Wyłączywszy radio, chwyciłem w łapę pocisk i załadowałem go do tuby, jednym ruchem zatrzasnąłem granatnik i wycelowałem go w stronę pordzewiałej cysterny. Przeniosłem wzrok na wycofujący się oddział, by być pewnym, że oddalili się na bezpieczną odległość, do podjęcia ostatecznego działania. Biorąc głęboki wdech, przeniosłem wzrok ponownie w stronę pojazdu i mrużąc ślepia nacisnąłem na spust. Granatnik natychmiast wyrzucił z siebie pocisk z głośnym świstem. Na wskutek zetknięcia się ładunku zapalającego, z mieszanką wyjątkowo łatwopalnych środków chemicznych, rozbrzmiała gigantyczna, rozdzierająca uszy eksplozja. Jej blask rozświetlił na kilka chwil ponure, wieczorne, post-apokaliptyczne niebo. Powstała podczas wybuchu ognista kopuła, która będąc rozpędzona przez falę uderzeniową, niczym dziki drapieżnik polujący na swoją ofiarę, pochłaniała wszystko co stało jej na drodze. Pojazdy, budynki, aż po nacierających adwersarzy. Pozostawiając za sobą, krater o średnicy kilkunastu metrów wraz z doszczętnie zniszczoną infrastrukturą. Widząc nadciągającą z ogromną prędkością ognistą barierę, odblokowałem tubę wyrzutni, ładując kolejny pocisk kal. 40 mm. Ponownie prostując przed sobą łapę, wycelowałem broń w sam środek nacierającego zagrożenia. Marszcząc agresywnie nos i obnażając kły, ryknąłem:
(Salvatore) ~Jeżeli piekielne królestwo istnieje, to właśnie dziś zasiądę na jego tronie!
Mruknąłem pod nosem gotując się do przekroczenia bram piekieł, i przywdziania piekielnej korony, nacisnąłem z całej siły na spust broni, granatnik odpowiedział z entuzjazmem, wystrzeliwując w sam środek płomiennej ściany. Potwornie wysoka temperatura, panująca we wnętrzu kopuły, doprowadziła do nagrzania się pocisku, który w następstwie uległ detonacji. Powstała wewnątrz eksplozja skutecznie rozbiła falę. Oślepiający błysk, ku mojemu zdziwieniu, nie otworzył przede mną piekielnych wrót, zamiast tego, z ogromną siłą posłał mnie kilkanaście metrów w tył, wytrącając przy tym broń z uścisku. Zatrzymałem się gwałtownie, uderzając plecami o masywny betonowy filar. Uderzenie które doszczętnie pozbawiło mnie tchu, było tak silne, że doprowadziło do pęknięcia i ukruszenia masywnej, betonowej konstrukcji. Czując wszechogarniający całe ciało ból, padłem bezwładnie na kolana, pozwoliłem by cielsko runęło w stronę ziemi, tracąc ostatecznie przytomność.
...:::Kilka dni później:::...
Słysząc ciche szepty nieopodal mnie, otworzyłem leniwie ślepia. Układając jedną łapę na kufie, poczułem delikatny materiał. Podnosząc się do pozycji siedzącej, dotarło do mnie, że siedzę na kozetce lekarskiej, w centralnej części skrzydła medycznego. Z głośnym jęknięciem, targnąłem cielsko w górę, podchodząc do lustra by obejrzeć swój tragiczny stan. Gdy ujrzałem swoje odbicie, westchnąłem. Świeży bandaż, otulał lewy biceps wraz z ramieniem, przez brzuch przebiegał podłużny, ewidentnie niedawno przyklejony lecz już zakrwawiony opatrunek, po to by przysłonić świeżo założone szwy. Niemal całe prawe udo, od góry do kolana opasane było elastycznym bandażem. Mając dość oglądania tego, co ze mnie zostało, skierowałem się w stronę wyjścia. Chwyciłem za klamkę drzwi, zespawanych z elementów blachy falistej, pociągnąłem do siebie i wyszedłem na korytarz.
Spoglądając w swoją prawą stronę, zobaczyłem leżącego na ziemi Maveric'a, a u jego boku spała Sayenne, delikatny uśmiech, pysk wygodnie ułożony na udach Samca. Spokojne, głębokie wdechy i wysoko unosząca się klatka piersiowa sugerowała głęboki i przyjemny sen.
Uśmiechając się subtelnie, delikatnie ułożyłem łapę na ramieniu Mav'a co błyskawicznie spędziło mu sen z powiek i spowodowało niemałe zmieszanie. Natychmiast przycisnąłem lewą łapę do pyska przyjaciela, zasłaniając nochal i paszczę a przy tym skutecznie tłumiąc wszelakie próby odezwania się.
(Salvatore) ~Spokojnie Maveric, to ja.. -Wyszeptałem. Ciepły i pełen wdzięczności uśmiech spoczywał na moim pysku.-
(Maveric) ~Salvatore? Jak dobrze, że żyjesz! Nawet nie masz pojęcia jak się o Ciebie martwiliśmy... -Samiec momentalnie spochmurniał, ułożył uszyska wzdłuż łba, ukradkiem spoglądał na Sayenne, której ubrania zaszeleściły gdy ta poprawiła się na podłodze.
(Salvatore) ~Nie martw się proszę, żyję i to dzięki Wam.. a teraz posłuchaj mnie uważnie. Weź proszę Say i idźcie do swoich kwater. Widzę, że jesteście wycieńczeni.. i.. -Będąc w środku wypowiedzi, Samiec niespodziewanie wszedł mi w słowo-
(Maveric) ~Salvatore, z całym szacunkiem, ale.. -Lykanin z przejęciem w głosie, uniósł lekko łapę w górę i paluchem, wskazał bandaże na moim ciele.-
(Salvatore) ~Wystarczy Maveric. Ty i Twoja córka, jesteście potrzebni mi wypoczęci. Nie zamierzam dopuścić do tego, by mój odział nadwyrężał się tak dla mnie... -Wyszeptałem w stronę samca, ponownie układając łapę na jego barku, ścisnąłem go delikatnie. Unosząc się z ziemi, zwróciłem się ostrożnie w tył bacząc na to, by nie obudzić młodej Lykanki-
Marcus, operator ciężkiego uzbrojenia żywo dyskutował z kilkoma innymi samcami, energicznie wskazując łapą na pomieszczenie, z którego właśnie wyszedłem. Zza licznie zebranych wilkołaków, wyłoniła się niespiesznie, bardzo dobrze mi znana smukła sylwetka, biało-brązowej samicy. Uszy spoczywające luźno wzdłuż kufy, ogon zwisający sztywno wzdłuż pleców, pysk zasłonięty obiema łapami. Z mocno zaciśniętych oczu, mimowolnie co kilka chwil spływały łzy, tworząc wyraźne ślady, na już i tak mocno przyciemnionej sierści na policzkach.
(Salvatore) ~Keylin Najdroższa..
Wyszeptałem. Widok samicy, natychmiast wzmocnił produkcję endorfin, dzięki którym, moje wcześniej bliskie śmierci serce, zabiło znacznie mocniej. Lykanka słysząc mój szept, jak i wyczuwając moje, potwornie mocno walące serce, podniosła nagle uszy i zwróciła się w moją stronę, przyglądając się uważnie. Gdy po chwili wahania rozpoznała osobnika na którego patrzyła, zasłoniła brązowy pysk i wybuchła płaczem. Widząc reakcję swojej Ukochanej, zerwałem się z miejsca do biegu. Wymijając kilku pobratymców, którzy prawdopodobnie także odwiedzali swoich bliskich, w skrzydle medycznym, zwolniłem kroku przechodząc z biegu do chodu, zbliżając się do Ukochanej. Podchodząc ostatecznie do Lykanki, na odległość około dwóch mniejszych kroków, ułożyłem uszyska po sobie, nerwowo poruszając ogonem na boki.
(Salvatore) ~Key Skarbie, ja..
Nie czekając zbyt długo na reakcję Samicy, dostrzegłem jak odchyla jedną łapę w bok. Zapłakana, obnażyła kły. Cios z otwartej łapy, wymierzony prosto w lewy policzek dosięgnął celu bez problemu. Zwróciłem łeb w bok, biorąc głęboki wdech, wlepiając wzrok w podłoże.
(Keylin) ~Jakim prawem, masz czelność odzywać się do mnie jakby nic się nie stało?! *Wydukała przez zaciśnięte kły, łzy ponownie zaczęły spływać po policzkach*
~Najpierw przynoszą Cię w tak opłakanym stanie, następnie łatają przez kilkanaście godzin, gdzie Ty sam leżysz praktycznie bez ducha... A ja? Mnie nawet nie wpuścili do pomieszczenia, bym mogła być tam razem z Tobą rozumiesz? Nie miałam pojęcia, czy zobaczę Cię jeszcze żywego. Więc proszę byś nie oczekiwał, że rzucę Ci się w ramiona, jakby nic się nie stało..
Stawiając uszy do góry, zwróciłem pysk w stronę przemawiającej Samicy, czując się paskudnie w głębi serca, za to co przeżyła przez moją, niczego nieusprawiedliwiającą brawurę. Ostrożnie zbliżyłem swoją antropomorficzną łapę do jej pyska, wsunąłem zgięty palec wskazujący pod brodę, delikatnie unosząc kufę Key tak by jej wzrok spotkał się z moim. Następnie przeniosłem łapę na policzek Lykanki, kciukiem ocierając świeże łzy.
(Salvatore) ~Skarbie naprawdę przepraszam. -Wyszeptałem, owe słowa bardzo szybko doprowadziły, do postawienia uszu przez brązowo-białą samicę-
~Przysięgam, że od teraz wszystko się zmieni. -Uśmiechnąłem się delikatnie, przeczesując paluchami sierść na policzku Keylin.
~Proszę jedynie, byś pamiętała, że robiłem to wyłącznie dla Arona i drużyny Bravo. Powinnaś znać już zasady jakimi się kieruję..
Key wlepiając we mnie swój czarujący wzrok, pokiwała potwierdzająco kufą i wtuliła się w mój tors. Otuliłem plecy samicy swoimi łapami, poruszyłem kilkukrotnie swym czarnym jak noc ogonem, ciesząc się wyjątkowo z zaistniałej sytuacji, z momentu w którym mogę choć przez chwilę pobyć z Ukochaną, a co najważniejsze, dać jej poczucie bezpieczeństwa.
(Keylin) ~Salvatore? -Wadera wyszeptała moje imię, układając wygodnie pysk na moim torsie. Duże brązowe oczy Key, bardzo starały się nawiązać ponowny kontakt z mymi ślepiami-
(Salvatore) ~Hmm..? Słucham uważnie. -Uniosłem zaintrygowany prawą brew ku górze-
(Keylin) ~Bardzo boję się o Armanii'ego, jest w pokoju zabiegowym.. czy moglibyśmy? -Wadera delikatnie poruszyła swym brązowym ogonem, ostrożnie odsuwając się ode mnie.
Doskonale wiedziała jaka będzie odpowiedź, na zadane przez siebie pytanie.
Przepuszczając Waderę przed siebie, udaliśmy się oboje w stronę pokoju zabiegowego. Wychodząc zza rogu korytarzowego łuku, kątem oka dostrzegłem dziwną postać, której nie kojarzyłem z tej części metra. Intensywny zapach natychmiast zasugerował Basiora. Odziany był w długi, czarny skórzany płaszcz, kołnierz postawiony wysoko skutecznie zasłaniał cały kark. Wysokie, czarne wojskowe buty, noszące ciemno brunatne, zaschnięte już plamy krwi, prawdopodobnie pamiątki z poprzednich podróży. Na kufie podróżnika, spoczywała maska przeciwgazowa, wyposażona w przyciemniany szeroki wizjer, przód maski skonstruowany na podobiznę łukowatego, kruczego dziobu, z możliwością przyłączenia podwójnego filtru. Na ramieniu Samca zawieszona była dość obszerna, materiałowa torba podróżna. Sprzęty zdecydowanie z najwyższej półki, na które nie każdy w metrze mógłby sobie pozwolić. Czyżby wysłannik rady starszych? -Przemknęło mi przez myśl. Jeżeli tak to co tutaj robi? I chyba najważniejsze.. "Do kogo przyjechał?" Takie właśnie pytania, zaczęły zradzać się w mojej głowie. Gdy minąłem Basiora, przeniosłem wzrok na Key a następnie na pomieszczenie, w którym podobno leżał mój najlepszy przyjaciel. Wadera wyszła przede mnie i zapukała do drzwi. Kilka chwil później, zawiasy rozbrzmiały radośnie. Wejście uchylił nam Wilkołak w białym kitlu, który na nasz widok odetchnął z ulgą, wkładając łapy do kieszeni swojego fartucha, który najlepsze lata miał zdecydowanie, dawno za sobą.
(Ivan) ~Keylin!, Salvatore!. -Samiec, widząc nas uśmiechnął się wyjątkowo promiennie, biorąc pod uwagę okoliczności naszego przybycia.
~Naprawdę bardzo się cieszę, że przyszliście. Zapraszam. Zapewniam, że nasz mentor ucieszy się jeszcze bardziej z waszych odwiedzin.
Rosły basior, po jakże ciepłym powitaniu usunął się w bok przepuszczając Waderę jako pierwszą przez próg. Łapą wskazał kierunek, w którym powinna się udać.
Samiec uśmiechnął się ciepło, również do mnie zachęcając do wejścia. Gdy postawiłem łapę za progiem drzwi, nagle przez te same wejście przecisnął się młody pomocnik. Trzymając pod lewą pachą czarny, plastikowy worek. Mijając mnie, rzucił jedynie ciche "Przepraszam" i udał się pospiesznie, w tylko jemu znanym kierunku. Kilka chwil później, które w mojej głowie trwały niczym wieczność, otworzyłem szeroko ślepię, gdy do moich nozdrzy trafiła znajoma woń. Jednym zwinnym ruchem, zerwałem ze łba zakrwawiony opatrunek, zmarszczyłem gniewnie brwi. Serce gwałtownie przyspieszyło, zaciskając łapę w której trzymałem opatrunek w pięść. Czując narastającą furię, spiąłem mięśnie niemal na całym ciele. Gdy przeniosłem wzrok na samca, odzianego w stary znoszony kitel, ten widząc moje przekrwione ślepia zaczął się cofać. Przerażony basior, nie widząc ubytku w podłożu, potknął się i upadł na ziemię. Podchodząc bliżej, chwyciłem osobnika za szyję i podniosłem go przyciskając do ściany.
(Salvatore) ~Nie wiem co było w worku, ale powiedz mi, że to co poczułem to nie był zapach, należący do Armanii'ego!! -Zbliżyłem swój pysk do prawego policzka basiora. Obnażając kły najmocniej jak mogłem, przesunąłem jęzorem po swych zębiskach, dając jasno do zrozumienia, że jeśli chce przeżyć to musi wymyślić naprawdę dobrą bajeczkę..
(Ivan) ~Salva.. Salvatore.. proszę! Nie było czasu by Cię powiadomić. Musieliśmy amputować dolną, prawą kończynę. Uwierz, że gdybyśmy tego nie zrobili, to przez element nadwozia który miał w łydce, doszło by do zakażenia krwi i do tego czasu Armanii już by nie żył!
Basior jęknął próbując się wyrwać, obiema łapami chwycił za mój nadgarstek usilnie starając poluźnić chwyt, by zaczerpnąć choć odrobinę powietrza. Niestety efekt był odwrotny. Warknąwszy głośno, podniosłem samca jeszcze wyżej. Łapy oderwały się od ziemi, nie zapewniając już żadnego podparcia dla wijącego się cielska. Wpatrując się w przerażone ślepia Samca, zobaczyłem w nich coś dziwnie znajomego. Przymknąwszy powieki, wziąłem głęboki wdech, oddając się w objęcia najczarniejszym odmętom swojej pamięci.
Wkroczyłem w mrok w pełnym rynsztunku. Sięgnąwszy międzyczasie do kamizelki, wyciągnąłem pełny magazynek i wsunąłem go pod karabin. Dobijając łapą od spodu. Przenosząc łapę na koniec karabinu, chwyciłem zamek i szarpnąłem go w tył. HK 416 przemówił, wydając z siebie głośny, metaliczny i satysfakcjonujący trzask. Przenosząc lewą łapę na przód, umieściłem i zacisnąłem mocno, skórzaną rękawicę na chwycie przednim zawieszonym tuż pod lufą karabinu. Przykładając kolbę do prawego ramienia, uniosłem 416-tkę do oczu i obserwując otoczenie przez celownik holo, ruszyłem ostrożnie w stronę białego, majaczącego punktu, który miałem przed sobą. 10 minut marszu, punkt wcześniej odległy i nieprzypominający czegokolwiek, teraz przybrał formę czegoś na kształt bardzo jasnego pomieszczenia. Upłynęło kolejne 15 minut, zatrzymałem się przed stalowymi drzwiami z napisem "Pomieszczenie testowe. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony."
(Tajemniczy głos) ~Salvatore!? -Przez potężne drzwi, doszedł mnie delikatnie przytłumiony, łamiący się głos-
Na dźwięk swojego imienia, strzygnąłem uszami gdyż głos wydawał mi się bardzo znajomy. Wypuściłem karabin z łap, który zawisł swobodnie na ramieniu. Chwyciłem za spory okrągły zawór znajdujący się na stalowych wrotach i z lekkim oporem, przekręciłem go kilkukrotnie w lewą stronę. Masywne zasuwy poddały się. Odblokowując drzwi, które wolno uchyliły się ku mnie, pospiesznie chwyciłem za karabin wchodząc do środka.
Rozglądając się uważnie dookoła, zmrużyłem zaniepokojony ślepia, gdy do moich uszu dobiegł dźwięk włączanych lamp. Niespodziewanie, jasny blask oślepił mnie. Ryknąwszy, zasłoniłem ślepia przedramieniem, starając się przeczekać oszołomienie. Kilka chwil później, gdy wzrok zaczął przyzwyczajać się do natężenia światła, opuściłem łapę. Moim ślepiom ukazało się pomieszczenie nad wyraz sterylne i dominujące w biel. Westchnąwszy nerwowo, zarzuciłem smoliście czarnym ogonem w bok, dobrze kojarząc owe miejsce. Placówka badawcza, której złożyłem wizytę wiele lat temu. Długo przed końcem dotychczasowego świata. Poruszając subtelnie kufą na boki, ruszyłem wolno przed siebie. Moją uwagę przyciągnęły potężne, laboratoryjne komory podtrzymujące życie.
(Ulfric) ~Witaj Salvatore, widzę, że nareszcie dotarłeś. -Przerwał nagle ciszę, znajomy mi głos.
(Salvatore) ~Ależ oczywiście Ulfric.. Więc sprawę tajemniczego światła, mamy rozwiązaną. Będziesz łaskawy wyjaśnić mi powód naszego spotkania?
Niewzruszony obecnością mojego rozmówcy, nadal kroczyłem w stronę ogromnych kapsuł. Podchodząc do jednej z nich, dostrzegłem napis "TestSubject 001" Zaciskając mocniej zębiska, zmarszczyłem nerwowo nos i odsunąłem się od rzędu "Izolatek".
(Ulfric) ~Miałbym dla Ciebie pewną ofertę. Zakładam nawet, że będziesz nią zainteresowany bardziej, niż mi się wydaje. -Samiec skrzyżował łapy na swoim torsie, bacznie mnie obserwując.
(Salvatore) ~Słucham zatem uważnie. -Zatrzymałem się, zwróciłem subtelnie łeb w stronę rozmówcy, poświęcając jemu całą, swoją uwagę.
(Ulfric) ~Dziękuję. -Skinąwszy łbem w geście podziękowania, rozprostował łapy i zaczął opowiadać.- Sprowadziłem Cię tutaj, ponieważ chciałem uświadomić Twoją osobę o tym, że nie jesteś tym kim myślisz, że jesteś. I dodatkowo, chciałem porozmawiać o pewnym "Ukrytym potencjale".
-Unosząc kącik pyska, tym samym marszcząc nos w grymasie niezadowolenia, podszedłem rozsierdzony do Samca wskazując szklaną tubę ze swoim numerem.
(Salvatore) ~Skoro masz możliwość, manipulowania moimi wspomnieniami to powinieneś doskonale wiedzieć, że właśnie to jest miejsce moich narodzin... Jestem pieprzonym, wynikiem jakiegoś chorego eksperymentu.. -Westchnąłem przymykając na chwilę ślepia, starając się powstrzymać narastającą frustrację-
~Co to za ukryty potencjał o którym chciałeś pomówić?
-Samiec uśmiechnął się szelmowsko, podchodząc o krok bliżej-
(Ulfric) ~Dzięki pewnemu genowi, przekazanemu przez Twojego "prawdziwego ojca" i genowi źródłowemu wirusa Lycaios, w Twoim łańcuchu DNA doszło do potężnej mutacji, która zmieniła go niemal całkowicie. Połączona z szałem jest w stanie wywołać przemianę w stworzenie, które do tej pory, było marzeniem niemal każdego biogenetyka pracującego w tym laboratorium. Mowa tutaj o Crinos'ie.
(Salvatore) ~Crinos? -Uniosłem jedną brew ku górze, spoglądając na Samca z ukosa. Uszyska drgnęły za znak zaciekawienia-.
(Ulfric) ~Dokładnie tak, Crinos jest to stworzenie o sile, szybkości, sprawności fizycznej i inteligencji, znacznie przewyższającej Wilkołaki czy nawet samych Lykanów.
(Salvatore) ~Jakie jest ryzyko, że mogę stać się Zatraconym? -Wyszeptałem, wąsiska na moim pysku poruszały się w rytm wypowiedzi-.
(Ulfric) ~Niestety ryzyko jest spore. Poddając się mutacji, musisz przypomnieć sobie najgorsze rzeczy, ze swojego życia a jednocześnie nie pozwolić by te wspomnienia Cię pochłonęły bez reszty. Możliwe jest również, że zapomnisz tych których masz na co dzień przy sobie i których Kochasz bez opamiętania. -Samiec opuścił łeb w dół, uszy ułożył wzdłuż kufy by po chwili przemówić ponownie-.
(Ulfric) ~Pozwól mi proszę, że powiem o narastającym zagrożeniu, ze strony ludzi.. Nie jestem w stanie niestety powiedzieć co szykują, lub kiedy zaatakują. Niestety mogę zapewnić, że to na pewno nastąpi. To co nastąpiło prawie dwadzieścia lat temu, to "dopiero początek"
-Zwracając łeb w bok, warknąłem głośno na samą myśl o tym parszywym gatunku. Chwytając za materiałowy pasek przyczepiony do 416-tki, zarzuciłem ją na ramię i otworzyłem subtelnie pysk-
(Salvatore) ~W takim razie zgadzam się. -Mruknąłem spoglądając na Ulfric'a. Wiedziałem, że nie mogę dopuścić do kolejnego rozłamu, do tej pory i tak straciłem zbyt wielu, wspaniałych sprzymierzeńców-.
-Samiec uśmiechając się subtelnie, ułożył swoją prawą łapę na moim ramieniu i zacisnął ją delikatnie. W ślepiach Lykanina pojawiła się iskierka nadziei-. Pozwól za mną i powodzenia.
Przymknąłem na ułamek sekundy ślepia i skinąłem delikatnie łbem, by w subtelny sposób podziękować za słowa otuchy i ruszyłem zaraz za towarzyszem. Idąc wzdłuż pomieszczenia, w którym znajdowały się mniejsze zabudowy mierzące około 4x4 m2, obudowane jak i oddzielone od siebie były kuloodpornym szkłem, które rozciągało się wzdłuż całego wnętrza. Lustrując pomieszczenie wzrokiem, zatrzymaliśmy się przy jedynym z boksów, w którym uwięzione były dwa osobniki. Ulfric zatrzymał się jako pierwszy, ja natomiast podszedłem odrobinę bliżej i przykucnąłem na jedno kolano przy przepięknej białej Waderze, o nietuzinkowej urodzie i lazurowych zaszklonych przez łzy oczach, które wyglądały pięknie, niczym ogromna góra lodowa otoczona przez błękitny, arktyczny ocean.
(Ulfric) ~Widzę, że poznałeś Ivyenne bez większego problemu, to dobrze.. -Lykanin ponownie skrzyżował łapy na torsie, odrobinę przekrzywiając łeb-.
Zapłakana, przemawiała w stronę boksu, który znajdował się na przeciw niej.
(Ivyenne) ~"Skarbie proszę.. spójrz na mnie. Wiem, że mnie słyszysz.."
(Ulfric) ~Salvatore, chyba najwyższa pora byś poznał swojego prawdziwego Ojca.. Na imię mu Sullivan
Słysząc komentarz Samca, zerknąłem lekko w prawą stronę i zobaczyłem potężnego, smoliście czarnego Basiora, o ślepiach jasnych niczym pełnia księżyca. Był on na oko przynajmniej raz większy od swojej partnerki.
Patrzył rozsierdzony prosto na mnie. Basior ciężko dyszał, prawdopodobnie z wycieńczenia. Lewe oko delikatnie przymrużone, prawe całkowicie zamknięte, przez rozcięty łuk brwiowy. Z nozdrzy i łuku sączyła się jasnoczerwona posoka. Chwiejąc się lekko na zmęczonych łapach, cofnął się. Jeżąc sierść na grzbiecie i ogonie, rzucił się w stronę ogromnej szyby. Dobiegając do celu, zwrócił się raptownie w prawo uderzając lewym barkiem w szybę z grubej pleksy, na której impet uderzenia nie zrobił żadnego wrażenia.
(Ulfric) ~Pewnie zastanawiasz się, skąd wzięła się wzmianka o genie który rzekomo przekazał ci twój ojciec? Spieszę z wyjaśnieniami, jak widzisz.. -Lykanin podszedł do mnie i przykucnął przy moim boku, skupiając całą swoją uwagę na basiorze-.
~Twój ojciec, razem ze swoim bratem nie byli zwykłymi wilkami. Byli ostatnimi, pozostałymi przy życiu osobnikami z gatunku Lupus at Canis. -Samiec wstrzymał się na sekundę z kontynuowaniem wypowiedzi, biorąc głęboki wdech, przetarł łapą czoło, na którym sierść wyraźnie zmatowiała-. Dokładnie 19 lat temu wkroczyłem ja i pozbawiłem życia Twojego wuja.. Wuthard'a.
Słowa Lykanina trafiły do mnie nieprawdopodobnie mocno, natychmiast zamknąłem brązowe ślepia i zacisnąłem mocno powieki z których mimowolnie zaczęły wydostawać się łzy. Z gardzieli wyrwał się pomruk. Towarzysz uniósł się w pośpiechu z kolan i odszedł ode mnie, czując narastający gniew i żal. Otworzyłem ślepia z których zaczęła bić intensywna, czerwona aura.
(Ivyenne) ~Salek, Saluś posłuchaj mnie.. Musisz z tym walczyć! Rozumiesz? Nie pozwól, by to przejęło nad Tobą kontrolę!
Słysząc zdanie wypowiedziane przez białą, niczym najczystszą z myśli Waderę, zwróciłem lewe ucho w jej stronę. Spoglądając następnie w lazurowe ślepia, dostrzegłem w ich odbiciu, włączające się światło w boksie naprzeciw. Błyskawicznie, zarzuciłem łapę za plecy i wyciągnąłem odbezpieczony wcześniej karabin. Dzięki założonym na kolanach kevlar'owym ochraniaczom, odepchnąłem się prawym, buciorem od ziemi, lewe kolano nadal spoczywało na gruncie. Wykonując mocny zwrot w lewą stronę, obróciłem się o 180 stopni. Zwróciwszy się pyskiem w stronę boksu, uniosłem cielsko z podłoża i przykładając broń do barku, ostrożnie podszedłem do kuloodpornej szyby, przy której czekał już na mnie Ulfric. Zatrzymując się obok niego, opuściłem karabin, opierając go o jasną niczym pustynny piasek kuloodporną kamizelkę.
(Ulfric) ~Mój drogi przyjacielu, chciałbym przedstawić Ci wynik, miesięcy ciężkiej, mozolnej i nienormowanej pracy jajogłowych z Biogenetyki, zupełnie nowe pokolenie Lupus at Canis "TS-001, kryptonim "Salvatore"" Pierwszy a zarazem jedyny z gatunku, który potrafi kontrolować Lykaios'a -Samiec nie kryjąc swojego zadowolenia, wskazał lewą łapą na młodego Lupus'a. Uśmiechnął się rubasznie i skrzyżował łapska na torsie-
Unosząc kącik pyska, zniesmaczony przeniosłem swój wzrok na młodego osobnika, który stał w jednym miejscu, między dwoma ciałami, martwych dorosłych psów bojowych. Dobermanów. Trząsł się. Sierść jego była czarna i zmatowiona jak bezgwiezdna noc, w większości będąc skołtunioną i ubabraną od zaschniętej krwi.
(Salvatore) ~Skurwiele...
Lykanin podszedł do mnie ostrożnie i ułożył łapę na moim ramieniu, wyraz jego pyska wskazywał na smutek, jakby chciał powiedzieć. "Przykro mi, to nie Ty wybrałeś sobie taki los"
(Ulfric) ~Zamknij oczy Salvatore, jesteś gotowy. Przypomnij sobie raz jeszcze chwilę dzięki, której się tutaj znalazłeś i Powodzenia w pogłębianiu wiedzy, którą tutaj przyswoiłeś.
Zamknąłem emanującą czerwoną aurą ślepia na polecenie Lykanina. Gdy tylko "wróciłem" przetrzymywany przeze mnie osobnik, niemal natychmiast zwrócił uwagę na przekrwione i otoczone dziwną poświatą ślepia. Póki świadomy swych czynów, wypuściłem osobnika z uścisku. Samiec wycieńczony padł na ziemię, trzymając się za gardło, patrzył na mnie przerażony.
(Salvatore) ~Uciekaj stąd, zawołaj ochronę. Wynoś się stąd, no już!! -Czując nadchodzące nieuniknione, chwyciłem Wilkołaka za kark i popchnąłem w stronę wyjścia. Paraliżujący ból przeszywający mój łeb spowodował, że zachwiałem się mocno na łapach i wpadłem na blaszane drzwi do gabinetu w którym wypoczywał Aron i również przebywała Keylin. Padłem na kolana, kuląc się. Chwyciłem się za kufę, gdy usłyszałem dźwięk i w następstwie poczułem straszliwy ból łamiących się kości, którym towarzyszyła soczysta melodia rozrywanych mięśni. Ryknąłem przeraźliwie z taką siłą, która zniszczyła rząd kilkunastu lamp jarzeniowych, swobodnie zwisających z sufitu korytarza. Uszyska wyrwały w górę o dobre kilka centymetrów, pysk z zębiskami wydłużyły się znacząco. Cielsko cały czas wydawało dźwięk chrupiącego i przemieszczającego się kośćca. W tej samej chwili z pokoju wybiegła Samica, której wiele lat temu, w całości oddałem swe serce. Lykanka zamarła w bezruchu, widząc na ziemi ogromną kałuże zmieszaną ze śliny, potu i krwi. Podnosząc się wolno z ziemi, skierowałem uszy w stronę wyjścia, słysząc z oddali tupot kilkunastu par ciężkich buciorów.
(Grupa ochroniarzy) ~W skrzydle medycznym? Na pewno? -Powiedział jeden z głosów zbliżając się do korytarza.
~Tak to tutaj, jakiś czas temu tutaj był.. -Jęknął z przerażeniem inny osobnik.
~Ustawić się. Szykować się na wszystko i przede wszystkim nie dać się zranić. Nie mamy pojęcia z czym mamy do czynienia.
~Jasne. Tak jest! Zrozumiałem szefie. Możesz na nas liczyć.. -Jeden po drugim, odpowiadał każdy ze zgromadzonych pod skrzydłem medycznym osobników. Jeden z podekscytowaniem, drugi z mniejszym zaangażowaniem gdyż odpowiedział z drżącym głosem.-
Marszcząc nos, podniosłem się z ziemi. Wydając z siebie iście szaleńczy ryk, rzuciłem się w stronę głównego wejścia z segmentu medycznego na peron metra. Mimo nieukończonej transformacji, wleciałem z ogromną siłą w masywne drzwi z grubej blachy, która dzieliła mnie i zbierające się po drugiej stronie Wilkołaki. Uderzając w nie z ogromną siłą barkiem, prostokątny kształt wyrwał ze ściany wraz z potężnymi, stalowymi zawiasami, uderzając i rozbijając małą grupkę uzbrojonych ochroniarzy, a jednego z nich przygniatając do ziemi. Wykorzystując powstałe zamieszanie i unoszący się gęsto kurz, wpadłem na przebiegającego na przeciw mnie Wilkora. Impet uderzenia, wytrącił z łap broń i posłał adwersarza na ścianę po drugiej stronie peronu. Wbijając się w nią plecami na głębokość około metra. Wstrząs powstały na wskutek uderzenia zerwał ze ściany pobliskie płytki. Wilkołak w następstwie utraty przytomności, osunął się na torowisko w towarzystwie spadających, i roztrzaskujących się o podłoże naściennych, ceramicznych płytek.
Owe zamieszanie bardzo szybko zwróciło uwagę czujnych ochroniarzy, którzy błyskawicznie i tłumnie zbiegli się w miejsce zamieszek.
(Seth) ~Tutaj jest! Ani kroku dalej! -Wrzasnął jeden z podbiegających Wilkołaków. Zatrzymując się gwałtownie. Odciągając w broni zamek z metalicznym klikiem, wprowadził pocisk do komory. Kciuk samca, powędrował na mały przełącznik trybu prowadzenia ognia. Jednym gestem przełączył małą, stalową dźwigienkę z ognia pojedynczego na tryb ciągły, uniósł swojego siewcę śmierci do oczu, patrząc przez celownik mechaniczny, wycelował go w moją stronę. W ślad za dowódcą podążyli inni, niczym w synchronicznym tańcu.
(Seth) ~Czym jesteś i czego od Nas chcesz!? Gadaj, albo następne co zobaczysz to będzie świt w krainie wiecznych łowów! -Lykanin syknął ze wściekłością, nerwowo zaciskając karabin w łapach.
(Salvatore) ~Ja? -Mruknąłem, dysząc ociężale.- Ja jestem życiem, którym tacy jak Ty boją się żyć..
Zmagając się z narastającymi zawrotami głowy, potrząsnąłem kufą na boki. Sfrustrowany, nagle pogarszającym się wzrokiem, zacząłem nagminnie jedną łapą przecierać oba ślepia. Bezskutecznie... Na domiar złego, przestałem rozpoznawać głosy, zgromadzonych naokoło mnie pobratymców. Szybko dotarło do mnie, że jeśli nie zacznę walczyć, to narażę setki lub nawet tysiące braci i sióstr, na śmiertelne niebezpieczeństwo...
Usilnie starając się skupić wzrok na Samcu, moją uwagę o dziwo przykuło coś innego. Niski, stopniowo narastający w wysoki ton, lekko piskliwy dźwięk zakradł się do lewego ucha. Przenosząc zmieszany wzrok na Samca, dostrzegłem intruza przemieszczającego się równolegle w dół po ciele, stojącego na przeciw mnie Lykanina. Zielona kropka, rozpoczęła podróż od torsu, przez brzuch po podbrzusze a ostatecznie zatrzymując się w bezruchu na kroczu szefa ochroniarzy, który widząc delikatną smugę zielonego lasera, przełknął nerwowo ślinę.
*Góra, tył, przód, dół* rozległ się stukot manipulatora zamka karabinu wyborowego, który wprowadził pocisk do komory nabojowej.
(Sayenne) ~Nie radzę... Zdejmij lepiej paluch ze spustu, dobrze Seth? W przeciwnym razie po Twojej "ptaszynie" zostanie wyłącznie "mocno" naciągane wspomnienie.
-Usłyszawszy nietuzinkowo barwny ton głosu, przez znacznie ostrzejsze zmysły rozpoznałem, że nie należy on do Samca. Zwróciłem kufę, subtelnie w stronę z której dobiegł. Kątem oka zobaczyłem młodą Waderę. Wyjątkowo atrakcyjna, stojąca prowokacyjnie w lekkim rozkroku, dumna i pewna siebie. Dzierżąc ogromny 1300 mm karabin wyborowy CheyTac Intervention, zerknęła na mnie ukradkiem, czując na sobie mój wygłodniały wzrok. Uśmiechnęła się rubasznie, wypinając pierś do przodu.
(Sayenne) ~Czołem szefie, znów ładujesz się w tarapaty? Jak tak dalej pójdzie to pomyślę, że dorobiłeś się dziwnego fetyszu..
Słysząc zaczepną wypowiedź młodej Lykanki, zmrużyłem ślepia kojarząc głos. Niespodziewanie zza rogu wyłonił się rosły Lykanin, odziany był w smoliście czarny, długi skórzany płaszcz, łeb przysłaniał mocno zaciągnięty kaptur z wyciętymi otworami na uszy, na pysku założona czarna, długa chusta uniemożliwiająca identyfikację na pierwszy rzut oka. Tors samca ochraniała dyskretna kamizelka na wymienne kevlar'owe płyty. Obydwie łapy, mocno i pewnie zaciskały karabinek szturmowy AR-15 Spartan 16". Długie i luźne bojówki wygodnie spoczywały na biodrach Lykanina. Prawe udo przyozdobione było w dwupasmową, regulowaną kaburę w której spoczywał rewolwer Taurus 44H. Mijając młodą Waderę, delikatnie dotknął jej lewe ramię, na znak swojej obecności. Obserwując wolno zbliżającego się osobnika, spiąłem mimowolnie mięśnie oczekując najgorszego.. Jednakże ku mojemu zdziwieniu, jego pierwsze słowa nie zostały skierowane do mnie.
(Nieznajomy) ~Seth, Ty i twoi towarzysze powinniście odłożyć broń, nikomu nie musi stać się krzywda.. -Samiec zatrzymał się nieopodal mnie, karabin mocno i pewnie przyciśnięty do barku. Obserwował uważnie swojego rozmówcę przez celownik pryzmatyczny 3x Red Acss Raptor.
(Seth) ~A kim Ty do cholery jesteś by wydawać mi polecenia co? Pieprz się.. Nie mam zamiaru pozwolić, by komuś stała się krzywda bo Wy nie potraficie zrobić tego co trzeba! -Wrzasnął, kurczowo zaciskając łapy na karabinie.-
(Sayenne) ~Wystarczy jedno słowo a poślę tego sukinsyna do krainy wiecznych łowów.. - Wadera ostrożnie i w pełnym skupieniu, delikatnie pokręciła ryglem dostosowując ostrość w lunecie.-
(Nieznajomy) ~Odstąp Sayenne. -Warknął poirytowany pod nosem- Nikt nie będzie nikogo zabijał rozumiemy się? Seth proszę Cię, ten którego trzymasz teraz na muszce to Salvatore.. Nie wiemy co się stało, ale postaramy się to załagodzić. Jedyne co musisz zrobić to odłożyć broń, zanim zrobisz coś głupiego, wtedy z pewnością wszyscy zginiemy.. Pozwól, że ja zacznę dobrze?
-Opuszczając ostrożnie broń w dół, zaczął powoli przykucać na jedno kolano. Gdy zakończył wykonywaną przez siebie czynność, nacisnął paluchem zawleczkę tuż przy komorze swojego karabinu i odłączył od niego magazynek. Ułożył karabin na ziemi przed sobą i spokojnie wstał z ziemi. -Kiwnął dyskretnie kufą w stronę młodej Lykanki- Sayenne teraz do Ciebie podejdzie a Ty powoli i spokojnie oddasz jej karabin dobrze?
(Seth) ~Emm, tak.. chyba tak..
Wadera westchnęła ciężko, ewidentnie była zawiedziona z powodu udanych, rozmów negocjacyjnych. Zabezpieczając swój karabin, zarzuciła go na plecy i spokojnym krokiem ruszyła w stronę zbiorowiska. Przechodząc obok mnie, zatrzymała się na chwilę. Lustrując mnie wzrokiem z góry na dół, nieoczekiwanie zbliżyła łapę i przesunęła delikatnie palcami po mym przyrodzeniu, następnie uniosła ją w górę i zaczęła wsuwać każdy palec po kolei do pyska, oblizując każdego z nich prowokacyjnie, patrząc mi głęboko w oczy. Gdy wadera odeszła z szyderczym uśmieszkiem, przymknąłem mocno ślepia czując nadchodzące zawroty głowy. Powoli zaczęła do mnie wracać utracona świadomość. Seth widząc podchodzącą Lykankę, opuścił broń. W ślad za samcem zaczęli podążać inni jego towarzysze, większość nawet zawiesiła swoje uzbrojenie na ramionach. Gdy Say podeszła do Basiora na kilka kroków, ten posłusznie wyciągnął łapę w przód, w której trzymał swój karabin i czekał aż po niego sięgnie.. Rozglądając się po zebranych Wilkołakach, strzygnąłem jednym uchem. Przymykając ślepia, zrobiłem nagły krok w lewą stronę. Wymęczone ówczesną przemianą cielsko, zaczęło ustępować potrzebie regeneracji.
(Nieznajomy) ~Salvatore! Co się dzieje?
Lekko oszołomiony, kątem oka zobaczyłem zrywającego się w pośpiechu, zakapturzonego Lykanina, który dla swojej wygody, chwycił za materiał który miał naciągnięty przez łeb i pociągnął go w tył, drugą łapą szarpnął za chustę i zerwał ją z pyska. Przenosząc wzrok na zbliżającego się Samca, po kilku chwilach mimowolnie, zdziwiony otworzyłem szeroko ślepia i zmarszczyłem brwi, gdy w delikatnym świetle tunelu metra, rozpoznałem biało-rudawy z czarnymi akcentami pysk. Wargi zadrżały subtelnie, wypowiadając imię..
(Salvatore) ~Kharman..? to Ty?
Samiec płynnie przeszedł z biegu do chodu, następnie zatrzymując się naprzeciw mnie, ułożył uszy wzdłuż kufy.
(Kharman) ~A niech mnie, nadal pamiętasz... po tylu latach stary druhu. -Samiec, spoglądając na mnie zaczął machać entuzjastycznie ogonem.-
(Salvatore) ~Jak? jak to się stało, że mnie znalazłeś? Ja myślałem przez te wszystkie lata, że nie żyjesz...
(Kharman) ~Ja również myślałem, że nie żyjesz.. Do czasu, aż nie usłyszałem o pewnym samobójcy, który przy prostej akcji zwiadowczej postanowił rozpieprzyć pół śródmieścia! Pierwszy oszołom jaki przyszedł mi do głowy to byłeś Ty..
Jeszcze tego samego dnia, wpisałem się na listę transferową i przenieśli mnie pierwszą, możliwą drezyną.
Słysząc wypowiedź przyjaciela, uśmiechnąłem się subtelnie pokazując kły. Zaciskając łapę w pięść, zbliżyłem ją do Samca by przybić "Żółwika" Lykanin widząc co chcę zrobić, zerknął na mnie zażenowany i przewrócił ślepiami.
(Kharman) ~Poważnie stary? Nie widzieliśmy się dobre piętnaście lat a Ty z jedynym co wyskakujesz to żółwik? Dobrze, że przyjechałem. Możliwe, że nauczę Cię jeszcze odrobiny przyzwoitości. -Mruknął uśmiechając się ironicznie, po czym rozłożył ramiona lekko na boki, sugerując jedyną poprawną formę powitania-
(Salvatore) ~Zapomnij.. -Kącik pyska poszybował ku górze- Bycie nieokrzesanym bucem, bez grama przyzwoitości, to jedyna przyjemność jaka mi została na tym świecie. -Zaśmiałem się radośnie, podchodząc do przyjaciela. Z uwagi, że byłem od Samca pod tą postacią wyższy, przykucnąłem na jedno kolano, ułożyłem łapy na ramionach Basiora i przyciągnąłem do siebie obejmując go- Tak się cieszę, że jesteś, że żyjesz.. -Zamknąłem ślepia i ułożyłem pysk na środku kufy, między uszyskami samca gdy tylko poczułem, jak odwzajemnił powitanie, układając łapy na moich plecach- Zapomniałem już jaki jesteś pieszczotliwy.. -Wyszeptałem-
(Kharman) ~Myślisz, że każdy może położyć swoje kosmate łapska na moim boskim ciele tak jak Ty? -Mruknął, odsuwając się ode mnie ostrożnie, na pysku cały czas gościł ciepły uśmiech-
(Salvatore) ~Zabiję każdego kto się ośmieli.. -Wymamrotałem, wypuszczając przyjaciela z uścisku. Ułamek sekundy później, czując delikatny przeciąg, który przyjemnie przeczesał moją gęstą, smoliście-czarną sierść i przyniósł ze sobą pewną, bardzo dobrze mi znaną woń, moje nozdrza poruszyły się a ciało przeszedł przyjemny dreszcz. Sierść na karku uniosła się, ogon zaczął poruszać się mimowolnie na boki a ślepia zaszkliły się gdy tylko rozpoznałem sylwetkę majaczącą kilkanaście metrów ode mnie. Biało-rudawy Lykanin widząc reakcję mojego cielska, usunął się w bok i kiwnął łbem w geście zrozumienia. "Idź, ja tutaj na Ciebie zaczekam" Uśmiechając się przyjaźnie, uniósł lekko łapę w górę i machnął kilkukrotnie na przywitanie w stronę postaci.
Zerkając na basiora przez dłuższą chwilę, skinąłem łbem, odetchnąłem i zacząłem kroczyć w stronę swojej lepszej połowy.
(Keylin) ~Sal czy to Ty Kochanie?
Słysząc z oddali pytanie, które w moim łbie rozbrzmiało niczym dzwon w przepotężnej cerkwi. Nie będąc w stanie znaleźć jakichkolwiek słów, by móc odpowiedzieć na pytanie, szedłem przed siebie przytakując łbem, naiwnie mając nadzieję, że to wystarczy. Minęło kilka chwil, które ciągnęły się w nieskończoność. Zwolniłem tępo chodu, prawdopodobnie pomyślałem by nie przestraszyć swojej Ukochanej, przecież nie wiedziała jak wyglądam... Wyłaniając się ostrożnie z zaciemnionego korytarza, opuściłem wzrok na podłogę, nie miałem odwagi w tamtym momencie spojrzeć Partnerce w oczy. Wiedziałem, że znów zawiodłem, znów podjąłem decyzję sam a miało być inaczej.. Cielsko przeszedł dreszcz, nieprzyjemny niczym świeża rana przypalana rozżarzonym kawałkiem stali. Obawa przed utratą kogoś, kto był ze mną niemal przez całe życie, odebrała mi zdolność racjonalnego konstruowania zdań..
(Salvatore) ~Key, ja.. wybacz, wiem, że miało to wyglądać inaczej, dlatego zrozumiem jeżeli...
Zamknąłem ślepia, z których natychmiast popłynęły krystalicznie czyste, pełne obaw i negatywnych emocji krople łez. Zaciskając obie łapy w pięści, po raz pierwszy w życiu podkuliłem ogon pod siebie. Słysząc zbliżające się, delikatne kroki. Zacisnąłem kły i wziąłem głęboki wdech, spodziewając się jedynie najgorszego. Niedługo potem, ku mojemu zdziwieniu, Wadera ułożyła delikatnie łapy na moich policzkach, przeczesując nimi sierść. Nieoczekiwanie, chwyciła mnie za pysk przyciągając do siebie i składając na mych wargach długi, czuły pocałunek. Zaskoczony, natychmiast objąłem partnerkę w biodrach i przyciągnąłem do siebie. Keylin uśmiechnęła się delikatnie odsuwając swój pysk od mego.
(Salvatore) ~Najdroższa, ja.. ja myślałem, cholera! Po naszej wcześniejszej rozmowie, bałem się, że za to czego się dopuściłem bez konsultacji z Tobą i biorąc pod uwagę konsekwencje tego...
(Keylin) ~Kochanie, nie ukrywam tego, że bałam się o Ciebie. Wiedziałam jednak, że cokolwiek zdecydujesz, nie ważne czy będzie w tym mój udział czy też nie, to zawsze będzie to wybór, zapewniający nam wszystkim bezpieczeństwo. -Wadera spojrzała na mnie czule, łapą nadal pieszcząc prawy policzek.-
(Salvatore) ~Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na Twoją sympatię, ale proszę spójrz na mnie choć przez chwilę jak ja wyglądam.. -Mruknąłem poirytowany przypominając sobie, co mówił Ulfric.- Ja jestem pieprzonym eksperymentem rozumiesz? Chorą wizją tych co spuścili na nas atomową zagładę. -Warknąłem do siebie, oblizałem nochal czując jak zacząłem obnażać kły w złości-
(Keylin) ~Kochanie, nie jesteś eksperymentem lecz wspaniałym jego wynikiem!. Nawet jeżeli urodziłeś się dzięki ludzkiej zawziętości to dlatego, że chcieli stworzyć coś wyjątkowego! To dzięki Tobie przeżyliśmy wielką czystkę, to dzięki Tobie radzimy sobie tak dobrze.. Nie jest dla mnie ważne jak wyglądasz, dla mnie jest ważne jak się czujesz, jakie masz pragnienia i jakie plany rozumiesz? Cokolwiek siedzi teraz w Twojej głowie musisz wiedzieć jedno, nie zostawię Cię samego. Skradłeś moje serce lata wcześniej, zanim dowiedzieliśmy się kim jesteś..
Westchnąłem spoglądając na Lykankę, przeczesałem łapą sierść na kufie, nie zdając sobie sprawy z tego ile drzemie w Niej wdzięczności i wsparcia. W mojej głowie zaczęły rodzić się wątpliwości, czy w ogóle zasługuję na kogoś tak wspaniałego jak Keylin i całą swoją drużynę, która regularnie naraża swoje życie dla kogoś takiego jak ja.. Z chwili zadumy wyrwały mnie dźwięki szamotaniny z miejsca w którym ostatnio zostawiłem Kharman'a i Say. Nie mając czasu na zastanawianie się, zacząłem działać i w pośpiechu chwyciłem swoją rozmówczynię za nadgarstek i pociągnąłem za sobą. Z oddali usłyszałem jak Seth wrzasnął "Dość tego pierdolenia". Podbiegając odrobinę bliżej, zobaczyłem jak Samiec pociągnął młodą Lykankę do siebie, odwrócił się do niej plecami i uderzył ją łokciem w pysk, ogłuszoną chwycił za kamizelkę, następnie za przedramię i przerzucił przez bark. Młoda upadając na ziemię z głośnym jęknięciem, straciła przytomność. Unosząc łapę w geście triumfu, skierował się do jednego ze swoich towarzyszy, który podrzucił mu strzelbę tłokową. Widząc co zamierza, przeprosiłem Keylin puszczając jej łapę, zerwałem się co sił w łapach zarysowując marmurową podłogę. "Seth!" Ryknąłem obnażając wściekle kły, widząc jak samiec przesuwa suwadło strzelby w tył, *trzask* metaliczne echo rozniosło się po tunelu. Biało-rudawy Lykanin gdy dobiegł do naszego wspólnego rywala, zatrzymał się kilka metrów od niego, tym samym wchodząc na linię strzału.
(Seth) ~Złaź mi z drogi, albo pożegnamy dzisiaj więcej niż jedno istnienie.. -Przesuwając suwadło strzelby w przód, uniósł ją na wysokość łba Lykanina który był moim przyjacielem.-
(Salvatore) ~Błąd. Dzisiaj zginie tylko jeden z nas.. i to będziesz Ty. -Mruknąłem zza pleców swojego towarzysza, wymijając go mimo sprzeciwów i zasłaniając własnym ciałem.-
Seth w panice cofnął się o kilka kroków. Wiedząc, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia, zmarszczył nos równocześnie z sierścią na karku i pociągnął za spust. Strzelba natychmiast przemówiła, wypluwając z siebie grad ołowianych kul które trafiły mnie prosto w ramie. Siła strzału zwróciła mnie lekko w bok i wytrąciła z równowagi. Stając ponownie przed rywalem, zaryczałem wściekle. Biorąc zamach lewą łapą, trafiłem w strzelbę, wybijając ją basiorowi z łap. Podchodząc o krok bliżej, spiąłem raptownie mięśnie słysząc dwa wystrzały padające nieopodal mnie. Głośne echo rozniosło się wzdłuż tuneli. Lykanin po chwili chwiania się na własnych łapach, padł na ziemię z przestrzelonymi kolanami.
(Seth) ~Aaaaa.. Arghhhh nosz.. kurwa.. -Jęcząc bez opamiętania, zaczął wić się na ziemi w spazmach bólu-
Kierując ucho wstronę z której dochodziły ciche stęknięcia, ujrzałem Sayenne, która podnosiła się z ziemi trzymając w łapie pistolet. Uśmiechnąłem się dyskretnie widząc podbiegającego Biało-rudego samca. Natychmiast pomógł wstać młodej waderze. Niedługo potem dołączyła do nas Keylin. Say, przecierając łapą zakrwawiony nos, lekko utykając podeszła do Seth'a. Nadeptując basiorowi na rozwalone kolano, odbezpieczyła pistolet i wymierzyła go prosto w kufę naszego wspólnego rywala.
(Sayenne) ~Ostatnie słowo śmieciu? -Mruknęła, ponownie przecierając spływającą krew-
(Seth) ~Wal się.. wszyscy się walcie -Wrzasnął z bólu, zaciskając łapy na ranach postrzałowych-
(Salvatore) ~Tak chcesz to zakończyć? . -Ułożyłem łapę na ramieniu towarzyszki, zaciskając ją delikatnie-
(Sayenne) ~ Nie, zdecydowanie nie w ten sposób. -Odpowiedziała zdecydowanie zabezpieczając swoją broń, którą trzymała w łapie, następnie włożyła do kabury- Niech zabiorą go i opatrzą. Gdy wyzdrowieje, osobiście wytoczysz mu proces a jego karą będzie wygnanie..
Spoglądając na Keylin, następnie na Kharman'a pytająco, czy mają jakiś sprzeciw, lub coś do dodania. Przeniosłem wzrok na młodą zwiadowczynię i przytaknąłem łbem, odpowiadając "Niechaj tak będzie". Kiedy chciałem odejść od przyjaciół i Ukochanej, poczułem mrowienie w uszkodzonym ramieniu, które ku naszemu zdziwieniu zaczęło się samoistnie zasklepiać, wypychając z wnętrza ciała kawałki ołowiu, które utknęły podczas postrzału. Spoglądając na siebie wzajemnie, doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie złożyć wizytę u Armanii'ego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz