wtorek, 30 kwietnia 2024

Podsumowanie kwietnia!

Moi Drodzy!
Zbliża się, a nawet właśnie nadszedł, koniec kolejnego miesiąca. No dobrze, dobrze, już wszyscy to wiedzą. Znowu mówię oczywistości. A tu czas na święto, powitanie maja!
Witaj Maj!

Na pierwszym miejscu w tym miesiącu stoi kozak nad kozaki, Xiv, z 2 opowiadaniami,
A na miejscu drugim reszta kozaków, RunaAgrestAmensirBleu Salvatore, z 1 opowiadaniem.
Gratulacje!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były natomiast... w sumie to tylko Mezularia.

Tera wyniki tegomiesięcznych ankiet:
EspoirZendayafiri Nere'e Citlali PinezkaFrezjaSzklanka, 2 głosy (najbardziej fancy dziewczę)
Puchło, 2 głosy (najbardziej fancy chłopię)

I to tyle! Dobrnęliśmy do końca krótkiego i rzeczowego podsumowania, a teraz możemy spokojnie czekać na nadejście poranka i wbicie prawdziwego gwoździa programu, nowego numeru Naszego Głosu...

                                                                               Wasz samiec alfa,
                                                                                   Agrest

Od Runy - "Jak Ęreg został legendą."

—To.. opowiesz mi historię? —

—Opowiem. —

—A o czym?—

—Jak Ęreg został legendą—

 

Nieokreślony czas temu, w czasach kiedy wilki mogły pomarzyć tylko o pięknych medycznych jaskiniach czy zorganizowanych wojach, czy chociażby prostym piśmie.  To były czasy watahy prymitywnej, a przynajmniej tak mogło się zdawać. Otóż, to tak dalekie od prawdy jak słońce od księżyca. Tam wtedy, kiedy młody Ęreg otwierał dopiero oczy, watahy były tak zorganizowane, że ich leśne ścieżki przykrywały murowane chodniki, jaskinie zamieniły się w domy, a ludzie szczekali przy budach. Cóż za życie dla młodego Ęrega.

Jako szczenię Ęreg był bardzo ambitnym brązowym wilczkiem. Bardzo ładnym także. Jego babka powiadała, że w ich rodzinie to miał najpiękniejsze oczy. Ich błękit czarował każdego wokół, ich bystrość zaskakiwała geniuszy, a ich wielkość.. oh te wielkie orbity, książki jego życia, wdzierały się  w umysły innych wilków, wydzierając w nich na zawsze dziury. Były godne zapamiętania. A jego ogon. Taki puchaty ogon, idący za nim wszędzie, wiecznie brudny, bo ciągnący się po ziemi. Mama powtarzała mu że to skarb, taki puchaty skarb, jak on. I tak mały Ęreg został wyniesiony do miana wyjątkowego przez parę słodkich, niby niewinnych słów.

Ale jednak te słowa zasiały w nim dozę narcyzmu, tego szaleństwa, które potem pochłonie jego oczy, kiedy spotka się z Satrnią.

—Kim jest Satrnia?—

—Ah.. No tak…—

Satrnia była młoda kiedy przyszło jej się zmierzyć ze śmiercią po raz pierwszy. To były czasu kiedy rzeczywiście, watahy nie należały do najlepiej sytuowanych, a ta jej w ogóle rozpadała się w łapach. Młoda Satrnia, może roczna, siedziała przy boku swojej matki, kiedy jej ojciec wpadł do ich jaskini, ranny, zakrwawiony. Jej matka, chora i w ciąży nawet nie zdołała się podnieść aby przywitać i pożegnać miłość swojego życia, taka była osłabiona. Więc to Satrnia musiała go opatrzyć, a że niewiele mieli to i niewiele mogła mu oferować. Kiedy tak spoglądał w jej oczka, te czerwonawe tony, które odziedziczyła po jego ukochanej, tak mruczał coś niezrozumiałego pod nosem. Satrnia do końca trzymała go za łapę, aby spokojnie odszedł na druga stronę, tak gdzie już nie zazna bólu, po czym wytargała jego ciało na zewnątrz, tam gdzie wzrok jej matki nie sięgał. Ona potrzebowała teraz spokoju. Tego samego dnia jeszcze, przybył o niej alfa, zmartwiony. W końcu przed ich jaskinią leżało martwe ciało.
—Co się stało? — Jego imię było Brobas. Nie był najlepszym alfą, ale trzymał w kupie te resztki watahy, które brutalny świat tak rzucał o ściany.
— Nie wiem. Wpadł do domu taki już, o! I potem już go nie ma.! — płakała wtedy. Kochała swojego tatę i każde jego wspomnienie zachowała już w swojej głowie, na bezpieczniejsze czasu. Alfa odetchnął tylko głęboko i zabrał ciało aby je zagrzebać. Kolejna strata, kolejny wilk martwy. Dobrym był wojownikiem, pilnował watahy i domu całym sobą. I był kolejną ofiarą pewnego potwora czyhającego na nich wszystkich. Burgunda, brata alfy, który wygnany poza watahę lata temu za zabójstwo powrócił, silniejszy od nich wszystkich i chciwy. Chciwy i z chrapką na zemstę.

Satrnia odetchnęła z ulgą kiedy jej matka w końcu podniosła głowę, nieco zdrowsza. Ale wkrótce potem zaczęły się pytania o tatę i mała wadera musiała nakłamać mamie, jedynej która jej została. I tak przeżyły może tydzień, aż kolejny atak się nie odbył, zaraz niedaleko nich. I tak Satrnia patrzyła jak wilka rozrywają dwa inne na strzępy. Cóż to był za niewiarogodnie brutalny widok dla tak młodych oczu. Ale ona był silniejsza niż to wszystko, niż ten strach. Nic nie przeszkodziło jej w dbaniu o schorowaną matkę. I to się jej opłaciło, częściowo przynajmniej. Kiedy kolejny tydzień minął i jej matka odetchnęła z ulga po chorobie, zaczął się poród, jakby czytając z ich uczuć. I zamęczył jej mamę do śmierci. W ten sposób została Satrnia sama z jednym żywym szczeniakiem i jeszcze musiała ciało matki obronić przed pogrzebaniem. Potrzebowała go jeszcze chociaż chwilę, żeby wydoić to mleko co mogła i była w stanie jakoś zapakować. Chciał aby jej brat przeżył.

Na nic to się jednak jej zdało, gdyż wkrótce zabrakło też mleka. Satrnia w opłakanym stanie zastanawiała się czy sama nie powinna zajść w ciążę tylko żeby wyżywić tę małą perełkę w jej łapach, pozostałość po jej rodzicach. Niestety, zanim zdążyła cokolwiek zdziałać jej młodszy brat odszedł,  zgłodzony brakiem pożywienia i reakcji ze strony watahy. Satrnia zmarszczyła nos nad jego ciałem, już niezdolna do płaczu. Tak tylko spoglądała na ich wspólny grób, ni złość ni smutek zaglądający w jej serce. Odetchnęła w końcu i jej krok zmierzył w nieznane. A raczej z znane, tylko w niewiadomą przyszłość, bo w końcu kto wie co w niej czeka. Kiedy wilki jeszcze nie maiły mocy, kiedy wszystko było prymitywne i dziwne, jakby nie nasze, ona, taka drobna, szła tam gdzie umierali wielcy.

Księżyc zaświtał nad jej rudym futrem, jej czerwone oczka wbijając się w śpiącą postać wielkiego wilka. Jego pysk wykrzywiony był w głośnym chrapnięciu, uczy opadłe. Jej krok był szybki, ale jakże cichy. Zbliżyła się na ile mogła i jej oczy pociemniały. Jej łapa położyła się na jego gardle, powoli wypruwając żyły z jego ciała. Jego oczy otworzyły się, dwie czarne kule, zaskoczone, ale spóźnione. Jego gardło zachrypiało kiedy krew przelała się w trawę. Satrnia wiedziała co robi. Jakiś czasu uczyła się na pomocnika medyczki, gdyż poprzedni zmarł w znanych już wszystkim okolicznościach, pod pazurami trupa zdychającego pod jej łapami. Uśmiechnęła się spokojnie. Odetchnęła i zamknęła oczy. Jej ciało było teraz takie ciężkie, takie drobne, chudzone i głodne. Zbliżyła się do jeziorka niedaleko, jej oczy wbiły się w jego powłokę. Kiedy zanurzyła się opętało ją zimno tak przeszywające, że wzięła oddech słodkiej wody w płuca. Ale nie zakrztusiła się. Jej pierś opadła i podniosła się, powietrze uchodząc z jej ciała i do niego powracając. Wysunęła się spomiędzy otchłani, rudy kolor rozpływający się po falach w dal. I stanęła tam, jej oczy wbite w obraz przed nią. Trup wielkiego wilka i ona, leżąca u jego stóp, jego kły wbite w jej kark. Jej rude futro zawiewał wiatr niosąc ze sobą jej smutne łzy zalewające je pysk. Ten młody pysk, który zapłacił życiem za tak spokojne morderstwo. Czy dołączy teraz do rodziny?

Jej nowe ciało, ubrane w szare szaty sierści, która jakby nie do końca była jej , wiedziało dokąd ma zmierzać. Jej oddech wyrównał się z czasem kiedy tek dreptała gdzie prowadziła ją intuicja, a księżyc świecił. O poranku znaleziono ją, martwą, nieświadomi jej drugiego życia, do którego wtedy też doszła. Jej łapy stanęły pośrodku jeziora. Innego, większego. Tam  w głębi uśmiechały się do niej twarze jej rodziny, a kiedy zanurkowała oplotły ją ciepłe ręce i korzenie. To był jej koniec…

Ale nie do końca, ponieważ nigdy tak właściwie nie udało jej się przejść na drugą stronę. Coś… zatrzymało ją przy tym skrawku życia przyziemskiego jakie w sobie miała. Księżyc wyrwał ją wtedy z odmętów, różowe kwiaty wokół jej szyi, klatka piersiowa goła, łapy trzymające się skrawkiem magii przy ciele. Była już prawie na wyjściu, kiedy sama matka natura odrzekła do niej iż to nie jest jej koniec.

Oto więc i jest… Satrnia. Przed jej obliczem staje się w momencie śmierci, kiedy spogląda ci w oczy z łagodnym uśmiechem, pełnym dziecięcej radości. Albo groźnym wzrokiem obserwuje każdy twój ruch. To ona sądzi i przesądza o tym co i jak się uczyniło, a za odpowiednią zapłatą wilk jest w stanie uzyskać jej umiłowanie. Pięć lat więcej na ziemi aby zamknąć wszystkie swoje sprawy. Powiadają, że niekiedy pozwala zasiąść u swego boku tym , którzy najlepiej na to zasłużyli!

—Łał. Więc ona jest bogiem śmierci?—

—Oh.. Bogiem? Nie, nie. Ona nie jest bogiem, ona tylko tej śmierci stróżuje.—

—Czyli to taki strażnik?—

—Tak. Ale teraz.. Ęreg.. na czym ja to… A tak!—

Ęreg był bardzo bystrym szczeniakiem i z książek wydobyli wiele wiedzy w swoim życiu. Miał przed sobą drogę usianą sukcesami, tak powiadali wszyscy wokół niego. Taka presja nie zawsze jest dobra dla młodego umysłu, na szczęście nie wzruszała ona za bardzo małego Ęrega. Za to tylko podsycała jego ego, kiedy sukces za sukcesem wpadały w jego łapy. Kiedy dostawał medal za medalem, a wszyscy wokół szeptali zazdrosne słowa. Nosił się z głową bardzo wysoko, przekonany że czego się dotknie tak mu się uda. I przez najdłuższy czas miał rację. Matematyka. Same osiągnięcia. Wymyślił parę nowych formuł, uregulował kilka niejasnych zasad. Dla świata  w jakim żył był znany ,znany ze swojej inteligencji, ale też arogancji. Umiał grać na pianinie, malować, tworzyć garnki z gliny, strzelać z łuku, tresować ludzi. Ale jedyne czego nie umiał to znaleźć przyjaciół.

Tak to właśnie często bywa z tymi ludźmi co się popisują za bardzo. Nikt ich nie lubi, bo są snobami. Ale Ęreg tego nie rozumiał. Był taki cudowny, wielki, zasługiwał na atencję i adorację! Wiec czemu jego rówieśnicy go tak nienawidzili? Nie widział błędów w sobie, a więc odcinał tych wokół siebie. Najpierw znajomych, potem przyjaciół, a na końcu rodzinę.

I byłby może szczęśliwym samotnym wilkiem, gdyby nie nagły wypadek, który zmienił jego życie na zawsze. Otóż, wpadło w niego jedno z prototypowych aut, które kreowano w tamtych czasach.

—Takie auto jak mają ludzie?—

—Może… nikt tego nie wie. Nie zachowały się żadne rysunki poza opowieściami.—

Ęreg stracił łapę. Jego cenną, piękną łapę. Jego oczy nie mogły się wypłakać tamtego dnia. Ale szybko zdał sobie sprawę, że jest w stanie wykorzystać to na swoją korzyść. Szybko w jego głowie powstał pomysł łapy bionicznej. I wyobraź sobie, że dwa lata później, młody 5 letni Ęreg chodził powrotem na czterech łapach. To był cud, nawet w tamtych czasach. W końcu, cóż to za widok, żeby wilka łapa się tak przesuwała sama jednocześnie z innymi i żeby chwytała jak każda inna. Szybko podłapał się ten pomysł  i wkrótce Ęreg był sławniejszy niż kiedykolwiek i bogaty! Taki to był wilk.

Więc kiedy stracił kolejną łapę w podobnym wypadku, nic się nie zmartwił. Ba! Aby udowodnić coś komuś pozbawił się wszystkich czterech łap. I nigdy ich nie odzyskał w pełni. Bioniczne łapy to nie było to samo. Ale mimo to , że uczynił cos dobrego, jego ego nie zmalało. Wręcz przeciwnie. Uważał się za bohatera. Za pioniera, którym był po części. Ale to nie ważne. Jego głowa patrzyła nie tam gdzie powinna i zatracił siebie w tej gonitwie o uwagę. A kiedy się zestarzał, a ta uwaga odpływała od niego, łapał się wszystkiego aby ją zatrzymać. Był olimpijczykiem, ale złapali go na dopingu. Był matematykiem ,ale skradł większość swoich wyników i badań. Był lekarzem, ale udowodniono mu że nigdy nie skończył studiów i praktykował nielegalnie. Świat rozsypywał mu się pod łapami, już w wieku 8 lat. Bez czterech łap, na zardzewiałych metalach, bogaty ,ale samotny postanowił, że dokona niemożliwego. Osiągnie nieśmiertelność.

Próbowała wiele lat, ale  jego eksperymenty często się nie udawały, a kiedy osiągnął wiek 12 lat goniły za nim służby specjalne, bo namieszał tak wielce, że trochę się posypało poza jego kontrolą. I tak jak ulepszył świat w którym żył, rolę Ęrega w jego destrukcji określa się jako kluczową. Nie wiadomo co dokładnie wypuścił na świat, ale wiadomo, że niewiele osób przeżyło aby opowiadać tę historię. Mówią tez że to dlatego ludzie teraz rządzą. Bo byli odporni, a my wilki, zapłaciliśmy wielkie ceny za błędy Ęrega. Ale on nie poddawał się.

Wiesz. Nie poddawał, naprawdę! Chciał osiągnąć to niemożliwe. Do tego stopnia, że włamał się w zaświaty. Jak? Kto go wie. Był mistrzem fizyki i matematyki, nawet obręby życia go nie powstrzymały. I na tych swoich metalowych łapach chciał wyrwać serce śmierci. Ale jej nie zastał. Jedynie Satrnia stała tam przed nim, jej pysk poważny, jak z kamienia. Jej wzrok oceniał go, widział jego błędy i brak poprawy.
—Sądzisz ,że możesz osiągnąć nieśmiertelność? — spytała się go. Jej oczy drwiły z jego postanowień.
—Ja to wiem. —
Zapadła chwila ciszy, aż wadera nie uśmiechnęła się szeroko.
—Dobrze więc. — po czym jej łapa sięgnęła po jeden z kwiatów. Jej palce przesunęły po płatkach, jej oczy zalśniły rozbawionym blaskiem, kiedy podawał mu go w otwartych łapach.

Sięgnął po niego, moc płynąć przez jego żyły. Odetchnął, głęboko, aż… zabrakło mu powietrza na sekundę. Stał znowu na ziemi, jego łapy ciężkie, jakby nie jego, dziwnie rude. Jego oczy spojrzały na bok, gdzie jego ciało leżało martwe, zakrwawione, na stole jednego z laboratoriów, gdzie jego nieudany eksperyment zaszalał. Przerażony krzyknął, cofnął się o dwa kroki. Kroki? To nie były jego łapy. Stał tam, pośród zimnego skupiska metalu, na nie swoich łapach, obok swojego ciała.

—Tak kończą ci którzy gonią za niemożliwym. Ale popatrz… Osiągnąłeś swoje. Nieśmiertelny… ale jakim kosztem — zaśmiała się do niego Satrnia. Jego oczy ostatni raz spojrzały w te czerwone tęczówki, zanim zarosły błękitnymi kwiatami.

Powiadają, że siła jego pragnienia napełnia te kwiaty mocą tak silną, że jest w stanie zesłać twojego ducha powrotem na ziemię, jako widmo, jako zjawa. Tak długo jak po śmierci twoje ambicje nie ustają i przechodzą za Toba, możesz go prosić o ta przysługę. Podobno także zmądrzał i pod okiem młodej Satrnii naprawił woje Zachowie i zrobił się milszy. Zgaduję, że ślepota i wieczna pamięć swoich błędów, oraz świadomość bycia powodem zagłady własnego gatunku robi takie rzeczy wilkowi. Ale kto wie…

— Nikt ich nigdy nie widział, bo kto powraca do żywych nie pamięta śmierci, a kto umarł, nie ma jak nam opowiedzieć.—

—To skąd wiadomo że w ogóle są? —

—Czasem wystarczy uwierzyć.—

 

END?


Od Agresta - „Rdzeń. Mimo zmęczenia”, cz. 2.17

Akt szósty

Dziwnie układają się czasem myśli w słowa, słowa w zdania, a zdania splatają się w nitkę zupełnie bezsensownej paplaniny. Czy warto, czy nie warto poświęcać jej czas i uwagę, nieważne, czy jako twórca, czy odbiorca? Moim zdaniem warto, o ile wyborcy to właśnie chcą słyszeć. Głos polityka działa na nich wtedy jak spokojne bicie matczynego serca na płaczącego noworodka. A że cały świat stoi w płomieniach, już nikt z nich nie zwróci uwagi. Taką moc ma pustosłowie. Gdy jednak przychodzi do opowieści, z której rzeczywiście należy wyciągnąć jakieś wnioski, wypadałoby wziąć się w garść i mówić treściwie. Ciekawe, jakie wnioski wyciągniecie, Przyjaciele, z tego absurdu, który Wam właśnie teraz przytoczę? Ja sam nie mogłem rozgryźć go przez bardzo długi czas. Ale to wszystko już przeszłość, do której wrócę tak, jak wracają zapędzone myśli w znużeniu do anegdoty zasłyszanej późną nocą na jakimś przyjęciu, gdy, na wpół zamroczonym wódką, podpierało się już nosem.
Ciało leżało na płaskim kamieniu.
Kamień podobny był do ławy. Może tylko przypadkiem. Szkliwo nie potrafił sobie przypomnieć, czy ktoś położył tam zwłoki celowo, czy wilk sam wszedł na głaz, by spokojnie na nim skonać.
Spokojnie? Jakże tak można: wśród leśnego hałasu, na widoku, w ostrym świetle dnia? Gdzie tu spokój? Sam zapewne zrobiłby to inaczej, ale akurat nie umierał. Przyglądał się tylko, wsłuchując w szum własnego życia, dobiegający wprost z tętnic.
Powietrze drżało wokół truchła. Drżały w nim i kwiaty, splątane jedne z drugimi, przywiędłe ze świeżymi. Pożółkłe gałązki wydzielały gnilny zapach, zmieszany ze słodką wonią dopiero zerwanych, dumnych głów pąsowych róż i rumianych lilii; wciąż przykrywały one zapach resztek zwierzęcia; zaborczo; skrupulatnie do ostatka. Zawistne to były kwiatuszki.
Ptak pochylił się nad ciałem. Ugiął kolano, by zbliżyć się do poziomu ziemi, tam, gdzie leżał trup. Przypatrzył mu się, w pośpiechu łowiąc rozszerzonymi źrenicami każdy fragment zwiotczałego ciała. Nerwowy tik poruszył jego policzkiem.
- Dlaczego nie żyjesz? Jak to się stało? - Jego oczy próbowały przedrzeć się do wnętrza butwiejących tkanek. Już niebawem nic z nich miało nie zostać. - A jednak byłeś mi tak bliski.
Jeszcze przez krótki czas trwał w bezruchu. Trup nie odpowiadał. Wreszcie Szkliwo podniósł się, pochylił głowę, a oczy przykrył skrzydłem, by ciemność dała im chwilę wytchnienia. Czyjś nieśmiały oddech z tyłu zwrócił jego uwagę.
- Musimy go pochować. - Jasny głos wilczycy przenikało współczucie.
- Tak. Och, Boże. Czemu mówię do trupa?
Gdy opuścił skrzydło, a promienie słońca na nowo wdarły się do jego źrenic, jeszcze raz zwrócił je ku zmarłemu, lecz jego obraz już zacierał się wśród drżącego powietrza. Mętniał głaz i bledły barwne kwiaty. Barwna scena śmierci zacierała się, jakby namalowana została sosnowym pyłkiem na skale i poddała się niewinnym kropelkom deszczu.
- Znowu źle spałeś.
Powiał mroźny, zimowy wiatr. Szary ptak mocniej wcisnął grzbiet w sosnowy pień i ścisnął w szponach materiał pod swoją szyją. Zastygł w tej pozycji, nie wiedząc, jakimi słowami odpowiedzieć. Ja też nie wiem, jakimi słowami skomentować to, co właśnie widzieliśmy, więc pozostawię to po prostu bez komentarza. Choć wiem że na pewno chcielibyście jakiś usłyszeć, co? W końcu nie ma to jak autorytet alfy.
Kawka chłodno zlustrowała go od góry do dołu. Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, że palce trzymały poły jesionki nienaturalnie sztywno. Jakby uwiesił się na niej niczym tonący na ostatniej desce ratunku, włożył w tę spastyczną czynność całą swoją energię i nie potrafił się z niej wycofać.
- Spałeś w ogóle?
Cisza. Szkliwo opuścił wzrok na jej łapy. Uniosła jedną brew, odchyliwszy w tył pysk, który bez ani jednego słowa mówił, że nie była pewna, jak zareagować. Skrzydlaty wcześniej nie zachowywał się w ten sposób.
- Możesz milczeć, ale teraz mam już pewność, że dzieje się coś złego.
- Co... Co mam ci powiedzieć? - mruknął. Zdawało się, że pod wpływem własnego głosu jakieś trybiki przeskoczyły w jego głowie, bowiem odetchnął głębiej i koniec końców puścił jesionkę.
- Jak to, co? Co się z tobą dzieje!
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dlaczego?
- Bo i po co.
- Bo ja cię proszę. Bo chcę ci pomóc, Szkliwo.
- W czym ty chcesz mi pomóc - wymamrotał, unosząc skrzydło i naciskając nim na swoją skroń. - Ja chcę tylko spokoju. Po prostu przestań.
- Co chwila przekręcałeś się na drugi bok, albo w ogóle wstawałeś i się przenosiłeś. Coraz bardziej ciska tobą po tej łące. Szkliwo. No... jasne. - Żachnęła się, wzrokiem odprowadzając ptaka do granicy polanki. - Jak zawsze. Uciekaj sobie, uciekaj. Daleko uciekniesz.
- Przestań już, przestań. Spokój. - Słowa ucichły, gdy zniknął wśród drzew. Niedługo po nich, rozpłynął się w powietrzu także chrzęst lekkich kroków w świeżym śniegu. Raptownie mięśnie na jej pysku rozluźniły się, w samotności odsłaniając troskę, którą wilczyca wciąż trzymała blisko serca.
Pod niebieskim sklepieniem całe stada wróbli wyćwierkiwały swoje dźwięczne sonety. Każdy zmysł rwał się do przeżywania kolejnego dnia jak rumak w ognistym galopie, z rozwianą grzywą pędzący przez rozległe równiny. W biegu i radości, krzycząc do Słońca, „Och przyjacielu, zejdźże na ziemię, mam wielką ochotę cię uściskać!”. Tak przynajmniej ja zerwałem się z posłania, ucałowałem żonę, chociaż trochę zakołowało mi się przy tym w głowie, po czym wypadłem na otulony słonecznymi ramionami kawałek oszronionej trawy u progu naszego domostwa. Grzech siedzieć w jaskini w taką pogodę.
Aż zadyszałem się od tych beztroskich podskoków. Zimne powietrze załaskotało mnie w gardle i zmusiło do kaszlu. Stałem pośrodku polany i krztusiłem się nim dobrą minutę.
- Wracaj do środka, natychmiast! Przeziębisz się! Już nad ranem kasłałeś! - Głos Nymerii nie znosił sprzeciwu. Właśnie zmarszczyłem brwi i odwracałem się, by mimo to się sprzeciwić, lecz szczęśliwie uprzedził mnie znajomy głos.
- Hej.
- Cześć pracy! Co to się stało, że to ja dziś pierwszy na stanowisku? I nawet Nymeria nie musiała mnie budzić! - zawołałem na wesołe powitanie. Odpowiedział mi przelotnym i zupełnie niewesołym skrzywieniem, które miałem zapewne poczytać za uśmiech. Ostentacyjnie chwyciłem się łapą za policzek. - Oj. Ojojoj. To jeszcze mój asystent, czy już jego martwa powłoka przyszła dziś do pracy?
- Koniecznie chcesz o tym rozmawiać? - Słowa przyjaciela starły niefrasobliwy uśmiech z mojego pyska. Zmrużyłem ślepia.
- Myślę, że jest o czym.
- Nie ma - odparł tak ciężko i umieścił na końcu wypowiedzi tak opasłą kropkę, jakby sama ta czynność sprawiła mu trud. Z westchnieniem opadł na swoje ulubione miejsce pod skalną ścianą, tego poranka delikatnie rozgrzane łagodnym, bo wciąż jeszcze zimowym promieniowaniem mojej znajomej gwiazdy.
- Ostatnio nie wiem już jak z tobą rozmawiać - poskarżyłem się, chociaż nie potrafiłem doprecyzować, na co właściwie liczyłem. Pewnie na jakieś wesołe spojrzenie, szczere zapewnienie, że to wszystko taki żart. Jednak tak jak się obawiałem, wcale nie odpowiedział. Niepokój ukłuł mnie w miejscu, gdzie swoim mozolnym, codziennym rytmem chciało pracować serce. - Coś ci się znowu śniło? - zapytałem nagle, jakbym dostał olśnienia, i nawet mój ogon machnął w lekkim uniesieniu. Kątem oka zauważyłem przy okazji, że kita prezentuje się ostatnio jakby mniej okazale, niż zawsze miała w zwyczaju. Podobnie zresztą jak sierść na pozostałych częściach mojego ciała. Może to zbliżające się powolutku przedwiośnie przerzedziło ją trochę i zaostrzyło.
Mój asystent tymczasem przesunął wzrokiem po ziemi, nad czymś się zastanawiając. Z zadowoleniem przyjąłem, że taktyka okazała się właściwa.
- Podobno każdej nocy pojawiają się sny. Po prostu nie zawsze się je pamięta.
- No, czyli śniło ci się coś, czy nie? Znowu koszmary?
- Może i tak. - Podniósł na mnie wzrok, lecz szybko ponownie go opuścił. Zamrugałem. Na pierwszy rzut oka potrafiłem stwierdzić, że w sprawie koszmarów jego „może i tak” równało się mojemu „Olaboga, Nymerio, chodź tu bliżej. Czuję jakby mi serce zaraz miało z piersi wyskoczyć!”. Tyle, że mnie mary senne nie dręczyły noc w noc.
Przeszło mi przez myśl, że może to czas, by zwyczajnie wziąć go za fraki i zawlec do medyka. Ale do jakiego medyka? Chyba nie do Delty!
- Szkliwo, zrób sobie dzień wolnego. Dwa dni. I tak ostatnio tylko tkwimy tu jak kołki w płocie. Równie dobrze mogę posiedzieć sam, albo z Legionem. Idź. I wreszcie porządnie się wyśpij! - rozkazałem, a przy słowach tych napełniło mnie poczucie dzierżenia rozsądnej acz miłosiernej władzy.
Bez słowa westchnął i kiwnął głową.
I tyle go widzieli.
- Tato!
- Słucham, synu! - Dynamicznie odwróciłem się ku Legionowi, który wyskoczył z jaskini, pełen zapału i z błyskiem w oku, zaraz po tym, jak mój asystent zniknął z polanki.
- Mogę wybrać się z tobą dzisiaj na obchód?
- To nawet bardzo pożądane - oznajmiłem zgodnie, a między żebrami rozgorzał mi przyjemnie ciepły płomyczek. - Co prawda spokój ostatnio, ale dobry przywódca słucha co w trawie piszczy i uważnie sprawdza każdy kąt!
Tak bowiem głosi, Moi Mili, nauka piąta. Jeżeli coś jest piękne, po wielokroć oznacza to, że jest zbyt piękne. Im szersze spektrum zjawisk rozpatruje stary wilk, doświadczony życiem, tym więcej dostrzega swoimi starymi oczyma rzeczy zbyt pięknych, by można było je z pewnością określić prawdziwymi.
Tak i tego dnia, wyobraźcie sobie, wszystko okazało się zbyt piękne: spokój zbyt soczysty, a plany zbyt realne. Przyszedł więc pan kot i złapały myszkę za ogon. W twarz się jej zaśmiał.
A stało się to, gdy słońce wzeszło już wysoko na niebo, a ja korzystałem z wolnej chwili, grzejąc stare kości wśród troskliwych promieni.
- Tato... - Głos Legiona wybudził mnie z przedpołudniowej drzemki. Otworzyłem jedno oko. Drugie jeszcze przez moment nie chciało się rozkleić. - Ktoś tu idzie i to chyba żołnierze.
Podniosłem się na przednich łapach, zarówno w głosie, jak i w słowach mojego syna węsząc niepokój. Pomiędzy drzewami rzeczywiście migały futra kilkorga wilków. Zanim je zliczyłem, rozpoznałem tego, kto zmierzał ku nam, na ich czele. Chrząknąłem i przełknąłem ślinę, by zwilżyć swoje cenne gardło, z którego lada chwila mogła musieć wydobyć się odpowiednia przemowa.
- Witajcie, towarzysze! - Oto stanął przed nami w całej swej okazałości. A wraz z nim asysta czterech strażników. Majestatyczny jak zawsze, nobliwie uśmiechnięty, jak na sekretarza przystało, Ableharbin. - Agreście, Legionie. Cieszę się, że was zastałem.
- Witaj, sekretarzu. Jak zwykle o tej porze, przyjmujemy petentów. Dzięki bogu nic nas jeszcze nie zgoniło ze stanowiska. Cisza i spokój panuje na naszej ziemi.
- Wielce jestem rad.
- A co cię do nas sprowadza? To musi być szczególna okazja. - Uśmiechnąłem się zachowawczo, mierząc wzrokiem towarzyszące mu wilki.
- Wręcz przeciwnie. U nas ta sama cisza i spokój. Postanowiłem wybrać się do naszych przyjaciół i przekonać się na własne oczy, jak wataha odbudowuje się i prężnie działa.
Zaprawdę, gdyby trochę poćwiczył, jego uśmiech mógłby ciskać gromy. Choć basior pilnował każdego swojego ruchu i z diabelnym powodzeniem nadawał mu dostojny, sekretarzowski akcent, wciąż błyskała mu w oczach młodzieńcza, demonstracyjna moc, której nigdy nie dostrzegałem w oczach starego sekretarza.
- Usiądźcie z nami i delektujcie się z nami sielanką. Zaraz poślę kogoś do łowców po posiłek na oficjalne spotkanie.
- Och nie, nie ma potrzeby. - Ableharbin zbliżył się do nas, ale nie usiadł. - Nie chcę przeszkadzać w pracy. Chciałbym wybrać się na obchód terenów, porozmawiać z wilkami. Zobaczyć, jak żyjecie.
- Pora obchodu powoli się zbliża. Zapraszam. - Ciężko wyprostowałem tylne łapy, przeciągając się mimowolnie.
Wędrować po własnych terenach w towarzystwie wielkiego i poważnego sekretarza było doprawdy dziwnie. My trzej, a kilkanaście metrów za nami czterech strażników: toż to istna procesja. Z początku po prostu szliśmy ścieżką, jak miałem w zwyczaju prawie każdego dnia. Próbowałem umilić czas niezobowiązującą rozmową, ale Ableharbin wydawał się nie do końca w nastroju. Szybko porzuciłem próby.
- Pozwólcie zadać sobie pytanie - odezwał się w pewnej chwili, lecz bynajmniej nie zamierzał czekać na udzielenie pozwolenia. - Czy zawsze podczas obchodu omijacie północny wschód terytorium?
- Na północ chodzę tylko w niektóre dni. Rzadko. Nic się tam nie dzieje, bo miejsca te są obecnie niezamieszkane, przeznaczone głównie do polowań. Zachodzą tam więc tylko łowcy i, rzecz jasna, stróże robią tam własne obchody. Ja nie mam tam czego szukać.
Legion, drepczący przez cały czas krok w krok za mną, wodził wzrokiem ode mnie do sekretarza i nie odzywał się ani słowem.
- Ciekawe, że taki płat ziemi leży odłogiem.
- Tak jak mówiłem, nie odłogiem, a zapasem. Przeróżne zwierzęta żyją na nich, by nasza wataha miała dostęp do dużych połaci terenów łowieckich.
- Nie śmiem zatem wątpić w wasze słowa! Nadmienię tylko, że pytałem nie o północ, a o północny wschód.
- Skryty Las? To on leży na północ od plaży. Nie zachodzimy tam z innego powodu. Stare dzieje. Jedni mówią, że ziemia wydziela tam trujące wyziewy i powoduje halucynacje. Inni mówią, że rzecz jest sprawą hipnotyzujących dźwięków fal morza, rozbijających się o fale w pobliżu, albo że to unosząca się ponad nim solanka uderza wilkom do głowy. Jeszcze inni, że tam po prostu straszy.
- Co za naiwne historie. - Sekretarz uśmiechnął się tylko z politowaniem. - Więc do tej pory nie potrafiono opanować tej ziemi?
- Nigdy nie było takiej potrzeby, gdy wokół tyle innej.
- Tak usprawiedliwiacie porzucenie tak dużej ich części, zwłaszcza przez tak dużą watahę?
- Żyjemy wedle swoich potrzeb.
- Nazwijmy to tak. - Ustąpił bez specjalnych uniesień. - Zatem co jest warte nadzoru?
- Jeśli okoliczności nie wymagają czego innego, zawsze przechadzam się najpierw tą oto ścieżką, upewniam się że na zachodnich rubieżach wszystko w najlepszym porządku i odwiedzam Polanę Życia na południu. To wyśmienite miejsce, by porozmawiać ze swoim ludkiem bez tej całej formalistycznej otoczki jaskini alf. Tam przy okazji często spotykam szczenięta z ich opiekunami. Jeśli się złoży, oglądam sobie po cichutku zajęcia szkolne. A potem idę z powrotem na północ. Zahaczam o jaskinię medyczną, dowiaduję się, czy niczego nie potrzebują, aż wreszcie zachodzę do jaskini wojskowej, gdzie zazwyczaj upływa mi najwięcej czasu. Należy zapoznać się z raportami i dokładnie sprawdzić, czy każdy wykonuje swoją pracę w spokoju. Laskiem wracam do domu i za każdym razem mam okazję przekonać się o uroku naszej bujnej przyrody.
Przystanąłem, zasapawszy się podczas tej dumnej przemowy. Znowu zaczęło drapać mnie w gardle. Ableharbin wraz z moim synem również zatrzymali się życzliwie, czekając aż uspokoję oddech.
- No cóż - stęknąłem. - Przed nami Polana Życia. O proszę, a tam, pod lasem, akurat trwają lekcje.
- Podejdziemy?
- Oczywiście. Nauki nigdy za wiele - zażartowałem niewinnie. Ledwie zbliżyliśmy się trochę do gromadki, kilka szczenięcych głosików powitało nas przeciągłym okrzykiem „Dzień dobry!”. - Nie przeszkadzajcie sobie. My tylko przez chwilę z ciekawości posłuchamy. - Dobrotliwie kiwnąłem głową Alcie, która zawiesiła na nas oczekujący wzrok.
- Dobrze. Dzieci! Talerzyku. - Ze stoicyzmem godnym podziwu zwróciła się do szczeniaka, który podskakiwał na trzech łapkach, czwartą przytrzymując kolegę, któremu właśnie obgryzał ucho. Drugi szczeniak burczał coś i popiskiwał z oburzeniem. Nauczycielka przystanęła nad nimi, rozdzielając dzieci delikatnym ruchem łapy. - Talerzyku! Proszę tutaj, na koniec. Uspokój się i przypomnij nam, czego wczoraj uczyliśmy się nad rzeką.
- Zaglądaliśmy do wody i szukaliśmy ryb!
- I jakie ryby znaleźliśmy?
- Żadnych!
- Nie. - Wilczyca łagodnym głosem naprowadziła wilczka na właściwe tory. - Widzieliśmy płocie, jazie i klenie. Takie ryby mieszkają w naszej rzece.
- Skąd mamy wiedzieć, jeśli żadnej nie złowiliśmy? - Mały Talerzyk przekrzywił główkę i spojrzał na Altę wyzywająco.
- Opowiadałam wam o ich cechach charakterystycznych. Czy pamiętasz coś ze wczorajszych zajęć?
- A dlaczego mamy się tego uczyć? Przecież nie myślimy co to za ryba, gdy ją jemy.
- Ponieważ niektóre ryby szkodzą, Talerzyku - wyjaśniła spokojnie. Maluch naburmuszył się. - Warto umieć je rozpoznawać.
- A ja wcale nie jem ryb...
Alta zmieszała się, zerkając na nas bokiem.
- Oczywiście, możesz jeść, możesz nie jeść, ale powinieneś wiedzieć, które z nich jeść możesz. To świadomość rzeczy najistotniejszych dla przeżycia czyni wilka silnym i samowystarczalnym. Dobrze, z tą myślą was zostawiam, a teraz zapraszam na przerwę.
Nie mając już na co patrzeć, pozbieraliśmy się i ruszyliśmy dalej na naszą trasę wokół watahy. Ableharbin stąpał dumnie i wyglądał, jakby usilnie nad czymś się zastanawiał. Nie widziałem sensu w przerywania jego zamyślenia. Byłem wszak pewien, że sam wreszcie zabierze głos i już niebawem rzeczywiście się to stało.
- Ciekawe słowo: samowystarczalny - zauważył. - Czy nie uważacie, Towarzysze, że wilk z natury nie jest samowystarczalny?
- Nie mi oceniać, towarzyszu sekretarzu. Nie wiem. Być może są wilki, które świetnie dają sobie radę poza watahą, być może są nawet takie, które żyją samotnie dzień w dzień, przez wiele lat. - Poczułem nieprzyjemny skurcz w okolicy żołądka. Własne słowa przypomniały mi o matce. Nie widziałem jej od miesięcy. A przecież niezmiennie biedowała samotnie na pograniczu trzech watah i z pewnością gdybym wtedy wybrał się do niej i zapytał, czy czego nie potrzebuje, jak zwykle odparłaby, że jest najszczęśliwsza na świecie. Doprawdy, dziwna z niej była duszyczka. Nigdy nie szukała swojego miejsca w żadnej z pobliskich watah. Nosiła w sercu jakąś głęboko wbitą drzazgę i pazurami broniła się przed wyciągnięciem jej. Czy zresztą wyciąganie jej na siłę nie otworzyłoby tylko starej rany? Potrzeba by było przy takim zabiegu delikatności. I chyba znieczulenia; nie znam się.
- Odkąd sięgnąć pamięcią, wilk pozostaje istotą bardzo społeczną, rodzinną. Łączącą się w grupy. W tym leży jego siła - orzekł sekretarz.
- Pozwolę sobie zauważyć: nie tylko w tym. Może nie widać tego po takim zmęczonym życiem indywiduum jak ja, ale sami doskonale wiecie, że z mocą wilczych mięśni i szczęk mało które zwierzę podejmuje się dyskutować.
- Brakuje tu progu. Wyznacznika prawdziwej siły. Jednak siła watahy jest niekwestionowana. - Z niezachwianego głosu sekretarza biła pewność. Był on tak przekonany i przekonujący, że jego wypowiedź jawiła mi się jako w czystej postaci paradoks. Gdy szedł tak i mówił, nie sposób było się z nią nie zgodzić, a czy to właśnie nie było najlepszym dowodem na niekwestionowaną siłę potężnej jednostki?
- A ja uważam, że pewien poziom samowystarczalności jest nieodzowny dla każdego z nas. - Legion odezwał się nagle, korzystając z chwili ciszy, jaka zawisła wokół po naszych słowach. - Daje wolność. Jak i ułatwia życie całej watasze. To znaczy, gdy nie trzeba prowadzić każdego wilka cały czas jak małego szczeniaka.
- O tak, mamy paru takich zbytników! - zarechotałem. - Uwierzcie, Towarzyszu Ableharbinie, żadna to przyjemność. Dopóki każdy potrafi sam zająć się swoimi sprawami przynajmniej podstawowym zakresie, wtedy mamy święty, niebiański spokój.
- Z pewnością - Chłodny głos sekretarza odpowiedział mi z lekkim opóźnieniem. Umilkłem, przyjmując temat za zakończony zadowalającą zgodą.
Południową porą wiele działo się nie tylko na naszym stanowisku.
- Domino, pomożesz nam? - Szkliwo zastukał w ścianę u wejścia. Kawka postawiła przednie łapy jedna na drugiej i nieśmiało kiwała się z boku na bok.
- Jeśli masz chwilę, Domino... Chciałam porozmawiać o takim jednym kłopocie.
- Słucham cię, kochana! - Położna uśmiechnęła się szeroko, gestem zapraszając gości do zajęcia miejsc. - Czego potrzeba?
- Czy miałaś kiedyś taki przypadek, że wadera nie mogła doczekać się potomstwa, niezależnie od tego, jak się starała? - zapytała Kawka na wskroś prostodusznie, nie dbając już o układanie odpowiednich słów; tak, jak w zwyczaju mają wilki ze zmartwieniami większymi, niż odbiór ich wypowiedzi przez rozmówców. Słowem, wilki niepolityczne. Mina położnej zrzedła.
- Nie pamiętam, żeby coś takiego było. Najczęściej przychodzą do mnie wilczyce ze zgoła odmiennymi problemami.
- Ale we wszystkich mądrych księgach musiałaś coś czytać na ten temat, prawda?
- Pewnie tak, dawno temu. Ale co to za wiedza, bez praktyki.
- Potrzebuję pomocy - powiedziała Kawka nieco ciszej. Łaciata wilczyca zasępiła się.
- Delta cię badał?
- Tak. Stwierdził niepłodność, ale nie znamy przyczyny.
- Siadaj. Obejrzę cię, ale pewnie nie poradzę nic więcej, niż medyk. Szkliwo, poproszę cię teraz żebyś poczekał na zewnątrz.
Szkliwo czekał więc grzecznie na zewnątrz, a położna wzięła się do pracy. Zadanie nie było czasochłonne, więc już po chwili, kilku jej zadumanych spojrzeniach i pomruku zwątpienia, z jaskini dobiegł głos Kawki.
- Możesz wejść! - zawołała, po czym podniosła się i otrzepała z piasku oraz jakiegoś niewidocznego gołym okiem ciężaru. Zbliżające się stukanie pazurów o pokrytą warstwą pylistego piasku, kamienną posadzkę, zadziałało uspokajająco. Nie potrzebowała nawet patrzeć w tamtą stronę.
- To dość dziwne. Masz w sobie bardzo mało miejsca - oznajmiła Domino delikatnie, chociaż w jej głosie nie brakło ledwie słyszalnej, chmurnej nuty, która nie zwiastowała niczego dobrego. A przynajmniej tak usłyszała to Kawka, choć wrażenie minęło równie szybko, jak same słowa, pozostawiając po sobie tylko niezrozumiałą obawę.
- Co to znaczy? To bardzo źle?
- Nie, to samo w sobie nie powinno mieć znaczenia. Ale mogło wpłynąć pośrednio, stanowiąc przeszkodę mechaniczną. Poza tym wszystko wygląda normalnie. Ale jeśli tu są jakieś przeszkody, to kto wie, co się kryje tam w środku.
- Nie rozumiem. Przecież wszystko się udawało.
- Jesteś pewna? - Położna, wciąż siedząc w niewygodnej pozycji, pochylona w jedną stronę, podparła się łapą na ziemi. - Nie potrafię nic więcej powiedzieć. Bardzo mi przykro.
Kawka wraz z kolejnymi słowami kuliła się coraz bardziej, aż w końcu, na profesjonalne „bardzo mi przykro”, skurczyła się, jak ścigana przez koński ogon mucha, która za wszelką cenę pragnie zmieścić się między zębami wideł, stojących jej na drodze ucieczki. Dziwi się, z jakim trudem jej to przychodzi, ale nie dostrzega, że zęby wideł są w rzeczywistości uchem igielnym. Wilczyca westchnęła ciężko, czując na barkach brzemię wyroku.
- Rozumiem. Dziękuję. - Gdy ich oczy spotkały się, dostrzegła, że Domino patrzy nie na nią, a przez nią; o czymś więc jeszcze rozmyśla. Ciężar jakby zmalał.
- W WSJ jest taki jeden wilk, który też jest doświadczony w medycynie. Nie znam go osobiście, ale wiem, że korzysta z metod, które podpatrzył u ludzi. Może to by coś pomogło.
- Nie mówimy chyba o ich medyku? - wtrącił Szkliwo, po czym zapytał nieco sceptycznie. - Może to wilk z piaskowego wąwozu? Achpil?
- Tak, bardzo możliwe!
- Wiem kto to jest. - Zamyślił się na chwilę. - Jeśli nie ma innego wyjścia, spróbujemy.
Los więc chciał, że nie wracali do domu w atmosferze rozwiązanego problemu. Kawka bez życia wlokła się ścieżką, a jej podbródek kilkukrotnie zakołysał się pod wpływem jakiegoś wspomnienia. Wreszcie położyła się na posłaniu. Zdawała się wyciszona; tylko jej łapy drżały. Potem zadrżało całe ciało.
Gdzie znikła opanowana i pewna siebie wilczyca, którą chciała być, zawsze i wszędzie? Wszystko, czego zawsze chciała, zamazywało się tamtego wieczora. Było tak nieważne. Po co głupie marzenia? Po co starania i gorycz, jeśli wszystkie i tak pójdą na marne? Po co nadzieja, która tylko wpycha głębiej, w bagnistą ziemię?
Wcisnęła pysk w zesztywniałą od mrozu trawę, a gdy chłodne źdźbła otuliły jej policzki, zaskamlała. Z ulgą, że nikt niepowołany jej nie słyszy, płakała jak dziecko. Wyła, długo wydychając rozpacz wypełniającą jej płuca; potem spazmatycznie łapała powietrze. Łkanie niosło się ponad polaną, daleko, przez las.
Szkliwo, bez pomysłu na lepsze rozwiązanie, po prostu milczał i czekał.
- Nie będę matką, wiesz? - wymamrotała. - Tak mi... cholernie ciężko.
Leniwie obrysował pazurem wystający spod śniegu, samotny pęd zwiędłego ziela.
- Kto wie, co przyniesie przyszłość. Warto zrobić wszystko co się da.
- Ty sam w to nie wierzysz - wyszeptała, nie bez cienia wyrzutu. W tej elegijnej melodii znać było i nuty oczekiwania, i zaufania dla danego słowa, i drobne skrzypki nadziei wciąż jeszcze tam grały. Tylko ich struny były już rozstrojone, okropnie zużyte i brzęczały coraz ciszej.
- Ja w nic już... - urwał. - Co za różnica, w co wierzę. To nie wiara może dać ci potomstwo. Tylko nauka.

Cdn.

niedziela, 21 kwietnia 2024

Od Salvatore - „To miał być rutynowy zwiad” cz. 2

Wyłączywszy radio, chwyciłem w łapę pocisk i załadowałem go do tuby, jednym ruchem zatrzasnąłem granatnik i wycelowałem go w stronę pordzewiałej cysterny. Przeniosłem wzrok na wycofujący się oddział, by być pewnym, że oddalili się na bezpieczną odległość, do podjęcia ostatecznego działania. Biorąc głęboki wdech, przeniosłem wzrok ponownie w stronę pojazdu i mrużąc ślepia nacisnąłem na spust. Granatnik natychmiast wyrzucił z siebie pocisk z głośnym świstem. Na wskutek zetknięcia się ładunku zapalającego, z mieszanką wyjątkowo łatwopalnych środków chemicznych, rozbrzmiała gigantyczna, rozdzierająca uszy eksplozja. Jej blask rozświetlił na kilka chwil ponure, wieczorne, post-apokaliptyczne niebo. Powstała podczas wybuchu ognista kopuła, która będąc rozpędzona przez falę uderzeniową, niczym dziki drapieżnik polujący na swoją ofiarę, pochłaniała wszystko co stało jej na drodze. Pojazdy, budynki, aż po nacierających adwersarzy. Pozostawiając za sobą, krater o średnicy kilkunastu metrów wraz z doszczętnie zniszczoną infrastrukturą. Widząc nadciągającą z ogromną prędkością ognistą barierę, odblokowałem tubę wyrzutni, ładując kolejny pocisk kal. 40 mm. Ponownie prostując przed sobą łapę, wycelowałem broń w sam środek nacierającego zagrożenia. Marszcząc agresywnie nos i obnażając kły, ryknąłem: 

(Salvatore) ~Jeżeli piekielne królestwo istnieje, to właśnie dziś zasiądę na jego tronie!

Mruknąłem pod nosem gotując się do przekroczenia bram piekieł, i przywdziania piekielnej korony, nacisnąłem z całej siły na spust broni, granatnik odpowiedział z entuzjazmem, wystrzeliwując w sam środek płomiennej ściany. Potwornie wysoka temperatura, panująca we wnętrzu kopuły, doprowadziła do nagrzania się pocisku, który w następstwie uległ detonacji. Powstała wewnątrz eksplozja skutecznie rozbiła falę. Oślepiający błysk, ku mojemu zdziwieniu, nie otworzył przede mną piekielnych wrót, zamiast tego, z ogromną siłą posłał mnie kilkanaście metrów w tył, wytrącając przy tym broń z uścisku. Zatrzymałem się gwałtownie, uderzając plecami o masywny betonowy filar. Uderzenie które doszczętnie pozbawiło mnie tchu, było tak silne, że doprowadziło do pęknięcia i ukruszenia masywnej, betonowej konstrukcji. Czując wszechogarniający całe ciało ból, padłem bezwładnie na kolana,  pozwoliłem by cielsko runęło w stronę ziemi, tracąc ostatecznie przytomność.

...:::Kilka dni później:::...

Słysząc ciche szepty nieopodal mnie, otworzyłem leniwie ślepia. Układając jedną łapę na kufie, poczułem delikatny materiał. Podnosząc się do pozycji siedzącej, dotarło do mnie, że siedzę na kozetce lekarskiej, w centralnej części skrzydła medycznego. Z głośnym jęknięciem, targnąłem cielsko w górę, podchodząc do lustra by obejrzeć swój tragiczny stan. Gdy ujrzałem swoje odbicie, westchnąłem. Świeży bandaż, otulał lewy biceps wraz z ramieniem, przez brzuch przebiegał podłużny, ewidentnie niedawno przyklejony lecz już zakrwawiony opatrunek, po to by przysłonić świeżo założone szwy. Niemal całe prawe udo, od góry do kolana opasane było elastycznym bandażem. Mając dość oglądania tego, co ze mnie zostało, skierowałem się w stronę wyjścia. Chwyciłem za klamkę drzwi, zespawanych z elementów blachy falistej, pociągnąłem do siebie i wyszedłem na korytarz.
Spoglądając w swoją prawą stronę, zobaczyłem leżącego na ziemi Maveric'a, a u jego boku spała Sayenne, delikatny uśmiech, pysk wygodnie ułożony na udach Samca. Spokojne,  głębokie wdechy i wysoko unosząca się klatka piersiowa sugerowała głęboki i przyjemny sen. 
Uśmiechając się subtelnie, delikatnie ułożyłem łapę na ramieniu Mav'a co błyskawicznie spędziło mu sen z powiek i spowodowało niemałe zmieszanie. Natychmiast przycisnąłem lewą łapę do pyska przyjaciela, zasłaniając nochal i paszczę a przy tym skutecznie tłumiąc wszelakie próby odezwania się.

(Salvatore) ~Spokojnie Maveric, to ja.. -Wyszeptałem. Ciepły i pełen wdzięczności uśmiech spoczywał na moim pysku.-

(Maveric) ~Salvatore? Jak dobrze, że żyjesz! Nawet nie masz pojęcia jak się o Ciebie martwiliśmy... -Samiec momentalnie spochmurniał, ułożył uszyska wzdłuż łba, ukradkiem spoglądał na Sayenne, której ubrania zaszeleściły gdy ta poprawiła się na podłodze.

(Salvatore) ~Nie martw się proszę, żyję i to dzięki Wam.. a teraz posłuchaj mnie uważnie. Weź proszę Say i idźcie do swoich kwater. Widzę, że jesteście wycieńczeni.. i.. -Będąc w środku wypowiedzi, Samiec niespodziewanie wszedł mi w słowo-

(Maveric) ~Salvatore, z całym szacunkiem, ale.. -Lykanin z przejęciem w głosie, uniósł lekko łapę w górę i paluchem, wskazał bandaże na moim ciele.-

(Salvatore) ~Wystarczy Maveric. Ty i Twoja córka, jesteście potrzebni mi wypoczęci. Nie zamierzam dopuścić do tego, by mój odział nadwyrężał się tak dla mnie... -Wyszeptałem w stronę samca, ponownie układając łapę na jego barku, ścisnąłem go delikatnie. Unosząc się z ziemi, zwróciłem się ostrożnie w tył bacząc na to, by nie obudzić młodej Lykanki-

Marcus, operator ciężkiego uzbrojenia żywo dyskutował z kilkoma innymi samcami, energicznie wskazując łapą na pomieszczenie, z którego właśnie wyszedłem. Zza licznie zebranych wilkołaków, wyłoniła się niespiesznie, bardzo dobrze mi znana smukła sylwetka, biało-brązowej samicy. Uszy spoczywające luźno wzdłuż kufy, ogon zwisający sztywno wzdłuż pleców, pysk zasłonięty obiema łapami. Z mocno zaciśniętych oczu, mimowolnie co kilka chwil spływały łzy, tworząc wyraźne ślady, na już i tak mocno przyciemnionej sierści na policzkach. 

(Salvatore) ~Keylin Najdroższa..

Wyszeptałem. Widok samicy, natychmiast wzmocnił produkcję endorfin, dzięki którym, moje wcześniej bliskie śmierci serce, zabiło znacznie mocniej. Lykanka słysząc mój szept, jak i wyczuwając moje, potwornie mocno walące serce, podniosła nagle uszy i zwróciła się w moją stronę, przyglądając się uważnie. Gdy po chwili wahania rozpoznała osobnika na którego patrzyła, zasłoniła brązowy pysk i wybuchła płaczem. Widząc reakcję swojej Ukochanej, zerwałem się z miejsca do biegu. Wymijając kilku pobratymców, którzy prawdopodobnie także odwiedzali swoich bliskich, w skrzydle medycznym, zwolniłem kroku przechodząc z biegu do chodu, zbliżając się do Ukochanej. Podchodząc ostatecznie do Lykanki, na odległość około dwóch mniejszych kroków, ułożyłem uszyska po sobie, nerwowo poruszając ogonem na boki.

(Salvatore) ~Key Skarbie, ja..  

Nie czekając zbyt długo na reakcję Samicy, dostrzegłem jak odchyla jedną łapę w bok. Zapłakana, obnażyła kły. Cios z otwartej łapy, wymierzony prosto w lewy policzek dosięgnął celu bez problemu. Zwróciłem łeb w bok, biorąc głęboki wdech, wlepiając wzrok w podłoże.

(Keylin) ~Jakim prawem, masz czelność odzywać się do mnie jakby nic się nie stało?! *Wydukała przez zaciśnięte kły, łzy ponownie zaczęły spływać po policzkach* 
 ~Najpierw przynoszą Cię w tak opłakanym stanie, następnie łatają przez kilkanaście godzin, gdzie Ty sam leżysz praktycznie bez ducha... A ja? Mnie nawet nie wpuścili do pomieszczenia, bym mogła być tam razem z Tobą rozumiesz? Nie miałam pojęcia, czy zobaczę Cię jeszcze żywego. Więc proszę byś nie oczekiwał, że rzucę Ci się w ramiona, jakby nic się nie stało.. 

Stawiając uszy do góry, zwróciłem pysk w stronę przemawiającej Samicy, czując się paskudnie w głębi serca, za to co przeżyła przez moją, niczego nieusprawiedliwiającą brawurę. Ostrożnie zbliżyłem swoją antropomorficzną łapę do jej pyska, wsunąłem zgięty palec wskazujący pod brodę, delikatnie unosząc kufę Key tak by jej wzrok spotkał się z moim. Następnie przeniosłem łapę na policzek Lykanki, kciukiem ocierając świeże łzy.

(Salvatore) ~Skarbie naprawdę przepraszam. -Wyszeptałem, owe słowa bardzo szybko doprowadziły, do postawienia uszu przez brązowo-białą samicę-
 ~Przysięgam, że od teraz wszystko się zmieni. -Uśmiechnąłem się delikatnie, przeczesując paluchami sierść na policzku Keylin.
 ~Proszę jedynie, byś pamiętała, że robiłem to wyłącznie dla Arona i drużyny Bravo. Powinnaś znać już zasady jakimi się kieruję..

Key wlepiając we mnie swój czarujący wzrok, pokiwała potwierdzająco kufą i wtuliła się w mój tors. Otuliłem plecy samicy swoimi łapami, poruszyłem kilkukrotnie swym czarnym jak noc ogonem, ciesząc się wyjątkowo z zaistniałej sytuacji, z momentu w którym mogę choć przez chwilę pobyć z Ukochaną, a co najważniejsze, dać jej poczucie bezpieczeństwa. 

(Keylin) ~Salvatore? -Wadera wyszeptała moje imię, układając wygodnie pysk na moim torsie. Duże brązowe oczy Key, bardzo starały się nawiązać ponowny kontakt z mymi ślepiami-

(Salvatore) ~Hmm..? Słucham uważnie. -Uniosłem zaintrygowany prawą brew ku górze-

(Keylin) ~Bardzo boję się o Armanii'ego, jest w pokoju zabiegowym.. czy moglibyśmy? -Wadera delikatnie poruszyła swym brązowym ogonem, ostrożnie odsuwając się ode mnie. 

Doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź, na zadane przez siebie pytanie. 
Przepuszczając Waderę przed siebie, udaliśmy się oboje w stronę pokoju zabiegowego. Wychodząc zza rogu korytarzowego łuku, kątem oka dostrzegłem dziwną postać, której nie kojarzyłem z tej części metra. Intensywny zapach natychmiast zasugerował Basiora. Odziany był w długi, czarny skórzany płaszcz, kołnierz postawiony wysoko skutecznie zasłaniał cały kark. Wysokie, czarne wojskowe buty, noszące ciemno brunatne, zaschnięte już plamy krwi, prawdopodobnie pamiątki z poprzednich podróży. Na kufie podróżnika, spoczywała maska przeciwgazowa, wyposażona w przyciemniany szeroki wizjer, przód maski skonstruowany na podobiznę łukowatego, kruczego dziobu, z możliwością przyłączenia podwójnego filtru. Na ramieniu Samca zawieszona była dość obszerna, materiałowa torba podróżna. Sprzęty zdecydowanie z najwyższej półki, na które nie każdy w metrze mógłby sobie pozwolić. Czyżby wysłannik rady starszych? -Przemknęło mi przez myśl. Jeżeli tak to co tutaj robi? I chyba najważniejsze.. "Do kogo przyjechał?" Takie właśnie pytania, zaczęły zradzać się w mojej głowie. Gdy minąłem Basiora, przeniosłem wzrok na Key a następnie na pomieszczenie, w którym podobno leżał mój najlepszy przyjaciel. Wadera wyszła przede mnie i zapukała do drzwi. Kilka chwil później, zawiasy rozbrzmiały radośnie. Wejście uchylił nam Wilkołak w białym kitlu, który na nasz widok odetchnął z ulgą, wkładając łapy do kieszeni swojego fartucha, który najlepsze lata miał zdecydowanie, dawno za sobą. 

(Ivan) ~Keylin!, Salvatore!. -Samiec, widząc nas uśmiechnął się wyjątkowo promiennie, biorąc pod uwagę okoliczności naszego przybycia.
 ~Naprawdę bardzo się cieszę, że przyszliście. Zapraszam. Zapewniam, że nasz mentor ucieszy się jeszcze bardziej z waszych odwiedzin. 

Rosły basior, po jakże ciepłym powitaniu usunął się w bok przepuszczając Waderę jako pierwszą przez próg. Łapą wskazał kierunek, w którym powinna się udać. 
Samiec uśmiechnął się ciepło, również do mnie zachęcając do wejścia. Gdy postawiłem łapę za progiem drzwi, nagle przez te same wejście przecisnął się młody pomocnik. Trzymając pod lewą pachą czarny, plastikowy worek. Mijając mnie, rzucił jedynie ciche "Przepraszam" i udał się pospiesznie, w tylko jemu znanym kierunku. Kilka chwil później, które w mojej głowie trwały niczym wieczność, otworzyłem szeroko ślepię, gdy do moich nozdrzy trafiła znajoma woń. Jednym zwinnym ruchem, zerwałem ze łba zakrwawiony opatrunek, zmarszczyłem gniewnie brwi. Serce gwałtownie przyspieszyło, zaciskając łapę w której trzymałem opatrunek w pięść. Czując narastającą furię, spiąłem mięśnie niemal na całym ciele. Gdy przeniosłem wzrok na samca, odzianego w stary znoszony kitel, ten widząc moje przekrwione ślepia zaczął się cofać. Przerażony basior, nie widząc ubytku w podłożu, potknął się i upadł na ziemię. Podchodząc bliżej, chwyciłem osobnika za szyję i podniosłem go przyciskając do ściany.

(Salvatore) ~Nie wiem co było w worku, ale powiedz mi, że to co poczułem to nie był zapach, należący do Armanii'ego!! -Zbliżyłem swój pysk do prawego policzka basiora. Obnażając kły najmocniej jak mogłem, przesunąłem jęzorem po swych zębiskach, dając jasno do zrozumienia, że jeśli chce przeżyć to musi wymyślić naprawdę dobrą bajeczkę.. 
(Ivan) ~Salva.. Salvatore.. proszę! Nie było czasu by Cię powiadomić. Musieliśmy amputować dolną, prawą kończynę. Uwierz, że gdybyśmy tego nie zrobili, to przez element nadwozia który miał w łydce, doszło by do zakażenia krwi i do tego czasu Armanii już by nie żył!

Basior jęknął próbując się wyrwać, obiema łapami chwycił za mój nadgarstek usilnie starając poluźnić chwyt, by zaczerpnąć choć odrobinę powietrza. Niestety efekt był odwrotny. Warknąwszy głośno, podniosłem samca jeszcze wyżej. Łapy oderwały się od ziemi, nie zapewniając już żadnego podparcia dla wijącego się cielska. Wpatrując się w przerażone ślepia Samca, zobaczyłem w nich coś dziwnie znajomego. Przymknąwszy powieki, wziąłem głęboki wdech, oddając się w objęcia najczarniejszym odmętom swojej pamięci. 
Wkroczyłem w mrok w pełnym rynsztunku. Sięgnąwszy międzyczasie do kamizelki, wyciągnąłem pełny magazynek i wsunąłem go pod karabin. Dobijając łapą od spodu. Przenosząc łapę na koniec karabinu, chwyciłem zamek i szarpnąłem go w tył. HK 416 przemówił, wydając z siebie głośny, metaliczny i satysfakcjonujący trzask. Przenosząc lewą łapę na przód, umieściłem i zacisnąłem mocno, skórzaną rękawicę na chwycie przednim zawieszonym tuż pod lufą karabinu. Przykładając kolbę do prawego ramienia, uniosłem 416-tkę do oczu i obserwując otoczenie przez celownik holo, ruszyłem ostrożnie w stronę białego, majaczącego punktu, który miałem przed sobą. 10 minut marszu, punkt wcześniej odległy i nieprzypominający czegokolwiek, teraz przybrał formę czegoś na kształt bardzo jasnego pomieszczenia. Upłynęło kolejne 15 minut, zatrzymałem się przed stalowymi drzwiami z napisem "Pomieszczenie testowe. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony."

(Tajemniczy głos) ~Salvatore!? -Przez potężne drzwi, doszedł mnie delikatnie przytłumiony, łamiący się głos-

Na dźwięk swojego imienia, strzygnąłem uszami gdyż głos wydawał mi się bardzo znajomy. Wypuściłem karabin z łap, który zawisł swobodnie na ramieniu. Chwyciłem za spory okrągły zawór znajdujący się na stalowych wrotach i z lekkim oporem, przekręciłem go kilkukrotnie w lewą stronę. Masywne zasuwy poddały się. Odblokowując drzwi, które wolno uchyliły się ku mnie, pospiesznie chwyciłem za karabin wchodząc do środka.
Rozglądając się uważnie dookoła, zmrużyłem zaniepokojony ślepia, gdy do moich uszu dobiegł dźwięk włączanych lamp. Niespodziewanie, jasny blask oślepił mnie. Ryknąwszy, zasłoniłem ślepia przedramieniem, starając się przeczekać oszołomienie. Kilka chwil później, gdy wzrok zaczął przyzwyczajać się do natężenia światła, opuściłem łapę. Moim ślepiom ukazało się pomieszczenie nad wyraz sterylne i dominujące w biel. Westchnąwszy nerwowo, zarzuciłem smoliście czarnym ogonem w bok, dobrze kojarząc owe miejsce. Placówka badawcza, której złożyłem wizytę wiele lat temu. Długo przed końcem dotychczasowego świata. Poruszając subtelnie kufą na boki, ruszyłem wolno przed siebie. Moją uwagę przyciągnęły potężne, laboratoryjne komory podtrzymujące życie.

(Ulfric) ~Witaj Salvatore, widzę, że nareszcie dotarłeś. -Przerwał nagle ciszę, znajomy mi głos.
(Salvatore) ~Ależ oczywiście Ulfric.. Więc sprawę tajemniczego światła, mamy rozwiązaną. Będziesz łaskawy wyjaśnić mi powód naszego spotkania?

Niewzruszony obecnością mojego rozmówcy, nadal kroczyłem w stronę ogromnych kapsuł. Podchodząc do jednej z nich, dostrzegłem napis "TestSubject 001" Zaciskając mocniej zębiska, zmarszczyłem nerwowo nos i odsunąłem się od rzędu "Izolatek".

(Ulfric) ~Miałbym dla Ciebie pewną ofertę. Zakładam nawet, że będziesz nią zainteresowany bardziej, niż mi się wydaje. -Samiec skrzyżował łapy na swoim torsie, bacznie mnie obserwując. 

(Salvatore) ~Słucham zatem uważnie. -Zatrzymałem się, zwróciłem subtelnie łeb w stronę rozmówcy, poświęcając jemu całą, swoją uwagę.

(Ulfric) ~Dziękuję. -Skinąwszy łbem w geście podziękowania, rozprostował łapy i zaczął opowiadać.- Sprowadziłem Cię tutaj, ponieważ chciałem uświadomić Twoją osobę o tym, że nie jesteś tym kim myślisz, że jesteś. I dodatkowo, chciałem porozmawiać o pewnym "Ukrytym potencjale".

 -Unosząc kącik pyska, tym samym marszcząc nos w grymasie niezadowolenia, podszedłem rozsierdzony do Samca wskazując szklaną tubę ze swoim numerem.

(Salvatore) ~Skoro masz możliwość, manipulowania moimi wspomnieniami to powinieneś doskonale wiedzieć, że właśnie to jest miejsce moich narodzin... Jestem pieprzonym, wynikiem jakiegoś chorego eksperymentu.. -Westchnąłem przymykając na chwilę ślepia, starając się powstrzymać narastającą frustrację- 
 ~Co to za ukryty potencjał o którym chciałeś pomówić? 

 -Samiec uśmiechnął się szelmowsko, podchodząc o krok bliżej- 

(Ulfric) ~Dzięki pewnemu genowi, przekazanemu przez Twojego "prawdziwego ojca" i genowi źródłowemu wirusa Lycaios, w Twoim łańcuchu DNA doszło do potężnej mutacji, która zmieniła go niemal całkowicie. Połączona z szałem jest w stanie wywołać przemianę w stworzenie, które do tej pory, było marzeniem niemal każdego biogenetyka pracującego w tym laboratorium. Mowa tutaj o Crinos'ie.
 
(Salvatore) ~Crinos? -Uniosłem jedną brew ku górze, spoglądając na Samca z ukosa. Uszyska drgnęły za znak zaciekawienia-.

(Ulfric) ~Dokładnie tak, Crinos jest to stworzenie o sile, szybkości, sprawności fizycznej i inteligencji, znacznie przewyższającej Wilkołaki czy nawet samych Lykanów. 

(Salvatore) ~Jakie jest ryzyko, że mogę stać się Zatraconym? -Wyszeptałem, wąsiska na moim pysku poruszały się w rytm wypowiedzi-.

(Ulfric) ~Niestety ryzyko jest spore. Poddając się mutacji, musisz przypomnieć sobie najgorsze rzeczy, ze swojego życia a jednocześnie nie pozwolić by te wspomnienia Cię pochłonęły bez reszty. Możliwe jest również, że zapomnisz tych których masz na co dzień przy sobie i których Kochasz bez opamiętania. -Samiec opuścił łeb w dół, uszy ułożył wzdłuż kufy by po chwili przemówić ponownie-. 
 
(Ulfric) ~Pozwól mi proszę, że powiem o narastającym zagrożeniu, ze strony ludzi.. Nie jestem w stanie niestety powiedzieć co szykują, lub kiedy zaatakują. Niestety mogę zapewnić, że to na pewno nastąpi. To co nastąpiło prawie dwadzieścia lat temu, to "dopiero początek"

 -Zwracając łeb w bok, warknąłem głośno na samą myśl o tym parszywym gatunku. Chwytając za materiałowy pasek przyczepiony do 416-tki, zarzuciłem ją na ramię i otworzyłem subtelnie pysk-
 
(Salvatore) ~W takim razie zgadzam się. -Mruknąłem spoglądając na Ulfric'a. Wiedziałem, że nie mogę dopuścić do kolejnego rozłamu, do tej pory i tak straciłem zbyt wielu, wspaniałych sprzymierzeńców-. 

 -Samiec uśmiechając się subtelnie, ułożył swoją prawą łapę na moim ramieniu i zacisnął ją delikatnie. W ślepiach Lykanina pojawiła się iskierka nadziei-. Pozwól za mną i powodzenia.

Przymknąłem na ułamek sekundy ślepia i skinąłem delikatnie łbem, by w subtelny sposób podziękować za słowa otuchy i ruszyłem zaraz za towarzyszem. Idąc wzdłuż pomieszczenia, w którym znajdowały się mniejsze zabudowy mierzące około 4x4 m2, obudowane jak i oddzielone od siebie były kuloodpornym szkłem, które rozciągało się wzdłuż całego wnętrza. Lustrując pomieszczenie wzrokiem, zatrzymaliśmy się przy jedynym z boksów, w którym uwięzione były dwa osobniki. Ulfric zatrzymał się jako pierwszy, ja natomiast podszedłem odrobinę bliżej i przykucnąłem na jedno kolano przy przepięknej białej Waderze, o nietuzinkowej urodzie i lazurowych zaszklonych przez łzy oczach, które wyglądały pięknie, niczym ogromna góra lodowa otoczona przez błękitny, arktyczny ocean.

(Ulfric) ~Widzę, że poznałeś Ivyenne bez większego problemu, to dobrze.. -Lykanin ponownie skrzyżował łapy na torsie, odrobinę przekrzywiając łeb-. 

 Zapłakana, przemawiała w stronę boksu, który znajdował się na przeciw niej.

(Ivyenne) ~"Skarbie proszę.. spójrz na mnie. Wiem, że mnie słyszysz.."

(Ulfric) ~Salvatore, chyba najwyższa pora byś poznał swojego prawdziwego Ojca.. Na imię mu Sullivan

 Słysząc komentarz Samca, zerknąłem lekko w prawą stronę i zobaczyłem potężnego, smoliście czarnego Basiora, o ślepiach jasnych niczym pełnia księżyca. Był on na oko przynajmniej raz większy od swojej partnerki. 
Patrzył rozsierdzony prosto na mnie. Basior ciężko dyszał, prawdopodobnie z wycieńczenia. Lewe oko delikatnie przymrużone, prawe całkowicie zamknięte, przez rozcięty łuk brwiowy. Z nozdrzy i łuku sączyła się jasnoczerwona posoka. Chwiejąc się lekko na zmęczonych łapach, cofnął się. Jeżąc sierść na grzbiecie i ogonie, rzucił się w stronę ogromnej szyby. Dobiegając do celu, zwrócił się raptownie w prawo uderzając lewym barkiem w szybę z grubej pleksy, na której impet uderzenia nie zrobił żadnego wrażenia. 

(Ulfric) ~Pewnie zastanawiasz się, skąd wzięła się wzmianka o genie który rzekomo przekazał ci twój ojciec? Spieszę z wyjaśnieniami, jak widzisz.. -Lykanin podszedł do mnie i przykucnął przy moim boku, skupiając całą swoją uwagę na basiorze-. 
 ~Twój ojciec, razem ze swoim bratem nie byli zwykłymi wilkami. Byli ostatnimi, pozostałymi przy życiu osobnikami z gatunku Lupus at Canis. -Samiec wstrzymał się na sekundę z kontynuowaniem wypowiedzi, biorąc głęboki wdech, przetarł łapą czoło, na którym sierść wyraźnie zmatowiała-. Dokładnie 19 lat temu wkroczyłem ja i pozbawiłem życia Twojego wuja.. Wuthard'a.

 Słowa Lykanina trafiły do mnie nieprawdopodobnie mocno, natychmiast zamknąłem brązowe ślepia i zacisnąłem mocno powieki z których mimowolnie zaczęły wydostawać się łzy. Z gardzieli wyrwał się pomruk. Towarzysz uniósł się w pośpiechu z kolan i odszedł ode mnie, czując narastający gniew i żal. Otworzyłem ślepia z których zaczęła bić intensywna, czerwona aura. 
 
(Ivyenne) ~Salek, Saluś posłuchaj mnie.. Musisz z tym walczyć! Rozumiesz? Nie pozwól, by to przejęło nad Tobą kontrolę!

 Słysząc zdanie wypowiedziane przez białą, niczym najczystszą z myśli Waderę, zwróciłem lewe ucho w jej stronę. Spoglądając następnie w lazurowe ślepia, dostrzegłem w ich odbiciu, włączające się światło w boksie naprzeciw. Błyskawicznie, zarzuciłem łapę za plecy i wyciągnąłem odbezpieczony wcześniej karabin. Dzięki założonym na kolanach kevlar'owym ochraniaczom, odepchnąłem się prawym, buciorem od ziemi, lewe kolano nadal spoczywało na gruncie. Wykonując mocny zwrot w lewą stronę, obróciłem się o 180 stopni. Zwróciwszy się pyskiem w stronę boksu, uniosłem cielsko z podłoża i przykładając broń do barku, ostrożnie podszedłem do kuloodpornej szyby, przy której czekał już na mnie Ulfric. Zatrzymując się obok niego, opuściłem karabin, opierając go o jasną niczym pustynny piasek kuloodporną  kamizelkę.

(Ulfric) ~Mój drogi przyjacielu, chciałbym przedstawić Ci wynik, miesięcy ciężkiej, mozolnej i nienormowanej pracy jajogłowych z Biogenetyki, zupełnie nowe pokolenie Lupus at Canis "TS-001, kryptonim "Salvatore"" Pierwszy a zarazem jedyny z gatunku, który potrafi kontrolować Lykaios'a -Samiec nie kryjąc swojego zadowolenia, wskazał lewą łapą na młodego Lupus'a. Uśmiechnął się rubasznie i skrzyżował łapska na torsie- 

 Unosząc kącik pyska, zniesmaczony przeniosłem swój wzrok na młodego osobnika, który stał w jednym miejscu, między dwoma ciałami, martwych dorosłych psów bojowych. Dobermanów. Trząsł się. Sierść jego była czarna i zmatowiona jak bezgwiezdna noc, w większości będąc skołtunioną i ubabraną od zaschniętej krwi. 

(Salvatore) ~Skurwiele... 

 Lykanin podszedł do mnie ostrożnie i ułożył łapę na moim ramieniu, wyraz jego pyska wskazywał na smutek, jakby chciał powiedzieć. "Przykro mi, to nie Ty wybrałeś sobie taki los" 

(Ulfric) ~Zamknij oczy Salvatore, jesteś gotowy. Przypomnij sobie raz jeszcze chwilę dzięki, której się tutaj znalazłeś i Powodzenia w pogłębianiu wiedzy, którą tutaj przyswoiłeś. 

 Zamknąłem emanującą czerwoną aurą ślepia na polecenie Lykanina. Gdy tylko "wróciłem" przetrzymywany przeze mnie osobnik, niemal natychmiast zwrócił uwagę na przekrwione i otoczone dziwną poświatą ślepia. Póki świadomy swych czynów, wypuściłem osobnika z uścisku. Samiec wycieńczony padł na ziemię, trzymając się za gardło, patrzył na mnie przerażony. 

(Salvatore) ~Uciekaj stąd, zawołaj ochronę. Wynoś się stąd, no już!! -Czując nadchodzące nieuniknione, chwyciłem Wilkołaka za kark i popchnąłem w stronę wyjścia. Paraliżujący ból przeszywający mój łeb spowodował, że zachwiałem się mocno na łapach i wpadłem na blaszane drzwi do gabinetu w którym wypoczywał Aron i również przebywała Keylin. Padłem na kolana, kuląc się. Chwyciłem się za kufę, gdy usłyszałem dźwięk i w następstwie poczułem straszliwy ból łamiących się kości, którym towarzyszyła soczysta melodia rozrywanych mięśni. Ryknąłem przeraźliwie z taką siłą, która zniszczyła rząd kilkunastu lamp jarzeniowych, swobodnie zwisających z sufitu korytarza. Uszyska wyrwały w górę o dobre kilka centymetrów, pysk z zębiskami wydłużyły się znacząco. Cielsko cały czas wydawało dźwięk chrupiącego i przemieszczającego się kośćca. W tej samej chwili z pokoju wybiegła Samica, której wiele lat temu, w całości oddałem swe serce. Lykanka zamarła w bezruchu, widząc na ziemi ogromną kałuże zmieszaną ze śliny, potu i krwi. Podnosząc się wolno z ziemi, skierowałem uszy w stronę wyjścia, słysząc z oddali tupot kilkunastu par ciężkich buciorów.

(Grupa ochroniarzy) ~W skrzydle medycznym? Na pewno? -Powiedział jeden z głosów zbliżając się do korytarza. 
 ~Tak to tutaj, jakiś czas temu tutaj był.. -Jęknął z przerażeniem inny osobnik.
 ~Ustawić się. Szykować się na wszystko i przede wszystkim nie dać się zranić. Nie mamy pojęcia z czym mamy do czynienia. 
 ~Jasne. Tak jest! Zrozumiałem szefie. Możesz na nas liczyć.. -Jeden po drugim, odpowiadał każdy ze zgromadzonych pod skrzydłem medycznym osobników. Jeden z podekscytowaniem, drugi z mniejszym zaangażowaniem gdyż odpowiedział z drżącym głosem.-

Marszcząc nos, podniosłem się z ziemi. Wydając z siebie iście szaleńczy ryk, rzuciłem się w stronę głównego wejścia z segmentu medycznego na peron metra. Mimo nieukończonej transformacji, wleciałem z ogromną siłą w masywne drzwi z grubej blachy, która dzieliła mnie i zbierające się po drugiej stronie Wilkołaki. Uderzając w nie z ogromną siłą barkiem, prostokątny kształt wyrwał ze ściany wraz z potężnymi, stalowymi zawiasami, uderzając i rozbijając małą grupkę uzbrojonych ochroniarzy, a jednego z nich przygniatając do ziemi. Wykorzystując powstałe zamieszanie i unoszący się gęsto kurz, wpadłem na przebiegającego na przeciw mnie Wilkora. Impet uderzenia, wytrącił z łap broń i posłał adwersarza na ścianę po drugiej stronie peronu. Wbijając się w nią plecami na głębokość około metra. Wstrząs powstały na wskutek uderzenia zerwał ze ściany pobliskie płytki. Wilkołak w następstwie utraty przytomności, osunął się na torowisko w towarzystwie spadających, i roztrzaskujących się o podłoże naściennych, ceramicznych płytek.
Owe zamieszanie bardzo szybko zwróciło uwagę czujnych ochroniarzy, którzy błyskawicznie i tłumnie zbiegli się w miejsce zamieszek.

(Seth) ~Tutaj jest! Ani kroku dalej! -Wrzasnął jeden z podbiegających Wilkołaków. Zatrzymując się gwałtownie. Odciągając w broni zamek z metalicznym klikiem, wprowadził pocisk do komory. Kciuk samca, powędrował na mały przełącznik trybu prowadzenia ognia. Jednym gestem przełączył małą, stalową dźwigienkę z ognia pojedynczego na tryb ciągły, uniósł swojego siewcę śmierci do oczu, patrząc przez celownik mechaniczny, wycelował go w moją stronę. W ślad za dowódcą podążyli inni, niczym w synchronicznym tańcu.

(Seth) ~Czym jesteś i czego od Nas chcesz!? Gadaj, albo następne co zobaczysz to będzie świt w krainie wiecznych łowów! -Lykanin syknął ze wściekłością, nerwowo zaciskając karabin w łapach.

(Salvatore) ~Ja? -Mruknąłem, dysząc ociężale.- Ja jestem życiem, którym tacy jak Ty boją się żyć.. 

Zmagając się z narastającymi zawrotami głowy, potrząsnąłem kufą na boki. Sfrustrowany, nagle pogarszającym się wzrokiem, zacząłem nagminnie jedną łapą przecierać oba ślepia. Bezskutecznie... Na domiar złego, przestałem rozpoznawać głosy, zgromadzonych naokoło mnie pobratymców. Szybko dotarło do mnie, że jeśli nie zacznę walczyć, to narażę setki lub nawet tysiące braci i sióstr, na śmiertelne niebezpieczeństwo...
Usilnie starając się skupić wzrok na Samcu, moją uwagę o dziwo przykuło coś innego. Niski, stopniowo narastający w wysoki ton, lekko piskliwy dźwięk zakradł się do lewego ucha. Przenosząc zmieszany wzrok na Samca, dostrzegłem intruza przemieszczającego się równolegle w dół po ciele, stojącego na przeciw mnie Lykanina. Zielona kropka, rozpoczęła podróż od torsu, przez brzuch po podbrzusze a ostatecznie zatrzymując się w bezruchu na kroczu szefa ochroniarzy, który widząc delikatną smugę zielonego lasera, przełknął nerwowo ślinę. 

*Góra, tył, przód, dół* rozległ się stukot manipulatora zamka karabinu wyborowego, który wprowadził pocisk do komory nabojowej.

(Sayenne) ~Nie radzę... Zdejmij lepiej paluch ze spustu, dobrze Seth? W przeciwnym razie po Twojej "ptaszynie" zostanie wyłącznie "mocno" naciągane wspomnienie. 

-Usłyszawszy nietuzinkowo barwny ton głosu, przez znacznie ostrzejsze zmysły rozpoznałem, że nie należy on do Samca. Zwróciłem kufę, subtelnie w stronę z której dobiegł. Kątem oka zobaczyłem młodą Waderę. Wyjątkowo atrakcyjna, stojąca prowokacyjnie w lekkim rozkroku, dumna i pewna siebie. Dzierżąc ogromny 1300 mm karabin wyborowy CheyTac Intervention, zerknęła na mnie ukradkiem, czując na sobie mój wygłodniały wzrok. Uśmiechnęła się rubasznie, wypinając pierś do przodu.

(Sayenne) ~Czołem szefie, znów ładujesz się w tarapaty? Jak tak dalej pójdzie to pomyślę, że dorobiłeś się dziwnego fetyszu..

Słysząc zaczepną wypowiedź młodej Lykanki, zmrużyłem ślepia kojarząc głos. Niespodziewanie zza rogu wyłonił się rosły Lykanin, odziany był w smoliście czarny, długi skórzany płaszcz, łeb przysłaniał mocno zaciągnięty kaptur z wyciętymi otworami na uszy, na pysku założona czarna, długa chusta uniemożliwiająca identyfikację na pierwszy rzut oka. Tors samca ochraniała dyskretna kamizelka na wymienne kevlar'owe płyty. Obydwie łapy, mocno i pewnie zaciskały karabinek szturmowy AR-15 Spartan 16". Długie i luźne bojówki wygodnie spoczywały na biodrach Lykanina. Prawe udo przyozdobione było w dwupasmową, regulowaną kaburę w której spoczywał rewolwer Taurus 44H. Mijając młodą Waderę, delikatnie dotknął jej lewe ramię, na znak swojej obecności. Obserwując wolno zbliżającego się osobnika, spiąłem mimowolnie mięśnie oczekując najgorszego.. Jednakże ku mojemu zdziwieniu, jego pierwsze słowa nie zostały skierowane do mnie.

(Nieznajomy) ~Seth, Ty i twoi towarzysze powinniście odłożyć broń, nikomu nie musi stać się krzywda.. -Samiec zatrzymał się nieopodal mnie, karabin mocno i pewnie przyciśnięty do barku. Obserwował uważnie swojego rozmówcę przez celownik pryzmatyczny 3x Red Acss Raptor. 

(Seth) ~A kim Ty do cholery jesteś by wydawać mi polecenia co? Pieprz się.. Nie mam zamiaru pozwolić, by komuś stała się krzywda bo Wy nie potraficie zrobić tego co trzeba! -Wrzasnął, kurczowo zaciskając łapy na karabinie.- 

(Sayenne) ~Wystarczy jedno słowo a poślę tego sukinsyna do krainy wiecznych łowów.. - Wadera ostrożnie i w pełnym skupieniu, delikatnie pokręciła ryglem dostosowując ostrość w lunecie.- 

(Nieznajomy) ~Odstąp Sayenne. -Warknął poirytowany pod nosem- Nikt nie będzie nikogo zabijał rozumiemy się? Seth proszę Cię, ten którego trzymasz teraz na muszce to Salvatore.. Nie wiemy co się stało, ale postaramy się to załagodzić. Jedyne co musisz zrobić to odłożyć broń, zanim zrobisz coś głupiego, wtedy z pewnością wszyscy zginiemy.. Pozwól, że ja zacznę dobrze?
-Opuszczając ostrożnie broń w dół, zaczął powoli przykucać na jedno kolano. Gdy zakończył wykonywaną przez siebie czynność, nacisnął paluchem zawleczkę tuż przy komorze swojego karabinu i odłączył od niego magazynek. Ułożył karabin na ziemi przed sobą i spokojnie wstał z ziemi. -Kiwnął dyskretnie kufą w stronę młodej Lykanki- Sayenne teraz do Ciebie podejdzie a Ty powoli i spokojnie oddasz jej karabin dobrze?

(Seth) ~Emm, tak.. chyba tak..

Wadera westchnęła ciężko, ewidentnie była zawiedziona z powodu udanych, rozmów negocjacyjnych. Zabezpieczając swój karabin, zarzuciła go na plecy i spokojnym krokiem ruszyła w stronę zbiorowiska. Przechodząc obok mnie, zatrzymała się na chwilę. Lustrując mnie wzrokiem z góry na dół, nieoczekiwanie zbliżyła łapę i przesunęła delikatnie palcami po mym przyrodzeniu, następnie uniosła ją w górę i zaczęła wsuwać każdy palec po kolei do pyska, oblizując każdego z nich prowokacyjnie, patrząc mi głęboko w oczy. Gdy wadera odeszła z szyderczym uśmieszkiem, przymknąłem mocno ślepia czując nadchodzące zawroty głowy. Powoli zaczęła do mnie wracać utracona świadomość. Seth widząc podchodzącą Lykankę, opuścił broń. W ślad za samcem zaczęli podążać inni jego towarzysze, większość nawet zawiesiła swoje uzbrojenie na ramionach. Gdy Say podeszła do Basiora na kilka kroków, ten posłusznie wyciągnął łapę w przód, w której trzymał swój karabin i czekał aż po niego sięgnie.. Rozglądając się po zebranych Wilkołakach, strzygnąłem jednym uchem. Przymykając ślepia, zrobiłem nagły krok w lewą stronę. Wymęczone ówczesną przemianą cielsko, zaczęło ustępować potrzebie regeneracji. 

(Nieznajomy) ~Salvatore! Co się dzieje? 

Lekko oszołomiony, kątem oka zobaczyłem zrywającego się w pośpiechu, zakapturzonego Lykanina, który dla swojej wygody, chwycił za materiał który miał naciągnięty przez łeb i pociągnął go w tył, drugą łapą szarpnął za chustę i zerwał ją z pyska.  Przenosząc wzrok na zbliżającego się Samca, po kilku chwilach mimowolnie, zdziwiony otworzyłem szeroko ślepia i zmarszczyłem brwi, gdy w delikatnym świetle tunelu metra, rozpoznałem biało-rudawy z czarnymi akcentami pysk. Wargi zadrżały subtelnie, wypowiadając imię..

(Salvatore) ~Kharman..? to Ty?

Samiec płynnie przeszedł z biegu do chodu, następnie zatrzymując się naprzeciw mnie, ułożył uszy wzdłuż kufy. 

(Kharman) ~A niech mnie, nadal pamiętasz... po tylu latach stary druhu. -Samiec, spoglądając na mnie zaczął machać entuzjastycznie ogonem.-

(Salvatore) ~Jak? jak to się stało, że mnie znalazłeś? Ja myślałem przez te wszystkie lata, że nie żyjesz... 

(Kharman) ~Ja również myślałem, że nie żyjesz.. Do czasu, aż nie usłyszałem o pewnym samobójcy, który przy prostej akcji zwiadowczej postanowił rozpieprzyć pół śródmieścia! Pierwszy oszołom jaki przyszedł mi do głowy to byłeś Ty..
Jeszcze tego samego dnia, wpisałem się na listę transferową i przenieśli mnie pierwszą, możliwą drezyną.

Słysząc wypowiedź przyjaciela, uśmiechnąłem się subtelnie pokazując kły. Zaciskając łapę w pięść, zbliżyłem ją do Samca by przybić "Żółwika" Lykanin widząc co chcę zrobić, zerknął na mnie zażenowany i przewrócił ślepiami.

(Kharman) ~Poważnie stary? Nie widzieliśmy się dobre piętnaście lat a Ty z jedynym co wyskakujesz to żółwik? Dobrze, że przyjechałem. Możliwe, że nauczę Cię jeszcze odrobiny przyzwoitości. -Mruknął uśmiechając się ironicznie, po czym rozłożył ramiona lekko na boki, sugerując jedyną poprawną formę powitania-

(Salvatore) ~Zapomnij.. -Kącik pyska poszybował ku górze- Bycie nieokrzesanym bucem, bez grama przyzwoitości, to jedyna przyjemność jaka mi została na tym świecie. -Zaśmiałem się radośnie, podchodząc do przyjaciela. Z uwagi, że byłem od Samca pod tą postacią wyższy, przykucnąłem na jedno kolano, ułożyłem łapy na ramionach Basiora i przyciągnąłem do siebie obejmując go- Tak się cieszę, że jesteś, że żyjesz.. -Zamknąłem ślepia i ułożyłem pysk na środku kufy, między uszyskami samca gdy tylko poczułem, jak odwzajemnił powitanie, układając łapy na moich plecach- Zapomniałem już jaki jesteś pieszczotliwy.. -Wyszeptałem-

(Kharman) ~Myślisz, że każdy może położyć swoje kosmate łapska na moim boskim ciele tak jak Ty? -Mruknął, odsuwając się ode mnie ostrożnie, na pysku cały czas gościł ciepły uśmiech- 

(Salvatore) ~Zabiję każdego kto się ośmieli.. -Wymamrotałem, wypuszczając przyjaciela z uścisku. Ułamek sekundy później, czując delikatny przeciąg, który przyjemnie przeczesał moją gęstą, smoliście-czarną sierść i przyniósł ze sobą pewną, bardzo dobrze mi znaną woń, moje nozdrza poruszyły się a ciało przeszedł przyjemny dreszcz. Sierść na karku uniosła się, ogon zaczął poruszać się mimowolnie na boki a ślepia zaszkliły się gdy tylko rozpoznałem sylwetkę majaczącą kilkanaście metrów ode mnie. Biało-rudawy Lykanin widząc reakcję mojego cielska, usunął się w bok i kiwnął łbem w geście zrozumienia. "Idź, ja tutaj na Ciebie zaczekam" Uśmiechając się przyjaźnie, uniósł lekko łapę w górę i machnął kilkukrotnie na przywitanie w stronę postaci.
Zerkając na basiora przez dłuższą chwilę, skinąłem łbem, odetchnąłem i zacząłem kroczyć w stronę swojej lepszej połowy.

(Keylin) ~Sal czy to Ty Kochanie?

Słysząc z oddali pytanie, które w moim łbie rozbrzmiało niczym dzwon w przepotężnej cerkwi. Nie będąc w stanie znaleźć jakichkolwiek słów, by móc odpowiedzieć na pytanie, szedłem przed siebie przytakując łbem, naiwnie mając nadzieję, że to wystarczy. Minęło kilka chwil, które ciągnęły się w nieskończoność. Zwolniłem tępo chodu, prawdopodobnie pomyślałem by nie przestraszyć swojej Ukochanej, przecież nie wiedziała jak wyglądam... Wyłaniając się ostrożnie z zaciemnionego korytarza, opuściłem wzrok na podłogę, nie miałem odwagi w tamtym momencie spojrzeć Partnerce w oczy. Wiedziałem, że znów zawiodłem, znów podjąłem decyzję sam a miało być inaczej.. Cielsko przeszedł dreszcz, nieprzyjemny niczym świeża rana przypalana rozżarzonym kawałkiem stali. Obawa przed utratą kogoś, kto był ze mną niemal przez całe życie, odebrała mi zdolność racjonalnego konstruowania zdań.. 

(Salvatore) ~Key, ja.. wybacz, wiem, że miało to wyglądać inaczej, dlatego zrozumiem jeżeli...

Zamknąłem ślepia, z których natychmiast popłynęły krystalicznie czyste, pełne obaw i negatywnych emocji krople łez. Zaciskając obie łapy w pięści, po raz pierwszy w życiu podkuliłem ogon pod siebie. Słysząc zbliżające się, delikatne kroki. Zacisnąłem kły i wziąłem głęboki wdech, spodziewając się jedynie najgorszego. Niedługo potem, ku mojemu zdziwieniu, Wadera ułożyła delikatnie łapy na moich policzkach, przeczesując nimi sierść. Nieoczekiwanie, chwyciła mnie za pysk przyciągając do siebie i składając na mych wargach długi, czuły pocałunek. Zaskoczony, natychmiast objąłem partnerkę w biodrach i przyciągnąłem do siebie. Keylin uśmiechnęła się delikatnie odsuwając swój pysk od mego.

(Salvatore) ~Najdroższa, ja.. ja myślałem, cholera! Po naszej wcześniejszej rozmowie, bałem się, że za to czego się dopuściłem bez konsultacji z Tobą i biorąc pod uwagę konsekwencje tego...

(Keylin) ~Kochanie, nie ukrywam tego, że bałam się o Ciebie. Wiedziałam jednak, że cokolwiek zdecydujesz, nie ważne czy będzie w tym mój udział czy też nie, to zawsze będzie to wybór, zapewniający nam wszystkim bezpieczeństwo. -Wadera spojrzała na mnie czule, łapą nadal pieszcząc prawy policzek.-

(Salvatore) ~Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na Twoją sympatię, ale proszę spójrz na mnie choć przez chwilę jak ja wyglądam.. -Mruknąłem poirytowany przypominając sobie, co mówił Ulfric.- Ja jestem pieprzonym eksperymentem rozumiesz? Chorą wizją tych co spuścili na nas atomową zagładę. -Warknąłem do siebie, oblizałem nochal czując jak zacząłem obnażać kły w złości- 

(Keylin) ~Kochanie, nie jesteś eksperymentem lecz wspaniałym jego wynikiem!. Nawet jeżeli urodziłeś się dzięki ludzkiej zawziętości to dlatego, że chcieli stworzyć coś wyjątkowego! To dzięki Tobie przeżyliśmy wielką czystkę, to dzięki Tobie radzimy sobie tak dobrze.. Nie jest dla mnie ważne jak wyglądasz, dla mnie jest ważne jak się czujesz, jakie masz pragnienia i jakie plany rozumiesz? Cokolwiek siedzi teraz w Twojej głowie musisz wiedzieć jedno, nie zostawię Cię samego. Skradłeś moje serce lata wcześniej, zanim dowiedzieliśmy się kim jesteś..

Westchnąłem spoglądając na Lykankę, przeczesałem łapą sierść na kufie, nie zdając sobie sprawy z tego ile drzemie w Niej wdzięczności i wsparcia. W mojej głowie zaczęły rodzić się wątpliwości, czy w ogóle zasługuję na kogoś tak wspaniałego jak Keylin i całą swoją drużynę, która regularnie naraża swoje życie dla kogoś takiego jak ja.. Z chwili zadumy wyrwały mnie dźwięki szamotaniny z miejsca w którym ostatnio zostawiłem Kharman'a i Say. Nie mając czasu na zastanawianie się, zacząłem działać i w pośpiechu chwyciłem swoją rozmówczynię za nadgarstek i pociągnąłem za sobą. Z oddali usłyszałem jak Seth wrzasnął "Dość tego pierdolenia". Podbiegając odrobinę bliżej, zobaczyłem jak Samiec pociągnął młodą Lykankę do siebie, odwrócił się do niej plecami i uderzył ją łokciem w pysk, ogłuszoną chwycił za kamizelkę, następnie za przedramię i przerzucił przez bark. Młoda upadając na ziemię z głośnym jęknięciem, straciła przytomność. Unosząc łapę w geście triumfu, skierował się do jednego ze swoich towarzyszy, który podrzucił mu strzelbę tłokową. Widząc co zamierza, przeprosiłem Keylin puszczając jej łapę, zerwałem się co sił w łapach zarysowując marmurową podłogę. "Seth!" Ryknąłem obnażając wściekle kły, widząc jak samiec przesuwa suwadło strzelby w tył, *trzask* metaliczne echo rozniosło się po tunelu. Biało-rudawy Lykanin gdy dobiegł do naszego wspólnego rywala, zatrzymał się kilka metrów od niego, tym samym wchodząc na linię strzału. 

(Seth) ~Złaź mi z drogi, albo pożegnamy dzisiaj więcej niż jedno istnienie.. -Przesuwając suwadło strzelby w przód, uniósł ją na wysokość łba Lykanina który był moim przyjacielem.- 

(Salvatore) ~Błąd. Dzisiaj zginie tylko jeden z nas.. i to będziesz Ty. -Mruknąłem zza pleców swojego towarzysza, wymijając go mimo sprzeciwów i zasłaniając własnym ciałem.-

Seth w panice cofnął się o kilka kroków. Wiedząc, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia, zmarszczył nos równocześnie z sierścią na karku i pociągnął za spust. Strzelba natychmiast przemówiła, wypluwając z siebie grad ołowianych kul które trafiły mnie prosto w ramie. Siła strzału zwróciła mnie lekko w bok i wytrąciła z równowagi. Stając ponownie przed rywalem, zaryczałem wściekle. Biorąc zamach lewą łapą, trafiłem w strzelbę, wybijając ją basiorowi z łap. Podchodząc o krok bliżej, spiąłem raptownie mięśnie słysząc dwa wystrzały padające nieopodal mnie. Głośne echo rozniosło się wzdłuż tuneli. Lykanin po chwili chwiania się na własnych łapach, padł na ziemię z przestrzelonymi kolanami. 

(Seth) ~Aaaaa.. Arghhhh nosz.. kurwa.. -Jęcząc bez opamiętania, zaczął wić się na ziemi w spazmach bólu- 

Kierując ucho wstronę z której dochodziły ciche stęknięcia, ujrzałem Sayenne, która podnosiła się z ziemi trzymając w łapie pistolet. Uśmiechnąłem się dyskretnie widząc podbiegającego Biało-rudego samca. Natychmiast pomógł wstać młodej waderze. Niedługo potem dołączyła do nas Keylin. Say, przecierając łapą zakrwawiony nos, lekko utykając podeszła do Seth'a. Nadeptując basiorowi na rozwalone kolano, odbezpieczyła pistolet i wymierzyła go prosto w kufę naszego wspólnego rywala. 

(Sayenne) ~Ostatnie słowo śmieciu? -Mruknęła, ponownie przecierając spływającą krew-

(Seth) ~Wal się.. wszyscy się walcie -Wrzasnął z bólu, zaciskając łapy na ranach postrzałowych-

(Salvatore) ~Tak chcesz to zakończyć? . -Ułożyłem łapę na ramieniu towarzyszki, zaciskając ją delikatnie-

(Sayenne) ~ Nie, zdecydowanie nie w ten sposób. -Odpowiedziała zdecydowanie zabezpieczając swoją broń, którą trzymała w łapie, następnie włożyła do kabury- Niech zabiorą go i opatrzą. Gdy wyzdrowieje, osobiście wytoczysz mu proces a jego karą będzie wygnanie.. 

Spoglądając na Keylin, następnie na Kharman'a pytająco, czy mają jakiś sprzeciw, lub coś do dodania. Przeniosłem wzrok na młodą zwiadowczynię i przytaknąłem łbem, odpowiadając "Niechaj tak będzie". Kiedy chciałem odejść od przyjaciół i Ukochanej, poczułem mrowienie w uszkodzonym ramieniu, które ku naszemu zdziwieniu zaczęło się samoistnie zasklepiać, wypychając z wnętrza ciała kawałki ołowiu, które utknęły podczas postrzału. Spoglądając na siebie wzajemnie, doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie złożyć wizytę u Armanii'ego.

piątek, 12 kwietnia 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 18

Węgiel zadudnił przerzucony z kupki na kupkę. Ten charakterystyczny zapach i dźwięk wypełniał pracownię od dłuższej chwili, jak Bleu uparcie przerzucał resztki ogniska z miejsca na miejsce, szukając kawałka zwęglonego drewna w odpowiedniej wielkości do jego tajemniczych zamiarów. Jego futro, oh jego biedne futro pokryte było czarnymi szramami i popiołem, bawiąc je na odcienie szarości. Jak ciężko będzie to potem domyć - to była myśl, która stała już w gotowości gdzieś w tyle jego umysłu, zagłuszona przez szum myśli próbujących skupić się na aktualnym celu. Węgielek za węgielkiem przepadał w odmęty trawy, uderzając o kamień jaskini lub lądując na jednej ze skór ułożonych w większości warsztatu na ziemi. Bleu musiał być bardzo w swojej duszy żeby zignorować fakt, że na jego dywanikach, o których czystość bardzo dbał, leżały małe węgielki grożąc że pozostawią po sobie ślad już na zawsze. Ale jego zadanie, jego ważne zadanie wymagało do niego wszelkich poświęceń, prawda? Niekoniecznie, ale tak sobie ubzdurał, a jego umysł, jego kochany umysł, zatrzymał się na jednej myśli i nie odpuszczał. Węgiel za węglem za węglikiem przechodził przez jego łapy. Aż jego oczy nie zatrzymały się na kawałku,który leżał idealnie na jego łapie. Nieco płaski, wygrubiały i w ogóle wykrzywiony przez rażące płomienie. Jego czerń nie była idealna, ale czy cokolwiek w tym świecie jest? Nie. Aczkolwiek on był. Na swój sposób oczywiście. Taki nieładny i pogięty, a tak perfekcyjnie zakrywający poduszkę jego łapy. Palce Bleu przetarły po jego chropowatej powłoczce z niemym zadowoleniem na pysku.

Wkrótce Bleu klepał swoim młoteczkiem w drewno. Metalowe gwoździe, tak skrupulatnie kradzione z ludzkich śmieci i domów, wbijały się gładko w miękki kruszec. To było jego trzecie podejście nad tym parszywym projektem, ten nieszczęsny węgiel leżący na kamieniu obok jego pracy. Słońce, to piękne wiosenne słońce zaglądało na jego łapy, kiedy na skraju własnego domu siedział i uporczywie machał narzędziami.
-A co jakby chmurki były zrobione z waty cukrowej?- i oczywiście, ostatnimi czasy nie bywał sam. Ah, jego życie byłoby nudne i monotonne bez obecności tych jakże słodkich głosów. Pomimo, że szczeniaki bywały męczące, rzemieślnik nie miał na co narzekać.
-Hymm.. Myślę że byłaby to bardzo pyszna wizja. - zaśmiał się odkładając narzędzia. Jego ramię bolało już powoli, a jednak nie miał ochoty odkładać pracy. Jednak szczenięta, oh te słodziaki, zawsze dawały mu pretekst aby dać odsapnąć jego zmęczonemu ciału. Przysiadł sobie i spojrzał na trzy malce leżące plecach i wbijające swoje oczyska w dalekie niebo. Szalka, Dally i Jałonka. Trzy małe szczęścia żyjące bez wielkich zmartwień na karku. Oh jakież słodkie to były czasy, kiedy dzieci nie muszą bać się o wojnę wiszącą im nad łebkami.
-Ja tam myślę, że to by było nieco obrzydliwe. Tam jest dużo ptaków, a ptaki są brudne!- Szalka nakryła swoje łapki kocykiem, który targała wszędzie. Była to taka stara szmata, którą Bleu wielokrotnie już łatał i mył na ile tylko był w stanie, aby nie wyglądał jak zmemłany życiem jakie dawało mu szczenię.
-Trochę. Ale z drugiej strony, byłyby takie pyszne!- Jałonka zaklaskała, jej oczy, tak zielone jak ta młoda trawa otaczająca jej futro, zabłyszczały na samą myśl.
-I jak niby mielibyśmy je zjeść?- Dally zerknął na swoje koleżanki, a potem na Bleu, który zbliżył się na tyle aby móc zawisnąć nad nimi.
- Poprosimy Smołę! Albo Szpaka, chociaż on taki wredny trochę. - mała siostrzyczka Bleu wbiła w niego swoje oczka, a on uśmiechnął się szeroko.
-Ależ oczywiście. - basior zaśmiał się. Ten dźwięk zakręcił się wesoło w jego piersi, wstrząsając nią i unosząc delikatnie.
-Czyli chmury są zrobione z waty cukrowej? - Szalka mruknęła pod noskiem, marszcząc go nieco.
-Niestety nie. A może na szczęście, że nie. Chmury to dużo wody na niebie, co się tak do siebie skleja jak klejem i tam wisi. A wiatr pcha je przez niebo, bardzo wysoko. Dlatego tak nie widać ich dużo jak już się podlatuje. I dlatego tak mocno pada jak się zderzą.-
-To deszcz to nie łzy aniołków? - Dally prychnął oburzony. - Okłamali mnie?! -
-Okłamali czy nie. Może po prostu nie wiedzieli. - Bleu odpowiedział spokojnie. Dzieci zawsze ćwiczą cierpliwość, a Bleu miał jej stanowczo za dużo w sobie. Gdyby się dało, przekazałby ją dalej. Wlał w innych aby uczynić życie tych maluchów tyle razy lepsze. W końcu jego matki jakoś słabo sobie z tym radziły.

Dzień zakończył się dość szybko. Okładka jaką tak cierpliwie rąbał i układał Bleu, leżała, schnąć na wieczornym powietrzu. Niedługo należało ją schować, aby uniknęła styku z rosą i wilgocią. Bleu jeszcze nie zdążył pokryć jej warstwami wosku i miodu aby zabezpieczyć drewno przed niepotrzebnym puchnięciem, a więc należało się z tą kwestią obchodzić wyjątkowo delikatnie. Ale młody wilk zawsze był w stanie znaleźć chwilę czasu dla swojej rodziny, w końcu to ona budowała jego świat. Każda cegiełka tego domu, który stał w jego sercu była postawiona i sklejona wspomnieniami, które zapewniły mu wilki wokoło. Bleu odetchnął truchtając leśną ścieżką, w jego pysku zmęczone szczenię, już prawie pochłonięte przez słodkie sny, bujające się na boki przy rytmicznych ruchach przemieszczającego się ciała. Jałonka odetchnęła sennie, niesiona przez kolejne krzaczki, powstające do życia. Zima odchodziła w nieznane, ustępując ciepłu wiosennej pogody, a wkrótce przeradzając się w letnie upały i długie, ciepłe noce. Teraz jednak jeszcze powietrze bywało chłodnawe, deszcze uporczywe, a pyłki nieznośnie przeszkadzające w swobodnym oddychaniu. Ale jakież było przyjemne patrzeć jak zeschłe gałęzie opadają, jak drzewa wypuszczają maleńkie odnóżki, jak rozkładają świeże listeczki i łapią poranną rosę w młode korzenie. To wszystko składało się na cudowny obrazek nowego życia, nowego rozdziału, równie wybuchowego jak poprzedni, a jakże mile widzianego zarazem. Bleu wstąpił w polankę przed domem, jaskinią, swoich mam. Ta samą która prześladowała go w najgłębszych koszmarach z dzieciństwa, która czasami nawiedzały go pomiędzy słodkim snem o którejś z córeczek, a jego śnie o kolejnym upragnionym projekcie jaki wypadałoby zacząć robić. Wilk odetchnął, zaglądając do środka. Od jakiegoś czasu już wchodził tam po prostu jak do siebie. Jałonka tyle przebywała w jego otoczeniu, że nawet czasami chciał po prostu położyć ja w legowisku u siebie, pomiędzy swoim ciałem i Myszką, ale wiedział, że nie może jej po prostu, bez pretekstu oderwać od matki. Niestety. Nie ważne jak bardzo chciałby temu zaprzeczyć, Jałonka była jego siostrą, a Simone jej matką. musiały mieć jakąś więź i coś z nią robić! Do diaska przecież matka to najważniejszy element pierwszego rozwoju szczeniaków i Bleu wiedział o tym doskonale, ponieważ sam musiał tą role wypełnić. Aż w jego głowę wbiły się te pierwsze wspomnienia, jego maleńkich córeczek oderwanych od matczynego łona odrobinę za wcześnie. Odrobinę za szybko i zbyt radykalnie. Jak wtedy leżały skulone, trzy kuleczki kolorowego futra, w kącie jego małej pracowni, wychłodzone, głodne matczynego mleka, które zostało tak parszywie zastąpione przez coś sztucznego, nie wilczego. Jak wtedy nocami leżał tam z nimi, a jak one powoli wbijały w niego łapki, przekładały ząbki po jego skórze szukając ukojenia i spokoju. Jak ssały instynktownie, szukając chwili ukojenia i spokoju w tym stresującym czasie. I potem jak urosły. Jak dobrze mu urosły. Jak Bleu mógł być dumny ze swoich malców, które już nie były takimi malcami! Wyrosły mu na wadery, uciekły z domu, usamodzielniły się. Kto wie, może wkrótce i same załapią szczeniaki w legowisko. Chociaż młody ojciec nie widział siebie w roli dziadka. Jeszcze nie. Jeszcze w jego głowie te maluchy były za młode na własne dzieci. Jeszcze niech chwilę pożyją i pobawią się swoją młodością. Tą samą, której on nigdy nie zaznał. Nie żeby żałował.

Jaskinia była taka sama jak i kiedyś. Zimna, nieco morka, ale ewidentnie zamieszkała przez wilki. Jej niski sufit sypał się trochę, a w kącie tworzył się stalaktyt czy inne dziadostwo. Woda ściekała gdzieś w tyle. Podczas kiedy Bleu kamień swojej jaskinki wyszlifował i odchrupał w odpowiednich miejscach aby podwyższyć sufity i ściany, wyryć półki i puścić wilgoć tak jak jemu się widziało, tutaj panowała natura. Tam gdzie woda chciała przebiec tak sobie biegła, a gdzie kamień spadł, tam leżał, niekiedy tylko zgarnięty pod ścianę. To nie było wielkie miejsce, nie ,ale najmniejsze też nie. Kiedy było się małym, wszystko wydawało się tak, o wiele większe. Takie… nieproporcjonalne. Teraz, kiedy Bleu patrzył z pozycji dorosłego, sufit zdawał mu się być nieco za niski, jakby zmalał. Skurczył się, czy to może po prostu Bleu wyrósł z iluzji perfekcyjności jego domu? Tak żal mu było kiedyś opuszczać to miejsce na swoje, tak kochał tą rodzinę. A teraz nie mógł się nacieszyć swoją własną.

Powoli odłożył śpiącą Jałonkę na jej małe pościółki. Trochę mchu, jakieś futro, pięknie pachnące kwiaty, które pewnie samo szczenię nazbierało sobie dla umilenia własnego kąta. I oczywiście… Mała bandana, leżąca zaraz obok jej główki, na miejscu prawie że honorowym. Ta którą dostała aby zima nie podgryzała jej szyi, i żeby miała w co wtulić się brutalną zimną nocą. Dzieciak podniósł główkę na chwilę, jej sklejone snem oczka zamrugały niesynchronicznie, a jej pyszczek otworzył się nieco, jakby tylko instynktownie. Potem zamlaskała, a kiedy odpowiedział jej zimny nos na policzku tylko zamruczała. Ten typowo dziecięcy dźwięk zadowolenia sprawił, że starszy wilk uśmiechnął się pod nosem, słodkie wspomnienia powracające do niego jak uderzenie z młotka. Odetchnął głęboko, jego mięśnie pod sierścią spinając się delikatnie, kiedy do jaskini wkroczyła Simone. Jej krok słyszał już z daleka, wadera pomimo swoich umiejętności skradania się, nie starała się tego robić tym razem. Kiedy jej szczeniaki były młodsze, zdarzało się że zakradała się za nie i straszyła w niewinnej zabawie. To jedno w niewielu przyjemnych wspomnień Bleu, które nie były wypełnione krzykiem i kłótnią, a rodziną.
-Wybacz za spóźnienie. - jego matka uśmiechnęła się. Pracowała już, jej odpoczynek po ciąży nie należał do najdłuższych. Pod jej oczami obracały się cienie, głębokie doły, świadkowie jej niewyspania i prawdopodobnie nieustannych zderzeń z ukochaną.
-Laponia czy praca? - zapytał, jego pysk niewzruszony, wbity w matkę bez najmniejszych skrupułów. Mógłby ich porzucić wszystkich, zapomnieć, ale… nawet on bywał słaby. Taki świetny ojciec, taki dobry syn. Puszczający się przez katusze dramatów rodzinnych tylko z powodu głupiego przywiązania i paru przyjemnych wspomnień. Jakby to miało wymazać lata traum.
-Laponia. -
-Rozumiem. Śpij dobrze. Jutro rano podrzućcie ją do Atlanty, ja ma wyjście zaplanowane. - mruknął wybierając się w kierunku wyjścia.
-Nie spytasz się matki nawet o co poszło? Jak się czuje?- Simone warknęła może nieco za głośno, bo Bleu odpowiedział jej gardłowym burknięciem, równie agresywnym co jej reakcja. Oboje zamilkli na parę sekund, wsłuchując się w niezadowolony pomruk szczeniaka oraz kapiącą wodę.
-Nie potrzebuję wiedzieć. -
-Tym razem to ona poszła w krzaki z kimś innym-
-Nie potrzebuję wiedzieć. -
-Złapana po prostu powiedziała, że odbija piłeczkę. -
-Nie potrzebuję wiedzieć. - A mimo to stał tam tak, jego psyk zmarszczony, jego nos wiszący nisko nad ziemią, zawiedziony. Dbał o te kobiety całym sercem i chciał aby były szczęśliwe. Więc czemu nieustannie do siebie wracały? Skoro to przynosiło im wyłącznie złamane serca? Po co? Bleu nie rozumiał, nie chciał rozumieć. Bo i po co. I tak do siebie wrócą! A teraz jeszcze łączył ich papierek, oficjalny papierek, którego nie dało się ot tak pozbyć. A i po co? Będą tak obie skakać w krzaczki pewnie, do końca swojego życia.

Bleu wrócił do domu trochę późno, zapominając o swojej pracy. Potrzebował odrobinę powietrza. Odrobiny spokoju, który musiał teraz wręcz łapać za uciekające nogi, aby zmusić go do przyjścia w progi jego serca. Plaża zawsze była cicha. Znaczy, cicha jak tylko plaża potrafiła być wieczorami. Fale szumiały, gładko wpływając na połacie piachu. Morska bryza bawiła się między drzewami, między jego futrem, między jego uczuciami, rozwiewając je wszystkie chociaż na tą maleńką chwilkę. Tu czas zdawał się zatrzymywać, słońce tańczyć na wodnych odbiciach, kiedy chowało się za horyzont. Niebo łączyło się z ziemią w oddali, złudnie bujając na boki mdłym pojęciem o skończoności rzeczywistości. Gdzieś tam, tam daleko, bujał się ludzki statek, przypominając o swoim, o podziale tego świata. O zapomnieniu w ludzkości jaką te wilki posiadły, a jakiej nie wszyscy doznali. Czy gdzieś na świecie jest miejsce równie spokojne? Nawet jeśli tak, było tak dalekie, że Bleu nie był w stanie sięgnąć go swoimi łapami. A tu. Tu w WSC morze dawało mu tyle spokoju. Tyle czasu dla samego siebie ile tylko był w stanie. Siedział tam, pośród rytmicznego szumy, oczy zamknięte, oddech stabilny, a głowa pusta. Siedział. Siedział i siedział. Do czasu przynajmniej.
-Tato? - Bleu znał głos który do niego przemówił. Jego błękitne oczy spojrzały na córkę, która uśmiechnięta zbliżała się w jego kierunku, pewien ptak u jej boku.
-A kto inny? - Bleu uśmiechnął się, jego zmysły wracając na ziemię, wracając do niego.
-Nie no. Po prostu nie spodziewałam się ciebie tutaj o takiej godzinie. - Wadera przysiadła się bardzo blisko, jej sierść zmieszała się z tą basiora. - To zazwyczaj czas jak pracujesz jeszcze, albo już powoli zawijasz do warsztatu! -
-Musiałem odsapnąć, wiesz. - przyznał. Mezularia podeszła, jej długie nogi opadły zgięte w pół, jak zajęła miejsce zaraz obok Runy.
-Ah. Odpoczynek. Najważniejsza część dnia, zaraz obok snu. - ptak zaśmiał się pod nosem.
-Ty to w ogóle byś tylko spała. - Runa przewróciła oczyma, aczkolwiek jej pysk wyrażał tylko radość i rozbawienie. Bleu może widział tam też coś więcej. Coś mniej znajomego jego zmysłom, ale widzianego. Coś czego sam doświadczył, nawet jeśli tylko ułamkiem duszy. Uśmiechnął się szeroko, jego śmiech mieszając z tym córki.
-Phi! Śmiejcie się, śmiejcie, a to ja będę miała najmniej zmarszczek na starość. -
-Mi się akurat zmarszczki nie zrobią głupi ptaku. Mi to się futro posiwieje, aiai… - Runa zaśmiała się, jej bark odrywając od ojca aby objąć ptaka i przygnieść go swoim ciężarem.
-AJ! Jesteś ciężka!-
-W łóżku nie narzekasz!- Runa zawyła ze śmiechu, jej ciało rozłożone na biednym ptaku, który nawet rozłożył skrzydła, ale nie zdawał się za bardzo przejęty czy zagrożony całą ta sytuacją. Może bardziej zawstydziła się z jaką łatwością Runa po prostu rzuciła się na nią przy własnym ojcu. Ale Bleu cierpliwie tylko uśmiechał się w ich kierunku, oczy pełne miłości i troski, uczuć które dawno przepadły w słowniku Mezularii. Do czasu przynajmniej.
-A wy co tu o takiej godzinie. Księżyc już na niebie! Nie jesteście zmęczone ? -Bleu zmienił temat.
-Zmęczona jak najbardziej, ale… My to tak codziennie. Zanim się wyprowadziłam, rzadziej, ale… tak jak mieszkamy razem to nam się już zrobiła rutyna. To bardzo… przyjemne. Tak odetchnąć po całym dniu pracy i pomagania innym, pogadać z Mezu o wszystkim i o niczym. Pofilozofować! Pożalić się. Poćwiczyć nowe partie przedstawienia na kimś kto cierpliwie słucha i mówi mi jak coś zrobię nie tak. Mezu jest najlepsza jeśli chodzi o zdjęcie ciężaru całego świata z moich ramion. -
-A potem wziąć cię w ramiona w łóżku, tak? - Bleu nie mógł powstrzymać szczerego śmiechu jaki w nim zawył, kiedy obie samice zareagowały simnie na jego wypowiedź. Mezularia napuszyła wszystkie pióra, nagle bardzo cicha, wzrok kompletnie wbity w stronę inną niż basior. A Runa Oh ona zrobiła się czerwona, głowę schowała w łapy, jak tylko zrozumiała że sama wcześniej powiedziała na głos te same słowa. Jednak z pyska jej ojca, one brzmiały tak inaczej. Tak podwójnie, z podtekstem na jaki wadera nie była gotowa.
-To nie tak!- zawyła. - Po prostu ten parszywy ptak potrzebował grzejnika przez zimę i jakoś tak zostało. - przyznała Runa, jej słowa pędzące przez jej gardło. - To trochę takie komfortowe dla mnie też, bo ja tak zawsze z wami spała, w jednej kupie i nagle samej. I one dotrzymuje mi towarzystwa i w ogóle miło jest się do kogoś przytu…- Bleu zakrył jej pysk łapą.
-Nie musisz się mi tłumaczyć. - uśmiechnął się łagodnie. - Rozumiem to. To miał być tylko niewinny żarcik, nie zarzut. - Runa uśmiechnęła się nieśmiało.

Bleu wrócił na swoją polankę aby zastać swoją pracę, to drewno o którym miał pamiętać, schowane starannie we wnętrzu jaskini. Myszka krzątała się jeszcze to tu to tam, układając posłanie do snu. Jej ruchy były mozolnie, zmęczone całodziennym biegiem za świeżą zwierzyną, małą i dużą. Wiosna, jej zapachy i deszcze nie ułatwiały jej pracy, nie ważne jak bardzo przyjemne dla zmarzniętego ciała były. Dlatego Bleu nie był zaskoczony kiedy tak krążyła po pomieszczeniu jak duch, jej oczy sklejające się ze zmęczenia.
-Dobry dzień dzisiaj, czy błoto było trudne? - zapytał, jego oczy rzucając jej nadal roześmiane wspomnienie.
-Koszmar ci powiem. Ko.Szmar. Irys zaplątał się w bluszcz, ja przywitałam się z tym który parzy i teraz mam dzień wolnego. Wysmarowali mnie w medycznej jakimś śmierdzącym czymś i powiedzieli, że - podparła się łapami o boki - “Masz siedzieć na tyłku w domu do jutra wieczora i nie wchodzić na rosę!” - naśladując głos Delty powtórzyła jego słowa z największym w świecie oburzneniem, jakby otrzymała właśnie wyrok życia za kratkami.
-Haha. Widze ktoś niezadowolony z przymusowego dnia wolnego! - Bleu zaśmiał się.
-Oczywiście że nie! Jak ja mam usiedzieć na tyłku jak jedyne co robię to biegam całe życie w te i w tamte! - prychnęła, jej łapki rzeczywiście wyglądały na niego spuchnięte. I pewnie swędziały równie mocno. - Tak w ogóle to schowałam ci tą ramkę do środka zaraz jak wróciłam. -
-Właśnie widzę. Dziękuję. Kompletnie o niej zapomniałem! -
-Właśnie się domyśliłam. Bo co jak co, ale od ojca się jednak czegoś na temat drewna nauczyłam, nie! Nie lubi wilgoci bo puchnie jak bańka. -
-Jak Runa po spotkaniu z pszczołą. - komentarz Bleu spowodował że oboje wybuchli śmiechem na samo wspomnienie małej Runy, spuchniętej i okrąglutkiej stojącej w progu jaskini, tak niepewnej, tka przestraszonej. “Tato.. bo ja połknęłam pszczołę…”

Leżąc w swoim słodkim łóżku Bleu wtulił się plecami mocniej w Myszkę. Jej ciepła sierść otuliła go, jej zapach nieco ułatwił zamknięcie zmęczonych oczu. Jeszcze tylko zanim usnął na dobre w głowie zaznaczył sobie, że skoro dni robią się dłuższe, to może sam znalazłby sobie własną rutynę. Tak… dla ukojenia duszy w tym morzu zamieszania.