wtorek, 30 kwietnia 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo zmęczenia”, cz. 2.17

Akt szósty

Dziwnie układają się czasem myśli w słowa, słowa w zdania, a zdania splatają się w nitkę zupełnie bezsensownej paplaniny. Czy warto, czy nie warto poświęcać jej czas i uwagę, nieważne, czy jako twórca, czy odbiorca? Moim zdaniem warto, o ile wyborcy to właśnie chcą słyszeć. Głos polityka działa na nich wtedy jak spokojne bicie matczynego serca na płaczącego noworodka. A że cały świat stoi w płomieniach, już nikt z nich nie zwróci uwagi. Taką moc ma pustosłowie. Gdy jednak przychodzi do opowieści, z której rzeczywiście należy wyciągnąć jakieś wnioski, wypadałoby wziąć się w garść i mówić treściwie. Ciekawe, jakie wnioski wyciągniecie, Przyjaciele, z tego absurdu, który Wam właśnie teraz przytoczę? Ja sam nie mogłem rozgryźć go przez bardzo długi czas. Ale to wszystko już przeszłość, do której wrócę tak, jak wracają zapędzone myśli w znużeniu do anegdoty zasłyszanej późną nocą na jakimś przyjęciu, gdy, na wpół zamroczonym wódką, podpierało się już nosem.
Ciało leżało na płaskim kamieniu.
Kamień podobny był do ławy. Może tylko przypadkiem. Szkliwo nie potrafił sobie przypomnieć, czy ktoś położył tam zwłoki celowo, czy wilk sam wszedł na głaz, by spokojnie na nim skonać.
Spokojnie? Jakże tak można: wśród leśnego hałasu, na widoku, w ostrym świetle dnia? Gdzie tu spokój? Sam zapewne zrobiłby to inaczej, ale akurat nie umierał. Przyglądał się tylko, wsłuchując w szum własnego życia, dobiegający wprost z tętnic.
Powietrze drżało wokół truchła. Drżały w nim i kwiaty, splątane jedne z drugimi, przywiędłe ze świeżymi. Pożółkłe gałązki wydzielały gnilny zapach, zmieszany ze słodką wonią dopiero zerwanych, dumnych głów pąsowych róż i rumianych lilii; wciąż przykrywały one zapach resztek zwierzęcia; zaborczo; skrupulatnie do ostatka. Zawistne to były kwiatuszki.
Ptak pochylił się nad ciałem. Ugiął kolano, by zbliżyć się do poziomu ziemi, tam, gdzie leżał trup. Przypatrzył mu się, w pośpiechu łowiąc rozszerzonymi źrenicami każdy fragment zwiotczałego ciała. Nerwowy tik poruszył jego policzkiem.
- Dlaczego nie żyjesz? Jak to się stało? - Jego oczy próbowały przedrzeć się do wnętrza butwiejących tkanek. Już niebawem nic z nich miało nie zostać. - A jednak byłeś mi tak bliski.
Jeszcze przez krótki czas trwał w bezruchu. Trup nie odpowiadał. Wreszcie Szkliwo podniósł się, pochylił głowę, a oczy przykrył skrzydłem, by ciemność dała im chwilę wytchnienia. Czyjś nieśmiały oddech z tyłu zwrócił jego uwagę.
- Musimy go pochować. - Jasny głos wilczycy przenikało współczucie.
- Tak. Och, Boże. Czemu mówię do trupa?
Gdy opuścił skrzydło, a promienie słońca na nowo wdarły się do jego źrenic, jeszcze raz zwrócił je ku zmarłemu, lecz jego obraz już zacierał się wśród drżącego powietrza. Mętniał głaz i bledły barwne kwiaty. Barwna scena śmierci zacierała się, jakby namalowana została sosnowym pyłkiem na skale i poddała się niewinnym kropelkom deszczu.
- Znowu źle spałeś.
Powiał mroźny, zimowy wiatr. Szary ptak mocniej wcisnął grzbiet w sosnowy pień i ścisnął w szponach materiał pod swoją szyją. Zastygł w tej pozycji, nie wiedząc, jakimi słowami odpowiedzieć. Ja też nie wiem, jakimi słowami skomentować to, co właśnie widzieliśmy, więc pozostawię to po prostu bez komentarza. Choć wiem że na pewno chcielibyście jakiś usłyszeć, co? W końcu nie ma to jak autorytet alfy.
Kawka chłodno zlustrowała go od góry do dołu. Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, że palce trzymały poły jesionki nienaturalnie sztywno. Jakby uwiesił się na niej niczym tonący na ostatniej desce ratunku, włożył w tę spastyczną czynność całą swoją energię i nie potrafił się z niej wycofać.
- Spałeś w ogóle?
Cisza. Szkliwo opuścił wzrok na jej łapy. Uniosła jedną brew, odchyliwszy w tył pysk, który bez ani jednego słowa mówił, że nie była pewna, jak zareagować. Skrzydlaty wcześniej nie zachowywał się w ten sposób.
- Możesz milczeć, ale teraz mam już pewność, że dzieje się coś złego.
- Co... Co mam ci powiedzieć? - mruknął. Zdawało się, że pod wpływem własnego głosu jakieś trybiki przeskoczyły w jego głowie, bowiem odetchnął głębiej i koniec końców puścił jesionkę.
- Jak to, co? Co się z tobą dzieje!
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dlaczego?
- Bo i po co.
- Bo ja cię proszę. Bo chcę ci pomóc, Szkliwo.
- W czym ty chcesz mi pomóc - wymamrotał, unosząc skrzydło i naciskając nim na swoją skroń. - Ja chcę tylko spokoju. Po prostu przestań.
- Co chwila przekręcałeś się na drugi bok, albo w ogóle wstawałeś i się przenosiłeś. Coraz bardziej ciska tobą po tej łące. Szkliwo. No... jasne. - Żachnęła się, wzrokiem odprowadzając ptaka do granicy polanki. - Jak zawsze. Uciekaj sobie, uciekaj. Daleko uciekniesz.
- Przestań już, przestań. Spokój. - Słowa ucichły, gdy zniknął wśród drzew. Niedługo po nich, rozpłynął się w powietrzu także chrzęst lekkich kroków w świeżym śniegu. Raptownie mięśnie na jej pysku rozluźniły się, w samotności odsłaniając troskę, którą wilczyca wciąż trzymała blisko serca.
Pod niebieskim sklepieniem całe stada wróbli wyćwierkiwały swoje dźwięczne sonety. Każdy zmysł rwał się do przeżywania kolejnego dnia jak rumak w ognistym galopie, z rozwianą grzywą pędzący przez rozległe równiny. W biegu i radości, krzycząc do Słońca, „Och przyjacielu, zejdźże na ziemię, mam wielką ochotę cię uściskać!”. Tak przynajmniej ja zerwałem się z posłania, ucałowałem żonę, chociaż trochę zakołowało mi się przy tym w głowie, po czym wypadłem na otulony słonecznymi ramionami kawałek oszronionej trawy u progu naszego domostwa. Grzech siedzieć w jaskini w taką pogodę.
Aż zadyszałem się od tych beztroskich podskoków. Zimne powietrze załaskotało mnie w gardle i zmusiło do kaszlu. Stałem pośrodku polany i krztusiłem się nim dobrą minutę.
- Wracaj do środka, natychmiast! Przeziębisz się! Już nad ranem kasłałeś! - Głos Nymerii nie znosił sprzeciwu. Właśnie zmarszczyłem brwi i odwracałem się, by mimo to się sprzeciwić, lecz szczęśliwie uprzedził mnie znajomy głos.
- Hej.
- Cześć pracy! Co to się stało, że to ja dziś pierwszy na stanowisku? I nawet Nymeria nie musiała mnie budzić! - zawołałem na wesołe powitanie. Odpowiedział mi przelotnym i zupełnie niewesołym skrzywieniem, które miałem zapewne poczytać za uśmiech. Ostentacyjnie chwyciłem się łapą za policzek. - Oj. Ojojoj. To jeszcze mój asystent, czy już jego martwa powłoka przyszła dziś do pracy?
- Koniecznie chcesz o tym rozmawiać? - Słowa przyjaciela starły niefrasobliwy uśmiech z mojego pyska. Zmrużyłem ślepia.
- Myślę, że jest o czym.
- Nie ma - odparł tak ciężko i umieścił na końcu wypowiedzi tak opasłą kropkę, jakby sama ta czynność sprawiła mu trud. Z westchnieniem opadł na swoje ulubione miejsce pod skalną ścianą, tego poranka delikatnie rozgrzane łagodnym, bo wciąż jeszcze zimowym promieniowaniem mojej znajomej gwiazdy.
- Ostatnio nie wiem już jak z tobą rozmawiać - poskarżyłem się, chociaż nie potrafiłem doprecyzować, na co właściwie liczyłem. Pewnie na jakieś wesołe spojrzenie, szczere zapewnienie, że to wszystko taki żart. Jednak tak jak się obawiałem, wcale nie odpowiedział. Niepokój ukłuł mnie w miejscu, gdzie swoim mozolnym, codziennym rytmem chciało pracować serce. - Coś ci się znowu śniło? - zapytałem nagle, jakbym dostał olśnienia, i nawet mój ogon machnął w lekkim uniesieniu. Kątem oka zauważyłem przy okazji, że kita prezentuje się ostatnio jakby mniej okazale, niż zawsze miała w zwyczaju. Podobnie zresztą jak sierść na pozostałych częściach mojego ciała. Może to zbliżające się powolutku przedwiośnie przerzedziło ją trochę i zaostrzyło.
Mój asystent tymczasem przesunął wzrokiem po ziemi, nad czymś się zastanawiając. Z zadowoleniem przyjąłem, że taktyka okazała się właściwa.
- Podobno każdej nocy pojawiają się sny. Po prostu nie zawsze się je pamięta.
- No, czyli śniło ci się coś, czy nie? Znowu koszmary?
- Może i tak. - Podniósł na mnie wzrok, lecz szybko ponownie go opuścił. Zamrugałem. Na pierwszy rzut oka potrafiłem stwierdzić, że w sprawie koszmarów jego „może i tak” równało się mojemu „Olaboga, Nymerio, chodź tu bliżej. Czuję jakby mi serce zaraz miało z piersi wyskoczyć!”. Tyle, że mnie mary senne nie dręczyły noc w noc.
Przeszło mi przez myśl, że może to czas, by zwyczajnie wziąć go za fraki i zawlec do medyka. Ale do jakiego medyka? Chyba nie do Delty!
- Szkliwo, zrób sobie dzień wolnego. Dwa dni. I tak ostatnio tylko tkwimy tu jak kołki w płocie. Równie dobrze mogę posiedzieć sam, albo z Legionem. Idź. I wreszcie porządnie się wyśpij! - rozkazałem, a przy słowach tych napełniło mnie poczucie dzierżenia rozsądnej acz miłosiernej władzy.
Bez słowa westchnął i kiwnął głową.
I tyle go widzieli.
- Tato!
- Słucham, synu! - Dynamicznie odwróciłem się ku Legionowi, który wyskoczył z jaskini, pełen zapału i z błyskiem w oku, zaraz po tym, jak mój asystent zniknął z polanki.
- Mogę wybrać się z tobą dzisiaj na obchód?
- To nawet bardzo pożądane - oznajmiłem zgodnie, a między żebrami rozgorzał mi przyjemnie ciepły płomyczek. - Co prawda spokój ostatnio, ale dobry przywódca słucha co w trawie piszczy i uważnie sprawdza każdy kąt!
Tak bowiem głosi, Moi Mili, nauka piąta. Jeżeli coś jest piękne, po wielokroć oznacza to, że jest zbyt piękne. Im szersze spektrum zjawisk rozpatruje stary wilk, doświadczony życiem, tym więcej dostrzega swoimi starymi oczyma rzeczy zbyt pięknych, by można było je z pewnością określić prawdziwymi.
Tak i tego dnia, wyobraźcie sobie, wszystko okazało się zbyt piękne: spokój zbyt soczysty, a plany zbyt realne. Przyszedł więc pan kot i złapały myszkę za ogon. W twarz się jej zaśmiał.
A stało się to, gdy słońce wzeszło już wysoko na niebo, a ja korzystałem z wolnej chwili, grzejąc stare kości wśród troskliwych promieni.
- Tato... - Głos Legiona wybudził mnie z przedpołudniowej drzemki. Otworzyłem jedno oko. Drugie jeszcze przez moment nie chciało się rozkleić. - Ktoś tu idzie i to chyba żołnierze.
Podniosłem się na przednich łapach, zarówno w głosie, jak i w słowach mojego syna węsząc niepokój. Pomiędzy drzewami rzeczywiście migały futra kilkorga wilków. Zanim je zliczyłem, rozpoznałem tego, kto zmierzał ku nam, na ich czele. Chrząknąłem i przełknąłem ślinę, by zwilżyć swoje cenne gardło, z którego lada chwila mogła musieć wydobyć się odpowiednia przemowa.
- Witajcie, towarzysze! - Oto stanął przed nami w całej swej okazałości. A wraz z nim asysta czterech strażników. Majestatyczny jak zawsze, nobliwie uśmiechnięty, jak na sekretarza przystało, Ableharbin. - Agreście, Legionie. Cieszę się, że was zastałem.
- Witaj, sekretarzu. Jak zwykle o tej porze, przyjmujemy petentów. Dzięki bogu nic nas jeszcze nie zgoniło ze stanowiska. Cisza i spokój panuje na naszej ziemi.
- Wielce jestem rad.
- A co cię do nas sprowadza? To musi być szczególna okazja. - Uśmiechnąłem się zachowawczo, mierząc wzrokiem towarzyszące mu wilki.
- Wręcz przeciwnie. U nas ta sama cisza i spokój. Postanowiłem wybrać się do naszych przyjaciół i przekonać się na własne oczy, jak wataha odbudowuje się i prężnie działa.
Zaprawdę, gdyby trochę poćwiczył, jego uśmiech mógłby ciskać gromy. Choć basior pilnował każdego swojego ruchu i z diabelnym powodzeniem nadawał mu dostojny, sekretarzowski akcent, wciąż błyskała mu w oczach młodzieńcza, demonstracyjna moc, której nigdy nie dostrzegałem w oczach starego sekretarza.
- Usiądźcie z nami i delektujcie się z nami sielanką. Zaraz poślę kogoś do łowców po posiłek na oficjalne spotkanie.
- Och nie, nie ma potrzeby. - Ableharbin zbliżył się do nas, ale nie usiadł. - Nie chcę przeszkadzać w pracy. Chciałbym wybrać się na obchód terenów, porozmawiać z wilkami. Zobaczyć, jak żyjecie.
- Pora obchodu powoli się zbliża. Zapraszam. - Ciężko wyprostowałem tylne łapy, przeciągając się mimowolnie.
Wędrować po własnych terenach w towarzystwie wielkiego i poważnego sekretarza było doprawdy dziwnie. My trzej, a kilkanaście metrów za nami czterech strażników: toż to istna procesja. Z początku po prostu szliśmy ścieżką, jak miałem w zwyczaju prawie każdego dnia. Próbowałem umilić czas niezobowiązującą rozmową, ale Ableharbin wydawał się nie do końca w nastroju. Szybko porzuciłem próby.
- Pozwólcie zadać sobie pytanie - odezwał się w pewnej chwili, lecz bynajmniej nie zamierzał czekać na udzielenie pozwolenia. - Czy zawsze podczas obchodu omijacie północny wschód terytorium?
- Na północ chodzę tylko w niektóre dni. Rzadko. Nic się tam nie dzieje, bo miejsca te są obecnie niezamieszkane, przeznaczone głównie do polowań. Zachodzą tam więc tylko łowcy i, rzecz jasna, stróże robią tam własne obchody. Ja nie mam tam czego szukać.
Legion, drepczący przez cały czas krok w krok za mną, wodził wzrokiem ode mnie do sekretarza i nie odzywał się ani słowem.
- Ciekawe, że taki płat ziemi leży odłogiem.
- Tak jak mówiłem, nie odłogiem, a zapasem. Przeróżne zwierzęta żyją na nich, by nasza wataha miała dostęp do dużych połaci terenów łowieckich.
- Nie śmiem zatem wątpić w wasze słowa! Nadmienię tylko, że pytałem nie o północ, a o północny wschód.
- Skryty Las? To on leży na północ od plaży. Nie zachodzimy tam z innego powodu. Stare dzieje. Jedni mówią, że ziemia wydziela tam trujące wyziewy i powoduje halucynacje. Inni mówią, że rzecz jest sprawą hipnotyzujących dźwięków fal morza, rozbijających się o fale w pobliżu, albo że to unosząca się ponad nim solanka uderza wilkom do głowy. Jeszcze inni, że tam po prostu straszy.
- Co za naiwne historie. - Sekretarz uśmiechnął się tylko z politowaniem. - Więc do tej pory nie potrafiono opanować tej ziemi?
- Nigdy nie było takiej potrzeby, gdy wokół tyle innej.
- Tak usprawiedliwiacie porzucenie tak dużej ich części, zwłaszcza przez tak dużą watahę?
- Żyjemy wedle swoich potrzeb.
- Nazwijmy to tak. - Ustąpił bez specjalnych uniesień. - Zatem co jest warte nadzoru?
- Jeśli okoliczności nie wymagają czego innego, zawsze przechadzam się najpierw tą oto ścieżką, upewniam się że na zachodnich rubieżach wszystko w najlepszym porządku i odwiedzam Polanę Życia na południu. To wyśmienite miejsce, by porozmawiać ze swoim ludkiem bez tej całej formalistycznej otoczki jaskini alf. Tam przy okazji często spotykam szczenięta z ich opiekunami. Jeśli się złoży, oglądam sobie po cichutku zajęcia szkolne. A potem idę z powrotem na północ. Zahaczam o jaskinię medyczną, dowiaduję się, czy niczego nie potrzebują, aż wreszcie zachodzę do jaskini wojskowej, gdzie zazwyczaj upływa mi najwięcej czasu. Należy zapoznać się z raportami i dokładnie sprawdzić, czy każdy wykonuje swoją pracę w spokoju. Laskiem wracam do domu i za każdym razem mam okazję przekonać się o uroku naszej bujnej przyrody.
Przystanąłem, zasapawszy się podczas tej dumnej przemowy. Znowu zaczęło drapać mnie w gardle. Ableharbin wraz z moim synem również zatrzymali się życzliwie, czekając aż uspokoję oddech.
- No cóż - stęknąłem. - Przed nami Polana Życia. O proszę, a tam, pod lasem, akurat trwają lekcje.
- Podejdziemy?
- Oczywiście. Nauki nigdy za wiele - zażartowałem niewinnie. Ledwie zbliżyliśmy się trochę do gromadki, kilka szczenięcych głosików powitało nas przeciągłym okrzykiem „Dzień dobry!”. - Nie przeszkadzajcie sobie. My tylko przez chwilę z ciekawości posłuchamy. - Dobrotliwie kiwnąłem głową Alcie, która zawiesiła na nas oczekujący wzrok.
- Dobrze. Dzieci! Talerzyku. - Ze stoicyzmem godnym podziwu zwróciła się do szczeniaka, który podskakiwał na trzech łapkach, czwartą przytrzymując kolegę, któremu właśnie obgryzał ucho. Drugi szczeniak burczał coś i popiskiwał z oburzeniem. Nauczycielka przystanęła nad nimi, rozdzielając dzieci delikatnym ruchem łapy. - Talerzyku! Proszę tutaj, na koniec. Uspokój się i przypomnij nam, czego wczoraj uczyliśmy się nad rzeką.
- Zaglądaliśmy do wody i szukaliśmy ryb!
- I jakie ryby znaleźliśmy?
- Żadnych!
- Nie. - Wilczyca łagodnym głosem naprowadziła wilczka na właściwe tory. - Widzieliśmy płocie, jazie i klenie. Takie ryby mieszkają w naszej rzece.
- Skąd mamy wiedzieć, jeśli żadnej nie złowiliśmy? - Mały Talerzyk przekrzywił główkę i spojrzał na Altę wyzywająco.
- Opowiadałam wam o ich cechach charakterystycznych. Czy pamiętasz coś ze wczorajszych zajęć?
- A dlaczego mamy się tego uczyć? Przecież nie myślimy co to za ryba, gdy ją jemy.
- Ponieważ niektóre ryby szkodzą, Talerzyku - wyjaśniła spokojnie. Maluch naburmuszył się. - Warto umieć je rozpoznawać.
- A ja wcale nie jem ryb...
Alta zmieszała się, zerkając na nas bokiem.
- Oczywiście, możesz jeść, możesz nie jeść, ale powinieneś wiedzieć, które z nich jeść możesz. To świadomość rzeczy najistotniejszych dla przeżycia czyni wilka silnym i samowystarczalnym. Dobrze, z tą myślą was zostawiam, a teraz zapraszam na przerwę.
Nie mając już na co patrzeć, pozbieraliśmy się i ruszyliśmy dalej na naszą trasę wokół watahy. Ableharbin stąpał dumnie i wyglądał, jakby usilnie nad czymś się zastanawiał. Nie widziałem sensu w przerywania jego zamyślenia. Byłem wszak pewien, że sam wreszcie zabierze głos i już niebawem rzeczywiście się to stało.
- Ciekawe słowo: samowystarczalny - zauważył. - Czy nie uważacie, Towarzysze, że wilk z natury nie jest samowystarczalny?
- Nie mi oceniać, towarzyszu sekretarzu. Nie wiem. Być może są wilki, które świetnie dają sobie radę poza watahą, być może są nawet takie, które żyją samotnie dzień w dzień, przez wiele lat. - Poczułem nieprzyjemny skurcz w okolicy żołądka. Własne słowa przypomniały mi o matce. Nie widziałem jej od miesięcy. A przecież niezmiennie biedowała samotnie na pograniczu trzech watah i z pewnością gdybym wtedy wybrał się do niej i zapytał, czy czego nie potrzebuje, jak zwykle odparłaby, że jest najszczęśliwsza na świecie. Doprawdy, dziwna z niej była duszyczka. Nigdy nie szukała swojego miejsca w żadnej z pobliskich watah. Nosiła w sercu jakąś głęboko wbitą drzazgę i pazurami broniła się przed wyciągnięciem jej. Czy zresztą wyciąganie jej na siłę nie otworzyłoby tylko starej rany? Potrzeba by było przy takim zabiegu delikatności. I chyba znieczulenia; nie znam się.
- Odkąd sięgnąć pamięcią, wilk pozostaje istotą bardzo społeczną, rodzinną. Łączącą się w grupy. W tym leży jego siła - orzekł sekretarz.
- Pozwolę sobie zauważyć: nie tylko w tym. Może nie widać tego po takim zmęczonym życiem indywiduum jak ja, ale sami doskonale wiecie, że z mocą wilczych mięśni i szczęk mało które zwierzę podejmuje się dyskutować.
- Brakuje tu progu. Wyznacznika prawdziwej siły. Jednak siła watahy jest niekwestionowana. - Z niezachwianego głosu sekretarza biła pewność. Był on tak przekonany i przekonujący, że jego wypowiedź jawiła mi się jako w czystej postaci paradoks. Gdy szedł tak i mówił, nie sposób było się z nią nie zgodzić, a czy to właśnie nie było najlepszym dowodem na niekwestionowaną siłę potężnej jednostki?
- A ja uważam, że pewien poziom samowystarczalności jest nieodzowny dla każdego z nas. - Legion odezwał się nagle, korzystając z chwili ciszy, jaka zawisła wokół po naszych słowach. - Daje wolność. Jak i ułatwia życie całej watasze. To znaczy, gdy nie trzeba prowadzić każdego wilka cały czas jak małego szczeniaka.
- O tak, mamy paru takich zbytników! - zarechotałem. - Uwierzcie, Towarzyszu Ableharbinie, żadna to przyjemność. Dopóki każdy potrafi sam zająć się swoimi sprawami przynajmniej podstawowym zakresie, wtedy mamy święty, niebiański spokój.
- Z pewnością - Chłodny głos sekretarza odpowiedział mi z lekkim opóźnieniem. Umilkłem, przyjmując temat za zakończony zadowalającą zgodą.
Południową porą wiele działo się nie tylko na naszym stanowisku.
- Domino, pomożesz nam? - Szkliwo zastukał w ścianę u wejścia. Kawka postawiła przednie łapy jedna na drugiej i nieśmiało kiwała się z boku na bok.
- Jeśli masz chwilę, Domino... Chciałam porozmawiać o takim jednym kłopocie.
- Słucham cię, kochana! - Położna uśmiechnęła się szeroko, gestem zapraszając gości do zajęcia miejsc. - Czego potrzeba?
- Czy miałaś kiedyś taki przypadek, że wadera nie mogła doczekać się potomstwa, niezależnie od tego, jak się starała? - zapytała Kawka na wskroś prostodusznie, nie dbając już o układanie odpowiednich słów; tak, jak w zwyczaju mają wilki ze zmartwieniami większymi, niż odbiór ich wypowiedzi przez rozmówców. Słowem, wilki niepolityczne. Mina położnej zrzedła.
- Nie pamiętam, żeby coś takiego było. Najczęściej przychodzą do mnie wilczyce ze zgoła odmiennymi problemami.
- Ale we wszystkich mądrych księgach musiałaś coś czytać na ten temat, prawda?
- Pewnie tak, dawno temu. Ale co to za wiedza, bez praktyki.
- Potrzebuję pomocy - powiedziała Kawka nieco ciszej. Łaciata wilczyca zasępiła się.
- Delta cię badał?
- Tak. Stwierdził niepłodność, ale nie znamy przyczyny.
- Siadaj. Obejrzę cię, ale pewnie nie poradzę nic więcej, niż medyk. Szkliwo, poproszę cię teraz żebyś poczekał na zewnątrz.
Szkliwo czekał więc grzecznie na zewnątrz, a położna wzięła się do pracy. Zadanie nie było czasochłonne, więc już po chwili, kilku jej zadumanych spojrzeniach i pomruku zwątpienia, z jaskini dobiegł głos Kawki.
- Możesz wejść! - zawołała, po czym podniosła się i otrzepała z piasku oraz jakiegoś niewidocznego gołym okiem ciężaru. Zbliżające się stukanie pazurów o pokrytą warstwą pylistego piasku, kamienną posadzkę, zadziałało uspokajająco. Nie potrzebowała nawet patrzeć w tamtą stronę.
- To dość dziwne. Masz w sobie bardzo mało miejsca - oznajmiła Domino delikatnie, chociaż w jej głosie nie brakło ledwie słyszalnej, chmurnej nuty, która nie zwiastowała niczego dobrego. A przynajmniej tak usłyszała to Kawka, choć wrażenie minęło równie szybko, jak same słowa, pozostawiając po sobie tylko niezrozumiałą obawę.
- Co to znaczy? To bardzo źle?
- Nie, to samo w sobie nie powinno mieć znaczenia. Ale mogło wpłynąć pośrednio, stanowiąc przeszkodę mechaniczną. Poza tym wszystko wygląda normalnie. Ale jeśli tu są jakieś przeszkody, to kto wie, co się kryje tam w środku.
- Nie rozumiem. Przecież wszystko się udawało.
- Jesteś pewna? - Położna, wciąż siedząc w niewygodnej pozycji, pochylona w jedną stronę, podparła się łapą na ziemi. - Nie potrafię nic więcej powiedzieć. Bardzo mi przykro.
Kawka wraz z kolejnymi słowami kuliła się coraz bardziej, aż w końcu, na profesjonalne „bardzo mi przykro”, skurczyła się, jak ścigana przez koński ogon mucha, która za wszelką cenę pragnie zmieścić się między zębami wideł, stojących jej na drodze ucieczki. Dziwi się, z jakim trudem jej to przychodzi, ale nie dostrzega, że zęby wideł są w rzeczywistości uchem igielnym. Wilczyca westchnęła ciężko, czując na barkach brzemię wyroku.
- Rozumiem. Dziękuję. - Gdy ich oczy spotkały się, dostrzegła, że Domino patrzy nie na nią, a przez nią; o czymś więc jeszcze rozmyśla. Ciężar jakby zmalał.
- W WSJ jest taki jeden wilk, który też jest doświadczony w medycynie. Nie znam go osobiście, ale wiem, że korzysta z metod, które podpatrzył u ludzi. Może to by coś pomogło.
- Nie mówimy chyba o ich medyku? - wtrącił Szkliwo, po czym zapytał nieco sceptycznie. - Może to wilk z piaskowego wąwozu? Achpil?
- Tak, bardzo możliwe!
- Wiem kto to jest. - Zamyślił się na chwilę. - Jeśli nie ma innego wyjścia, spróbujemy.
Los więc chciał, że nie wracali do domu w atmosferze rozwiązanego problemu. Kawka bez życia wlokła się ścieżką, a jej podbródek kilkukrotnie zakołysał się pod wpływem jakiegoś wspomnienia. Wreszcie położyła się na posłaniu. Zdawała się wyciszona; tylko jej łapy drżały. Potem zadrżało całe ciało.
Gdzie znikła opanowana i pewna siebie wilczyca, którą chciała być, zawsze i wszędzie? Wszystko, czego zawsze chciała, zamazywało się tamtego wieczora. Było tak nieważne. Po co głupie marzenia? Po co starania i gorycz, jeśli wszystkie i tak pójdą na marne? Po co nadzieja, która tylko wpycha głębiej, w bagnistą ziemię?
Wcisnęła pysk w zesztywniałą od mrozu trawę, a gdy chłodne źdźbła otuliły jej policzki, zaskamlała. Z ulgą, że nikt niepowołany jej nie słyszy, płakała jak dziecko. Wyła, długo wydychając rozpacz wypełniającą jej płuca; potem spazmatycznie łapała powietrze. Łkanie niosło się ponad polaną, daleko, przez las.
Szkliwo, bez pomysłu na lepsze rozwiązanie, po prostu milczał i czekał.
- Nie będę matką, wiesz? - wymamrotała. - Tak mi... cholernie ciężko.
Leniwie obrysował pazurem wystający spod śniegu, samotny pęd zwiędłego ziela.
- Kto wie, co przyniesie przyszłość. Warto zrobić wszystko co się da.
- Ty sam w to nie wierzysz - wyszeptała, nie bez cienia wyrzutu. W tej elegijnej melodii znać było i nuty oczekiwania, i zaufania dla danego słowa, i drobne skrzypki nadziei wciąż jeszcze tam grały. Tylko ich struny były już rozstrojone, okropnie zużyte i brzęczały coraz ciszej.
- Ja w nic już... - urwał. - Co za różnica, w co wierzę. To nie wiara może dać ci potomstwo. Tylko nauka.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz