kieliszka wina. Zbrzydł mu już ten napój. Jego zapach był denerwujący, a na sam odgłos stukotu naczyń ptak miał już dreszcze. Kozie mleko też mu spowszedniało, ale odkąd przekonał się do jego smaku, pił je równie obojętnie, co czystą wodę. Z tą czerwoną cieczą było gorzej.
Na głównej drodze, pomiędzy budynkami, spostrzegł, że nie jest sam. Zarysy postaci w ciemnej uliczce były jednak tak charakterystyczne, że ani przez moment nie poczuł strachu. To była postawna, mocna sylwetka, z wyraźnie zarysowanymi na przednich łapach mięśniami, które dalej, na barkach, ukryte były pod gęstym futrem. Głowa o zaokrąglonych policzkach nosiła dumnie uniesione uszy. Tak na Wschodnich Ziemiach NIKL-u wyglądał synonim potęgi.
Wokół było cicho i pusto, ale nie można było mieć pewności, że za zionącymi pustką framugami okien nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć, jak jeden z urzędników w środku nocy gada sam ze sobą. Ostatecznie Szkliwo nie miał pojęcia, czy śni, czy też po prostu ma zwidy.
Wolnym krokiem ruszył naprzód, omijając widmo Ableharbina. Dreptał w dobrze znanym kierunku, a otoczenie posłusznie przesuwało się wzdłuż ścieżki.
- Chyba tęskniłem, towarzyszu sekretarzu - odezwał się w końcu ściszonym głosem. - Oczywiście to nic osobistego. Żałuję, że nie mogę się tu oprzeć na waszych zaleceniach, tylko ze wszystkim muszę sobie radzić sam. Mieliście być pewnie kolejnym koszmarem, a cieszę się, że was widzę.
- Zawsze w was wierzyłem, towarzyszu Szkliwo.
- To znaczy?
- W waszą mądrość. Wasza strategia wygląda na skuteczną, jeśli złe sny przestają was dręczyć.
- Gdzie tam. Jedyne w co wierzyliście, zapraszając mnie do współpracy, to w moją głupotę. W to, że cokolwiek by się nie działo, ślepo podążę za waszymi słowami. I słusznie wierzyliście. Widzę teraz, że zdany sam na siebie zupełnie nie wiem, co robić. Nie mam jasno wytyczonej ścieżki. Nie mam tyle odwagi i rozumu, żeby ją wytyczyć i się jej trzymać.
- Nie. Podkuliliście ogon, gdy zobaczyliście, że jestem od was silniejszy i bardziej inteligentny. To dobrze. Niepotrzebni mi podwładni, którzy próbowaliby ze mną konkurować. Ale, żeby wykonać to, do czego zostaliście tu skierowani, musicie pamiętać i o swojej sile. Na razie tak chorobliwie próbujecie być nikim, że mam ochotę spytać, kto was tak skrzywdził. Z pewnością nie Agrest, prawda? Nie wydaje mi się, by mógł z kimś zrobić coś takiego. Choć jego sprawności oratorskiej nie należy lekceważyć, siadając z nim do rozmów, jest, z całym szacunkiem dla niego, prosty jak konstrukcja cepa. Was ktoś musiał... inaczej potraktować. - Uniósł jedną z łap, wyprostował palec i wytarty od chodzenia po piachu pazur przysunął do ptasiej piersi. Szkliwo spojrzał na niego, bez pochylania głowy.
- Ale... - podjął, nie ustępując pod naciskiem łapy. - To jedno prawda. Ze snami jest coraz lepiej.
- To znaczy, że skupiliście się na sobie, zamiast na zadaniu. - Basior i znów dostojnie kroczył obok niego. Jego pysk zwrócony był przed siebie, gdzieś w dal, tak, jak patrzą wielcy świata na swoich wodzowskich portretach. Ptasie serce przyspieszyło. Niepokój podstępnie oplótł jego gardło.
- Tylko jeśli poradzę sobie z samym sobą, będę w stanie dobrze wypełnić swoje zadanie.
- Nie neguję tego. Wręcz przeciwnie. Powtórzę, bo chyba puściliście to mimo uszu: zawsze w was wierzyłem. Wasza strategia wygląda na skuteczną.
Skinął głową, nie odpowiadając. Usłyszane słowa jeszcze przez chwilę krążyły po jego głowie.
„Jak to rozumieć? Co to za sen, jeśli lęk miesza się z namiastką bezpieczeństwa? Co to za zjawa, nęka, czy pomaga? To jeszcze koszmar, czy już nie koszmar?”.
- A więc idę w dobrą stronę? - Zatrzymał się. Potrzebował prostych komunikatów. Gubił się w nawale pytań i zaczynał mieć wrażenie, że to właśnie zagubienie coraz częściej zastępuje jego senne lęki. Tak, jak się spodziewał, nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi.
Otworzył oczy. Wschodziło słońce. Bez energii, ale i bez wewnętrznego protestu, zwlekł się z posłania, gotowy na kolejny wyblakły dzień.
Rasz jak zwykle zaczął dokazywać dopiero w drodze do urzędu, gdzie jego entuzjazm zyskał formę i znalazł upust w jakiejś stosunkowo przyjemnej pracy. Hapenir wraz ze Szkliwem zostali odesłani do analizowania wielkiej sterty list ze sprawozdaniami na temat ekonomii pracy na Wschodnich Ziemiach. Ptak pobieżnie przejrzał leżące na wierzchu kartki. Od niechcenia rozsunął je, odkrywając kolejne. Nie chciał dać po sobie poznać, że kilka wzbudziło jego szczególne zainteresowanie.
„Liczba skierowanych na szkolenia wojskowe żołnierzy ze Wschodnich Ziem NIKL-u: siedem”, przeczytał. „Pierwsze słyszę”.
- Rasz, mogłeś się bardziej postarać, jak rysowałeś tabelkę - stwierdził nagle Hapenir, wytężając wzrok i przysuwając dokument bliżej do swojego nosa. - Nie mogę tego rozczytać.
- Och, daj to, wariacie. - Jego przyjaciel podniósł się demonstracyjnie i stanął nad nimi, zawieszając wzrok na kartce. - To pięć. Albo sześć. Chyba, że osiem, ale raczej nie.
- No to powiedz mi, ile! Szkliwo, spróbuj może ty.
Ptak przechylił się, aby rzucić okiem na zawartość tabeli.
- Nie wiem. Ale w WWN mają wielu strażników, więc bardzo możliwe, że to jednak osiem.
- Do diaska, dajcie, sprawdzę to jeszcze raz. - Rasz przechwycił kartkę i ze złością podreptał do kąta, gdzie leżały jeszcze pozostałości jego pracy z poprzedniego dnia: plik ułożonych równo dokumentów, patyk z nudów pogryziony w drzazgi i plama koziego mleka na ziemi. Pozostali wrócili do własnych zajęć.
„Skąd w NIKL-u wzięło się siedmiu żołnierzy? Sojusz watah nie skierował tu ani jednego. A więc wszyscy musieli być z WSJ... W najlepszych latach nie wysyłały ich tyle całe Wschodnie Ziemie. A podobno NIKL przestaje inwestować w szkolenia wojskowe”.
Przewrócił stronę na kolejną, którą wziął ze stosiku, aby nie wzbudzić podejrzeń. Przygotował sobie coś do pisania, czystą kartkę i westchnął.
- Mam nadzieję, że chociaż wy się wyspaliście - zagaił. Jak na zawołanie obaj towarzysze odpowiedzieli rozbawionym burknięciem. Temat wczesnego wstawania po ucztach w remizie zawsze był dla nich tak samo emocjonujący.
- Odezwał się ten, co najkrócej spał - parsknął Rasz. - Jesteś kotem nie tylko z nazwy.
- O co ci chodzi z tym kotem?
- No, tak się mówi na nowych. Nie wiedziałeś?
- W moich stronach częściej mówi się tak na koty.
- Banda sztywniaków. Nie dziwię się, że z ciebie też taki okropny nudziarz.
- A skąd pewność, że Szkliwo spał po powrocie do domu? - Hapenir uśmiechnął się pod nosem. - Może znowu listy pisał przy świetle pochodni. Albo robił coś równie szalonego.
- No i właśnie o tym mówię - odparł pierwszy wilk. - Ziarna piasku na ścieżce mają w sobie więcej życia od tego gościa.
- Swoją drogą, to ciekawe - zauważył Szkliwo, zamykając poprzedni temat i powracając do tabel - jak różni się struktura zatrudnienia u nas, na Wschodnich Ziemiach, od tej w Najwyższej Izbie
- Na przykład niby jak?
- U nas w zarządzaniu siedzi dużo więcej wilczyc. A tu? Odkąd tu jestem, chyba ani razu nie minąłem się z żadną na korytarzu.
- Wilczyc jest bardzo malutko wśród urzędniczek - oświadczył Rasz wyrozumiałym tonem eksperta. - W całym urzędzie ostała się chyba tylko ta jędza, Żamicha. Wiesz, wolimy je na innych stanowiskach.
- Na tych w remizie?
Na krótką chwilę pomiędzy nimi zapadła cisza.
- Taaak - odparł basior, zerkając na niego kątem oka.
- Spoko. U nas po prostu wszystko działa jakoś inaczej. - Szkliwo wzruszył ramionami.
- Będzie dużo czasu, żeby o tym porozmawiać w domu - wtrącił Hapenir, który do tej pory przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. - A teraz bierzmy się do pracy, żeby wyjść stąd do południa. Stary idzie.
- Ach, tak. - Rasz bez wielkiego zainteresowania rozsiadł się i wczytał w swoje papiery. Zanim w korytarzu rozległy się znajome kroki, rzucił jeszcze: - No widzisz, jednak to było osiem. Nic nie poradzę, że podłoga nierówna i kreska mi się omsknęła.
- Dzięki - mruknął Hapenir, kreśląc coś na tabeli. Tymczasem Birast wkroczył do pokoju. Przywitał się krótkim „Witajcie” i jak zwykle skierował się ku komodzie, po swoje okulary.
- Szkliwo. Irosył chce cię widzieć, jak skończysz pracę - oznajmił sucho, umieszczając je na swoim nosie.
- Oczywiście. - Skrzydlaty kiwnął głową. Zdawało mu się, że inspektor zwrócił się do niego nie tyle oficjalnie, co z wyjątkowym chłodem. Słowa Birasta wzbudziły w nim niepokój. Nie wiedział, w czym rzecz i dlaczego Irosył skontaktował się z nim taką drogą, zamiast osobiście, tak, żeby ich kontakt nie zwrócił szczególnej uwagi. To mogło być niebezpieczne w ich pracy.
Chyba, że tym razem nie o nią chodziło. Jedynym sposobem, by się przekonać, było kierować się instrukcjami. Gdy wreszcie nadszedł czas, Szkliwo zastał Irosyła w jego gabinecie.
- Jesteś. Wspaniale. - Wilk odwrócił się od okna i odłożył na bok jakąś zapewne ciekawą lekturę. Sprawiał wrażenie całkiem pogodnego. Bez dłuższych wstępów przeszedł do rzeczy. - Słyszałem, że nieładnie postąpiłeś z jedną z naszych pracownic.
- Co takiego zrobiłem?
- Ja sam doskonale wiem, że na wschodzie podejście do rozrywek, jakie tu sobie zapewniamy, jest trochę inne, ale żeby od razu nazywać ją... - Przerwał, pozostawiając w powietrzu milczącą sugestię.
- Ildiri? Rozmawialiśmy, ale nawet nie wiem, o co może chodzić.
- Czyżby cię z kimś pomyliła? - Irosył lekko zmrużył oczy, na wypadek gdyby sama treść jego cierpliwych słów nie była wystarczająco przesiąknięta ironią.
- Po prostu nie nazywałem jej nijak.
- No cóż, jak by nie było, wszyscy cenią sobie miłą atmosferę na przyjęciach w remizie, a te wilczyce są tu bardzo lubiane. Postaraj się dobrze z nimi żyć. Jeśli Ildiri postanowiła zmieszać cię z błotem w oczach Birasta, musiała mieć powód. Ja cię przyjmowałem, więc na razie inspektor poprosił mnie, bym rzekł ci o tym słówko. Jeśli będzie dalej opowiadała mu takie rzeczy, będę miał obowiązek bliżej przyjrzeć się tej sprawie.
- Jak mniemam, dobrze się znają?
- Bardzo dobrze. - Uśmiechnął się uprzejmie.
„A więc oto i jej przyjaciele. Musiało trafić akurat na mojego przełożonego. Chociaż z drugiej strony, mogła mieć bardziej wpływowych znajomych”.
- Na pomówienia nic nie poradzę.
Basior westchnął głęboko. Jego głos pozostał łagodny, ale Szkliwo wyczuł w nim nutkę zniecierpliwienia.
- Niestety dziewczyna ma do ciebie o coś żal. Zatem co się właściwie między wami stało?
„Jeśli nie wierzyć Agrestowi i sekretarzowi, nie zostałby już nikt, komu można wierzyć. A jeśli im wierzyć, można zaufać i Irosyłowi. Opowiedzieć mu o wszystkim? Wydać ją? Jeśli to zrobię, jaką mam gwarancję, że nie narobi jej kłopotów? Jest szpiegiem WWN, ale we wszystkich innych kwestiach nadal jest wierny Najwyższej Izbie. To nie przyjaciel, a wspólnik. Ach, Ildiri... Nie tylko jej nie pomóc, ale i wykorzystać przeciwko niej zwierzenie, którym nierozważnie się podzieliła: to już nie honor. To świństwo”.
- Drobna wymiana zdań. Niezwiązana z jej pracą w remizie, ani nawet z Najwyższą Izbą.
To zapewnienie nie usatysfakcjonowało wilka. Co prawda kiwnął głową, ale ochota, by wiedzieć więcej, nie znikała z jego pyska. Mimo to przełknął gorycz porażki.
- No dobrze. Jeśli tak, to chyba nie mam prawa dopytywać.
- Jeśli już rozmawiamy, mogę zadać pytanie? - Szkliwo bez namysłu postanowił wykorzystać okazję, jaką dało mu spotkanie z Irosyłem.
- Pewnie, że tak. Zawsze.
- Ilu w sumie żołnierzy jest teraz na szkoleniach w Najwyższej Izbie?
- Nie pamiętam, ale łatwo to sprawdzić. A dlaczego pytasz?
- Dowiedziałem się dziś, że Wataha Szarych Jabłoni wysłała tej zimy siedmiu swoich żołnierzy na szkolenia.
- Mhm?
- Mhm?
- To bardzo dużo.
- Jeśli tak mówisz. - Basior w zamyśleniu drapnął się po karku. - Poczekaj tutaj. Zaraz zobaczymy.
Więc Szkliwo czekał, a Irosył zaszył się w głębi urzędowego labiryntu. Po niedługim czasie wrócił z paczką papierów, tak podobną do wszystkich innych w tym miejscu, a jednocześnie o tak niepowtarzalnym wnętrzu.
- Proszę bardzo. Wszystkich razem dwunastu. Z północy zgłosiło się pięciu, dostało się czterech. Z zachodu zgłosiło się sześciu i sześciu zostało. Z południa zgłosiło się i dostało się dwóch. Ze wschodu przyszło siedmiu i wszystkich siedmiu odpadło na wejściu.
- Dobrze - skomentował ptak w zamyśleniu. - Nie uważasz, że te liczby są nieco dziwne?
- Bo wszyscy odpadli? Może. A może po prostu nie popisali się na próbach sprawnościowych.
- Za to z Zachodnich Ziem przybyły same prymusy i wszyscy co do jednego przeszli próby. Masz dostęp do danych z poprzednich lat?
- Zostały zarchiwizowane. Musiałbym dobrze wytłumaczyć, dlaczego chcę się dostać do czegoś, co było, a nie jest. Na razie lepiej to sobie odpuścić. Może uda się jakoś inaczej tego dowiedzieć. Dziś wieczorem w remizie porozmawiam z dowódcą i spróbuję pociągnąć go za język.
- Zatem powodzenia. Oby to nie okazało się równie ryzykowne.
- Bez obaw. Remiza... rządzi się swoimi prawami. Jeśli nie zdradzę się niczym wybitnie durnym, do jutra Rapkud i tak zapomni, o czym rozmawialiśmy.
- Ciekawi mnie, ile jeszcze tajemnic skrywa to miejsce.
Irosył pokręcił głową, jakby cisnęła mu się na usta jakaś dłuższa historia. Szkliwo nie był pewien, czy wilk próbuje ją powstrzymać, czy skrystalizować.
- Nawet ja nie wiem o niej wszystkiego. I wcale tego nie żałuję.
- Ale o tym, co robią w szpitalu, pewnie słyszałeś? - Szkliwo powoli przestąpił z nogi na nogę. Nagle przyszło mu do głowy, że być może dowie się czegoś nowego również w tej sprawie. Na przykład, że wszystko to jest jednym wielkim nieporozumieniem. Że szczenięta wcale nie są zabijane, tylko na przykład...
- A co się dzieje w szpitalu? Ach... no tak. Co innego się może dziać. To trudna sprawa. Niechciane szczenięta. Utylizacja.
- Tak. Właśnie to.
- Na co dzień po prostu udajemy, że tego nie ma.
- Ilu jeszcze rzeczy „nie ma”? - Szkliwo nieznacznie uniósł brwi. - Jest jeszcze coś, o czym możesz mnie uprzedzić, zanim dowiem się przypadkiem?
- Daruj, towarzyszu. Dziwnie rozmawiać o takich rzeczach. Nie po to tu jesteśmy. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie, i róbmy swoje.
- W ten sposób napędzamy to, co się dzieje. A przynajmniej niektórzy z nas.
- Praktycznie wszyscy z nas, Szkliwo. A krzywa rozkładu normalnego mówi, że jak wszyscy coś robią, to jest to norma.
- To zbiorowa ślepota.
- Właśnie dlatego NIKL to świat, do którego trzeba przyzwyczajać się stopniowo. Kto zobaczy zbyt wiele naraz, może się zrazić. A my nie możemy się zrażać, mamy pracę do wykonania. - Zamilkł na chwilę, z niepokojem patrząc rozmówcy w oczy. Dopiero gdy upewnił się, że nie ma w nich odrazy czy złości, jego własne wyraziły niemą ulgę. - Wiem, że to potrzebne. Wykonać tu swoje zadanie, dla naszego dobra, tam, na wschodzie. - Znów przerwał. Szkliwo przechylił głowę, chcąc skłonić go, by zakończył myśl. - Ale cośmy tu robili... Czasem wraca to do mnie w myślach i zastanawiam się, czy to wszystko było tego warte. Nie zmażę z siebie wstydu przez lata. Czasem zastanawiam się, dlaczego akurat ja. Czy w tym bagnie nie mógłby się kąpać kto inny?
- No cóż, z przykrością muszę zauważyć, że teraz siedzimy w nim obaj.
- Ech, bratku. Ty możesz jeszcze się z niego wydostać, umoczywszy ledwie piórko. Na mnie już dawno za późno.
- Załóżmy. Dziękuję za pomoc i mimo wszystko powodzenia w remizie.
- Bywaj i ty. Twoja naiwna miłość do rodzinnych stron także mi dodaje otuchy. Przypomina, że to wszystko ma sens.
Szkliwo uprzejmie skinął mu głową na pożegnanie.
Gdy tylko wychylił się z budynku urzędu, lodowate powietrze i setka śnieżnych drobin uderzyła prosto w niego. Zima rozszalała się na dobre. Nawet zdziczałe śliwy pod oknami domów tańczyły dramatycznie, szumiąc niczym wiekowe dęby w starym lesie. Zmarznięty piasek chrzęścił pod nogami.
Na jednym końcu wsi remiza, miejsce pobierania zapłaty za wierną służbę sile, której chyba żaden z wilków w rzeczywistości dobrze nie poznał.
Na drugim końcu szpital. Miejsce składania największej ofiary, by wszystko mogło trwać beztrosko, gnuśnie, nie znając celu i o niego nie pytając.
A pośrodku urząd. Oko tego miejsca, chcące widzieć wszystko i wszystko kontrolować. Sprawca całego zamieszania.
A na uboczu... mały domek ukryty za śliwą kocierpką. Przechodząc obok niego, Szkliwo przystanął. Stwierdził, że chętnie zajrzy tam, zanim skaże się na towarzystwo współpracowników, z którymi spędził pierwszą połowę dnia i wspólnie z którymi już niebawem miał wybrać się na kolację.
Cispesja była w środku. Gdy tylko gość przekroczył próg, jej szczurek już biegł mu na powitanie.
- Dunio. Duniu! - wołała za nim. Gdy wychyliła się z pokoiku, gryzoń zdążył uwiesić się na ptasim skrzydle i przebierał łapkami w powietrzu. - Och, Szkliwo! Jak miło, że wpadłeś!
- Na chwilę. Nie potrzebuje babcia w niczym pomocy?
- W wypiciu kubeczka mleczka. To na pewno! Dunio nie ma dziś apetytu.
Szkliwo delikatnie strząsnął z siebie przyjaciela babci Cispesji i wszedł do pokoju, by usiąść na znajomych szmatkach.
- Opowiadaj, co nowego u ciebie? - głosik starej wadery wtórował chlupaniu mleka wlewanego do kubka.
- Codziennie coś nowego. Tyle, że nic ciekawego. A u babci?
- Od lat zupełnie to samo. Tośmy pogadali! - zachichotała.
- No dobrze. Z ciekawszych rzeczy, współpracownik posądził mnie za coś, czego nie zrobiłem. A potem... - Zawahał się. Spuścił wzrok na leżący przed sobą kilimek i odruchowo podniósł jego róg, zwijając w palcach. - W sumie to wyszło, że sam zrobił coś znacznie gorszego.
- To bezecnik!
- Nie wiem. Bo dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to poniekąd wpisane w naszą pracę. Niemniej dziwnie się z tym czuję.
Tym razem babcia pokiwała głową i pomyślała dłużej, zanim postanowiła odpowiedzieć. Nie dopytywała, i dobrze. Prędzej by skłamał, niż zdradził szczegóły, a kłamać nie lubił. Coś jednak kazało mu w jakiś sposób podzielić się swoją historią i sprawdzić, co otrzyma w zamian od innych uczestników tej ponurej sztuki. Myślał, że wizyta w szpitalu nie zmieniła wiele, że nie wziął do siebie tego, co tam zobaczył i usłyszał, a jednak, odkąd opuścił jego progi, NIKL zaczął jeszcze bardziej go przytłaczać. Nie mógł wyrzucić z głowy Ildiri i szczeniaków, a spotkanie z Irosyłem dołożyło do tego swoje trzy grosze.
- Wiesz - zagadnęła. - Słyszałam kiedyś opowiastkę o dwóch przyjaciołach. Za dawnych czasów krążyła tutaj po okolicy. Był w niej jeden ślepiec, który codziennie znajdował na swoim sienniku kartkę. Codziennie dotykał jej z każdej strony, ale była taka sama, jak każda poprzednia. Denerwował się, rzucał ją w kąt, bo wiedział, że to sprawa jego przyjaciela. Kiedyś spotkał sąsiada i pokazał mu jedną z kartek. A sąsiad na to: „Na kartce jest rysunek!”. Ślepiec więc poszedł do domu, wściekły bardziej niż zwykle, i nakrzyczał na przyjaciela, który ośmielił się kpić z niego w ten sposób. Następnego dnia znów znalazł na posłaniu kartkę. Poszedł do sąsiada ze łzami w oczach i tak mu się wyżalił: „Przecież jestem ślepy. A dziś znowu dał mi obrazek, którego nie mogę zobaczyć. Jest podły, robi mi na złość! Taki z niego przyjaciel!”. Sąsiad zafrasował się i poklepał go po plecach. „Wybacz mu. Przecież biedak jest ślepy i głuchy”.
Gdy znów zapadło milczenie, Szkliwo odetchnął głębiej. Cispesja przyglądała mu się z wyczekiwaniem.
- Dobrze. Już nic nie mówię.
- Mam nadzieję, że niczym cię nie zdenerwowałam! - Wadera złożyła łapy w geście pełnym obaw.
- Nie, skądże. Muszę po prostu przemyśleć parę rzeczy. Jak to się stało, że jest babcia tak inna od wilków, które tu żyją?
- Nie całkiem rozumiem, o czym mówisz, Szkliwo?
W zamyśleniu podparł się na jednym skrzydle. Jeszcze przed chwilą był pewien, że potrafi to sprecyzować.
- Nie wiem - stwierdził powoli, ale nie dał za wygraną. - Chyba... tak życzliwa. Tyle rozumie.
- Gdy byłam jeszcze troszkę młodsza niż teraz, miałam taką pracę i widywałam tyle wilków, że musiałam w końcu co nie co zrozumieć. A najczęściej miałam do czynienia właśnie z urzędnikami. Oj, znam dobrze tę mentalność. - Cispesja mówiła delikatnie, ale w jej oczach było widać subtelny płomyk samozadowolenia. - A zresztą. Jak się kiedyś zestarzejesz, sam zobaczysz, jak to jest. Wtedy rozumiesz nawet rzeczy, których może byś nie chciał.
- Kiedy właśnie bardzo chcę - zniżył głos do szeptu. Miał wrażenie, jakby kiedyś, gdzieś już to słyszał. - Babcia była urzędniczką? - Choć nie podkreślał tych słów wyrazistą intonacją, spojrzał na nią z uwagą. Wadera uśmiechnęła się ciepło.
- Nie, nie. To nie dla mnie. - Pokręciła głową, najwyraźniej na chwilę przenosząc się do świata wspomnień. - Jak ty się czujesz? - zapytała, bez wyjaśnień porzucając poprzedni temat.
- Dziwnie - odparł, na chwilę zatrzymując na niej wzrok.
- To znaczy?
- Jakbym czuł lęk, chociaż serce bije mi wolno. I ściska się, jak w smutku, chociaż nie mam powodu, by się smucić. To paraliżujące. A jednocześnie pociągające. Czuję obawę przed utratą, ale nie wiem, co mógłbym stracić. Niczego już wszak nie mam. Tak jakbym... czuł, że niedługo umrę. Chociaż wiem, że to bezpodstawne myślenie.
- Ciało mówi, że najwyższa pora odpocząć.
- Gdyby jeszcze to było takie proste.
- To nie jest proste - stwierdziła. - Nie tutaj. I wasi szefowie wiedzą, że to nie jest proste. I to nie ma być proste.
- Tak czy inaczej, ma babcia rację. Czas trochę odpocząć do pracy, żeby wieczorem zdołać się doturlać do remizy.
- Poczekaj - powiedziała, widząc, że gość wstaje. Wyciągnęła łapę i podniosła jeden z kilimków zdobiących betonową podłogę. - Weź go, proszę. Będzie ci się wygodniej spało. Weź! - powtórzyła, zanim zdążył otworzyć dziób.
Spojrzał na barwny podarek. Zielone, czerwone i rude paski, wykończone czarnym frędzlem, pachniały kurzem, jak wszystko w pokoiku.
- Dziękuję - odpowiedział cicho.
Zimowy wieczór nie był cichy jak te w lesie. Wiatr pędził przez równinę, na której mieściła się siedziba NIKL-u, owiewał domy i gnał dalej, w nieznane, nie dbając o to, kogo zwali z nóg, komu wyrwie z łap jeszcze niepodpisane sprawozdanie lub komu zetrze z oka samotną, niezauważoną łzę. Przepędził nawet gęste chmury i odsłonił kawałek nieba; purpurowego, bezkreśnie wysokiego.
Latarnik znów szedł ulicą, pozostawiając za sobą ciepłe światło, które dopiero po zmroku miało rozkwitnąć swoim pełnym wdziękiem.
- Hej, Szkliwo to już wrócił? - Głos z wnętrza domu należał do Rasza. - Wiecznie się gdzieś włóczy.
- Przyszedł. Stoi pod drzwiami - wymamrotał karcąco Hapenir.
- A ten co się tak czai?
- Nie czaję się. Patrzę, jak pochodnie zapalają. - Ptak odwrócił się lekko do wnętrza, by jego głos był lepiej słyszalny.
- A idźcie do dupy z tym. Znaczy, idziemy na kolację. Zaraz będzie ciemno.
Remiza jak zwykle przywitała ich gwarem, światłami jaskrawszymi od pochodni oraz tysiącem zapachów. Rasz prawie codziennie narzekał, że są spóźnieni i lada chwila asystenci inspektora od zachodu podbiorą im najlepsze smakołyki, ale tym razem rzeczywiście przybyli później niż zazwyczaj. Birast zajął już miejsce na środku, a obok niego siedziała Ildiri.
Zanim Szkliwo przyłączył się do pozostałych asystentów, którzy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, przystanął na moment i potoczył wzrokiem po wielkiej sali. Zmierzyć ją wzdłuż i wszerz choćby spojrzeniem było nie lada wyzwaniem. Spostrzegł Irosyła z dala od ogniska. Otaczał go wianuszek wilków, ale trudno było stwierdzić, czy któryś z nich to dowódca wojska.
Wreszcie ptak jak skazaniec usiadł przed napełnionym dla niego kubkiem wina. Miał serdecznie dość tego miejsca. Hapenir i Rasz debatowali już o swoich niezmiernie ważnych sprawach.
- Hej, przecinku! - Głos bardziej żywiołowego z nich wyrwał go z własnych myśli. - Po co właściwie wzywał cię ten wilk od rekrutacji? Jednak się co do ciebie pomylili i za głupi jesteś na służbę w naszym elitarnym zespole? - zażartował rubasznie.
Jeśli tego wieczora można było jaskrawiej niż Rasz pokazać swój brak wyczucia czasu, lista możliwości byłaby bardzo krótka. Szkliwo poczuł na sobie spojrzenie wszystkich czworga zebranych. Lodowate ślepia wilczycy przenikały go na wskroś, a trwający przy niej Birast wpatrywał się w niego z suchą ciekawością, jakby czekał na nieuniknione potknięcie i upadek.
- Nie musisz się martwić. Wszystko jest w najlepszym porządku i nikt nie chce pozbawiać was trzeciego asystenta - odrzekł w końcu.
- A więc masz przed nami jakieś tajemnice? - Basior wyszczerzył się prowokacyjnie.
- Nie. Po prostu niektóre pytania brzmią ciekawiej, dopóki nie padnie odpowiedź. - Uprzejmie kiwnął mu głową.
- A idź w cholerę. - Rasz zmarkotniał. Wszyscy obecni zajęli się jedzeniem i na pewien czas ponad towarzystwem zapanował błogi hałas uczty. Ildiri zniknęła, a gdy tylko się to stało, do Birasta przysiadły się dwie inne wadery. Te ściągnęły na siebie najpierw spojrzenia, a potem obecność kilku innych urzędników różnych rang. Zrobiło się dość tłoczno.
- Chłopaki, to ja...
- „Będę się zbierał” - przedrzeźnił go Rasz, namiętnie kiwając głową na boki. Spróbował przełknąć kawałek kości, który na chwilę utknął mu w gardle. - A żeby cię... pewnie. Ale nie myśl sobie, że za którymś razem nie zostaniesz do końca. - Zakaszlał.
- Zostanę, zostanę. Kiedyś. - Szkliwo podniósł się z westchnieniem. - Spokojnej nocy wszystkim życzę.
Ignorując odpowiedzi mamrotane przez pełne pyski znajomych i nieznajomych, ruszył do wyjścia. Przestąpił przez przytulone do słupa ciało w pewnym sensie już mu znajomego, pijanego wilka. Tym razem przynajmniej nie miał na sierści podejrzanych, czerwonych plam. Był, jak przystało na urzędnika po godzinach, po prostu zalany w pestkę.
Na zewnątrz zimowa cisza aż dzwoniła w uszach. Tylko strażnik, trwający u wejścia jak co noc, przestępował z nogi na nogę, co chwila unosząc jedną z łap do pyska i chuchając na nią troskliwie.
Zanim Szkliwo wkroczył na ścieżkę do domu, jego uwagę przykuła postać stojąca w oddali, pod murem, ukryta przed zgiełkiem remizy i oczami jej gości. Zawahał się, rozpoznawszy w niej Ildiri, która przepadła niedługo przed jego wyjściem. Okazja była zbyt dobra, by jej nie wykorzystać, niezależnie od tego, czy wilczyca znalazła się w tym miejscu przypadkiem, znów uciekając przed swoimi obowiązkami, czy też... przyprowadziło ją tam coś innego.
- Pozwolisz na słówko? - Przystanął, wyprostował się i nabrał w płuca mroźnego powietrza.
- No, czego? - burknęła, rzucając mu nieprzychylne spojrzenie.
- Dlaczego naopowiadałaś Birastowi bzdur?
- Jakich bzdur? Zawsze jest tak, jak ja mówię.
- Jak myślisz... Co zrobiliby twoi kierownicy, gdybym powiedział prawdę o naszej rozmowie?
Ślepia wilczycy błysnęły, otwierając się szerzej. Nagle Szkliwu wydało się dziwne, że w ogóle takiej możliwości nie przewidywała. Otworzyła pysk, niemo, jak ryba wyjęta z wody.
- A zrobiłbyś to? - wydukała w końcu.
- Uważasz, że nie, ponieważ...?
- Bo wtedy... - Przerwała i zastygła w bezruchu, na stanowczo zbyt długą chwilę. Tylko ogon poruszał się wolno, na znak namysłu. - Nie dałbyś sobie szansy na zmianę decyzji. - Wreszcie jej łapy poruszyły się, a reszta ciała wyraźnie rozluźniła. Było w tych ruchach coś, co mówiło więcej niż słowa. Szyfr, którego złamanie dałoby prawdziwą odpowiedź. Szkliwo czuł, że bez tego rozmowa jest tylko jałową wymianą frazesów.
- Nie wyraziłem się jasno? Ildiri, daj mi pracować w spokoju. Nie wchodźmy sobie w drogę.
Zbliżyła się dokładnie tak, jak poprzednio: wolno, lecz zdecydowanie. Była dziwnie pewna swojego założenia. Trochę, jakby nie opierało się tylko na ich poprzedniej rozmowie. Na czym innym jednak by mogło?
Serce obiło mu się o żebra. Ciepło krwi rozgrzało mięśnie tuż pod skórą. Musiał przyznać się sam przed sobą, że zaczynał ogarniać go niepokój. Kim była ta wilczyca?
- Masz na mnie chęć... - mruknęła, gładząc łapą miękką sierść na swojej piersi. Jego czoło zmarszczył lekki grymas.
„Koleżanko, ja ostatnio najbardziej mam chęć zniknąć. Najlepiej ostatecznie”.
- No, co się krzywisz? - odezwała się znowu, zachęcona jego milczeniem. - Czuję, jak krew wrze ci w żyłach.
„Choć... jedno drugiego wykluczać nie musi”.
I znowu to zrobiła. Jej łapy przekraczały granice z zadziwiająco beztroską bezczelnością. Tym razem chwyciła za kołnierz jego ukochanej jesionki. Wtedy poczuł, że jego krew rzeczywiście zawrzała, ale z zupełnie innego powodu.
- Masz trzy sekundy, żeby się odsunąć - oświadczył, jednak ona ani myślała się odsuwać. Ściskała materiał i patrzyła na niego wyzywająco. Z niesmakiem wziął jej łapę w dwa palce i pociągnął, próbując oderwać od swojego płaszcza. Ta tylko zacisnęła się mocniej. To ostatecznie przekonało go do porzucenia ścieżki pokojowej. Chwycił ją z całej siły i, korzystając z momentu zaskoczenia, zanim wilczyca zdążyła krzyknąć, wykręcił do tyłu. Obezwładnił ją, przypierając do ściany.
- Puść mnie - rzuciła takim tonem, że nawet nie chciał podejrzewać, czy kryje się w nim więcej złości, czy satysfakcji. Dał się sprowokować, ale przegrywać w jej grze nie zamierzał.
- Jak będę chciał. Muszę się zastanowić, czy bardziej wychowawczo będzie zabić, czy puścić wolno.
- Puść mnie! - wrzasnęła. - Ratunk...
Przycisnął skrzydło do jej pyska. Tak nerwowej reakcji nie przewidział.
- Cicho. Przecież nic ci nie zrobię - powiedział, z jeszcze większym zdumieniem zauważając, że oczy wilczycy zaszkliły się, a jej łapy, tak wcześniej stabilne, drżą. - Wyglądam ci na mordercę?
- N... nie - wymamrotała ostrożnie.
Echo własnych słów zahuczało mu w głowie.
- Szefostwo byłoby zadowolone, gdyby wiedziało, że lecisz z łapami do gości? Prawie mi płaszcz podarłaś.
- Jesteś podły! Wal się, ty i te twoje betońskie obyczaje! - Żachnęła się i właśnie wtedy jej ślepka zatrzymały się na nim na dłuższą chwilę. Wymalowana była na nich uwaga. - Och. Masz teraz źrenice jak dojrzałe czereśnie - zauważyła, cichutko, jakby jeszcze przed chwilą nie próbowała wybuchnąć. - A więc to takie lubisz zabawy.
- Tego też uczyli cię w pracy?
- Tak - szepnęła, nie bez cienia dumy.
- Więc źle cię uczyli. To zwykła reakcja na adrenalinę. - Odłożył jej łapę na ziemię i wycofał się pod ciężarem jej lustrującego wzroku.
- Naprawdę niczym się nie różnicie od wilków.
- Dobrej nocy - rzucił chłodno. Ildiri wciąż podążała za nim wzrokiem.
- Nie będzie dobra.
- Przykro mi. - I może nawet gdzieś w głębi duszy naprawdę poczuł, że trochę mu przykro, jednak podenerwowanie oraz narastające zmęczenie skutecznie tłumiły wszystkie uczucia wyższe. Stał już na ścieżce i nie marzył już o niczym, poza szybkim powrotem do domu.
W drodze powrotnej minął jeszcze jednego wilka, który opuścił remizę przed czasem. Na poboczu drogi, której granicę można było teraz rozpoznać w śniegu tylko dzięki wydeptaniu jej przez dziesiątki krążących nią codziennie łap, wylegiwał się nieznajomy basior. Jego rozluźnione łapy i spokojny oddech wskazywały na to, że śpi. Ptak zatrzymał się na jego wysokości. Obrazek wyglądał nędznie. Wszyscy wracający tej nocy do domów mieli przejść obok śpiącego przy drodze wilka i rzucić mu pobieżne, lecz nieoględne spojrzenie, przez lata przyzwyczajeni do podobnych widoków. W NIKL-u nie szanowało się takich, którzy nie panują nad swoim upojeniem i nie docierają na posłanie.
Przestąpił z nogi na nogę, by trochę się rozgrzać, poprawił płaszcz i ruszył swoją drogą.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz